- W empik go
Historia prawdziwa o Petrku Właście, palatynie, którego zwano Duninem. Opowiadanie historyczne z XII wieku - ebook
Historia prawdziwa o Petrku Właście, palatynie, którego zwano Duninem. Opowiadanie historyczne z XII wieku - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 503 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zmierzch był dnia jesiennego, a takiej jak ta jesieni ludzie najstarsi nie pamiętali. Przyszła ona jakoby boże błogosławieństwo, aby biedne ludziska z pola, co gdzie jeszcze na nim było, pochwycili do brogów i stogów, a ozime pólka obsiać mogli w czas i do weselisk, zawsze porą jesienną obchodzonych, przy pełnych stodołach, przysposobili się bez troski.
Dziesiątnicy duchowni już byli wszędzie powytykali, co gdzie kościołom należało, i zdali na wierne ręce wybranym do przechowania kmieciom, dopóki by się to nie sprzedało. Poczynały się po lasach łowy gorące, aż się puszcze rozlegały, bo o wojnie jakoś pod ten czas słychać nie było. I lud boży oddychał.
Toteż jadący polem, lasem podróżny, na zaraniu, wieczorami, choć ptactwa świergocącego i przyśpiewującego nie posłyszał, bo to było umilkło jedno, a drugie za morza poodlatywało, ludzkie śpiewy wesoło chwytał uchem i serce mu się od nich radowało. Około chat na rucianych ogródkach śpiewały dziewki; około stawów, wyciągając z wody len i konopie, śpiewały niewiasty; koło stad na wypasach zawodzili pastuszkowie, a kędy kościół stał wieczorem otwarty, i z niego słychać było nuconą chwałę bożą.
U gościńca do Wrocławia wiodącego, w gęstym lesie na skraju stała gospoda, bo to szlak był, którym do miasta na targowice dużo ludzi ciągnęło, nie tylko ze Szląska i z Pol – ski, ale i z kupią, z obcych ziem, którą pod owe czasy mieniano na inną albo ją i za kruszec sprzedawano. Zbiegały się we Wrocławiu drogi ze wschodu i zachodu, jechali tędy kupcy od Rusi z greckimi wyroby i ruskim towarem, przyjeżdżali Niemce od Sasów i od Franków, czasem Szwaby, ba i dalsi. Ale onego dnia w gospodzie jakoś pusto było i Mikuł, gospodarz, żona jego, Samicha, a czeladź ich nic do czynienia nie mieli.
Budowa była drewniana, duża jak szopa, z przedsieniami na słupach dokoła ją obiegającymi, aby się gdzie lud czasu słońca gorejącego i niepogody miał schronić, nie dusząc w izbie, choć izba też była przestronna, w ławy dokoła przybrana, w pośrodku ognisko z kamieni czysto mająca wyłożone. Ponad nim dziura w wyżkach i dachu klapą zamykana; przez komin z chrustu pleciony, gliną wylepiony, dym się nad dach dobywał. Naokół ogniska, w którym się teraz ledwie węgli ostatki tliły, leżały kłody i kamienie, aby czasu zimy ludzie bliżej ciepła przysiąść się mogli. Był z jednej strony i stół duży, a na nim jeszcze próżne kubki drewniane i gliniany dzban stał od piwa, a w rogu obyczajem powszednim chleba bułka i nóż przy niej, na ręczniku.
Cicho było w gospodzie, jak to gdy się ludziom na sen i spoczynek zbiera, tylko w szopie, obok do izby przytykającej, ścianą z dylów od niej przedzielonej, beczały owce gospodarskie czarne i bure, prychały krowy i koni para rżeniem się do wieczornej paszy odzywała. Co się najadło wprzód i napiło, przed spoczynkiem, po swojemu mrucząc, Pana Boga chwaliło.
Mikuł, stary człek, przygarbiony, w grubej, szarej bieliźnie jednej i chodakach skórzanych, sznurami do nóg poprzytwierdzanych, na ławie siedział u okna odsuniętego i czegoś postękiwał, powzdychiwał, zadumywał się, oburącz głowę podłysiałą podparłszy i brodę rozczochraną, krótką zadarłszy do góry.
Z rękami na piersiach założonymi, dalej nieco, siedziała otyła, stara Samicha, żona jego, kądziel jeszcze trzymając pod sobą, a wrzeciono już w nią zatknąwszy, bo jej w kącie zmierzchło i ręce od snucia nici drżały. Z czeladzi dwoje przed gospodą leżało brzuchami na ziemi, głowy na rękach oparłszy, trawę skubiąc z próżnowania i gryząc ją bez myśli a pomrukując lada co. To się tam który rozśmiał, który zdrzemał, to jeden drugiego ręką sięgnął, a po drużbie dał kułaka. Nie było bo co robić.
