- W empik go
Historia pewnego związku - ebook
Historia pewnego związku - ebook
Wszystko zaczęło się w czasach, gdy sklepowe półki świeciły pustkami, a w kawiarniach podawano głównie winiak klubowy.
Poznali się w kultowym krakowskim klubie studenckim Pod Jaszczurami.
Ona – skromne, niedoświadczone brzydkie kaczątko, zakochała się w nim bez pamięci.
On – obiekt pożądania większości kobiet, syn bogatych rodziców, łaskawie pozwolił się wielbić, a rola nauczyciela seksu mocno go bawiła.
Pewnego dnia wyjechał. Spotkali się po jedenastu latach, gdy ona, samotna matka, już nie tak skromna, szykowała się do zamążpójścia, a on, wdowiec, chciał znaleźć w Polsce wyciszenie.
Czy pożądanie i romans bez zobowiązań mogą być podstawą głębokiego związku?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-63742-10-2 |
Rozmiar pliku: | 1,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Jesień 2000
Renata poczuła skurcz w żołądku, kiedy samolot nagle zaczął się trząść. To tylko turbulencje, o których mówiła stewardesa, pomyślała. Nie lubiła podróżować samolotem. Zgadzała się z Tuwimem, że w powietrzu człowiek czuje się bardziej w rękach Pana Boga. To był dopiero trzeci lot w jej trzydziestosześcioletnim życiu, ten sposób podróżowania wybierała w ostateczności.
Po chwili samolot się uspokoił. Renata wzięła głęboki oddech. Przed nią jeszcze kilka godzin lotu, musi to jakoś wytrzymać. Spojrzała na swojego towarzysza podróży. Błogo spał. Nie mogła opanować pokusy i pocałowała go delikatnie w policzek. Śpiący poruszył nosem, robiąc dziwny grymas, jakby opędzał się od natrętnej muchy. Renata się uśmiechnęła. Zamknęła oczy, ale nie mogła zasnąć. Tyle ostatnio się wydarzyło, że nie miała czasu na rozmyślania. Teraz znowu nawiedziły ją wątpliwości. Czy dokonała właściwego wyboru, czy mądrze pokierowała swoim życiem? Przed jej oczami przewijały się, jak w filmie, różne twarze i sytuacje. Na nowo przeżywała trzy ostatnie miesiące. Swoje zaręczyny, ślub… Po chwili znów przenosiła się do lata 1989 roku, do wydarzeń, które tak bardzo zmieniły jej życie…
W tym samym czasie w innym samolocie linii Boston – Amsterdam siedział mężczyzna. On również nie mógł zasnąć. Przymknął oczy, żeby sąsiad z fotela obok nie nagabywał go rozmową. Nie chciało mu się z nikim nawiązywać znajomości. Ludzie, którzy podróżują samotnie, czasami nabierają ochoty na przypadkowe pogawędki, nawet wyznania. On wolał zanurzyć się we własnych myślach. Cóż, starzeję się, pomyślał, uśmiechając się do siebie.
– Proszę państwa o uwagę. Czy jest na pokładzie lekarz? – Usłyszał komunikat stewardesy. Dziewczyna nie była Amerykanką, chyba Flamandką, biorąc pod uwagę jej szkolny angielski.
Mężczyzna szybko podniósł się z fotela, zabierając ze sobą torbę podróżną. Podszedł do stewardesy.
– Nazywam się Robert Orłowski. Jestem lekarzem, neurochirurgiem. Co się dzieje? – odezwał się po angielsku z amerykańskim akcentem.
– Proszę pozwolić ze mną. Jedna z pasażerek źle się czuje. Boimy się, że to zawał – dodała cicho.
Poszedł za dziewczyną. Na fotelach z przodu leżała kobieta w średnim wieku. Nachylona nad nią stewardesa przemywała jej twarz mokrą chusteczką. Robert ujął dłoń chorej, żeby zbadać tętno. Z torby wyjął stetoskop i ciśnieniomierz. Nigdy się z nimi nie rozstawał, już niejeden raz w podobnych sytuacjach były mu potrzebne. Stewardesy patrzyły na niego z niepokojem. Po chwili lekarz znów sięgnął do torby. Poprosił o szklankę wody i podał chorej dwie tabletki. Następnie odliczył kilkanaście kropel z małej buteleczki i polecił kobiecie wypić.
