Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Historia prawdziwa o Petrku Właście, palatynie, którego zwano Duninem. Opowiadanie historyczne z XII wieku - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Historia prawdziwa o Petrku Właście, palatynie, którego zwano Duninem. Opowiadanie historyczne z XII wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 503 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Zmierzch był dnia je­sien­ne­go, a ta­kiej jak ta je­sie­ni lu­dzie naj­star­si nie pa­mię­ta­li. Przy­szła ona ja­ko­by boże bło­go­sła­wień­stwo, aby bied­ne lu­dzi­ska z pola, co gdzie jesz­cze na nim było, po­chwy­ci­li do bro­gów i sto­gów, a ozi­me pól­ka ob­siać mo­gli w czas i do we­se­lisk, za­wsze porą je­sien­ną ob­cho­dzo­nych, przy peł­nych sto­do­łach, przy­spo­so­bi­li się bez tro­ski.

Dzie­siąt­ni­cy du­chow­ni już byli wszę­dzie po­wy­ty­ka­li, co gdzie ko­ścio­łom na­le­ża­ło, i zda­li na wier­ne ręce wy­bra­nym do prze­cho­wa­nia kmie­ciom, do­pó­ki by się to nie sprze­da­ło. Po­czy­na­ły się po la­sach łowy go­rą­ce, aż się pusz­cze roz­le­ga­ły, bo o woj­nie ja­koś pod ten czas sły­chać nie było. I lud boży od­dy­chał.

To­też ja­dą­cy po­lem, la­sem po­dróż­ny, na za­ra­niu, wie­czo­ra­mi, choć ptac­twa świer­go­cą­ce­go i przy­śpie­wu­ją­ce­go nie po­sły­szał, bo to było umil­kło jed­no, a dru­gie za mo­rza po­odla­ty­wa­ło, ludz­kie śpie­wy we­so­ło chwy­tał uchem i ser­ce mu się od nich ra­do­wa­ło. Oko­ło chat na ru­cia­nych ogród­kach śpie­wa­ły dziew­ki; oko­ło sta­wów, wy­cią­ga­jąc z wody len i ko­no­pie, śpie­wa­ły nie­wia­sty; koło stad na wy­pa­sach za­wo­dzi­li pa­stusz­ko­wie, a kędy ko­ściół stał wie­czo­rem otwar­ty, i z nie­go sły­chać było nu­co­ną chwa­łę bożą.

U go­ściń­ca do Wro­cła­wia wio­dą­ce­go, w gę­stym le­sie na skra­ju sta­ła go­spo­da, bo to szlak był, któ­rym do mia­sta na tar­go­wi­ce dużo lu­dzi cią­gnę­ło, nie tyl­ko ze Szlą­ska i z Pol – ski, ale i z ku­pią, z ob­cych ziem, któ­rą pod owe cza­sy mie­nia­no na inną albo ją i za kru­szec sprze­da­wa­no. Zbie­ga­ły się we Wro­cła­wiu dro­gi ze wscho­du i za­cho­du, je­cha­li tędy kup­cy od Rusi z grec­ki­mi wy­ro­by i ru­skim to­wa­rem, przy­jeż­dża­li Niem­ce od Sa­sów i od Fran­ków, cza­sem Szwa­by, ba i dal­si. Ale one­go dnia w go­spo­dzie ja­koś pu­sto było i Mi­kuł, go­spo­darz, żona jego, Sa­mi­cha, a cze­ladź ich nic do czy­nie­nia nie mie­li.

Bu­do­wa była drew­nia­na, duża jak szo­pa, z przed­sie­nia­mi na słu­pach do­ko­ła ją obie­ga­ją­cy­mi, aby się gdzie lud cza­su słoń­ca go­re­ją­ce­go i nie­po­go­dy miał schro­nić, nie du­sząc w izbie, choć izba też była prze­stron­na, w ławy do­ko­ła przy­bra­na, w po­środ­ku ogni­sko z ka­mie­ni czy­sto ma­ją­ca wy­ło­żo­ne. Po­nad nim dziu­ra w wy­żkach i da­chu kla­pą za­my­ka­na; przez ko­min z chru­stu ple­cio­ny, gli­ną wy­le­pio­ny, dym się nad dach do­by­wał. Na­okół ogni­ska, w któ­rym się te­raz le­d­wie wę­gli ostat­ki tli­ły, le­ża­ły kło­dy i ka­mie­nie, aby cza­su zimy lu­dzie bli­żej cie­pła przy­siąść się mo­gli. Był z jed­nej stro­ny i stół duży, a na nim jesz­cze próż­ne kub­ki drew­nia­ne i gli­nia­ny dzban stał od piwa, a w rogu oby­cza­jem po­wsze­dnim chle­ba buł­ka i nóż przy niej, na ręcz­ni­ku.

Ci­cho było w go­spo­dzie, jak to gdy się lu­dziom na sen i spo­czy­nek zbie­ra, tyl­ko w szo­pie, obok do izby przy­ty­ka­ją­cej, ścia­ną z dy­lów od niej prze­dzie­lo­nej, be­cza­ły owce go­spo­dar­skie czar­ne i bure, pry­cha­ły kro­wy i koni para rże­niem się do wie­czor­nej pa­szy od­zy­wa­ła. Co się naja­dło wprzód i na­pi­ło, przed spo­czyn­kiem, po swo­je­mu mru­cząc, Pana Boga chwa­li­ło.

Mi­kuł, sta­ry człek, przy­gar­bio­ny, w gru­bej, sza­rej bie­liź­nie jed­nej i cho­da­kach skó­rza­nych, sznu­ra­mi do nóg po­przy­twier­dza­nych, na ła­wie sie­dział u okna od­su­nię­te­go i cze­goś po­stę­ki­wał, po­wz­dy­chi­wał, za­du­my­wał się, obu­rącz gło­wę pod­ły­sia­łą pod­parł­szy i bro­dę roz­czo­chra­ną, krót­ką za­darł­szy do góry.

Z rę­ka­mi na pier­siach za­ło­żo­ny­mi, da­lej nie­co, sie­dzia­ła oty­ła, sta­ra Sa­mi­cha, żona jego, ką­dziel jesz­cze trzy­ma­jąc pod sobą, a wrze­cio­no już w nią za­tknąw­szy, bo jej w ką­cie zmierz­chło i ręce od snu­cia nici drża­ły. Z cze­la­dzi dwo­je przed go­spo­dą le­ża­ło brzu­cha­mi na zie­mi, gło­wy na rę­kach oparł­szy, tra­wę sku­biąc z próż­no­wa­nia i gry­ząc ją bez my­śli a po­mru­ku­jąc lada co. To się tam któ­ry roz­śmiał, któ­ry zdrze­mał, to je­den dru­gie­go ręką się­gnął, a po druż­bie dał ku­ła­ka. Nie było bo co ro­bić.