W izbie na ławie niskiej jeden jedyny drzemał sobie stary dziad z gęślą na plecach, siwowłosy, spoczywając też, ale z nałogu, gdy się przebudzał, coś sobie podśpiewywał i sen mu z ust powoli pieśń zdejmował. I słychać było zamiast niej chrapanie, a potem przyśpiewkę znowu i sen wtóry. Znać tu starowina znanym był, bo na niego nikt nie patrzał i nie było mu pilno ani do snu, ani do pieśni, ani w drogę. Są bo takie chwile na człowieka, że mu się nie chce niczego, nawet życia. Ciemniało już i kury wszystkie spod gospody poszły spać na poddasze, mieszcząc się na grzędach.
Wśród tego milczenia, gdy i las nawet, zdrzemnąwszy się, nie szumiał, hen, z dala coś zatętniało. Mikuł zaraz głowę podniósł i ucha nastawił. Samicha się jak by przebudziła i kądziel postawiwszy, wstała przeciągając się, dziad też przetarłszy oczy coś głośniej płaczliwym głosem zanucił. Czeladź, co na darni leżała, podniosła się nasłuchując, wstawać czy nie, gdy z krzaków dwa duże, piękne psy łowcze się wyrwały i nosami po ziemi tropiąc poczęły biegać, dopieroż ludzi postrzegłszy naszczekiwać, i stanęły.
Za nimi z gąszczy, w której zaszeleściało i zachrząszczało, jak by zwierz się z niej dobywał duży, wysunął się jeździec i stanął. Trudno go było poznać, co za jeden był, bo odzież na sobie miał niepoczesną, ale pod nim koń krępy, gruby, mocny, zażywny szedł, jakby pański. Na nim rząd prosty, skórzany wdziany był i siedzenie niewykwintne. Człek na plecach łuk i kołczan miał prosty, a u nogi przytwierdzone toporek i oszczep. Wydobywszy się na gościniec, począł się tu i owdzie rozpatrywać mocno, w przód, w tył, niby się dziwując, że tu stał, niby nie wierząc oczom własnym.
– Sam tu! – zawołał ku czeladzi. – Co to za państwo? Jaka to droga? Kogo wy tu słuchacie? Czyj las? Hę?
Posłyszawszy pytanie, nim się parobcy zebrali odpowiedzieć na nie, sam Mikuł wyszedł z pokłonem, przypatrując się pytającemu. Człek był zasię młody, ogorzały, bujnego wzrostu, silny, pięknej twarzy, z pańska wyglądający, choć odzież pana nie wydawała. Mikuł, który pochwycił pytanie, począł, przybliżając się ku jeźdźcowi, odpowiadać powoli, choć więcej patrzał, niż mówił.
– Czyż to Wasza Miłość tak z dala, że o nas nie wiecie?
– A z dala i dużom puszczami pobłądził, dni już trzy się po nich rozbijając. Odbiłem się od swoich, oman jakiś czy co po bezdrożach mnie wodził.
– Ziemia to pana Petrka Włodkowego – rzekł Mikuł – coście pewnie o nim słyszeli, bo o nim na wsze strony szeroko głośno. Pan mocny jest, a teraz gospoda i ziemia słucha do klasztoru, któremu jest nadana, do czarnych mnichów. Karczma ich, i szynk ich, i ja też siedzę z ich ręki od księdza opata. Do Wrocławia stąd niewielki kawał drogi.
Splunął jakby z gniewu podróżny, słuchając, a potem się zaraz przeżegnał.
– A to diabeł chyba mnie kędyś tak daleko zaciągnął! Gdzie u licha! Pod Wrocław!
I ruszał ramiony, a potrząsał sobą. Wtem na gościńcu z dala turkotać zaczęło. Mikuł zamilkł, wyglądając ku lasowi i ku polom na przemiany. Od strony Wrocławia wóz się toczył i huczało, gdy szedł po twardym. Siedział na nim człek jeden powożąc się, drugi, wyrostek przyczepiony był u drążka. Dwa konie ciągnęły wozisko, a trzy za nim biegły, wszystkie jakby pomęczone bardzo, głowy zwieszały i wlokły się, ten podkuliwając, drugi ledwie ciągnąc nogi. Gospodarz na wozie, na garści słomy siedzący, w czapce dużej, z opończą narzuconą na ramiona, średniego wieku, twarzy zasępionej, za pasem siekierę miał, przez plecy torbę skórzaną.
– A wiu, a wiu! – popędzał konie, aż pod gospodę podjechawszy, stanął.
Odwrócił się do Mikuły.
– Witaj, ojcze Tymochu! – odezwał się gospodarz, zwracając ku niemu.