– Za chwilę poczuje się pani lepiej. Proszę nadal leżeć. Po trzech godzinach proszę zażyć jeszcze jedną tabletkę. – Uśmiechnął się do pacjentki.
– Dziękuję, panie doktorze, już mi lepiej. Jak to dobrze, że leci pan tym samolotem.
Robert jeszcze jakiś czas został przy chorej. Chwilę rozmawiali. Dzielnie wysłuchał sprawozdania z wszystkich przebytych chorób w ciągu jej pięćdziesięcioletniego życia, po czym grzecznie się pożegnał i odszedł. Za nim podążyła stewardesa.
– Co za lek pan jej dał, że tak szybko poczuła się lepiej?
– Witaminę B. To najlepsze lekarstwo na lęk przed lataniem. – Uśmiechnął się. Dziewczyna pod wpływem jego spojrzenia lekko się zarumieniła.
Wrócił na swoje miejsce. Sąsiad znowu chciał porozmawiać. Robert ostentacyjnie ziewnął i tłumacząc się zmęczeniem, zamknął oczy. Po chwili zachrapał, żeby uwiarygodnić sen. Nie mógł jednak zasnąć. Jego myśli powędrowały do Renaty i przeniosły go do pewnej lipcowej soboty, kiedy to wszystko się zaczęło… Do dnia zaręczyn Andrzeja.On. Lato 2000
Był piękny słoneczny dzień, początek lipca. Siedziałem na Rynku Głównym w Krakowie przy kuflu piwa ze swoim licealnym kolegą Andrzejem. Nie widzieliśmy się ponad dwadzieścia lat, przypadkowo wpadliśmy na siebie na ulicy Grodzkiej. Przez ponad dwie godziny gadaliśmy i piliśmy. Najpierw piwo, potem koniak, później wódka, znowu piwo… Mieszanka niezła, prawie koktajl Mołotowa. Alkohol obudził w nas wspomnienia. Z sentymentem wspominaliśmy naszą klasę, nauczycieli i wydarzenia z nimi związane. Rozmawialiśmy o tym, co wydarzyło się u nas podczas tych wszystkich lat, gdy nie mieliśmy ze sobą kontaktu. Obgadaliśmy wspólnych znajomych i teraz przyszła pora na kobiety. Dla mnie życie z kobietą się skończyło, dla niego zaczynało. Tego wieczoru miało się odbyć przyjęcie z okazji jego zaręczyn. Kilka dni wcześniej wspólnie z narzeczoną świętowali zaręczyny w gronie rodziny. Teraz zaplanowali imprezę dla przyjaciół.
– Ile lat minęło od śmierci twojej żony?- zapytał mnie Andrzej.
– Prawie pięć – odpowiedziałem. – Ciągle nie mogę o niej zapomnieć. Była wyjątkowa, nie spotkam już takiej jak ona.
– Gadasz bzdury – mruknął Andrzej. – Kto jak kto, ale ty na pewno spotkasz jeszcze niejedną, która zgłupieje dla ciebie.
– Tylko czy ja dla niej zgłupieję? To raczej wątpliwe. Nudzą mnie kobiety – westchnąłem.
– Ciebie nudzą? Nie wiem, czy jest w Krakowie facet, który miał więcej bab od ciebie!
– Zmieniłem się. Zrobiłem się leniwy. Nie chce mi się robić tych wszystkich podchodów, żeby zaciągnąć babę do łóżka. Mówić jej komplementy, udawać oczarowanego nią i słuchać jej pieprzenia. Brrr.
– Nie mów, że z nikim nie sypiasz?
– Aż tak źle nie jest. Mam w Bostonie taką jedną: koleżanka ze szpitala, stażystka. Ale już niedługo. Będzie musiała odejść. Poprosiłem Harry’ego, mojego teścia, żeby nie przedłużał z nią umowy.
– Jak ci się układa współpraca z nim? Trochę nietypowa sytuacja, nie sądzisz? – zauważył.
