Historia Polski 1914–2022 - ebook
Historia Polski 1914–2022 - ebook
Historia Polski od pierwszej wojny światowej do naszych dni.
Książka wybitnego polskiego historyka Grzegorza Kucharczyka stanowi uzupełnienie słynnych Dziejów Polski Feliksa Konecznego. Obejmuje okres od momentu wybuchu Wielkiej Wojny, która odmieniła mapę Europy i przyniosła Polsce niepodległość, do roku 2022, który dobitnie pokazał, że historia wcale się nie skończyła, a wręcz przeciwnie – właśnie zaczyna przyśpieszać.
Dzieje naszego kraju w tym burzliwym okresie udowadniają, że nie można samodzielnie działać i myśleć, jeśli nie znamy własnej historii, która buduje naszą tożsamość i bez której nie ma nas jako niepodległego bytu kulturowego, a w konsekwencji i państwowego.
Kategoria: | Esej |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8202-788-4 |
Rozmiar pliku: | 914 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W 2020 roku Wydawnictwo Zysk zwróciło się do mnie z propozycją napisania uzupełnienia Dziejów Polski i Dziejów Polski opowiedzianych dla młodzieży Feliksa Konecznego. „Gdzie mi się równać z Mistrzem?” — taka była moja pierwsza myśl. „Ale może warto spróbować” — walczyłem z początkowym sceptycyzmem. Przypominałem sobie sceny z egzaminów na studiach, gdy studenci nie byli w stanie odpowiedzieć na pytanie, w jakim mieście wybuchło powstanie warszawskie, a na pytanie o Westerplatte usłyszałem odpowiedź, że było to „wzgórze we Włoszech, na którym był klasztor i które zostało zdobyte w czasie drugiej wojny światowej przez polskich żołnierzy”.
Młodzież potrzebuje opowiedzianej dla niej historii Polski. Bez dwóch zdań. Niech ćwiczeniem pokory będzie podjęcie się tego zadania. Nie po to, by porównywać się z twórcą polskiej nauki o cywilizacjach. Po to, by nie ograniczyć się do utyskiwania na tych, dla których orlęta lwowskie to „młodzi Litwini broniący Lwowa przed Niemcami” (tak, również takich „orłów” słyszałem w czasie mojej dydaktycznej kariery), ale przedstawić im książkę o historii Polski, która zaczyna się w momencie, gdy kończy się opracowanie Feliksa Konecznego.
Zaczynam od Wielkiej Wojny w 1914 roku. Kończę w XXI wieku, który dowodnie pokazuje, że historia się nie skończyła. Wszystko na to wskazuje, że ma się bardzo dobrze i właśnie zaczyna przyspieszać.
Piszę o Polsce, która weszła w historię wraz ze swoją chrystianizacją. Innej Polski w źródłach nie ma. W okresie, o którym opowiada ta książka (1914–2022), wyrosły z chrześcijaństwa (w naszych warunkach: z katolicyzmu) kod kulturowy pozwolił nam przetrwać najtrudniejsze lata. Był i pozostaje naszym najcenniejszym kapitałem kulturowym i społecznym. Ciągle żyjemy z „odsetek” od niego. Tego zasobu nie można roztrwonić. Innego zabezpieczenia naszej trwałości jako wspólnota kulturowa nie mamy.
W ciągu tych ponad stu lat dwa razy odzyskiwaliśmy niepodległość. To pokazuje nasze „życie na krawędzi”. Ale również naszą niezłomną wolę przetrwania. Nie chcę przez to powiedzieć, że jesteśmy niezniszczalni. Jednak unieważniliśmy wyrok śmierci wydany na nas przez największych zbrodniarzy w historii. To niemała rzecz.
Budujemy naszą trzecią niepodległość. Być niepodległym to być samodzielnym. Nie można samodzielnie działać i myśleć, jeśli nie znamy własnej historii. Ona buduje naszą tożsamość. To nasze zbiorowe CV, bez którego nie ma nas jako samodzielnego bytu kulturowego, a w konsekwencji i państwowego.
1. WIELKA WOJNA I KONIEC ŚWIATA BEZ POLSKI
Ambasador Niemiec w Petersburgu rozpłakał się, wręczając 1 sierpnia 1914 roku rosyjskiemu ministrowi spraw zagranicznych deklarację wypowiedzenia wojny. Może w ten sposób odreagowywał napięcie ostatnich kilku tygodni, gdy po zamachu w Sarajewie coraz mocniej pachniało prochem w całej Europie? A może przewidywał dramatyczne dla politycznego status quo w Europie Środkowej konsekwencje tego, że po raz pierwszy od 1762 roku Berlin i Petersburg znalazły się w stanie wojny. To, co dla innych było powodem do płaczu, nas raczej napawało otuchą. Oto bowiem kruszył się „kamień rzucony na grób Polski” w postaci ścisłej współpracy państwa Hohenzollernów i imperium Romanowów.