– Bóg zapłać, jestem żyw, jak widzicie, a i to szczęście – odparł Tymoch. – Z przewodem mnie gnali, gnali, że i we mnie, i w koniach ledwie już tchu stało.
To mówiąc i nie spojrzawszy nawet na jeźdźca, który stał i słucha}, z wozu zlazł przybyły, konie jego poczęły trawę skubać, on im z wozu, spod słomy garść siana zarzucił, aby miały czym zęby przetrzeć, a sam do izby pociągnął.
Stojący jeszcze na koniu podróżny, rozmyśliwszy się, podjechał też pod szopę i ze szkapy zsiadł, na czeladź hucząc, aby mu ją wzięto do żłobu. A tuż i psy doń przybiegły, z którymi razem do izby krokiem śmiałym wszedł, jak ten, co się wszędzie panem czuje.
– Gospodarzu miły – ozwał się głosem młodym i mocnym, który pięknie brzmiał – jam głodny i koń mój także, o obu radźcie, jako możecie. Psom by się też coś zdało.
– Piwo i miód na rozkazanie – rzekł Mikuł – jak lepsze nie mogą być; chleb jest też, sól, słonina i ser, a baba i polewkę ciepłą zwarzy, kiedy każecie.
– Niech warzy, co chce! Głód nie patrzy, co dają – rzekł, na ławie zasiadając za stołem, młody pan.
Tymoch popatrzał jakoś nieufnie, podejrzliwie, z trwogą prawie na mówiącego, jak by go dopiero teraz dojrzał, przy dziadzie nie opodal na ławie, stęknąwszy, usiadł i piwa zawołał.
– W gardle zaschło, Mikuł! Nim konie tchną, ja się na – piję-
– A wy to skąd? – spytał go jezdny zza stoła. Nie zaraz mu odpowiedział Tymoch.
– Mil parę stąd siedzę, wolny kmieć jestem, z przewodu powracam. – Westchnął.
– A kogoście to przewodzili? – zapytał jeździec.
– Hę? Czy to teraz na podwody nasze przewodów brak? – począł Tymoch, bo mu się już gęba rozwiązywała. – Miłościwy panie, i my, i konie ledwie dyszemy. Albo u nas księdzów mało? A który z nich jedzie czy swoją ziemią, czy cudzą, juści mu wszędzie przewód dać trzeba, a nie, to po łbie i konie z szopy bez człeka zabiorą, co ich potem nie ujrzysz. Nie pytają oni, czy i nam, kmieciom, chudoba wyzdycha. Pędzi starościński włodarz czy dla Władysława, czy dla Bolka, czy choćby i dla wojewody jakiego, a podoba się Jego Miłości księdzu biskupowi któremu jechać, to i ich ludzie pędzą do przewodu, i starościńscy, i dla żupanów, i dla pańskich urzędników, a choćby i dla pisarzy książęcych.
Westchnął znowu i głowa mu zwisła.
Młody popatrzał nań milcząco, podawał mu właśnie Mikuł gospodarz miód, a Tymochowi piwo.
– Tak że to ono z wieku bywało – odezwał się młody zza stołu. Tymoch się na to strząsł.
– Ojcowie inaczej pamiętali – szepnął od ust kubek odrywając – dawniej się różno trafiało, z laty gorsze nastało. Panów się moc namnożyła wielka i żupanów, i urzędników, i duchownych, i księdzów tych i owych. Kmieciowi coraz ciężej.
– Zawżdy ludzie narzekali – odparł młody podpijając i przegryzając.
– Dziadom bo lepiej było – wtrącił Tymoch – dopóki do nas nie przyszedł wszelki obyczaj niemiecki. Ano…
Machnął ręką i usta mu się zwarły.
– Mówcie, jako chcecie, mówcie – odezwał się młody – jam ci nie Niemiec, ale swojak.
– To, swojak, wiedzieć musicie, jak nam kmieciom teraz jest – mówił Tymoch. – Płacimy poradlne, dajemy podworne , narzaz, dajem przewód, idziemy do grobel, haci i mostów, do płotów i do tynów, do zwózki; dajemy osyp, miód, kury, woły, a gdy przyjdzie pogoń, pogońce. Kto tam zliczy! Czyż może być gorzej?
Znów zamilkł, a tchnąwszy, jak sam do siebie, ciągnął:
– Bierze ksiądz dziesięcinę dodatku. Jak zostanie na przednowku chleb dla nas z ościami, a dla koni strzecha, Pana Boga chwal, bo na stacji stogi nasze pańskie konie zjadły, a czeladź płoty popaliła.
Mikuł, który, stojąc, przysłuchiwał się, uśmiechnął spod wąsa.