W izbie na ła­wie ni­skiej je­den je­dy­ny drze­mał so­bie sta­ry dziad z gę­ślą na ple­cach, si­wo­wło­sy, spo­czy­wa­jąc też, ale z na­ło­gu, gdy się prze­bu­dzał, coś so­bie pod­śpie­wy­wał i sen mu z ust po­wo­li pieśń zdej­mo­wał. I sły­chać było za­miast niej chra­pa­nie, a po­tem przy­śpiew­kę zno­wu i sen wtó­ry. Znać tu sta­ro­wi­na zna­nym był, bo na nie­go nikt nie pa­trzał i nie było mu pil­no ani do snu, ani do pie­śni, ani w dro­gę. Są bo ta­kie chwi­le na czło­wie­ka, że mu się nie chce ni­cze­go, na­wet ży­cia. Ciem­nia­ło już i kury wszyst­kie spod go­spo­dy po­szły spać na pod­da­sze, miesz­cząc się na grzę­dach.

Wśród tego mil­cze­nia, gdy i las na­wet, zdrzem­nąw­szy się, nie szu­miał, hen, z dala coś za­tęt­nia­ło. Mi­kuł za­raz gło­wę pod­niósł i ucha na­sta­wił. Sa­mi­cha się jak by prze­bu­dzi­ła i ką­dziel po­sta­wiw­szy, wsta­ła prze­cią­ga­jąc się, dziad też prze­tarł­szy oczy coś gło­śniej płacz­li­wym gło­sem za­nu­cił. Cze­ladź, co na dar­ni le­ża­ła, pod­nio­sła się na­słu­chu­jąc, wsta­wać czy nie, gdy z krza­ków dwa duże, pięk­ne psy łow­cze się wy­rwa­ły i no­sa­mi po zie­mi tro­piąc po­czę­ły bie­gać, do­pie­roż lu­dzi po­strze­gł­szy na­szcze­ki­wać, i sta­nę­ły.

Za nimi z gąsz­czy, w któ­rej za­sze­le­ścia­ło i za­chrząsz­cza­ło, jak by zwierz się z niej do­by­wał duży, wy­su­nął się jeź­dziec i sta­nął. Trud­no go było po­znać, co za je­den był, bo odzież na so­bie miał nie­po­cze­sną, ale pod nim koń krę­py, gru­by, moc­ny, za­żyw­ny szedł, jak­by pań­ski. Na nim rząd pro­sty, skó­rza­ny wdzia­ny był i sie­dze­nie nie­wy­kwint­ne. Człek na ple­cach łuk i koł­czan miał pro­sty, a u nogi przy­twier­dzo­ne to­po­rek i oszczep. Wy­do­byw­szy się na go­ści­niec, po­czął się tu i owdzie roz­pa­try­wać moc­no, w przód, w tył, niby się dzi­wu­jąc, że tu stał, niby nie wie­rząc oczom wła­snym.

– Sam tu! – za­wo­łał ku cze­la­dzi. – Co to za pań­stwo? Jaka to dro­ga? Kogo wy tu słu­cha­cie? Czyj las? Hę?

Po­sły­szaw­szy py­ta­nie, nim się pa­rob­cy ze­bra­li od­po­wie­dzieć na nie, sam Mi­kuł wy­szedł z po­kło­nem, przy­pa­tru­jąc się py­ta­ją­ce­mu. Człek był za­się mło­dy, ogo­rza­ły, buj­ne­go wzro­stu, sil­ny, pięk­nej twa­rzy, z pań­ska wy­glą­da­ją­cy, choć odzież pana nie wy­da­wa­ła. Mi­kuł, któ­ry po­chwy­cił py­ta­nie, po­czął, przy­bli­ża­jąc się ku jeźdź­co­wi, od­po­wia­dać po­wo­li, choć wię­cej pa­trzał, niż mó­wił.

– Czyż to Wa­sza Mi­łość tak z dala, że o nas nie wie­cie?

– A z dala i du­żom pusz­cza­mi po­błą­dził, dni już trzy się po nich roz­bi­ja­jąc. Od­bi­łem się od swo­ich, oman ja­kiś czy co po bez­dro­żach mnie wo­dził.

– Zie­mia to pana Petr­ka Włod­ko­we­go – rzekł Mi­kuł – co­ście pew­nie o nim sły­sze­li, bo o nim na wsze stro­ny sze­ro­ko gło­śno. Pan moc­ny jest, a te­raz go­spo­da i zie­mia słu­cha do klasz­to­ru, któ­re­mu jest nada­na, do czar­nych mni­chów. Karcz­ma ich, i szynk ich, i ja też sie­dzę z ich ręki od księ­dza opa­ta. Do Wro­cła­wia stąd nie­wiel­ki ka­wał dro­gi.

Splu­nął jak­by z gnie­wu po­dróż­ny, słu­cha­jąc, a po­tem się za­raz prze­że­gnał.

– A to dia­beł chy­ba mnie kę­dyś tak da­le­ko za­cią­gnął! Gdzie u li­cha! Pod Wro­cław!

I ru­szał ra­mio­ny, a po­trzą­sał sobą. Wtem na go­ściń­cu z dala tur­ko­tać za­czę­ło. Mi­kuł za­milkł, wy­glą­da­jąc ku la­so­wi i ku po­lom na prze­mia­ny. Od stro­ny Wro­cła­wia wóz się to­czył i hu­cza­ło, gdy szedł po twar­dym. Sie­dział na nim człek je­den po­wo­żąc się, dru­gi, wy­ro­stek przy­cze­pio­ny był u drąż­ka. Dwa ko­nie cią­gnę­ły wo­zi­sko, a trzy za nim bie­gły, wszyst­kie jak­by po­mę­czo­ne bar­dzo, gło­wy zwie­sza­ły i wlo­kły się, ten pod­ku­li­wa­jąc, dru­gi le­d­wie cią­gnąc nogi. Go­spo­darz na wo­zie, na gar­ści sło­my sie­dzą­cy, w czap­ce du­żej, z opoń­czą na­rzu­co­ną na ra­mio­na, śred­nie­go wie­ku, twa­rzy za­sę­pio­nej, za pa­sem sie­kie­rę miał, przez ple­cy tor­bę skó­rza­ną.