Na dobroczynne konsekwencje tego „rozkruszania” trzeba było jednak poczekać. Nie przyszły one zresztą same z siebie i wymagały ich mądrego wykorzystania przez polską politykę. Na razie, latem 1914 roku, jako naród doświadczyliśmy dramatycznych konsekwencji pozbawienia nas przez zaborców własnego bytu państwowego. Do szeregów rosyjskich, niemieckich i austro-węgierskich zmobilizowano trzy miliony Polaków, którzy na frontach Wielkiej Wojny w Europie Środkowej zostali w ten sposób zmuszeni do walki przeciw sobie. Nikt dokładnie nie policzył, ilu rodaków zginęło w ten sposób od „kuli bratniej”, ale walka „za was przeciw nam samym” to ostatnia, straszliwa konsekwencja braku państwa polskiego w momencie, gdy nad Starym Kontynentem rozbrzmiewały „sierpniowe salwy”. Dobiegająca kresu epoka zaborów zażądała po raz kolejny krwawego, najprawdopodobniej najbardziej dotkliwego (mierzonego w liczbach) haraczu.
Jak nie stać się bezwolnym mięsem armatnim na służbie zaborców, ale realizować polską rację stanu, czyli odbudowę niepodległego państwa — oto najważniejsze zadanie, jakie stanęło przed polską polityką u progu Wielkiej Wojny. Jej wybuch nie zaskoczył polskich elit politycznych. Ogólnoeuropejski konflikt militarny w niedalekiej przyszłości przewidywał Roman Dmowski na kartach opublikowanej w 1908 roku książki Niemcy, Rosja i kwestia polska.
Przywódca obozu narodowodemokratycznego (wszechpolskiego) zarysował w niej strategię polityczną swojego stronnictwa w obliczu nadciągającej wojny. „Niemcy czy Rosja — które z tych mocarstw jest najgroźniejszym wrogiem Polski?” — na to pytanie Dmowski odpowiadał, wskazując na Niemcy. Podkreślał ich siłę cywilizacyjną, gospodarczą i militarną. Przewidywał, że mimo bohaterskiego oporu Poznańczyków toczących w zaborze pruskim „najdłuższą wojnę nowoczesnej Europy”, na dłuższą metę polski opór będzie słabnął wobec rosnącej potęgi cesarskiej Rzeszy niemieckiej.
Skoro tak — rozumował Dmowski — w nadciągającej wojnie nam, Polakom, trzeba trzymać z tymi, którzy są przeciw Niemcom. Chodziło o trójporozumienie (ententę), czyli koalicję Francji, Wielkiej Brytanii i Rosji, która stała w opozycji do trójprzymierza (państwa centralne) złożonego z Niemiec, Austro-Węgier oraz (przejściowo) Włoch. W naszym regionie Europy ententa oznaczała Rosję. A więc, rozumował dalej Dmowski, konieczne było z naszej strony zawarcie jakiegoś politycznego porozumienia z Petersburgiem.
Przywódca endecji nie był rusofilem. Prywatnie najczęściej o Rosjanach wypowiadał się per „kacapy”. W jego oczach atrakcyjność Rosji polegała na tym, że jest ona słabsza od Niemiec, a więc mniej groźna dla nas. W 1908 roku Dmowski przewidywał, że Rosja zmierza do kolejnego (po rewolucji 1905 roku) przewrotu rewolucyjnego, który pogrąży to państwo w chaosie na długie lata. Opłaca się więc zbliżenie z ententą (czytaj: z Rosją), bo jeśli ten sojusz wygra wojnę, Rosja rozszerzy swoje granice na zachód, czyli ogarnie kolejne ziemie polskie (zabór pruski i austriacki). Mając pod swoimi rządami całość polskich ziem, rosyjskie imperium nie będzie w stanie ich „strawić”, skoro nie zdołało tego uczynić z ziemiami Rzeczypospolitej, które miało do tej pory. Poza tym przyjdzie nowa rewolucja, która okaże się „wielkim resetem”, stwarzającym dla nas sposobność, by jedność (ziem polskich pod rosyjskimi rządami) przekuć na niepodległość.
Tak w największym skrócie wyglądała antyniemiecka opcja narodowej demokracji. Konkurencyjną wizję polskiej polityki wobec nadciągającej wojny przedstawiał konglomerat polskich stronnictw działających po 1905 roku w zaborze austriackim. Silni w Galicji konserwatyści oraz ludowcy (PSL „Piast” Wincentego Witosa), miejscowa gałąź Polskiej Partii Socjalistycznej skupiona wokół Ignacego Daszyńskiego oraz odłam socjalistów, który po rozłamie w PPS zaboru rosyjskiego pozostał przy Józefie Piłsudskim (PPS — Frakcja Rewolucyjna), zajęli stanowisko antyrosyjskie, widząc więcej szans dla sprawy polskiej w opowiedzeniu się po stronie trójprzymierza, a konkretniej po stronie monarchii Habsburgów.