– Coś bo wam dziś przewód zalał sadła za skórę – rzekł pomrukując. – Ono to wszystko prawda, a ja bym się z wami jeszcze pomieniał na moją biedę i w targu zarobił. Ludzi macie dosyć, czeladzi, parobków, koni, stadniny, trzody i pól, i barci, głodu nie zaznacie.
– Jak ono pójdzie dalej tak – ciągnął Tymoch – kmiecie zejdą na zagrodników. Im więcej panów, tym na nas ciężej. Bywał bo jeden pan, jeden król, jednegośmy słuchali; teraz już czterech czy pięciu, panów biskupów drugie tyle, co jak królowie panują. Niech się to rozrodzi, będzie po jednemu na kmiecia. Coraz koło nas cieśniej – dodał – a do sądu i po sprawiedliwość albo ja wiem, dokąd iść z datkiem i żałobą? Za jedno do żupana, za drugie do księdza, za trzecie do biskupa – każdemu sądowi trzeba płacić, a żaden sprawiedliwości dać nie mocen.
Gdy się tak gwarzyło, Mikuł wychylony przez kmiecia kubek piwa nalał na nowo.
– Napijcie się – rzekł podając mu – lżej na sercu, a jaśniej w oczach będzie.
Więc gdy pił Tymoch, a młody podróżny na dalsze żale ucha nastawiał, dziad, co dotąd niemy siedział w rogu ławy, począł coś pomrukiwać. Niby śpiewał, niby mówił, niby drugim, niby sobie. Zrazu go i zrozumieć było trudno, aż jakby z dali kędyś przychodząc, to mruczenie zbliżać się i w mowę coraz wyraźniejszą zmieniać zaczęło.
– Bywało inaczej – jak ono bywało, wiedzą tylko groby, mogiły śpiewają, gdy wiatr po nich dmucha. A któż wiatru słucha? Żywych, co patrzali, na świecie nie stało. Bywało, bywało! I ziemia rodziła, i paśli się ludzie, i krew się nie lała, a pana nie znali i panami byli, bywało! A kiedy to było? Kiedy słonków dwoje na niebie świeciło, a cztery miesiące około nich chodziło. Hej, hej!
I począł się śmiać sam do siebie, sam z siebie.
– Ojcze Tymochu – mruczał dalej – jako świat był światem, wilcy krowy dusili, a żupany kmieciów cisnęli. Na co Pan Bóg zęby dał?
– Hej, ty dudo dudarzu – przerwał Tymoch gniewnie – ale onego czasu na dziesięć krów był jeden wilk, na stu kmieci żupan jeden, teraz na jedną krowę dziesięć wilków, na jednego kmiecia stu żupanów!
Jak posiało milczeniem.
– Z Wrocławia jedziecie? – zapytał młody.
– Bo do Wrocławia przewód mój był – rzekł kmieć – do dwora pana Petrkowego jakieś książątko jechało. Ledwiem z nim u wrót pod Sobótką stanął, konie wyprzągł, nie czekałem Bóg zapiać i w nogi do domu. Nużby drugi nazad przewodu potrzebujący pochwycił!
– Nadaremna to trwoga – rzekł Mikuł – boć pan nasz Petrek, boży sługa, dla kmiecia i wszelkiego człowieka litościw wielce. Prędzej by was pokarmić kazał, niż dalej gnać.
Dziad potwierdził.
– Toć pan! – rzekł. – Nie minie człeka bez jałmużny, a i pani Petrkowa dobra jest, i syn Swiętoch się wdał w rodzice, zmiłowanie mają nad ubogim narodem.
– Co bo wy ich tak chwalicie bez miary – wyrwał się kmieć – jakby to go ludzie z dawien dawna nie znali.
– Ja tego chwalę, na czyim wózku jadę – rzekł Mikuł skrobiąc się po głowie – toć to karczma jego była i jam jego był, mało co jak ją zdał na Czarnych. Gdybym go i nie słuchał, powiem, jak się godzi, bo dobry pan.
– Ano, dobry teraz, pewnie, gdy się spasł – rzekł uparty kmieć. – I wilk, gdy nie głodny, krowie się ogonem kłania. Miałbym ja to, co on, także bym dobrym był. Złoto u niego korcami mierzyć.
– Czemu nie – odparł Mikuła ziemi ma, co jej w rok nie objedzie, lasów tyle, co ich nie przepoluje w pięcioro lat, wszelkiego dobra u niego jak u księcia, a pani krasna i dzieci piękne.
Tymoch głową potrząsał i śmiał się.
– Jam człek niedzisiejszy – odparł – pamiętam ja króla i stare dzieje, a owo, co ten Petrek dokazywał, za co żonę i skarby pobrał i łaski się pańskiej dokupił, że go król nieboszczyk potem za brata i swata miał.
Mikuł brodę darł i marszczył się.