– A wiu, a wiu! – po­pę­dzał ko­nie, aż pod go­spo­dę pod­je­chaw­szy, sta­nął.

Od­wró­cił się do Mi­ku­ły.

– Wi­taj, oj­cze Ty­mo­chu! – ode­zwał się go­spo­darz, zwra­ca­jąc ku nie­mu.

– Bóg za­płać, je­stem żyw, jak wi­dzi­cie, a i to szczę­ście – od­parł Ty­moch. – Z prze­wo­dem mnie gna­li, gna­li, że i we mnie, i w ko­niach le­d­wie już tchu sta­ło.

To mó­wiąc i nie spoj­rzaw­szy na­wet na jeźdź­ca, któ­ry stał i słu­cha}, z wozu zlazł przy­by­ły, ko­nie jego po­czę­ły tra­wę sku­bać, on im z wozu, spod sło­my garść sia­na za­rzu­cił, aby mia­ły czym zęby prze­trzeć, a sam do izby po­cią­gnął.

Sto­ją­cy jesz­cze na ko­niu po­dróż­ny, roz­my­śliw­szy się, pod­je­chał też pod szo­pę i ze szka­py zsiadł, na cze­ladź hu­cząc, aby mu ją wzię­to do żło­bu. A tuż i psy doń przy­bie­gły, z któ­ry­mi ra­zem do izby kro­kiem śmia­łym wszedł, jak ten, co się wszę­dzie pa­nem czu­je.

– Go­spo­da­rzu miły – ozwał się gło­sem mło­dym i moc­nym, któ­ry pięk­nie brzmiał – jam głod­ny i koń mój tak­że, o obu radź­cie, jako mo­że­cie. Psom by się też coś zda­ło.

– Piwo i miód na roz­ka­za­nie – rzekł Mi­kuł – jak lep­sze nie mogą być; chleb jest też, sól, sło­ni­na i ser, a baba i po­lew­kę cie­płą zwa­rzy, kie­dy ka­że­cie.

– Niech wa­rzy, co chce! Głód nie pa­trzy, co dają – rzekł, na ła­wie za­sia­da­jąc za sto­łem, mło­dy pan.

Ty­moch po­pa­trzał ja­koś nie­uf­nie, po­dejrz­li­wie, z trwo­gą pra­wie na mó­wią­ce­go, jak by go do­pie­ro te­raz doj­rzał, przy dzia­dzie nie opo­dal na ła­wie, stęk­nąw­szy, usiadł i piwa za­wo­łał.

– W gar­dle za­schło, Mi­kuł! Nim ko­nie tchną, ja się na – piję-

– A wy to skąd? – spy­tał go jezd­ny zza sto­ła. Nie za­raz mu od­po­wie­dział Ty­moch.

– Mil parę stąd sie­dzę, wol­ny kmieć je­stem, z prze­wo­du po­wra­cam. – Wes­tchnął.

– A ko­go­ście to prze­wo­dzi­li? – za­py­tał jeź­dziec.

– Hę? Czy to te­raz na pod­wo­dy na­sze prze­wo­dów brak? – po­czął Ty­moch, bo mu się już gęba roz­wią­zy­wa­ła. – Mi­ło­ści­wy pa­nie, i my, i ko­nie le­d­wie dy­sze­my. Albo u nas księ­dzów mało? A któ­ry z nich je­dzie czy swo­ją zie­mią, czy cu­dzą, ju­ści mu wszę­dzie prze­wód dać trze­ba, a nie, to po łbie i ko­nie z szo­py bez człe­ka za­bio­rą, co ich po­tem nie uj­rzysz. Nie py­ta­ją oni, czy i nam, kmie­ciom, chu­do­ba wy­zdy­cha. Pę­dzi sta­ro­ściń­ski wło­darz czy dla Wła­dy­sła­wa, czy dla Bol­ka, czy choć­by i dla wo­je­wo­dy ja­kie­go, a po­do­ba się Jego Mi­ło­ści księ­dzu bi­sku­po­wi któ­re­mu je­chać, to i ich lu­dzie pę­dzą do prze­wo­du, i sta­ro­ściń­scy, i dla żu­pa­nów, i dla pań­skich urzęd­ni­ków, a choć­by i dla pi­sa­rzy ksią­żę­cych.

Wes­tchnął zno­wu i gło­wa mu zwi­sła.

Mło­dy po­pa­trzał nań mil­czą­co, po­da­wał mu wła­śnie Mi­kuł go­spo­darz miód, a Ty­mo­cho­wi piwo.

– Tak że to ono z wie­ku by­wa­ło – ode­zwał się mło­dy zza sto­łu. Ty­moch się na to strząsł.

– Oj­co­wie in­a­czej pa­mię­ta­li – szep­nął od ust ku­bek od­ry­wa­jąc – daw­niej się róż­no tra­fia­ło, z laty gor­sze na­sta­ło. Pa­nów się moc na­mno­ży­ła wiel­ka i żu­pa­nów, i urzęd­ni­ków, i du­chow­nych, i księ­dzów tych i owych. Kmie­cio­wi co­raz cię­żej.

– Za­wż­dy lu­dzie na­rze­ka­li – od­parł mło­dy pod­pi­ja­jąc i prze­gry­za­jąc.

– Dzia­dom bo le­piej było – wtrą­cił Ty­moch – do­pó­ki do nas nie przy­szedł wszel­ki oby­czaj nie­miec­ki. Ano…

Mach­nął ręką i usta mu się zwar­ły.

– Mów­cie, jako chce­cie, mów­cie – ode­zwał się mło­dy – jam ci nie Nie­miec, ale swo­jak.

– To, swo­jak, wie­dzieć mu­si­cie, jak nam kmie­ciom te­raz jest – mó­wił Ty­moch. – Pła­ci­my po­ra­dl­ne, da­je­my pod­wor­ne , na­rzaz, da­jem prze­wód, idzie­my do gro­bel, haci i mo­stów, do pło­tów i do ty­nów, do zwóz­ki; da­je­my osyp, miód, kury, woły, a gdy przyj­dzie po­goń, po­goń­ce. Kto tam zli­czy! Czyż może być go­rzej?

Znów za­milkł, a tchnąw­szy, jak sam do sie­bie, cią­gnął:

– Bie­rze ksiądz dzie­się­ci­nę do­dat­ku. Jak zo­sta­nie na przed­now­ku chleb dla nas z ościa­mi, a dla koni strze­cha, Pana Boga chwal, bo na sta­cji sto­gi na­sze pań­skie ko­nie zja­dły, a cze­ladź pło­ty po­pa­li­ła.