Najwięcej o tzw. rozwiązaniu austro-polskim, czyli przekształceniu dualistycznej (austro-węgierskiej) monarchii w układ trialistyczny (austro-węgiersko-polski) mówili i pisali galicyjscy konserwatyści (stańczycy w zachodniej i podolacy we wschodniej części zaboru austriackiego), którzy na przełomie XIX i XX wieku wyrobili sobie silną pozycję w Wiedniu. Niejeden z nich pełnił najważniejsze funkcje państwowe w całej c.k. monarchii — od premiera i ministra spraw zagranicznych zaczynając.
Polski element w nowej, potrójnej monarchii miał powstać z połączenia Galicji i wyrwanego Rosji Królestwa Polskiego. To na początek. Snuto również wizje dalszego rozszerzenia tak skonstruowanej „austriackiej Polski” na wschód (np. na Wołyń). Galicyjskim konserwatystom Rosja jawiła się nie tylko jako najpoważniejszy wróg Polski (skupił pod swoimi rządami najwięcej ziem przedrozbiorowej Rzeczypospolitej), lecz także jako najpoważniejszy wróg polskości, czyli jako zagrożenie cywilizacyjne.
Z takich samych przesłanek wychodził również Józef Piłsudski, jeden z założycieli i twórców programu politycznego powstałej w 1892 roku Polskiej Partii Socjalistycznej. Na łamach prasy socjalistycznej rozwijał on program odbudowy Rzeczypospolitej wielu narodów na zasadzie federacyjnej, podkreślając jednocześnie, że ziemie zabrane muszą być wyłącznym terenem działania PPS, a nie rosyjskiego ruchu rewolucyjnego.
Przed 1914 rokiem Piłsudski nie przedstawił porównywalnej do Dmowskiego strategii politycznej obliczonej na wypadek rozpoczęcia ogólnoeuropejskiego konfliktu militarnego. Jedna rzecz była dla niego pewna: i biały, i czerwony carat jest śmiertelnym zagrożeniem dla Polski, co do reszty — obowiązywała u przyszłego naczelnika państwa napoleońska zasada: najpierw należy nawiązać kontakt bojowy, a potem się zobaczy. Do boju Piłsudski przygotowywał się, tworząc w ostatnich latach przed wybuchem wojny w Galicji oddziały strzeleckie. Nie był zresztą ani pierwszym, ani jedynym polskim politykiem, który w ten sposób realizował „sen o szpadzie”. Dość wspomnieć ponadzaborową organizację „Sokoła”, politycznie zbliżoną do narodowej demokracji, czy działające we wschodniej Galicji, a politycznie afiliowane przy wszechpolakach Drużyny Bartoszowe.
W momencie wybuchu pierwszej wojny światowej nie było właściwie polskiego stronnictwa politycznego, które by na swoich sztandarach wypisało współpracę z Niemcami. Jak widzieliśmy, nawet opcja opierająca się na mocarstwach centralnych oznaczała raczej szukanie wsparcia w Wiedniu, a nie w Berlinie. Wyjątkiem był Władysław Studnicki, „wariat o intuicji geniusza” (W.L. Jaworski), który po 1914 roku konsekwentnie reprezentował opcję proniemiecką, argumentując, że skoro największe zagrożenie dla Polski płynie z Rosji, trzeba iść z tym mocarstwem, które jest najsilniejsze w gronie przeciwników rosyjskiego imperium. Nawet za cenę wyrzeczenia się na zawsze ziem zaboru pruskiego. Studnicki nie wyrzekał się niepodległości Polski. Wybrał natomiast do niej drogę, która groziła wylaniem dziecka z kąpielą.
Na zupełnym marginesie znalazły się te ugrupowania, które programowo rezygnowały ze starań o odzyskanie niepodległego bytu państwowego. Socjaldemokracja Królestwa Polskiego i Litwy (SDKPiL) oraz PPS-Lewica stały na stanowisku, że sprawa niepodległości Polski w obliczu zbliżającej się ogólnoświatowej rewolucji komunistycznej jest zupełnie nieaktualna, a nawet domaganie się przywrócenia Polsce niepodległości jest szkodliwą z punktu widzenia rewolucji próbą odciągania proletariatu od jego rzeczywistych interesów. Róża Luksemburg, twórczyni programu SDKPiL, postarała się nawet o „naukowe” uzasadnienie tego stanowiska, twierdząc na początku XX wieku, że w obliczu rozwoju więzów społecznych i gospodarczych ziem podzielonej Polski z poszczególnymi państwami zaborczymi („organiczne wcielenie”) myśl o odzyskaniu przez nią niepodległości jest szkodliwą mrzonką, skoro polski robotnik w Warszawie ma więcej wspólnych interesów z rosyjskim robotnikiem w Moskwie aniżeli z polskim robotnikiem w Poznaniu czy Krakowie. Powtórzmy jednak: stanowisko wyrzekające się niepodległości Polski było na absolutnym marginesie polskiego życia politycznego w przededniu wybuchu pierwszej wojny światowej.