– Nie gadajcie, nie mielcie, a kto to tego nie wie!
– Owszem, mówcie, ja choć wiem, to niespełna – odparł młody. – Choć się co słyszało, wywietrzało, rado by się przypomniało.
Tymoch z niechęcią ukradkiem wskazał na dziada.
– Ten niechaj wam gada gadki – odezwał się – dziadowska to rzecz do torby zbierać po drodze chleb, a do drugiej ludzkie plotki. Obieżyświat, wszystko wie i każdą rzecz powiedzieć umie.
Wyjął młody z sakwy srebrniczka małego i dziadowi go rzucił.
– Praw, dziadzie – odezwał się – nim zwarzy jeść gospodyni, gadaj, bym nie spał.
Mikuł, jakby mu się słuchanego słuchać nie chciało, poszedł do komory ciemnej, a ci, co zostali, umilkli, ku dziadowi się obracając. Dziad splunął i począł:
– Hej, stał raz dąb nade drogą, a szli ludzie podle niego. „Piękny dąb, dobry dąb” rzekł jeden, gdy sobie pod nim zasnął, oparłszy się oń, i cień nad głową od gałęzi miał. A drugi, co przyszedł, gdy się pod nim do snu ułożył, padł mu z dębu żołędź dojrzały z wysoka na oko i zranił źrenicę. Ten przeklinał dąb jako zbója, aby go pierwsza siekiera nie minęła, pierwsza burza wywaliła, pierwszy piorun spalił. Ptactwo, co się w jego liściach gnieździło, błogosławiło, wiewiórka, co w dziupli siedziała, sławiła, a orlęta, których ojca ubito, gdy na gałęzi siedział, klęły i bluźniły nań. Nasz pan jest jako ten dąb wielki; jedni go chwalą, drudzy klną, każdy sercu swojemu dogadza, a dąb sobie stoi, jako stał.
Dawne to dzieje, za króla Krzywousta się działo; choć mnie tam nie było może, możem ja tam i był, choć przez sen. Dziś ja żebrak i próchno, za młodum wojaczył i za pany tarcze woził, oczy miał, uszy miał. Petrek u króla był i z królem na spół wojował. Gdzie trzeba było piorunem bić, ptakiem lecieć, wężem podłazić, nikogo słano, ino Petrka. On wszystko umiał, a co król rzekł, rozstąp się, ziemio, zrobił, jak przykazano.
Bratał się król wówczas i z ruskim kniaziem, zbratał tak, aż się poswarzyli, kto lepszy. Wołodar począł trąbić, a na nas swoją dzicz prowadzić i palić lasy i sioła, i jeńców brać a gnać. Zdradził pana naszego; król rozsierdził się srodze. Złapać go, wiatru w polu, nie było można. „Dałbym – rzekł – co by ze mnie żywno kto chciał, bylem zdrajcę w ręku miał”. Petrek słuchał i śmiał się. „Co mi dasz, królu panie? – zapytał. – Związanego ci na twój dwór dostawię”.
Nie wierzył król. „Dam ci jego samego – rzekł powstawszy – weźmiesz okup, jaki zechcesz, ja sobie nie chcę jednej grzywny, tylko bym go w rękach miał”.
A było tak, że Petrek na Rusi niejeden już raz gościł, gdy król się jeszcze z kniaziem Wołodarem bratał, i za posła był używany, i Wołodarowi do chrztu dziecko niósł, a kumem się mu zwał. A kto królowi panu krzyw i zdrajca, komu kumem taki być może?
Tymoch głową potrząsł, ramieniem ruszył, dziad mówił dalej:
– Wołodarowych wojów tysiące było. A pan Petrek się nań wybrał w sześćdziesiąt koni. Król patrząc rzekł: „Żal mi cię, na zgubę jedziesz”. „No to zginę dla Miłości Waszej” odparł Petrek i jechał. Jechał wprost na zamek, kniazia, a nie w kopę koni, bo ludzi w lesie zostawił, jak mu potrzeba było, tylko samotrzeć, i przybywszy na zamek, bił czołem Wołodarowi. „Król, mój pan, pozdrawia was, kniaziu Wołodarze – mówił – chociażeście wy mu wrogiem, pragnie pokoju z wami, śle mnie do was, abyście mir po staremu uczynili”.
Kniaź Wołodar słuchał i zdumiewał się, ale że kuma w nim znał, odparł: „Szczęście masz, żeś mi dziecko do chrztu trzymał, nie godzi mi cię imać i karać, a kazałbym cię na wiek do ciemnicy wrzucić, abyś w niej gnił. Jam wojny nie poczynał, król twój najeżdżał ziemię moją, chcąc mnie zawojować. Nie dam mu się, jakom żyw; Ruś nań caluchną ściągnę i Połowców, i Jaćwę, i co gdzie jest wszelakiego woja z najdalszego krańca”.