Mi­kuł, któ­ry, sto­jąc, przy­słu­chi­wał się, uśmiech­nął spod wąsa.

– Coś bo wam dziś prze­wód za­lał sa­dła za skó­rę – rzekł po­mru­ku­jąc. – Ono to wszyst­ko praw­da, a ja bym się z wami jesz­cze po­mie­niał na moją bie­dę i w tar­gu za­ro­bił. Lu­dzi ma­cie do­syć, cze­la­dzi, pa­rob­ków, koni, stad­ni­ny, trzo­dy i pól, i bar­ci, gło­du nie za­zna­cie.

– Jak ono pój­dzie da­lej tak – cią­gnął Ty­moch – kmie­cie zej­dą na za­grod­ni­ków. Im wię­cej pa­nów, tym na nas cię­żej. By­wał bo je­den pan, je­den król, jed­ne­go­śmy słu­cha­li; te­raz już czte­rech czy pię­ciu, pa­nów bi­sku­pów dru­gie tyle, co jak kró­lo­wie pa­nu­ją. Niech się to roz­ro­dzi, bę­dzie po jed­ne­mu na kmie­cia. Co­raz koło nas cie­śniej – do­dał – a do sądu i po spra­wie­dli­wość albo ja wiem, do­kąd iść z dat­kiem i ża­ło­bą? Za jed­no do żu­pa­na, za dru­gie do księ­dza, za trze­cie do bi­sku­pa – każ­de­mu są­do­wi trze­ba pła­cić, a ża­den spra­wie­dli­wo­ści dać nie mo­cen.

Gdy się tak gwa­rzy­ło, Mi­kuł wy­chy­lo­ny przez kmie­cia ku­bek piwa na­lał na nowo.

– Na­pij­cie się – rzekł po­da­jąc mu – lżej na ser­cu, a ja­śniej w oczach bę­dzie.

Więc gdy pił Ty­moch, a mło­dy po­dróż­ny na dal­sze żale ucha na­sta­wiał, dziad, co do­tąd nie­my sie­dział w rogu ławy, po­czął coś po­mru­ki­wać. Niby śpie­wał, niby mó­wił, niby dru­gim, niby so­bie. Zra­zu go i zro­zu­mieć było trud­no, aż jak­by z dali kę­dyś przy­cho­dząc, to mru­cze­nie zbli­żać się i w mowę co­raz wy­raź­niej­szą zmie­niać za­czę­ło.

– By­wa­ło in­a­czej – jak ono by­wa­ło, wie­dzą tyl­ko gro­by, mo­gi­ły śpie­wa­ją, gdy wiatr po nich dmu­cha. A któż wia­tru słu­cha? Ży­wych, co pa­trza­li, na świe­cie nie sta­ło. By­wa­ło, by­wa­ło! I zie­mia ro­dzi­ła, i pa­śli się lu­dzie, i krew się nie lała, a pana nie zna­li i pa­na­mi byli, by­wa­ło! A kie­dy to było? Kie­dy słon­ków dwo­je na nie­bie świe­ci­ło, a czte­ry mie­sią­ce oko­ło nich cho­dzi­ło. Hej, hej!

I po­czął się śmiać sam do sie­bie, sam z sie­bie.

– Oj­cze Ty­mo­chu – mru­czał da­lej – jako świat był świa­tem, wil­cy kro­wy du­si­li, a żu­pa­ny kmie­ciów ci­snę­li. Na co Pan Bóg zęby dał?

– Hej, ty dudo du­da­rzu – prze­rwał Ty­moch gniew­nie – ale one­go cza­su na dzie­sięć krów był je­den wilk, na stu kmie­ci żu­pan je­den, te­raz na jed­ną kro­wę dzie­sięć wil­ków, na jed­ne­go kmie­cia stu żu­pa­nów!

Jak po­sia­ło mil­cze­niem.

– Z Wro­cła­wia je­dzie­cie? – za­py­tał mło­dy.

– Bo do Wro­cła­wia prze­wód mój był – rzekł kmieć – do dwo­ra pana Petr­ko­we­go ja­kieś ksią­żąt­ko je­cha­ło. Le­d­wiem z nim u wrót pod So­bót­ką sta­nął, ko­nie wy­przągł, nie cze­ka­łem Bóg za­piać i w nogi do domu. Nuż­by dru­gi na­zad prze­wo­du po­trze­bu­ją­cy po­chwy­cił!

– Nada­rem­na to trwo­ga – rzekł Mi­kuł – boć pan nasz Pe­trek, boży słu­ga, dla kmie­cia i wszel­kie­go czło­wie­ka li­to­ściw wiel­ce. Prę­dzej by was po­kar­mić ka­zał, niż da­lej gnać.

Dziad po­twier­dził.

– Toć pan! – rzekł. – Nie mi­nie człe­ka bez jał­muż­ny, a i pani Petr­ko­wa do­bra jest, i syn Swię­toch się wdał w ro­dzi­ce, zmi­ło­wa­nie mają nad ubo­gim na­ro­dem.

– Co bo wy ich tak chwa­li­cie bez mia­ry – wy­rwał się kmieć – jak­by to go lu­dzie z da­wien daw­na nie zna­li.

– Ja tego chwa­lę, na czy­im wóz­ku jadę – rzekł Mi­kuł skro­biąc się po gło­wie – toć to karcz­ma jego była i jam jego był, mało co jak ją zdał na Czar­nych. Gdy­bym go i nie słu­chał, po­wiem, jak się go­dzi, bo do­bry pan.

– Ano, do­bry te­raz, pew­nie, gdy się spasł – rzekł upar­ty kmieć. – I wilk, gdy nie głod­ny, kro­wie się ogo­nem kła­nia. Miał­bym ja to, co on, tak­że bym do­brym był. Zło­to u nie­go kor­ca­mi mie­rzyć.

– Cze­mu nie – od­parł Mi­ku­ła zie­mi ma, co jej w rok nie ob­je­dzie, la­sów tyle, co ich nie prze­po­lu­je w pię­cio­ro lat, wszel­kie­go do­bra u nie­go jak u księ­cia, a pani kra­sna i dzie­ci pięk­ne.

Ty­moch gło­wą po­trzą­sał i śmiał się.

– Jam człek nie­dzi­siej­szy – od­parł – pa­mię­tam ja kró­la i sta­re dzie­je, a owo, co ten Pe­trek do­ka­zy­wał, za co żonę i skar­by po­brał i ła­ski się pań­skiej do­ku­pił, że go król nie­bosz­czyk po­tem za bra­ta i swa­ta miał.