Gdy rozpoczynała się Wielka Wojna, dla największych europejskich mocarstw biorących w niej udział sprawa polska właściwie nie istniała. W entencie panowała powszechna zgoda co do tego, że sprawa polska — teraz i w przyszłości — jest wewnętrzną sprawą Rosji. Stanowisko Petersburga podzielały zarówno Londyn, jak i Paryż. Sama Rosja poza ogólnikową deklaracją z sierpnia 1914 roku naczelnego dowódcy rosyjskiego wielkiego księcia Mikołaja Mikołajewicza o „wspólnej walce Słowian przeciw germańskiemu zalewowi” w pierwszej fazie wojny nic konkretnego nie miała do zaproponowania.
Również w mocarstwach centralnych nie było w tym czasie zainteresowania sprawą polską. Elity niemieckie, mówiąc o Wschodzie, myślały przede wszystkim o rosyjskim zagrożeniu. Wiedeń, choć zezwolił na działalność na swoim terytorium polskich formacji wojskowych (ruch strzelecki), to jednak starannie wystrzegał się podejmowania jakichkolwiek wiążących deklaracji dotyczących sprawy polskiej. Trializm pozostawał jedynie w sferze marzeń.
Decydująca okazała się potęga wydarzeń. W ciągu pół roku — od listopada 1916 do kwietnia 1917 — przyniosła ona ze sobą zdecydowaną zmianę w postrzeganiu sprawy polskiej w kraju oraz na arenie międzynarodowej. Pierwszym ogniwem było opublikowanie 5 listopada 1916 roku aktu dwóch cesarzy (niemieckiego Wilhelma II oraz austriackiego Franciszka Józefa).
W wyniku udanej ofensywy mocarstw centralnych przeciw Rosji wiosną i latem 1915 roku zdecydowana większość ziem Rzeczypospolitej znalazła się pod władzą Berlina i Wiednia (front zatrzymał się na Dźwinie, bagnach Prypeci i na Wołyniu). W sierpniu 1915 roku wojska niemieckie zajęły Warszawę. Jednak przebieg działań wojennych udowodnił, że w sojuszu niemiecko-austro-węgierskim pierwsze skrzypce grają Niemcy. Słabnąca monarchia Habsburgów coraz mniej mogła się sprzeciwiać swojemu niemieckiemu sojusznikowi, który przekształcał się w protektora.
Ziemie polskie, które po 1915 roku znalazły się pod okupacją mocarstw centralnych, były przedmiotem zróżnicowanej polityki. Inaczej traktowane były ziemie przedwojennych zaborów: pruskiego, gdzie ciągle panowały antypolskie prawa wyjątkowe, dodatkowo zaostrzone reżimem prawa wojennego, oraz austriackiego, z szerokim zakresem swobód jeszcze z czasów autonomii, która również w Galicji została ograniczona rygorami stanu wojennego, a inaczej działo się na ziemiach litewsko-białoruskich Rzeczypospolitej. Te ostatnie stały się po 1915 roku militarną kolonią (z siedzibą w Kownie) administrowaną przez niemieckie naczelne dowództwo na froncie wschodnim (Ober-Ost), które w osobach Paula von Hindenburga i Ericha Ludendorffa (obydwaj niemieccy dowódcy urodzili się w Wielkopolsce) uczyniło z tych obszarów miejsce bezwzględnej eksploatacji gospodarczej (np. organizowano rabunkowy wyrąb Puszczy Białowieskiej) oraz antagonizowania wielonarodowej społeczności w myśl starej imperialnej zasady divide et impera (dziel i rządź). Taka intencja przyświecała na przykład wspieraniu przez Niemców na obszarze Ober-Ostu szkolnictwa litewskiego i białoruskiego przy jednoczesnym tłumieniu polskich inicjatyw edukacyjnych.
Jeszcze inaczej wyglądała sytuacja na ziemiach Królestwa Polskiego (Kongresówki), które zostało podzielone na dwie strefy okupacyjne (generalne gubernatorstwa). W Warszawie szefem niemieckiej administracji okupacyjnej był gen. Hans von Beseler. Jego austro-węgierski odpowiednik rezydował w Lublinie.
Niemieckie elity polityczne sprawiały wrażenie zakłopotanych skalą sukcesów odnoszonych przez wojska Rzeszy w starciu z Rosją. Być może płacz niemieckiego ambasadora, o którym była mowa na początku tego rozdziału, był przejawem bezradności wobec dylematu, przed którym swoich następców przestrzegał Otto von Bismarck. Żelazny kanclerz odradzał przyszłym kierownikom niemieckiej polityki zagranicznej wojnę z Rosją. Jeśli Niemcy ją przegrają, Rosjanie wejdą do Berlina. Jeśli Niemcy ją wygrają, trzeba się będzie zająć problemem polskim, bo przecież jedyny kierunek ekspansji Niemiec w razie tego hipotetycznego zwycięstwa będzie wiódł na wschód, czyli na ziemie zaboru rosyjskiego. Tymczasem cała polityka Bismarcka i później wilhelmińskich Niemiec obliczona była na milczenie w sprawie polskiej.