– Cóż, Betty zrobiła im niezły kawał, robiąc mnie jedynym spadkobiercą. Muszą się liczyć ze mną, mam większość udziałów w klinice. Najpierw chcieli mnie ożenić z jedną córką, teraz chcą mi wepchać do łóżka drugą. To, że Jennifer ma dopiero dziewiętnaście lat, jakoś im nie przeszkadza. Żeby tylko pieniądze zostały w rodzinie! Wyobraź sobie, że nie minęło jeszcze pół roku od śmierci Betty, a już swatali mnie z Kate. Gdy w grę wchodzi forsa, wszystkie chwyty są dozwolone.
– Nie narzekaj. Chciałbym mieć taki problem… i takie pieniądze – zaśmiał się Andrzej.
– Wiesz, zamiast pieniędzy wolałbym mieć Betty – westchnąłem.
– Długo byliście małżeństwem?
– Pięć lat.
– Dlaczego nie mieliście dzieci?
– Kiedy zginęła,była w trzecim miesiącu ciąży. Właśnie się o tym dowiedziała, spieszyła się, żeby mi o tym powiedzieć. Betty bardzo chciała mieć dziecko, już raz poroniła – dodałem.
Potrząsnąłem głową, żeby przepędzić wspomnienia. Tyle czasu minęło, a ja wciąż nie potrafiłem spokojnie o tym mówić.
– Ile ma lat, ta twoja pani? – zmieniłem temat rozmowy.
– Trzydzieści sześć.
No tak, ktoś taki jak Andrzej musi zadowolić się drugim sortem.
– Jest cudowna – szepnął rozmarzonym głosem. – Piękna, inteligentna, wrażliwa i mądra. Wspaniała z niej matka, bardzo dobrze wychowuje syna. Kapitalny chłopak, ma dziesięć lat, a gada się z nim jak z dorosłym. Bardzo inteligentny. Wiesz, jak zasuwa po angielsku?! – zachwalał swojego przyszłego pasierba.
Aha, jest też dziecko. W co on się pakuje?!
– Co ona robi, z czego żyje? Mam nadzieję, że jej nie utrzymujesz?
– Jest księgową, ma swoją firmę, mieszkanie. To bardzo zaradna kobieta – dodał z dumą.
O Boże! Księgowa! Gorsza może być tylko nauczycielka matematyki (chociaż nie zawsze – znałem też niezłą matematyczkę). Ciekawe, jak wygląda ta jego zaradna piękność? Cóż, pojęcie piękna jest względne. Jakoś nie mogłem sobie wyobrazić, żeby interesująca kobieta zainteresowała się Andrzejem. Owszem, od kiedy ostatni raz go widziałem trochę się wyrobił, ale nadal pozostał przeciętniakiem, i to pod każdym względem. Przyjrzałem mu się uważnie. Zawsze było mi łatwiej ocenić urodę kobiety niż mężczyzny. Nie interesowałem się, czy facet jest przystojny, czy ma ładne oczy i ujmujący uśmiech – interesowało mnie, czy jest z nim o czym pogadać, czy ma poczucie humoru i dystans do siebie. Nie znosiłem ponuraków i nadętych dupków. Andrzej lotnością umysłu raczej nigdy nie grzeszył, ale nadrabiał to poczciwością i lojalnością. Dlatego go lubiłem. Ale czy podobał się kobietom? – wątpliwa sprawa. Z obserwacji wiem jednak, że kobiecy ideał mężczyzny jest trywialnie prosty: żeby chciał rozebrać i żeby mógł ubrać… Andrzej chyba spełniał te warunki. Był niższy ode mnie, miał około stu osiemdziesięciu centymetrów wzrostu. Nie był jeszcze gruby, ale już nie był szczupły – nad paskiem spodni zaczynał mu zwisać brzuszek. Ciemne włosy, dobrze podcięte, trochę maskowały pojawiające się zakola, ale widać było, że już wkrótce przegrają z czołem potyczkę o miejsce na głowie. Twarz miał… hm… poczciwą – to chyba najlepsze określenie jego fizjonomii. Jakiej kobiecie mógł się podobać? Według mnie, takiej jak on – przeciętnej.