Mi­kuł bro­dę darł i marsz­czył się.

– Nie ga­daj­cie, nie miel­cie, a kto to tego nie wie!

– Owszem, mów­cie, ja choć wiem, to nie­speł­na – od­parł mło­dy. – Choć się co sły­sza­ło, wy­wie­trza­ło, rado by się przy­po­mnia­ło.

Ty­moch z nie­chę­cią ukrad­kiem wska­zał na dzia­da.

– Ten nie­chaj wam gada gad­ki – ode­zwał się – dzia­dow­ska to rzecz do tor­by zbie­rać po dro­dze chleb, a do dru­giej ludz­kie plot­ki. Obie­ży­świat, wszyst­ko wie i każ­dą rzecz po­wie­dzieć umie.

Wy­jął mło­dy z sa­kwy srebr­nicz­ka ma­łe­go i dzia­do­wi go rzu­cił.

– Praw, dzia­dzie – ode­zwał się – nim zwa­rzy jeść go­spo­dy­ni, ga­daj, bym nie spał.

Mi­kuł, jak­by mu się słu­cha­ne­go słu­chać nie chcia­ło, po­szedł do ko­mo­ry ciem­nej, a ci, co zo­sta­li, umil­kli, ku dzia­do­wi się ob­ra­ca­jąc. Dziad splu­nął i po­czął:

– Hej, stał raz dąb nade dro­gą, a szli lu­dzie pod­le nie­go. „Pięk­ny dąb, do­bry dąb” rzekł je­den, gdy so­bie pod nim za­snął, oparł­szy się oń, i cień nad gło­wą od ga­łę­zi miał. A dru­gi, co przy­szedł, gdy się pod nim do snu uło­żył, padł mu z dębu żo­łędź doj­rza­ły z wy­so­ka na oko i zra­nił źre­ni­cę. Ten prze­kli­nał dąb jako zbó­ja, aby go pierw­sza sie­kie­ra nie mi­nę­ła, pierw­sza bu­rza wy­wa­li­ła, pierw­szy pio­run spa­lił. Ptac­two, co się w jego li­ściach gnieź­dzi­ło, bło­go­sła­wi­ło, wie­wiór­ka, co w dziu­pli sie­dzia­ła, sła­wi­ła, a or­lę­ta, któ­rych ojca ubi­to, gdy na ga­łę­zi sie­dział, klę­ły i bluź­ni­ły nań. Nasz pan jest jako ten dąb wiel­ki; jed­ni go chwa­lą, dru­dzy klną, każ­dy ser­cu swo­je­mu do­ga­dza, a dąb so­bie stoi, jako stał.

Daw­ne to dzie­je, za kró­la Krzy­wo­usta się dzia­ło; choć mnie tam nie było może, mo­żem ja tam i był, choć przez sen. Dziś ja że­brak i próch­no, za mło­dum wo­ja­czył i za pany tar­cze wo­ził, oczy miał, uszy miał. Pe­trek u kró­la był i z kró­lem na spół wo­jo­wał. Gdzie trze­ba było pio­ru­nem bić, pta­kiem le­cieć, wę­żem pod­ła­zić, ni­ko­go sła­no, ino Petr­ka. On wszyst­ko umiał, a co król rzekł, roz­stąp się, zie­mio, zro­bił, jak przy­ka­za­no.

Bra­tał się król wów­czas i z ru­skim knia­ziem, zbra­tał tak, aż się po­swa­rzy­li, kto lep­szy. Wo­ło­dar po­czął trą­bić, a na nas swo­ją dzicz pro­wa­dzić i pa­lić lasy i sio­ła, i jeń­ców brać a gnać. Zdra­dził pana na­sze­go; król roz­sier­dził się sro­dze. Zła­pać go, wia­tru w polu, nie było moż­na. „Dał­bym – rzekł – co by ze mnie żyw­no kto chciał, by­lem zdraj­cę w ręku miał”. Pe­trek słu­chał i śmiał się. „Co mi dasz, kró­lu pa­nie? – za­py­tał. – Zwią­za­ne­go ci na twój dwór do­sta­wię”.

Nie wie­rzył król. „Dam ci jego sa­me­go – rzekł po­wstaw­szy – weź­miesz okup, jaki ze­chcesz, ja so­bie nie chcę jed­nej grzyw­ny, tyl­ko bym go w rę­kach miał”.

A było tak, że Pe­trek na Rusi nie­je­den już raz go­ścił, gdy król się jesz­cze z knia­ziem Wo­ło­da­rem bra­tał, i za po­sła był uży­wa­ny, i Wo­ło­da­ro­wi do chrztu dziec­ko niósł, a ku­mem się mu zwał. A kto kró­lo­wi panu krzyw i zdraj­ca, komu ku­mem taki być może?

Ty­moch gło­wą po­trząsł, ra­mie­niem ru­szył, dziad mó­wił da­lej:

– Wo­ło­da­ro­wych wo­jów ty­sią­ce było. A pan Pe­trek się nań wy­brał w sześć­dzie­siąt koni. Król pa­trząc rzekł: „Żal mi cię, na zgu­bę je­dziesz”. „No to zgi­nę dla Mi­ło­ści Wa­szej” od­parł Pe­trek i je­chał. Je­chał wprost na za­mek, knia­zia, a nie w kopę koni, bo lu­dzi w le­sie zo­sta­wił, jak mu po­trze­ba było, tyl­ko sa­mo­trzeć, i przy­byw­szy na za­mek, bił czo­łem Wo­ło­da­ro­wi. „Król, mój pan, po­zdra­wia was, knia­ziu Wo­ło­da­rze – mó­wił – cho­cia­że­ście wy mu wro­giem, pra­gnie po­ko­ju z wami, śle mnie do was, aby­ście mir po sta­re­mu uczy­ni­li”.

Kniaź Wo­ło­dar słu­chał i zdu­mie­wał się, ale że kuma w nim znał, od­parł: „Szczę­ście masz, żeś mi dziec­ko do chrztu trzy­mał, nie go­dzi mi cię imać i ka­rać, a ka­zał­bym cię na wiek do ciem­ni­cy wrzu­cić, abyś w niej gnił. Jam woj­ny nie po­czy­nał, król twój na­jeż­dżał zie­mię moją, chcąc mnie za­wo­jo­wać. Nie dam mu się, ja­kom żyw; Ruś nań ca­luch­ną ścią­gnę i Po­łow­ców, i Ja­ćwę, i co gdzie jest wsze­la­kie­go woja z naj­dal­sze­go krań­ca”.