„Sierpniowe salwy” wszystko zmieniły. Mniej więcej do wiosny 1916 roku kanclerz Rzeszy (i premier Prus) Theobald von Bethmann Hollweg usiłował nawiązać tajne kontakty z Rosjanami, aby odwołując się do starej tradycji współpracy prusko-rosyjskiej na rzecz pogrzebania sprawy polskiej, zaoferować Petersburgowi możliwość zawarcia separatystycznego pokoju. Miał się on opierać na powrocie do granicznego status quo sprzed sierpnia 1914 roku z ewentualnymi korektami granicznymi na rzecz Niemiec. Gdy wiosną 1916 roku okazało się, że car Mikołaj II chce pozostać lojalnym sojusznikiem Francji i Wielkiej Brytanii, Berlin zdecydował się na zmianę strategii i złamanie przykazania Bismarcka, by nigdy nie podejmować sprawy polskiej na arenie międzynarodowej.
Nie tylko upór Rosjan okazał się tutaj czynnikiem decydującym. Niemiecka myśl polityczna w okresie pierwszej wojny światowej wypracowała bowiem nową, dostosowaną do zmienionych warunków politycznych i wojskowych w Europie Środkowej strategię obliczoną na zbudowanie w naszym regionie Europy oraz w Europie Wschodniej niemieckiego imperium. W każdej strategii imperialnej są dwa słowa kluczowe: kontrola i wpływ. Od tytułu książki Friedricha Naumanna — najbardziej znanego rzecznika tej polityki imperialnej Berlina — strategii ta nazywana jest w skrócie Mitteleuropą.
W języku niemieckim wyraz ten oznacza Europę Środkową, czyli region między Bałtykiem, Morzem Czarnym a Adriatykiem, w którym Niemcy miały zyskać pozycję dominującą, także kosztem zmarginalizowania swojego austro-węgierskiego sojusznika. Mało kto u nas czyta książkę Naumanna. A warto i trzeba. Rozpisana tam strategia Mitteleuropy przewidywała konieczność zerwania z brutalną polityką germanizowania Polaków à la Bismarck. Tak się nie zyskuje wpływu potrzebnego do budowy imperium. Aby przyciągnąć Polaków, nie tylko trzeba było zerwać z hakatyzmem, ale nawet dozwolić na utworzenie jakiegoś państwa, a właściwie państewka polskiego, które miało odgrywać rolę bariery oddzielającej Niemcy od Rosji.
Polacy mogli mieć więc własne państwo, z polskimi szkołami, urzędami, sądami. To był element wpływu. Ale w tej imperialnej strategii zapisany był również czynnik kontroli. Polska wkomponowana w Mitteleuropę mogła się rozwijać tylko do momentu, w którym Niemcy powiedzą „Dosyć! Nie dalej!”. Polska miała odgrywać rolę służebną wobec nadrzędnych interesów politycznych, wojskowych i gospodarczych Rzeszy. W tym ostatnim kontekście „szklany sufit” nałożony przez Niemcy na nasz potencjał rozwojowy przejawiał się w stanowczym wecie Naumanna oraz innych przedstawicieli niemieckich elit politycznych i kulturowych w latach 1914–1918 wobec możliwości powrotu Polski nad Bałtyk oraz reintegracji z macierzą ziem zaboru pruskiego.
Książkę Naumanna trzeba przeczytać także dlatego, że jej autor jako najpewniejszy instrument imperialnej kontroli Niemiec nad Polską oraz innymi narodami Europy Środkowej widział kulturę, a konkretnie ten model kultury, który został ukształtowany dzięki niemieckiej filozofii idealistycznej (Kant, Hegel i inni). Autor Mitteleuropy pisał, że Wielka Wojna przyczyniła się do powstania „nowego, środkowoeuropejskiego typu człowieka”, który miał być ukształtowany według matrycy niemieckiej kultury. Żegnaj więc, polska kulturo, która przez cały okres zaborów ratowała nas jako wspólnotę narodową. Imperialna strategia Mitteleuropy oznaczała nowy, antypolski kulturkampf. Prowadzony innymi metodami, ale z celem identycznym jak za Bismarcka: stopniowego wynarodowienia Polaków.
Zanim z dzieł Kanta i Hegla mieliśmy się dowiedzieć, jak być „narodem rozwiniętym”, zdolnym do korzystania ze wszystkich dobrodziejstw „niemieckiego wyznania gospodarczego”, mieliśmy dostarczyć setek tysięcy nowych rekrutów Rzeszy walczącej o swoje imperium na wschodzie. I to był argument, który ostatecznie przekonał polityczne kierownictwo Rzeszy do podjęcia sprawy polskiej.