Ja dzieliłem kobiety na dwie kategorie: ładne i głupie lub mądre i brzydkie. Rzadko kiedy cechy te dało się ustawić w innej kombinacji. Chyba że brzydkie i głupie – to tak! Dotychczas spotkałem jedną kobietę, która była wyjątkiem – Betty! Przeciętne kobiety nigdy mnie nie interesowały.
– Rozwódka czy panna z dzieckiem? – zapytałem.
– Wdowa. Mąż umarł zaraz po ślubie. Nie chce o tym mówić, więc nie pytam.
Lepsza wdowa niż panna z dzieckiem lub rozwódka. Tej pierwszej nikt nie chciał, a od drugiej mąż uciekł, bo miał jej dosyć, pomyślałem.
– Musisz ją poznać, zabieram cię dziś na imprezę. Będzie trochę ludzi. Mamy wolną chatę, bo mały pojechał na kolonie, wróci za miesiąc.
– Nie wypada przychodzić bez zaproszenia – zawahałem się.
– Nie wygłupiaj się, ja cię zapraszam! Oprócz tego musisz mnie obronić. Kiedy zobaczy mnie w takim stanie, to mi się oberwie – powiedział całkiem poważnie.
Biedny Andrzej, wpadł jak śliwka w kompot. Stara, z bachorem i do tego jędza! Z drugiej strony, lepiej tam iść, niż siedzieć samemu w domu – nie lubię pić w samotności.
– Dobrze, ale muszę kupić kwiaty i flaszkę – powiedziałem.
Nie minęło pół godziny, a staliśmy już pod drzwiami ukochanej Andrzeja. Obaj byliśmy nieźle wstawieni. W jednej ręce trzymałem bukiet róż, w drugiej – butelkę smirnoffa.
To babsko może i mnie zaatakować, pomyślałem, kiedy Andrzej nacisnął dzwonek.
Po chwili drzwi się otworzyły. I wtedy ją zobaczyłem. Nie wiem, kto przeżył większy szok, ona czy ja? Przez moment wydawało mi się, że oprócz zaskoczenia, zauważyłem w jej oczach strach. Ba, więcej! Przerażenie!
Po chwili udało jej się opanować. Ja chyba również musiałem mieć głupią minę. Dziwne, że Andrzej nic nie zauważył.
– Kochanie, wyobraź sobie, że spotkałem na Grodzkiej kumpla z liceum. Nie widzieliśmy się dwadzieścia lat. Zaprosiłem go na dzisiejszą imprezę. Mam nadzieję, że się nie gniewasz? Trochę wypiliśmy, ale obiecuję, że dziś już nic więcej nie będę pił.
– Miło mi pana poznać – usłyszałem zdziwiony. Dalej stałem jak słup soli. – Proszę wejść do środka. Zapraszam. – Uśmiechając się, zapytała: – Te kwiaty to chyba dla mnie?
Trochę zmieszany, wręczyłem jej bukiet róż.
Zmieniła się. Bardzo się zmieniła. Zawsze wiedziałem, że można z niej zrobić ładną kobietę, ale nie przypuszczałem, że aż tak ładną! Z dobrze udawaną swobodą wstawiła kwiaty do wazonu i przedstawiła mnie pozostałym gościom.
– To szkolny kolega Andrzeja. Przyszli tutaj się doprawić. Przepraszam, nie usłyszałam, jak panu na imię?
Nie wychodziła ze swojej roli. Dobra z niej aktorka. Kto by pomyślał? Chyba o wielu rzeczach nie mówiła Andrzejowi.
– Robert Orłowski – przedstawiłem się. – Obiecuję, że bardziej już się nie urżnę, Andrzej chyba też nie, bo bardzo się pani boi. Tak jak i ja – dodałem z uśmiechem.
– To dobrze, że się mnie boicie, macie podstawy – odpowiedziała również się uśmiechając. – Kara was nie ominie.
Podeszła do innych gości. Skąd to opanowanie? Pamiętałem ją jako nieśmiałą, cichą dziewczynę, a tu zastaję wyrafinowaną lwicę salonową. Wiedziała, że ją obserwuję, ale z jej strony nie zauważyłem żadnego zainteresowania moją osobą.
Wyglądała naprawdę ślicznie. Była ubrana w obcisłą, mocno wydekoltowaną czarną bluzkę i ładną czarno-białą spódniczkę tuż nad kolana. Czarne buty na wysokich obcasach podkreślały cudowną linię jej nóg. W uszach i na rękach miała założone srebrne koła, które pobrzękiwały kusząco przy każdym ruchu. Ależ wyzgrabniała! Przedtem raczej nie malowała się, teraz miała mocny makijaż, który uwydatniał jej oczy i usta. Bujne, długie za ramiona, brązowe włosy, ułożone w modną fryzurę, okalały jej ładną twarz. Gdzie się podziały okulary? Nie była klasyczną pięknością, ale miała w sobie coś, co powodowało, że facet, patrząc na nią, nabierał ochoty, aby zaciągnąć ją do łóżka (może nie każdy, ale ja na pewno!). O cholera! Ona nosi pończochy! Zauważywszy to, poczułem nagłe podniecenie. Gdzie ona tak się wyrobiła?! Zdecydowanie, na księgową to ona nie wyglądała. Bez wątpienia była najładniejszą kobietą w tym towarzystwie. Rozejrzałem się po pokoju.
O Boże, ale potwory! Jedna, z wyglądu przypominająca jaszczurkę, podeszła do mnie.
– Podobno jest pan lekarzem? Kiedy pan wrócił ze Stanów? Ja też byłam w Chicago prawie trzy lata. A pan?
– Cały czas tam mieszkam, ale nie w Chicago, lecz w Bostonie. Przyjechałem tu tylko na urlop. Chyba że coś się zmieni w moim życiu. – Powiedziałem wystarczająco głośno, żeby Ona to usłyszała, bo właśnie przechodziła obok nas.
Cholera, jak ona ma na imię? Rzadko zwracałem się do niej po imieniu, chyba mówiłem do niej „Mała”. Dziwnie wybiórczą mam pamięć – pamiętam sytuacje, twarze i inne co ciekawsze elementy anatomii kobiecej, ale imion, cholera, nie pamiętam… tym bardziej po jedenastu latach. Cóż, trochę kobiet przewinęło się w moim czterdziestoletnim życiu. Teraz nie wypadało zapytać jej o imię. To chyba mała zniewaga, sypiać z kobietą trzy miesiące, a potem nie pamiętać jej imienia. Uznałem jednak, że mogę zapytać Jaszczurkę, przecież oficjalnie pierwszy raz spotkałem narzeczoną Andrzeja.
– Przepraszam, jak ma na imię gospodyni?
– Na imię mam Renata, Robercie. Pozwolisz, że będę tak do ciebie mówiła? Przyjaciele Andrzeja są moimi przyjaciółmi. – Renata wtrąciła się w rozmowę, uśmiechając się przy tym ironicznie.
Zaczerwieniłem się z zażenowania, ona zaś nieźle się bawiła. Głupia sytuacja, jak z tego wybrnąć?
– Przepraszam, ale się nie przedstawiłaś.
– Myślałam, że nie muszę… Andrzej nie powiedział do kogo idziecie?
– Mówił o tobie tyle wspaniałych rzeczy, ale twoje imię nie padło w rozmowie. Teraz na pewno je zapamiętam!
W tym momencie Andrzej zarządził tańce. Odetchnąłem z ulgą, poprosiłem nawet Jaszczurkę do tańca. Przemęczyłem się z nią aż trzy kawałki, potem pod pretekstem napicia się drinka udało mi się od niej uwolnić. Renata i Andrzej tańczyli przytuleni do siebie. Nie dane było mi długo rozkoszować się samotnością, bo podeszła do mnie inna kobieta, wypisz wymaluj Ropuszka.
– Panie Robercie, jaka jest pana specjalizacja?
– Neurochirurgia. A pani?
– Matematyka. Uczę matematyki. Syn Renaty chodzi do szkoły, w której pracuję – poinformowała mnie. – Krzyś to naprawdę genialne dziecko, powinien chodzić do lepszej szkoły, bo w tej się marnuje. Wyprzedza rówieśników o dwa, trzy lata. Szkoda, że matematyka to nie jego powołanie. Ma oczywiście szóstkę, ale ten przedmiot nie za bardzo go interesuje. – Ropuszka starała się zainteresować mnie rozmową.