Na to mu, zsiadłszy z konia i do nóg się pokłoniwszy, rzekł Petrek: „Ziemiami się podzielicie i w zgodzie żyć będziecie, jak na panów chrześcijańskich przystało. Proszę was o to tylko, abyście mi łaskawego nie skąpili ucha”.
Więc udobruchał się nieco Wołodar i szli razem na zamek, a kazał mu tylko milczeć, aby o królu Krzywogębie mówić więcej nie śmiał, to mu już dobrym będzie.
Siedli tedy za stół i pili razem, i jedli, gadali o łowach i o ruskich sprawach, i o niewiastach, i o stratach, ale o królu, o Krzywogębie ni słowa. A gdy zapili się tak późno w noc, rzekł mu Wołodar: „Idź i legnij spać, bo kury pieją, a miód w mózgu kręci”.
Drugiego dnia zwołał swoich posadników, bojarów, drużynę kniaź Wołodar i znów posadził kuma za stół i poił go. Mówili o wszystkim, a gdy Petrek króla wspomniał tylko, Wołodar pięścią w stół uderzył, aż stolnica pękła, i rzekł: „O nim mi nie mówcie. Znać go nie chcę, Krzywomordy tego!”
Gdy już drugiego dnia szli spać, rzekł Petrek: „Do domu powrócę ze sromem, bo z niczym”. Zatrzymał go kniaź jeszcze, tylko mruknął: „Nie gadaj, że powrócisz z niczym, gdy głowę całą przywieziesz na karku, ona taki coś warta”.
Dnia trzeciego pili znowu sam na sam do wieczora, wieczorem im niewiasty służyły i śpiewały. A była przy Wołodarowej żonie plemienna jej, Światopełkówna Maria, piękna dziewka, którą Petrek napatrzył, gdy im miód nalewała. I rzekł do kniazia Wołodara: „Na świecie nad nią piękniejszej nie było i nie będzie”. Na co Wołodar mu odpowiedział, śmiejąc się a pocmokując: „Bo nie ma nigdzie niewiast jak na Rusi i w Kijowie, a to kniaźna jest i wiedźma kijowska. I nie weźmie jej, chyba król a mocarz, albo taki pan, co carskiej jej krwi godzien będzie, bo w niej Cezarów krew płynie”.
A Petrek głową potwierdził i pili do nocy późnej z sobą. Gadać o królu i tego dnia nie dał mu Wołodar, bo się zaraz do noża brał. Żegnał go Petrek: „Jadę jutro rano”.
„Ja też jutro na łowy – odparł Wołodar. – Jedź ze mną razem; gdy się łowy skończą, wracaj sobie do domu, do tego, co cię posłał, i powiedz mu, że jego ziemię na kopytach rozniosę, spalę i zniszczę, bom mu wrogiem, a druhem nie chcę być i nie będę”.
Nazajutrz do dnia jechali na łowy razem. Puścili się za łosiem, Petrek wiedział, gdzie konie swe i ludzi w lesie zostawił, i pokierował tak, aby Wołodar na zasadzkę wjechał. Zmówione to było, bo gdy razem pili, sam Petrek na łowy wyzywał, choć się kniaziowi zdało, iż on ich zażądał. Trąbką ludziom zasadzonym dał znać, aż gdy w gąszcze wjechali, oskoczyli ich zewsząd Petrkowi. Chciał się Wołodar bronić, ale mu wnet pęta na ręce rzucili i na nogi, oręż odjęli i przywiązanego do konia gnali z sobą, nie ustając, choć pienił i krwią buchał.
A Petrek mówił mu: „Wrogiem się czyniłeś pana mojego, bądźże jego niewolnikiem. Co on z tobą postanowi, to będzie”.
Tak gnając z nim dzień i noc przez lasy, uwiózł go precz, a ludzie Wołodarowi po kniejach trąbili, szukając go na próżno; myśleli, że niedźwiedź rozszarpał albo dzikie bestie nocą pożarły. Wprost wiózł więźnia na zamek do króla Petrek, a gdy król go zobaczył, oczom wierzyć nie chciał wołając: „Czarownik jesteś!”
„Jam sługa twój – odparł Petrek. – Słowam dotrzymał;
trzymaj że ty swoje, królu a panie, bo mi się to należy, szyjem stawił".