Jesienią 1916 roku dla niemieckiego naczelnego dowództwa wojskowego — spoczywającego od sierpnia 1916 roku w ręku „straszliwych Dioskurów”, jak określano w propagandzie alianckiej Hindenburga i Ludendorffa — stało się jasne, że po niepowodzeniu krwawej „bitwy materiałowej” pod Verdun (a nikt nie mógł zaręczyć, że nie będzie kolejnych tego typu hekatomb) pilną potrzebą była świeża dostawa mięsa armatniego. Pokaźne rezerwy tkwiły na okupowanych ziemiach polskich. Jednak zgodnie z prawem międzynarodowym (Rzesza cesarska to jeszcze nie III Rzesza Niemiecka) nie można było wybierać rekruta z terenów okupowanych. No chyba że swoją sojuszniczą pomoc wojskową zaoferuje nowe państwo, stworzone dzięki wsparciu mocarstwa lub mocarstw — okupantów.
Takie było tło polityczne (brak szans na oddzielny pokój z Rosją), intelektualne (dojrzewanie strategii Mitteleuropy) i militarne (pilna konieczność nowych żołnierzy) ogłoszonego 5 listopada 1916 roku aktu. Wilhelm II — cesarz niemiecki i król Prus — oraz dożywający swoich dni Franciszek Józef I — cesarz Austrii — ogłaszali powstanie Królestwa Polskiego o bliżej niesprecyzowanych granicach, ale za to złączonego z Berlinem i Wiedniem „wieczystym sojuszem” (czytaj: trwale im podporządkowanym).
Krótko po tym szef niemieckiej okupacji w Warszawie gen. Beseler ogłosił nabór rekruta do mającego powstać „polskiego Wehrmachtu” (polnische Wehrmacht), na którego czele stanąć miał właśnie on. Niemieccy sztabowcy liczyli nawet na 300 tysięcy ludzi. Ostatecznie zgłosiło się kilka tysięcy. Kropla w morzu niemieckich oczekiwań, ale bezcenna jesienią 1918 roku, gdy trzeba było bardzo szybko budować kadry Wojska Polskiego.
Przełomowe znaczenie aktu 5 listopada 1916 roku, co przyznawał nawet Roman Dmowski, zaprzysięgły wróg jakiejkolwiek współpracy z mocarstwami centralnymi, polegało na tym, że po raz pierwszy w czasie Wielkiej Wojny mocarstwa biorące w niej udział jako jeden ze swoich zasadniczych celów wojennych wskazały odbudowanie państwa polskiego. To już było coś i nie zmieniały tego aż nazbyt wyraźne intencje, uwidocznione w pospiesznej deklaracji Beselera o zaciągu do podporządkowanej Niemcom „sojuszniczej armii polskiej”.
Dominujące coraz bardziej nad słabnącymi Austro-Węgrami Niemcy podążały własną ścieżką imperialnych planów. To było jasne od samego początku. Jednak to jeszcze nie był czas budowania imperium nowego typu ufundowanego na obłąkanej, ludobójczej ideologii (czasy III Rzeszy Niemieckiej). Niemcy w czasie pierwszej wojny światowej chciały rozbudować swoje wpływy i sprawować kontrolę nad okupowanymi ziemiami polskimi, idąc za radami strategów Mitteleuropy, czyli korygując wzorce twardej bismarckowskiej polityki realizowanej pod hasłem „Ausrotten!” (Wykorzenić!).
W czasie tej wojny państwo niemieckie nie zamykało polskich uniwersytetów (wraz z profesorami), ale je otwierało. Jesienią 1915 roku gen. Beseler zezwolił (po wcześniejszych uzgodnieniach z Berlinem) na rozpoczęcie roku akademickiego na reaktywowanym po ponad pół wieku polskim uniwersytecie w Warszawie. W tym samym czasie swoją działalność zainaugurowała również Politechnika Warszawska.
W prywatnej korespondencji Beseler kpił sobie z „polskiego odświętnego patriotyzmu”, ale wydane przez niego zezwolenie na wielką patriotyczną manifestację w centrum dawnej polskiej stolicy 3 maja 1916 roku było wydarzeniem nie tylko o wielkiej wadze symbolicznej. Przemarsz ponad stu tysięcy ludzi w centrum Warszawy pod biało-czerwonymi sztandarami, z białym orłami w koronie, stał się ważnym doświadczeniem.
Utworzona w 1917 roku pod auspicjami mocarstw centralnych Rada Regencyjna, mająca sprawować władzę w Królestwie Polskim do czasu objęcia władzy przez jego władcę, patronowała powolnej, ale systematycznej polonizacji administracji, szkolnictwa oraz sądownictwa na obszarze okupowanej Kongresówki. Jesienią 1918 roku obecność polskich urzędników, sędziów i nauczycieli okazała się bezcenna z punktu widzenia pilnych potrzeb odradzającego się państwa polskiego. Żadne państwo nie jest w stanie funkcjonować jedynie dzięki patriotycznemu żarowi swoich obywateli.
Ktoś musiał pracować w polonizowanych urzędach, szkołach i sądach. Czy to byli programowi zwolennicy współpracy politycznej (a docelowo również wojskowej), których nazywano wówczas „aktywistami”? Część na pewno tak, ale zdecydowaną większość z nich tworzyli Polacy, którzy „brali, ale nie kwitowali”. Brali, czyli wykorzystywali możliwość pracy na rzecz przyszłego państwa polskiego, ale nie kwitowali, to znaczy nie uważali tego zaangażowania za swój akces do strategii Mitteleuropy.