Mówiła, mówiła… W pewnym momencie wyłączyłem się. Cóż mnie jakiś bachor, nawet genialny, obchodzi?! Co innego jego mamuśka.
– Pani jest koleżanką Renaty czy Andrzeja? – zapytałem, żeby zmienić temat
– Renaty. Prowadzi mi księgowość.
– To teraz nauczyciele muszą mieć księgowych? – zdziwiłem się.
– Prowadzę dodatkową działalność, rozprowadzam produkty aloesowe.
– Widzę, że sprzedaż bezpośrednia tutaj też dotarła, w Stanach nie można się od tego opędzić. Przepraszam, ale muszę zatańczyć z gospodynią i przeprosić, że wtargnąłem do jej domu bez uprzedzenia.
Uśmiechnąłem się przepraszająco i szybko od Ropuszki odszedłem. Wykorzystując okazję nieobecności Andrzeja w pobliżu, poprosiłem Renatę do tańca. Co prawda z pewnym wahaniem, ale zgodziła się.
– Dzięki, że uratowałaś mnie przed inwazją aloesową. Jeszcze chwila, a wtryniłaby mi jakiś produkt. – Moja partnerka roześmiała się, pokazując piękne zęby.
Nawet w tej sferze zaszły duże zmiany. Z tego co pamiętałem, miała żółtą jedynkę. Teraz po niej ani śladu – wszystkie zęby jak perełki, trochę krzywe, ale ładne.
– Zmieniłaś się. Nawet bardzo – powiedziałem z uznaniem.
– Aż tak bardzo, że zapomniałeś, jak mam na imię?
– Ale inne cechy zapamiętałem. Na przykład te dwa śliczne pieprzyki, jeden w twoim dekolcie, drugi… trochę niżej. – Mówiąc to, uśmiechnąłem się. – No, nareszcie się zarumieniłaś!
– Za to ty wcale się nie zmieniłeś… Na twoim miejscu nie traktowałabym tego jak komplement.
– Zmieniłem się. Spleśniałem. Nie zauważyłaś siwych włosów na mej skroni? – Coraz bardziej mi się podobała.
– Dalej jesteś tym samym zarozumiałym, skoncentrowanym na sobie, egocentrycznym dupkiem, co jedenaście lat temu.
– Wtedy ci to nie przeszkadzało. Sama mówiłaś, że się we mnie zakochałaś od pierwszego wejrzenia. – Nie mogłem opanować uśmiechu.
– Z tego co pamiętam, kazałeś mi szybko się odkochać, co niebawem uczyniłam.
– Nie tak znowu szybko, trwało to co najmniej trzy miesiące. Widziałem cię na dworcu – dodałem już całkiem poważnie. Po chwili znów przybrałem żartobliwy ton. – Gdybym wtedy nie wyjechał, to może nasza znajomość inaczej by się zakończyła? Może bym się nawet z tobą ożenił?
– Dobrze więc, że wyjechałeś. Z tego co pamiętam, raz żartem coś bąknąłeś o małżeństwie, ale pod warunkiem, że wcześniej zrobisz mi kilka operacji plastycznych… Żebyś mógł pokazać się ze mną na ulicy.
– Tak powiedziałem? Musiałem być bardzo pijany – zaśmiałem się.
– Masz rację, byłeś bardzo pijany, przecież trzeźwy nigdy byś nie mówił o małżeństwie ze mną… Nawet gdybym miała za sobą tuzin operacji plastycznych – zauważyła z sarkazmem.
– Ale widzę, że operacje wcale nie były potrzebne, sama z brzydkiego kaczątka przeobraziłaś się w łabędzia… On nie pasuje do ciebie – dodałem po chwili. – Taka namiętna dziewczyna jak ty powinna związać się z kimś innym… na przykład ze mną – dodałem z uśmiechem. – Przecież pamiętasz, jak było nam dobrze w łóżku? Chyba tego nie zapomniałaś? Mamy podobny temperament. Pomyśl o tym – mówiąc to, uśmiechałem się lubieżnie.
W tym momencie osłupiałem. Renata przestała ze mną tańczyć i bez słowa zostawiła mnie na środku parkietu.