Na to mu, zsiadł­szy z ko­nia i do nóg się po­kło­niw­szy, rzekł Pe­trek: „Zie­mia­mi się po­dzie­li­cie i w zgo­dzie żyć bę­dzie­cie, jak na pa­nów chrze­ści­jań­skich przy­sta­ło. Pro­szę was o to tyl­ko, aby­ście mi ła­ska­we­go nie ską­pi­li ucha”.

Więc udo­bru­chał się nie­co Wo­ło­dar i szli ra­zem na za­mek, a ka­zał mu tyl­ko mil­czeć, aby o kró­lu Krzy­wo­gę­bie mó­wić wię­cej nie śmiał, to mu już do­brym bę­dzie.

Sie­dli tedy za stół i pili ra­zem, i je­dli, ga­da­li o ło­wach i o ru­skich spra­wach, i o nie­wia­stach, i o stra­tach, ale o kró­lu, o Krzy­wo­gę­bie ni sło­wa. A gdy za­pi­li się tak póź­no w noc, rzekł mu Wo­ło­dar: „Idź i le­gnij spać, bo kury pie­ją, a miód w mó­zgu krę­ci”.

Dru­gie­go dnia zwo­łał swo­ich po­sad­ni­ków, bo­ja­rów, dru­ży­nę kniaź Wo­ło­dar i znów po­sa­dził kuma za stół i poił go. Mó­wi­li o wszyst­kim, a gdy Pe­trek kró­la wspo­mniał tyl­ko, Wo­ło­dar pię­ścią w stół ude­rzył, aż stol­ni­ca pę­kła, i rzekł: „O nim mi nie mów­cie. Znać go nie chcę, Krzy­wo­mor­dy tego!”

Gdy już dru­gie­go dnia szli spać, rzekł Pe­trek: „Do domu po­wró­cę ze sro­mem, bo z ni­czym”. Za­trzy­mał go kniaź jesz­cze, tyl­ko mruk­nął: „Nie ga­daj, że po­wró­cisz z ni­czym, gdy gło­wę całą przy­wie­ziesz na kar­ku, ona taki coś war­ta”.

Dnia trze­cie­go pili zno­wu sam na sam do wie­czo­ra, wie­czo­rem im nie­wia­sty słu­ży­ły i śpie­wa­ły. A była przy Wo­ło­da­ro­wej żo­nie ple­mien­na jej, Świa­to­peł­ków­na Ma­ria, pięk­na dziew­ka, któ­rą Pe­trek na­pa­trzył, gdy im miód na­le­wa­ła. I rzekł do knia­zia Wo­ło­da­ra: „Na świe­cie nad nią pięk­niej­szej nie było i nie bę­dzie”. Na co Wo­ło­dar mu od­po­wie­dział, śmie­jąc się a po­cmo­ku­jąc: „Bo nie ma nig­dzie nie­wiast jak na Rusi i w Ki­jo­wie, a to kniaź­na jest i wiedź­ma ki­jow­ska. I nie weź­mie jej, chy­ba król a mo­carz, albo taki pan, co car­skiej jej krwi go­dzien bę­dzie, bo w niej Ce­za­rów krew pły­nie”.

A Pe­trek gło­wą po­twier­dził i pili do nocy póź­nej z sobą. Ga­dać o kró­lu i tego dnia nie dał mu Wo­ło­dar, bo się za­raz do noża brał. Że­gnał go Pe­trek: „Jadę ju­tro rano”.

„Ja też ju­tro na łowy – od­parł Wo­ło­dar. – Jedź ze mną ra­zem; gdy się łowy skoń­czą, wra­caj so­bie do domu, do tego, co cię po­słał, i po­wiedz mu, że jego zie­mię na ko­py­tach roz­nio­sę, spa­lę i znisz­czę, bom mu wro­giem, a dru­hem nie chcę być i nie będę”.

Na­za­jutrz do dnia je­cha­li na łowy ra­zem. Pu­ści­li się za ło­siem, Pe­trek wie­dział, gdzie ko­nie swe i lu­dzi w le­sie zo­sta­wił, i po­kie­ro­wał tak, aby Wo­ło­dar na za­sadz­kę wje­chał. Zmó­wio­ne to było, bo gdy ra­zem pili, sam Pe­trek na łowy wy­zy­wał, choć się knia­zio­wi zda­ło, iż on ich za­żą­dał. Trąb­ką lu­dziom za­sa­dzo­nym dał znać, aż gdy w gąsz­cze wje­cha­li, osko­czy­li ich ze­wsząd Petr­ko­wi. Chciał się Wo­ło­dar bro­nić, ale mu wnet pęta na ręce rzu­ci­li i na nogi, oręż od­ję­li i przy­wią­za­ne­go do ko­nia gna­li z sobą, nie usta­jąc, choć pie­nił i krwią bu­chał.

A Pe­trek mó­wił mu: „Wro­giem się czy­ni­łeś pana mo­je­go, bądź­że jego nie­wol­ni­kiem. Co on z tobą po­sta­no­wi, to bę­dzie”.

Tak gna­jąc z nim dzień i noc przez lasy, uwiózł go precz, a lu­dzie Wo­ło­da­ro­wi po knie­jach trą­bi­li, szu­ka­jąc go na próż­no; my­śle­li, że niedź­wiedź roz­szar­pał albo dzi­kie be­stie nocą po­żar­ły. Wprost wiózł więź­nia na za­mek do kró­la Pe­trek, a gdy król go zo­ba­czył, oczom wie­rzyć nie chciał wo­ła­jąc: „Cza­row­nik je­steś!”

„Jam słu­ga twój – od­parł Pe­trek. – Sło­wam do­trzy­mał;

trzy­maj że ty swo­je, kró­lu a pa­nie, bo mi się to na­le­ży, szy­jem sta­wił".

A tak się sta­ło, że Pe­trek okup ogrom­ny wziął i wszyst­kie skar­by Wo­ło­da­ro­we za ży­wot jego; król zaś z jeń­ca nie wziął wię­cej niż jego przy­się­gę na krzyż i księ­gę, że z nim wo­jo­wać nie bę­dzie. Petr­ko zaś do­dał: „Skar­bów mi mało, sko­ro Ma­rii Swia­to­peł­ków­nej mieć nie będę, tę mi mu­sisz dać albo ci ży­cie we­zmę”. I zbo­ga­cił się pan Pe­trek skar­ba­mi, i żonę do­stał, jaką chciał, a król go swo­im wo­je­wo­dą wiel­kim uczy­nił i gdy umie­rał, dał mu nad sy­na­mi opie­kę. Oto jak rósł i urósł pan nasz…

– A do­brzeż urósł – pod­chwy­cił Ty­moch – że kuma, co mu za­ufał, zdra­dził, tego, z któ­rym chleb ła­mał, jadł i pił, w za­sadz­kę uwiódł i po­chwy­cił, a wy­dał? Do­brzeż to?