Trzeba pamiętać, że wśród Polaków tworzących pod skrzydłami Rady Regencyjnej (gremium całkowicie przecież zależnego od Berlina i Wiednia) zręby polskiej administracji było również wielu przybyszów z dwóch pozostałych zaborów. Ten fakt już sam w sobie był wartością dodaną poprzez łączenie rodaków ponad zaborowymi kordonami. Bismarck przemocą usuwał Polaków przybyłych do Wielkopolski z zaboru rosyjskiego (słynne rugi pruskie z 1885 roku). Po trzydziestu latach jego następcy sprowadzali Polaków z Wielkopolski do okupowanej przez siebie Kongresówki, aby w ten sposób przyczyniać się do polonizacji aparatu administracyjnego.
Przekonanych zwolenników łączenia przyszłości sprawy polskiej z mocarstwami centralnymi, zwanych „aktywistami”, było bardzo mało. Jeśli nie liczyć wspomnianego Władysława Studnickiego, „opcja na Niemcy” właściwie nie istniała, w tym gronie przeważali bowiem zwolennicy rozwiązania austro-polskiego. Tyle, że perspektywa rozszerzenia monarchii Habsburgów o Kongresówkę oraz część ziem zabranych spotykała się ze stanowczym sprzeciwem ze strony kół politycznych i wojskowych Rzeszy Niemieckiej. A i w samym Wiedniu nie było wyrazistej woli, by forsować ideę monarchii potrójnej. Również Węgrzy widzieli w tym pomyśle niebezpieczeństwo uszczuplenia swoich wpływów w monarchii.
Na przeciwległym skrzydle byli „pasywiści”, a więc te kręgi polityczne (przede wszystkim narodowa demokracja oraz konserwatyści z zaboru rosyjskiego), które programowo odrzucały jakąkolwiek możliwość współpracy z mocarstwami centralnymi. W ten sposób podział na „aktywistów” i „pasywistów” był przeniesieniem na czas Wielkiej Wojny podziałów sprzed 1914 roku.
Pamiętajmy jednak, że w zmieniającej się sytuacji militarnej i politycznej linie tych podziałów przestały już być takie klarowne. Popatrzmy na Dmowskiego i Piłsudskiego. Ten ostatni — na pierwszy rzut oka — mógłby zostać przypisany do grona „aktywistów”. Przecież w 1914 roku u boku Austro-Węgier tworzył w Galicji zaczątek polskich oddziałów wojskowych, które przybrały formę Legionów Polskich, urastając do siły trzech brygad. W skali milionowych armii, które walczyły na frontach Wielkiej Wojny, to kropla w oceanie. Jednak liczył się nie tylko wysiłek wojenny, nie tylko fakt, że w ten sposób chrzest bojowy przechodziły kadry przyszłego Wojska Polskiego, ale swoje znaczenie — najważniejsze na tym etapie — miała polityczna wymowa istnienia polskich formacji wojskowych. Pierwszych w takiej ilości od czasów powstania styczniowego, po raz pierwszy od epoki powstania listopadowego walczących w mundurach i w regularnych formacjach.
Aby pierwsza kompania kadrowa legionów mogła 6 sierpnia 1914 roku wymaszerować z krakowskich Oleandrów w kierunku zaboru rosyjskiego, Piłsudski i jego żołnierze musieli złożyć przysięgę na wierność cesarzowi Franciszkowi Józefowi jako żołnierze formacji pomocniczej działającej przy c.k. armii. Ale przecież w kalkulacjach Piłsudskiego nie chodziło o to, aby być wiernym żołnierzem Jego Cesarskiej Mości. Plany były inne. Wejść do Kongresówki, rozpocząć antyrosyjskie powstanie i stanąć na jego czele, w imieniu Rządu Narodowego (który jeszcze nie istniał).
Aktywizm? Z pewnością tak, ale nie w znaczeniu bezwarunkowego związania sprawy polskiej ze strategią polityczną Wiednia, ani tym bardziej Berlina. Gdy powstańcze plany nie wypaliły (wpływy narodowej demokracji widzącej w antyrosyjskim powstaniu niebezpieczeństwo odnowienia współpracy niemiecko-rosyjskiej były w Królestwie Polskim zbyt silne), Piłsudski wraz z legionistami walczy na froncie w Małopolsce i na Wołyniu. Czyli jednak „aktywista”? Nie taki stuprocentowy, skoro sprzeciwiał się forsowanym przez Naczelny Komitet Narodowy w Krakowie (gremium zdominowane przez galicyjskich konserwatystów) planom dalszej rozbudowy legionów. Może chodziło o osobiste ambicje? Może Piłsudski obawiał się, że trudno mu będzie kontrolować zbyt rozrośniętą formację? A może nie chciał dostarczać zaborcom mięsa armatniego w sytuacji, gdy Berlin i Wiedeń milczały w sprawie polskiej?