Rozejrzałem się po mieszkaniu. Było nieźle urządzone. Dość duże jak na polskie warunki, około siedemdziesięciu metrów, miało pokój dzienny z otwartą kuchnią i dwie sypialnie. Ciepłe kolory ścian i mebli nadawały wnętrzu wrażenie przytulności. Królowały tu barwy złociste i pomarańczowe, gdzieniegdzie pojawiały się różne odcienie brązu. Nastrojowe światło sączyło się z wielu punktów, okna otulały zwiewne zasłony. Czuć było kobiecą rękę. Na ścianach wisiały obrazki i zdjęcia, a niebanalne bibeloty na komodach przyciągały wzrok.
Ładne gniazdko sobie uwiła, dużo lepsze niż to w Hucie. Całkiem nieźle sobie radzi. Ciekaw byłem jej zmarłego męża. Czy to dla niego tak się zmieniła, czy to on ją zmienił, rozmyślałem.
W mieszkaniu było kilkanaście osób. Nie siedzieliśmy polskim zwyczajem przy stole, lecz podzieliliśmy się na małe grupki. Przy niskiej ściance dzielącej kuchnię z pokojem dziennym zorganizowano bufet. Podszedłem tam i zrobiłem sobie drinka. Nie potrafiłem oprzeć się apetycznie wyglądającym sałatkom, nałożyłem na talerz sporą porcję. Były smaczne. Wzrokiem zacząłem szukać Renaty.
Po chwili zauważyłem, że zniknęła w jednym z pokoi. Ruszyłem za nią. Oparty o futrynę drzwi patrzyłem, jak się krząta. Wyjmowała z kartonów butelki z napojami. Do szklanej misy przesypywała chipsy.
– To brzydko porzucać partnera na środku parkietu.
Zaskoczona moją obecnością, gwałtownie się odwróciła. Dopiero teraz zauważyłem jakie ma zmysłowe usta. Miałem straszną ochotę pocałować ją w te usta… i nie tylko… Dawno już żadna kobieta tak na mnie nie działała.
– Mogło być gorzej. Miałam ochotę cię spoliczkować, ale gościnność mi na to nie pozwoliła. Ostrzegam jednak, że nie zawsze będę taka powściągliwa.
– Naprawdę? – zaśmiałem się. – Zrobiłaś się strasznie kolczasta, jak te róże, które ci przyniosłem. A byłaś taką wspaniałą dziewczyną. Nigdy bym nie przypuszczał, że z takiej cichej, dobrej istoty wyrośnie taka jędza. Przedtem bardziej mi się podobałaś!
– Tak bardzo ci się podobałam, że nie tylko nie wysłałeś żadnej kartki, ale nawet zapomniałeś, jak mam na imię?
– Nie możesz mi tego darować! Spotkajmy się gdzieś sami, porozmawiamy o dawnych czasach – zaproponowałem.
– Nie ma mowy! Zresztą nie mamy o czym ze sobą rozmawiać.
– Zawsze mieliśmy o czym rozmawiać, nie pamiętasz? Byłaś jedną z nielicznych dziewczyn, z którymi się nie nudziłem. Przypomnij sobie tę śliczną blondynkę, którą olałem dla ciebie.
– Widać w łóżku ci nie pasowała – zauważyła cierpko.
– Nie dlatego. Widziałem, że było ci przykro, chociaż nie robiłaś mi żadnych zarzutów. Nie powiedziałaś ani jednego złego słowa! Byłaś bardzo wyrozumiałą dziewczyną, podobało mi się to w tobie.
– Byłam nie wyrozumiałą, ale głupią dziewczyną – sprostowała z goryczą w głosie. – Goście czekają, możesz mi pomóc? Weź napoje i piwa, ja wezmę resztę.
– Zaczekaj jeszcze chwilkę – poprosiłem.
Była tak blisko, że czułem jej zapach. Coś dziwnego było w jej zachowaniu. Strach? Ona najwyraźniej bała się mnie! Nasze oczy się spotkały. Dostrzegłem w nich coś, co pamiętałem sprzed jedenastu lat. Po raz pierwszy pożałowałem mojego wyjazdu do Ameryki. Po raz pierwszy zapomniałem o Betty. Zapragnąłem cofnąć się w czasie, do lata 1989.