A tak się stało, że Petrek okup ogromny wziął i wszystkie skarby Wołodarowe za żywot jego; król zaś z jeńca nie wziął więcej niż jego przysięgę na krzyż i księgę, że z nim wojować nie będzie. Petrko zaś dodał: „Skarbów mi mało, skoro Marii Swiatopełkównej mieć nie będę, tę mi musisz dać albo ci życie wezmę”. I zbogacił się pan Petrek skarbami, i żonę dostał, jaką chciał, a król go swoim wojewodą wielkim uczynił i gdy umierał, dał mu nad synami opiekę. Oto jak rósł i urósł pan nasz…
– A dobrzeż urósł – podchwycił Tymoch – że kuma, co mu zaufał, zdradził, tego, z którym chleb łamał, jadł i pił, w zasadzkę uwiódł i pochwycił, a wydał? Dobrzeż to?
– Hej, hej! – odparł dziad – co wojna, to nie mir, nie zna ona kumów ani braci. Przecież Petrek grzech swój znał i zna, i za to kościoły buduje. Skarby wysypuje, pokutę odprawia. A co uczynił dla swojego pana, ocaliwszy ludzi tylu, którzy przez wojnę ginąć mieli, toć nie grzech, ale zasługa. Służył temu, komu przysięgał. A widać, że mu tego za grzech Pan Bóg nie poczytał, bo jako rosnąć począł za Krzywoustego, tak rośnie i teraz, a co wysypie na kościoły, to mu się wnet powraca bożą mocą; kto mu kamieniem rzuca, na tego się on odbije. Hej, hej!
Gdy dziad prawił, noc była nadeszła, Tymoch milczący zabierał się już do wozu. Z gościńca wtem poczęło się wołanie powtarzane:
– Bywaj tu! Bywaj! Jest tam kto?
Wybiegł Mikuł, o kamienie przy ognisku obraziwszy nogę, kulejąc. Przed gospodą na koniu siedział zbrojny mąż stary, chudy, kościsty, czeladzi koło niego kilkoro się kręciło, a on wołał o światło i gospodarza i sierdził się.
Wyniesiono zapalone łuczywo, wysunął się zza stoła i młody podróżny popatrzeć, wyglądał, kto żył. Przybyły wzrostu olbrzymiego prawie, nieco wiekiem przygnębiony, ale krzepki, srebrnowłosy, bardzo rycersko patrzył. Zbroją miał przy sobie i na sobie, miecz i mieczyk, a hełm wisiał tuż na koniu za rzemyki uczepiony. Pytał do Wrocławia, a konie jego buchały parą i bokami robiły. Zsiadł wreszcie, aby tchnęły nieco.
Tymoch, korzystając z tej chwili zamętu, do wozu swojego się przesunął i wnet, konie pognawszy, na gościńcu zaturkotał. Dziad, zobaczywszy rycerza, przychował się do kąta. Wtem na drodze znowu zatętniało i wóz długi stanął u drzwi. Mikuł ledwie miał czas gościom się pokłonić, czeladź zwijała się żywo. Z długiego wozu dobył się w czarnej sukni duchowny. Tych naówczas więcej szanowano niż rycerzy, więc Mikuł przybiegł rękę całować i kolana ściskać, choć rozmówić się z nim nie umiał, bo on czarny mnich, jak się okazało, Francuzem był i nad kilka połamanych słów polskich więcej nie znał.
Rycerz i mnich weszli do izby pospołu, stary wprzód pokłonił się ojcu i mało co doń zagadawszy, wnet na język jego trafił, tak że się dobrze rozumieli i przylgnęli do siebie.
Młody podróżny sam pozostał na uboczu.
Mnich otyły, rumiany, wesołej twarzy, wcale na surowego pokutnika nie wyglądał ani nawet na zakonnika. Suknię długą miał podkasaną, postawę a ruchy więcej żołnierskie niż klasztorne.
Zaledwie wszedłszy, już śmiejąc się do Mikuły wołał o miód, rycerzowi się spowiadając, że bo z pragnienia marł, a po drodze woda była w studniach obrzydliwa. Dla nikogo też gospodarz tak się nie zwijał, jak dla opasłego mnicha, i nie dziw, karczma bowiem do Czarnych należała i jak swym panom służyć im musiał. A z oczu mnichowi patrzało, że nie dałby sobie chybić, bo choć oręża żadnego nie nosił, kij w ręku trzymał kuty potężny, który stałby za oszczep w potrzebie, i rękę miał silną, co tym kijem mogła tego obracać, i lice takie, którego się musiał ulęknąć, kto w nie spojrzał, bo choć niby wesołe i rumiane, groźne było zarazem i zuchwałe.