Gdy po 5 listopada 1916 roku to milczenie się skończyło, Piłsudski nie stał się bynajmniej zagorzałym „aktywistą”. Kierował co prawda wojskowym departamentem w Tymczasowej Radzie Stanu (gremium funkcjonujące przed powołaniem do życia Rady Regencyjnej), ale do pracy na rzecz powołania „polskiego Wehrmachtu” niespecjalnie się przykładał. Czekał na kolejne konsekwencje potęgi wydarzeń na wojennych frontach i w gabinetach mocarstw, rozbudowując jednocześnie konspiracyjne, ponadzaborowe struktury podporządkowanej tylko jemu Polskiej Organizacji Wojskowej (POW). Gdy koniunktura międzynarodowa wiosną i latem 1917 roku radykalnie się zmieni, Piłsudski nie tylko nie będzie wspierał tworzenia „polskiego Wehrmachtu”, ale osobiście zakaże swoim legionistom wstępowania w jego szeregi, wskazując, że czymś niegodnym polskiego żołnierza jest składanie przysięgi na wierność niemieckiemu cesarzowi.
Ten „kryzys przysięgowy” należy rozpatrywać w ścisłym związku z dwoma kolejnymi wydarzeniami, które w pierwszych miesiącach 1917 roku zapowiadały radykalne zmiany w przebiegu światowego konfliktu. W lutym 1917 roku rewolucja obaliła rosyjski carat. Dwa miesiące później, w kwietniu 1917 roku, Stany Zjednoczone zerwały z neutralnością i przystąpiły do wojny po stronie ententy.
O Piłsudskim była już mowa. Jak reagował na te wydarzenia Roman Dmowski? Z punktu widzenia opcji proalianckiej, którą od początku prezentowała narodowa demokracja, wydarzenia te znacznie poszerzały możliwości oddziaływania politycznego na rzecz sprawy polskiej. Rewolucja lutowa i pogłębiający się chaos w Rosji (zapowiadany przez Dmowskiego jeszcze przed wybuchem wojny) oznaczały, że przestała ona reprezentować ententę w Europie Środkowej. To zaś dowodziło, że opcja antyniemiecka Dmowskiego przestała być wiązana z koniecznością znalezienia jakiegoś politycznego modus vivendi z Petersburgiem.
Z drugiej strony upadek caratu i narastająca destabilizacja sytuacji wewnętrznej w Rosji powodowały, że Francja i Wielka Brytania coraz śmielej zabierały głos w sprawie polskiej, nie uważając jej już za wewnętrzną sprawę wielkiego sojusznika na wschodzie; sojusznika, który pod władzą słabego Rządu Tymczasowego — zmagającego się na froncie z Niemcami, a wewnątrz z prącymi do władzy bolszewikami — świadczył coraz bardziej iluzoryczną pomoc.
Utworzony przez Dmowskiego zaraz na początku wojny w Warszawie Komitet Narodowy Polski (KNP) po ofensywie państw centralnych w 1915 roku przeniósł swoją działalność do Petersburga, a po rewolucji lutowej działał w Lozannie, by ostatecznie znaleźć swoją siedzibę w Paryżu.
Odbudowa państwa polskiego — podkreślał Dmowski w memoriałach wysyłanych do rządów Francji i Wielkiej Brytanii — nie tylko będzie naprawą krzywdy rozbiorów, ale w sytuacji rozchwiania sytuacji politycznej na Starym Kontynencie w obliczu anarchizacji wewnętrznej w Rosji i zbliżającego się rozpadu monarchii Habsburgów zapewni konieczną równowagę w geopolitycznej konstelacji Europy. Aby tak się stało — pisał prezes KNP — konieczne jest odbudowanie Polski złożonej ze wszystkich trzech zaborów. Dmowski nie przewidywał powrotu na wschodzie do granicy z 1772 roku, jednak większość „ziem zabranych” miała się znaleźć znów w Rzeczypospolitej. Powrócić miała cała Galicja, zabór pruski rozszerzony o Górny i część Dolnego Śląska. Powrót Polski na „szlak piastowski” miał zostać przypieczętowany szerokim dostępem do Bałtyku. W tym kontekście Dmowski wskazywał na konieczność nie tylko powrotu Pomorza Nadwiślańskiego z Gdańskiem, lecz także przyłączenia do przyszłej niepodległej Polski znacznej części Prus Wschodnich.
Dmowski wyciągnął także wnioski z wejścia do wojny Stanów Zjednoczonych, mocarstwa, które z racji swojego niemal nieograniczonego (nienadszarpniętego wojną) potencjału ludnościowego, przemysłowego i finansowego stawało się najsilniejszym graczem w alianckiej koalicji. Przedstawicielem KNP na Stany Zjednoczone został wybitny pianista i kompozytor Ignacy Jan Paderewski, cieszący się wielkim autorytetem wśród miejscowej Polonii i popularnością w szerokich kręgach amerykańskiej publiczności. Sława otwierała Paderewskiemu wiele drzwi, w tym te do Białego Domu.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki