- W empik go
Historia prawdziwa o Janie Dubeltowym - ebook
Historia prawdziwa o Janie Dubeltowym - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 186 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Był zwyczaj w Wilnie, że w Wielkim Tygodniu odwiedzano tłumnie kościołek księży bonifratrów, w którym piękna amatorska grywała muzyka i przy nim szpital obłąkanych, w tym dniu, w części przynajmniej, dla ciekawych otwarty. Płocha ciekawość wiodła tam wielu i nie pojmowałem nigdy, jak zza drzwi tych z wesołą twarzą wynijść było można. Dla mnie nawet widok śmierci nie był nigdy tak bolesnym i przykrym, jak obraz ostatecznego upadku najdroższych władz, stanowiących człowieka; unikałem go też, ile możności, i choć muzyka niejeden raz zwabiła mnie do kościoła szczupłego, gdzie się ledwie słuchacze chciwi pomieścić mogli, z obawą i przestrachem jakimś dziecinnym z daleka tylko spoglądałem na drzwi wpółotwarte, wiodące do nieszczęśliwych, oddzielonych nimi od rodziny i świata.
W ogólności, zdawało mi się zawsze, że i sposób leczenia i sposób postępowania z obłąkanymi był zupełnie fałszywy i raczej dopomagał rozwinieniu choroby, niżeli ją wstrzymywał. Oddzielenie nieszczęśliwego od ukochanych miejsc i osób, wyrwanie go z łona rodziny, rzucenie na ręce obcych, zimnych i surowych ludzi, za kraty, w mury posępne, wśród twarzy obojętnych, jeśli nie groźnych, nie sąż to środki zabójcze? A są przecie ludzie bez serca, w rodzinach możnych nawet, którzy przez samolubstwo najwystępniejsze, gotowi na pierwszy wykrzyk boleści, żalu i niezrozumiałą myśl jakąś, rzucić w tę przepaść najbliższych sobie… Nie mówmy o nich lepiej… dreszcz mnie przejmuje, gdy wspomnę, że świat ich szanuje i cnotliwymi nazywa, że potem modlą się w kościele i do Boga, którego w bliźnim odepchnęli, o pomoc i ratunek wzdychają.II
W roku 1829 poszedłem z towarzyszami mymi do księży bonifratrów; ledwie pod chórem potrafiłem się jakoś wcisnąć w próżnię, którąśmy gwałtem wyrobili młodymi łokciami zapamiętałych dyletantów – staliśmy tam do końca muzyki, a gdy tłum wypływać zaczął, Eugeniusz, Edward i Romuald poczęli mnie silnie namawiać, żebyśmy zaszli do szpitala, do którego, zaraz z kościoła w lewo drzwi prowadziły. Poczynałem wówczas lat ośmnaście, młodym był bardzo i na nieszczęście do zbytku drażliwy; z obawy, żeby mnie za sobą nie wciągnęli i nie zmusili patrzeć na to, co nadto silne uczyniłoby wrażenie na umyśle i tak już rozkołysanym, cofnąłem się aż ku wnijściu, protestując przeciwko temu. Zaczęto się śmiać ze mnie i nazywać tchórzem. W ośmnastym roku obelg się takich nie znosi; kościelna cisza, którąśmy szanowali, nie dozwalała się tłumaczyć, ze ściśniętym sercem poszedłem z nimi, ale postanowiłem wyrwać się od nich i uciec co prędzej. Maleńkiego wzrostu ksiądz Jacek przyjął nas u drzwi; był to jeden z braciszków, poświęconych usłudze i pieczy nad obłąkanymi.
Nie można sobie wyobrazić nic pospolitszego i mniej obiecującego nad twarz i postawę księdza Jacka, chociaż bliżej poznany był to skromny, ale dostojny i zacny pracownik, który święcie spełnił swe ziemskie posłannictwo. Maleńki, gruby, kłódkowaty, czerwony; z rękami wielkimi i niezgrabnymi, wydawał się jak figurka w źle wytoczonych szachach, której główkę tylko jako tako wyrobił artysta, a resztę ledwie okrzesawszy, porzucił. Twarz miał okrągłą, pełną, ale tak nic nie znaczącą, tak startą, jakby natura wysilała się, by nią człowieka zamaskować; nic z oczów, nic z ust, nic z czoła niskiego nie mówiło. Dopiero gdy usta otworzył, gdy się ożywił, gdy dusza rozjaśniła te rysy pospolite… promieniał zeń ewangelicznych cnót prostaczek święty jakich mało na świecie.III
Romuald, który nie wiem skąd znał księdza Jacka, uśmiechnął się do niego w progu ze zwykłą sobie łagodnością i przywitał go, coś mu szepcząc na ucho; ja zawiązłem w progu, nie śmiejąc iść dalej i oczyma bojaźliwymi rzucając wkoło, jakbym się przerażającego spodziewał widoku. Tymczasem ujrzałem tylko kilku mężczyzn w szlafmycach i zwykłym szpitalnym ubraniu, przechadzających się powoli, poważnie, spokojnie po izbie sklepionej. Na żadnej z tych twarzy nie było szału, jakiegom się obawiał, choć na każdej silne wstrząśnienie wyryło ślad niestarty; wszyscy byli męczennikami jakiejś istoty, jakiegoś uczucia, jakiejś myśli lub wypadku, który pochłonął ich życie i igłę zegara na smutnej zatrzymał godzinie. Romuald, Edward i Eugeniusz poszli dalej, ja zostałem przy drzwiach i widać, że poczciwy Z coś tam opiekując się mną szepnął księdzu, który z uśmiechem, jakby dla dodania mi odwagi i zrobienia znajomości, poczęstował mnie tabaką. Przyjąłem ją, ale nie przywykły, kichnąłem straszliwie, i gdym oczy otworzył, obok kłaniającego mi się z życzeniem dobrego zdrowia bonifratra, ujrzałem i drugą postać w złowrogiej białej szlafmycy.
– Pomyślności – rzekł nieznajomy, który się zaraz do mnie przywiązał, dosyć wesoło – pomyślności, panie akademiku!
– Przedstawiam panu mego dobrego przyjaciela pana Jana – rzekł ksiądz Jacek, który uczuł się potrzebnym do dozoru w drugim końcu celi i śpiesznie odszedł w inną stronę, zostawiając mnie sam na sam z owym Janem. Przyznam się, że w niemałym byłem strachu.IV
Ów Jan wszakże nie powinien go był obudzać – był to człowiek czterdziestokilkoletni, silny dość jeszcze i resztkę młodości mający w wejrzeniu i uśmiechu, łysy, o ile się można było spod szlafmycy domyślać – a w oczach jego tylko prawie niedostrzeżony niepokój o jakimś wewnętrznym podrażnieniu świadczył. Po sposobie ułożenia sukni, szlafmycy, po cerze delikatnej i rękach niezapracowanych, poznać w nim było można człowieka, przywykłego do starań około siebie, do pewnego porządku i wygody. W rysach wiele było szlachetności i tego, co jakby urągając się sobie, ludzie nazywają rasą. Nie można się było omylić, był to człowiek niegdy zapewne zamożny, dostatni i dobrze wychowany; próżno szukałem w nim zrazu śladu szału, zdziwiło mnie tylko, że się ciągłe ku drzwiom, oknu i poza siebie, jakby z nałogu jakiegoś, oglądał.
Uśmiechnął się do mnie, gdyśmy sam na sam zostali, a że tu przy drzwiach była ława dębowa, wskazał mi ją i pierwszy usiadł na niej, widocznie zabierając się do rozmowy. Zaczął ją bardzo po cichu.
– Kogóż mam honor?