– Hej, hej! – od­parł dziad – co woj­na, to nie mir, nie zna ona ku­mów ani bra­ci. Prze­cież Pe­trek grzech swój znał i zna, i za to ko­ścio­ły bu­du­je. Skar­by wy­sy­pu­je, po­ku­tę od­pra­wia. A co uczy­nił dla swo­je­go pana, oca­liw­szy lu­dzi tylu, któ­rzy przez woj­nę gi­nąć mie­li, toć nie grzech, ale za­słu­ga. Słu­żył temu, komu przy­się­gał. A wi­dać, że mu tego za grzech Pan Bóg nie po­czy­tał, bo jako ro­snąć po­czął za Krzy­wo­uste­go, tak ro­śnie i te­raz, a co wy­sy­pie na ko­ścio­ły, to mu się wnet po­wra­ca bożą mocą; kto mu ka­mie­niem rzu­ca, na tego się on od­bi­je. Hej, hej!

Gdy dziad pra­wił, noc była na­de­szła, Ty­moch mil­czą­cy za­bie­rał się już do wozu. Z go­ściń­ca wtem po­czę­ło się wo­ła­nie po­wta­rza­ne:

– By­waj tu! By­waj! Jest tam kto?

Wy­biegł Mi­kuł, o ka­mie­nie przy ogni­sku ob­ra­ziw­szy nogę, ku­le­jąc. Przed go­spo­dą na ko­niu sie­dział zbroj­ny mąż sta­ry, chu­dy, ko­ści­sty, cze­la­dzi koło nie­go kil­ko­ro się krę­ci­ło, a on wo­łał o świa­tło i go­spo­da­rza i sier­dził się.

Wy­nie­sio­no za­pa­lo­ne łu­czy­wo, wy­su­nął się zza sto­ła i mło­dy po­dróż­ny po­pa­trzeć, wy­glą­dał, kto żył. Przy­by­ły wzro­stu ol­brzy­mie­go pra­wie, nie­co wie­kiem przy­gnę­bio­ny, ale krzep­ki, srebr­no­wło­sy, bar­dzo ry­cer­sko pa­trzył. Zbro­ją miał przy so­bie i na so­bie, miecz i mie­czyk, a hełm wi­siał tuż na ko­niu za rze­my­ki ucze­pio­ny. Py­tał do Wro­cła­wia, a ko­nie jego bu­cha­ły parą i bo­ka­mi ro­bi­ły. Zsiadł wresz­cie, aby tchnę­ły nie­co.

Ty­moch, ko­rzy­sta­jąc z tej chwi­li za­mę­tu, do wozu swo­je­go się prze­su­nął i wnet, ko­nie po­gnaw­szy, na go­ściń­cu za­tur­ko­tał. Dziad, zo­ba­czyw­szy ry­ce­rza, przy­cho­wał się do kąta. Wtem na dro­dze zno­wu za­tęt­nia­ło i wóz dłu­gi sta­nął u drzwi. Mi­kuł le­d­wie miał czas go­ściom się po­kło­nić, cze­ladź zwi­ja­ła się żywo. Z dłu­gie­go wozu do­był się w czar­nej suk­ni du­chow­ny. Tych na­ów­czas wię­cej sza­no­wa­no niż ry­ce­rzy, więc Mi­kuł przy­biegł rękę ca­ło­wać i ko­la­na ści­skać, choć roz­mó­wić się z nim nie umiał, bo on czar­ny mnich, jak się oka­za­ło, Fran­cu­zem był i nad kil­ka po­ła­ma­nych słów pol­skich wię­cej nie znał.

Ry­cerz i mnich we­szli do izby po­spo­łu, sta­ry wprzód po­kło­nił się ojcu i mało co doń za­ga­daw­szy, wnet na ję­zyk jego tra­fił, tak że się do­brze ro­zu­mie­li i przy­lgnę­li do sie­bie.

Mło­dy po­dróż­ny sam po­zo­stał na ubo­czu.

Mnich oty­ły, ru­mia­ny, we­so­łej twa­rzy, wca­le na su­ro­we­go po­kut­ni­ka nie wy­glą­dał ani na­wet na za­kon­ni­ka. Suk­nię dłu­gą miał pod­ka­sa­ną, po­sta­wę a ru­chy wię­cej żoł­nier­skie niż klasz­tor­ne.

Za­le­d­wie wszedł­szy, już śmie­jąc się do Mi­ku­ły wo­łał o miód, ry­ce­rzo­wi się spo­wia­da­jąc, że bo z pra­gnie­nia marł, a po dro­dze woda była w stud­niach obrzy­dli­wa. Dla ni­ko­go też go­spo­darz tak się nie zwi­jał, jak dla opa­słe­go mni­cha, i nie dziw, karcz­ma bo­wiem do Czar­nych na­le­ża­ła i jak swym pa­nom słu­żyć im mu­siał. A z oczu mni­cho­wi pa­trza­ło, że nie dał­by so­bie chy­bić, bo choć orę­ża żad­ne­go nie no­sił, kij w ręku trzy­mał kuty po­tęż­ny, któ­ry stał­by za oszczep w po­trze­bie, i rękę miał sil­ną, co tym ki­jem mo­gła tego ob­ra­cać, i lice ta­kie, któ­re­go się mu­siał ulęk­nąć, kto w nie spoj­rzał, bo choć niby we­so­łe i ru­mia­ne, groź­ne było za­ra­zem i zu­chwa­łe.

Od pro­gu już sta­ry ry­cerz i czar­ny mnich, ję­zy­ka od sie­bie wziąw­szy, przy­sta­li je­den do dru­gie­go. Sta­ry był jak by dla ta­kie­go mni­cha na to­wa­rzy­sza stwo­rzo­ny. Wo­ja­ka w nim po­znać było ła­two i z ra­mion sil­nych, z blizn mno­gich i z twa­rzy po­marsz­czo­nej i za­sę­pio­nej, na któ­rej brwi na­wi­słe, ką­pia­ste, na­je­żo­ne, na pół za­kry­wa­ły oczy po­ły­sku­ją­ce dzi­ko. Gdy mu się usta bla­de ścię­ły a za­pa­dły, bo zę­bów już był po­stra­dał, strach brał, co z nich wyj­dzie, gdy się otwo­rzą. Odzia­ny był i zbroj­ny do­stat­nio a nie pysz­nie; ręka, któ­rą uka­zy­wał, tak się zda­wa­ła ogrom­ną, jak by dęby z ko­rze­niem wy­ry­wać była na­wy­kła.