Od progu już stary rycerz i czarny mnich, języka od siebie wziąwszy, przystali jeden do drugiego. Stary był jak by dla takiego mnicha na towarzysza stworzony. Wojaka w nim poznać było łatwo i z ramion silnych, z blizn mnogich i z twarzy pomarszczonej i zasępionej, na której brwi nawisłe, kąpiaste, najeżone, na pół zakrywały oczy połyskujące dziko. Gdy mu się usta blade ścięły a zapadły, bo zębów już był postradał, strach brał, co z nich wyjdzie, gdy się otworzą. Odziany był i zbrojny dostatnio a nie pysznie; ręka, którą ukazywał, tak się zdawała ogromną, jak by dęby z korzeniem wyrywać była nawykła.
Mnich czarny, gdyby nie otyłość, siłą by mu sprostał. Wnet też swój swojego poznał, poczęli coś głośno rozprawiać obcą mową i hałasowali. Młody podróżny wciąż się od nich na stronie trzymał.
Gęślarz z kąta, ciekawie poglądając, słuchał, z komory wyzierała Samicha i para przebudzonych, półnagich dzieci.
Ci tak się zagwarzyli z sobą, że ani zważali, czy ich kto słucha, bo i nie obawiali się snadź, by ich prości ludzie rozumieć mogli.
Stary rycerz, gdy miód podano, mnicha z kubkiem do stołu wiódł, tu mu miejsce pierwsze zrobił, sam też na ławie przy nim zasiadł i dopiero teraz, wzrokiem powiódłszy dokoła, szukając snadź gospodarza, trafił na młodego podróżnego, który stał, jako sobie pan, nic nie okazując ani trwogi, ni poszanowania.
Popatrzył nań stary i ostro go zagadnął:
– A ty coś zacz?
– Podróżny – rzekł młody dumnie.
– Któż ci to?
– Wolny człek jako i wy, i tego samego pono rzemiosła – odezwał się zapytany.
– Cóż, rycerz? Czyj? – pytał stary.
– A swój, dzięki Bogu! – rzekł dumnie młody z półuśmiechem.
– Przecież komuś służycie – mówił stary marszcząc się.
– Tak jako i wy. A wy, komu? – odparł młody.
– Ja księciu Władysławowi, panu naszemu.
– No, i ja też innego pana nie znam.
– A toć mi pyszny pan! – śmiał się stary.
– Czemu bym nie miał być? – mruknął ów.
W czasie, gdy się tak jakoś ostro zagajała rozmowa głosami poruszonymi, mnich na młodego poglądał zuchwale, mierząc go oczyma groźnymi, wzrokiem niby staremu wtórując, gdy nie mógł mową. Młody i tych oczów wcale się nie zdawał obawiać.
– Nie dogadać bo się z wami! – zawołał stary, kubka się imając.
– Toć was też gadać ze mną nikt nie siłuje – odrzekł, po izbie się przechadzając swobodnie, młodszy. Gdy się tak poruszać zaczął, psy jego, które w kącie były legły, podniosły się, ku panu idąc. Ten je głaskał, a pochylał się do nich. Rycerz wlepił w nie ciekawe oczy, widać, że go zdziwiły i ze psów też o ich panu począł inaczej sądzić. Więc mruknął:
– Nie lada sobaki, bodaj kędyś z dalekiego kraju, nie nasze.
Młody pytania jakby nie słuchał. Wtedy mnich, domyśliwszy się, że się oni z sobą nie porozumieją, odezwał się swą mową do starego rycerza:
– Zapytajcie no gospodarza, ten wam powie, kto u niego gości, znać go musi.
Skinął rycerz na stojącego opodal Mikułę, ten się zbliżył.
– Kto jest ten ze psy? Skąd?
– Obcy – odparł Mikuł – nie znam go.
Nie było więc rady, obrzuciwszy go znowu oczyma ciekawymi, mnich z rycerzem rozmowę dalej ciągnęli.
– Niepocześnie odziany – mówił stary półgłosem – ale może być i nie prosty człek, bo mi się nawet nie pokłonił. Musi w okolicy mieszkać, choć go tu nie znają, bo ze psy pewnie z łowów jedzie.
– Szkoda, że języka waszego mało znam – rzekł mnich swoją mową – dobyłbym z niego zaraz, kto jest.
– Ojcze przewielebny – odparł, śmiejąc się, z dala stojący młody – jeżeli o mowę chodzi, jać waszą rozumiem niczego, i tę, którą dalej na południu mówią, i tę, co nią Szwaby szwargoczą.
Posłyszawszy to oba, i mnich i rycerz, głośno się rozśmieli, a stary zaraz powstał rękę wyciągając.
– Siadajcież, bracie, z nami! – zawołał. – Po mowie znać, że do nas należycie. Suknia mnie zawiodła, staremu nie miejcie za zło.
Młody, wnet rozchmurzywszy twarz powoli, z poszanowaniem do stołu przystąpił. Naprzód mnicha w rękę pocałował, potem staremu się pokłonił, aż z boku na ławie, jak młodemu przystało, zajął miejsce.