Mnich czar­ny, gdy­by nie oty­łość, siłą by mu spro­stał. Wnet też swój swo­je­go po­znał, po­czę­li coś gło­śno roz­pra­wiać obcą mową i ha­ła­so­wa­li. Mło­dy po­dróż­ny wciąż się od nich na stro­nie trzy­mał.

Gę­ślarz z kąta, cie­ka­wie po­glą­da­jąc, słu­chał, z ko­mo­ry wy­zie­ra­ła Sa­mi­cha i para prze­bu­dzo­nych, pół­na­gich dzie­ci.

Ci tak się za­gwa­rzy­li z sobą, że ani zwa­ża­li, czy ich kto słu­cha, bo i nie oba­wia­li się snadź, by ich pro­ści lu­dzie ro­zu­mieć mo­gli.

Sta­ry ry­cerz, gdy miód po­da­no, mni­cha z kub­kiem do sto­łu wiódł, tu mu miej­sce pierw­sze zro­bił, sam też na ła­wie przy nim za­siadł i do­pie­ro te­raz, wzro­kiem po­wiódł­szy do­ko­ła, szu­ka­jąc snadź go­spo­da­rza, tra­fił na mło­de­go po­dróż­ne­go, któ­ry stał, jako so­bie pan, nic nie oka­zu­jąc ani trwo­gi, ni po­sza­no­wa­nia.

Po­pa­trzył nań sta­ry i ostro go za­gad­nął:

– A ty coś zacz?

– Po­dróż­ny – rzekł mło­dy dum­nie.

– Któż ci to?

– Wol­ny człek jako i wy, i tego sa­me­go pono rze­mio­sła – ode­zwał się za­py­ta­ny.

– Cóż, ry­cerz? Czyj? – py­tał sta­ry.

– A swój, dzię­ki Bogu! – rzekł dum­nie mło­dy z pół­u­śmie­chem.

– Prze­cież ko­muś słu­ży­cie – mó­wił sta­ry marsz­cząc się.

– Tak jako i wy. A wy, komu? – od­parł mło­dy.

– Ja księ­ciu Wła­dy­sła­wo­wi, panu na­sze­mu.

– No, i ja też in­ne­go pana nie znam.

– A toć mi pysz­ny pan! – śmiał się sta­ry.

– Cze­mu bym nie miał być? – mruk­nął ów.

W cza­sie, gdy się tak ja­koś ostro za­ga­ja­ła roz­mo­wa gło­sa­mi po­ru­szo­ny­mi, mnich na mło­de­go po­glą­dał zu­chwa­le, mie­rząc go oczy­ma groź­ny­mi, wzro­kiem niby sta­re­mu wtó­ru­jąc, gdy nie mógł mową. Mło­dy i tych oczów wca­le się nie zda­wał oba­wiać.

– Nie do­ga­dać bo się z wami! – za­wo­łał sta­ry, kub­ka się ima­jąc.

– Toć was też ga­dać ze mną nikt nie si­łu­je – od­rzekł, po izbie się prze­cha­dza­jąc swo­bod­nie, młod­szy. Gdy się tak po­ru­szać za­czął, psy jego, któ­re w ką­cie były le­gły, pod­nio­sły się, ku panu idąc. Ten je gła­skał, a po­chy­lał się do nich. Ry­cerz wle­pił w nie cie­ka­we oczy, wi­dać, że go zdzi­wi­ły i ze psów też o ich panu po­czął in­a­czej są­dzić. Więc mruk­nął:

– Nie lada so­ba­ki, bo­daj kę­dyś z da­le­kie­go kra­ju, nie na­sze.

Mło­dy py­ta­nia jak­by nie słu­chał. Wte­dy mnich, do­my­śliw­szy się, że się oni z sobą nie po­ro­zu­mie­ją, ode­zwał się swą mową do sta­re­go ry­ce­rza:

– Za­py­taj­cie no go­spo­da­rza, ten wam po­wie, kto u nie­go go­ści, znać go musi.

Ski­nął ry­cerz na sto­ją­ce­go opo­dal Mi­ku­łę, ten się zbli­żył.

– Kto jest ten ze psy? Skąd?

– Obcy – od­parł Mi­kuł – nie znam go.

Nie było więc rady, ob­rzu­ciw­szy go zno­wu oczy­ma cie­ka­wy­mi, mnich z ry­ce­rzem roz­mo­wę da­lej cią­gnę­li.

– Nie­po­cze­śnie odzia­ny – mó­wił sta­ry pół­gło­sem – ale może być i nie pro­sty człek, bo mi się na­wet nie po­kło­nił. Musi w oko­li­cy miesz­kać, choć go tu nie zna­ją, bo ze psy pew­nie z ło­wów je­dzie.

– Szko­da, że ję­zy­ka wa­sze­go mało znam – rzekł mnich swo­ją mową – do­był­bym z nie­go za­raz, kto jest.

– Oj­cze prze­wie­leb­ny – od­parł, śmie­jąc się, z dala sto­ją­cy mło­dy – je­że­li o mowę cho­dzi, jać wa­szą ro­zu­miem ni­cze­go, i tę, któ­rą da­lej na po­łu­dniu mó­wią, i tę, co nią Szwa­by szwar­go­czą.

Po­sły­szaw­szy to oba, i mnich i ry­cerz, gło­śno się roz­śmie­li, a sta­ry za­raz po­wstał rękę wy­cią­ga­jąc.

– Sia­daj­cież, bra­cie, z nami! – za­wo­łał. – Po mo­wie znać, że do nas na­le­ży­cie. Suk­nia mnie za­wio­dła, sta­re­mu nie miej­cie za zło.

Mło­dy, wnet roz­ch­mu­rzyw­szy twarz po­wo­li, z po­sza­no­wa­niem do sto­łu przy­stą­pił. Na­przód mni­cha w rękę po­ca­ło­wał, po­tem sta­re­mu się po­kło­nił, aż z boku na ła­wie, jak mło­de­mu przy­sta­ło, za­jął miej­sce.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: