- W empik go
Historia prawdziwa patykiem pisana - ebook
Historia prawdziwa patykiem pisana - ebook
Opowieść o człowieku, który nigdy się nie poddał.
W jeden chwili jego życie zmieniło się nie do poznania: wystarczyło niefortunne uderzenie koła w asfaltowy krawężnik, by prowadzony przez Rafała Waliszewskiego motocykl wywrócił się i razem z kierowcą uderzył w drzewo. Wyrok, który słyszał młody mężczyzna, był jednoznaczny: złamany kręgosłup szyjny i paraliż czterokończynowy do końca życia oraz miesiące żmudnej rehabilitacji i walki o zdrowie, okupione depresją, załamaniem nerwowym i utratą nadziei na jakąkolwiek poprawę. Sposobem na powrót do rzeczywistości stała się dla Rafała Waliszewskiego literatura. Jego "Historia prawdziwa patykiem pisana" to opowieść o człowieku zamkniętym w sparaliżowanym ciele, któremu nagle odebrano marzenia. Ale jest to także historia kogoś, kto nigdy się nie poddał: dowodem jest ta opowieść, którą Waliszewski napisał, wciskając klawisze na klawiaturze patykiem trzymanym w ustach.
Książka motywująca do życia
"Historia prawdziwa patykiem pisana" to drugie wydanie książki, która ukazała się w 2015 roku, zdobywając popularność czytelników, lekarzy, terapeutów i rehabilitantów. Dzięki niej Rafał Waliszewski miał szansę, by opowiedzieć o sobie, o swoim pomyśle na powrót do aktywnego życia i możliwości niesienia pomocy osobom niepełnosprawnym, szukającym nie tylko wsparcia finansowego i instytucjonalnego, ale i dobrego słowa, rady i otuchy oraz motywacji do codziennych zmagań o lepszą przyszłość. Bo ta – jak pokazuje autor Historii prawdziwej patykiem pisanej – zależy całkowicie od nas i mimo że nie zawsze życie układa się według naszych planów, musimy czerpać radość z każdego nowego dnia, tak jak to robi Rafał Waliszewski – pisarz, aktywista społeczny, youtuber i dobry człowiek.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66616-51-6 |
Rozmiar pliku: | 607 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Historię prawdziwą patykiem pisaną”
Książkę Rafała Waliszewskiego należy przeczytać – niezależnie kim się jest, ile ma się lat i czym się zajmuje w otaczającej nas rzeczywistości. Tytuł książki to nie tylko zgrabna metafora. Przytoczona tutaj historia nie dość, że jest prawdziwa, to rzeczywiście została napisana patykiem trzymanym w ustach człowieka pozbawionego możliwości używania rąk i nóg. Człowieka niegdyś sprawnego, pełnego optymizmu i poczucia, że ma przed sobą wspaniałą przyszłość.
Życie Rafała Waliszewskiego – jak jego książkę – można podzielić na dwa rozdziały. Pierwszy to czas szalonej młodości, fantazji i zaskakujących historii, które poznajemy od momentu wstąpienia Rafała do wojska. Piętnastomiesięczna służba bynajmniej nie była najłatwiejszym okresem w jego życiu, o czym wielokrotnie przekonujemy się podczas lektury, której na przemian towarzyszą śmiech, zdziwienie, niekiedy współczucie. Opisane realia nie tylko zostały odtworzone z wielką starannością, lecz także stanowią cenne świadectwo przeżyć młodego człowieka, który zostaje wrzucony w tryby wojskowej machiny i który próbuje w tych okolicznościach jakoś sobie radzić. Okres młodzieńczej werwy i niezapomnianych przygód, jak się wkrótce miało okazać, nie trwał zbyt długo. Wszystko wywróciło się do góry nogami pewnego pechowego popołudnia.
Kolejny rozdział w życiu Rafała zaczął się 13 czerwca 1998 roku, cztery i pół miesiąca po wyjściu z wojska, gdy w wypadku motocyklowym doznał ciężkiego urazu kręgosłupa z trwałym uszkodzeniem rdzenia kręgowego. Wydarzenie to stanowi początek tułaczki po szpitalach z nadzieją na pomyślną diagnozę i skuteczne leczenie. Rafał opisuje swoje wewnętrzne przeżycia i refleksje. Dramat młodego człowieka i jego matki zderza się często z brakiem empatii, a czasami nawet bezdusznością ze strony lekarzy, pielęgniarek i personelu medycznego, czyli tych, którzy powinni być adwokatami najbiedniejszych i potrzebujących. Po wielu przykrych i bolesnych doświadczeniach rodzi się jednak w Rafale duch walki, który stopniowo pomaga przezwyciężać słabości i dolegliwości wynikające z niepełnosprawności. Są to niezwykle wzruszające fragmenty książki. A poruszają tym bardziej, iż po wypadku wielu lekarzy nie dawało Rafałowi szans na przeżycie.
Książka Rafała Waliszewskiego przekonuje, że ból i cierpienie można przekuć w niespotykaną wprost siłę i determinację, a sam autor jest tego najlepszym przykładem. Rafał wciąż pokonuje życiowe przeszkody i stale stawia czoła nowym wyzwaniom. Nadzwyczajną siłą woli od lat rehabilituje się na samodzielnie zaadaptowanych do tego urządzeniach. Nagrywa też filmy instruktażowe z własnych, często nowatorskich ćwiczeń, gdyż Rafał Waliszewski myśli, jak pomagać innym. Najlepszy tego przykład, Drogi Czytelniku, masz teraz w swoich rękach. Jest to bowiem książka napisana przez Rafała. To niesamowite, ile samozaparcia ma w sobie ten chłopak, zwłaszcza że jedyną jego podporą jest mama – zawsze silna i obecna, jak najlepszy Anioł Stróż, jak najlepsza komórka macierzysta.
Przeczytajmy książkę Rafała Waliszewskiego. Nauczmy się inaczej patrzeć na potrzebujących pomocy i wsparcia ludzi, na niezwykłe wartości, które reprezentują. Podziwiajmy ich za determinację i wolę życia. Życia, o które trzeba stale walczyć.
prof. dr hab. med. Krzysztof Bielecki
lekarz chirurgWstęp
Książka ta przedstawia autentyczne wydarzenia z mojego życia. W pierwszej części z dużą dawką humoru opisałem przebytą zasadniczą służbę wojskową. Takie trudności jak: surowa dyscyplina, rygor i porządek, a także bezwzględna wojskowa fala nie stanowiły dla mnie problemu. Byłem wtedy pełnosprawnym młodym chłopakiem i nie miałem pojęcia, co stanie się niebawem.
Przez moją nieuwagę, niestety, pewnego dnia w jednej sekundzie moje życie zmieniło się w koszmar. Cała moja siła, zdrowie i marzenia na zawsze zostały utracone, stałem się więźniem własnego ciała bezbronnym nawet wobec natrętnej muchy, której nie mogłem zegnać z czoła. Po kilku miesiącach tej gehenny ponownie – niczym małe dziecko – musiałem uczyć się nowymi, przemyślanymi sposobami wykonywać takie proste czynności jak jedzenie czy mycie zębów. Od tamtej chwili po dziś dzień uparcie walczę o utrzymanie sprawności, jaką udało mi się osiągnąć.
Chciałbym, aby moja historia była dla sprawnych ludzi przestrogą, że w jednej chwili przez nieuwagę można stracić zdrowie i sprawność, a potem żyć, cierpiąc każdego dnia. Natomiast osobom, które uległy już wypadkom lub ciężko zachorowały i borykają się z różnego rodzaju niepełnosprawnością, chcę swoim heroizmem dać siłę do walki o lepszy każdy kolejny dzień.
Chcę też w tym coraz bardziej rozpędzonym świecie ludzi i rzeczy materialnych – czasami ważniejszych od samego człowieka – zwrócić uwagę na to, jak niektórzy z banalnych rzeczy robią wielkie dramaty, a ci, którzy doświadczyli prawdziwej tragedii, nie dramatyzują, tylko biorą się z życiem za bary.
Wszystkie nazwiska, imiona i nazwy niektórych miejscowości zawarte w tej książce zostały zmienione. Znajdujące się w książce przypisy objaśniające poszczególne wyrazy i zwroty są mojego autorstwa.
***
Nazywam się Rafał Waliszewski. W 1998 roku uległem poważnemu wypadkowi motocyklowemu. Doznałem urazu rdzenia kręgowego. Spowodowało to paraliż ciała z porażeniem czterokończynowym. Od tamtej pory poruszam się na wózku inwalidzkim.
Każdy mój dzień to nieustanna walka o utrzymanie zdrowia fizycznego i psychicznego w jak najlepszej kondycji. Dużo zależy ode mnie samego, od mojej determinacji, ale również od ludzi dobrej woli. Nie należę do osób majętnych, mieszkam tylko z mamą, jestem jedynakiem, a mój ojciec już nie żyje. Utrzymujemy się z mojej skromnej renty i zasiłku opiekuńczego mamy.
Jeśli chcesz wesprzeć moją twórczość i jednocześnie pomóc mi finansowo w walce z niepełnosprawnością, która pozostanie ze mną do końca moich dni, kup moją książkę „Dogonić wózkiem szczęście”. Mam nadzieję, że tego nie pożałujesz.
Niestety, moja rehabilitacja i leczenie to spory koszt jak na nasz budżet, jeśli więc możesz mnie wesprzeć 1% lub darowizną, z góry bardzo dziękuję. Dane fundacji potrzebne przy wypełnianiu formularza PIT, by przekazać mi 1%:
1%
Waliszewski Rafał (nr ewidencyjny 9031)
Fundacja Dzieciom „Zdążyć z pomocą”
KRS 00 00 037904
Darowizna
Nr konta 42 2490 0005 0000 4600 7549 3994
Tytułem (ważne!):
Waliszewski Rafał 9031
Bardzo dziękuję każdemu za udzielone wsparcie finansowe, ono niezmiennie motywuje mnie do codziennej walki z ograniczeniami, ułatwia mi życie i pozwala realizować kolejne pomysły na następne ciekawe historie. Można mnie zobaczyć na moim kanale YouTube: walus0205. Tam pokazuję swoją walkę o życie, które kocham!
Pozdrawiam
RafałJest jesienny poranek, ważna dla mnie data – 5 listopada 1996 roku. Godzina czwarta, na dworze jeszcze ciemno i zimno, wiatr zamiata żółte jesienne liście, a krople deszczu bębnią w blaszany parapet. Księżyc oświetla wnętrze mojego pokoju. Boże, jak nie chce mi się wstawać. To dziś jest ten dzień, kiedy opuszczę po raz pierwszy dom, pewnie na kilka miesięcy, i spędzę ten czas tak daleko od mamy, taty, babci i dziadka. Nieprędko ich pewnie zobaczę.
Ubieram się, sprawdzam spakowaną poprzedniego dnia sportową torbę, nie jestem pewien, czy wszystko zostało zabrane. Przeliczam pieniądze, chyba wystarczy mi kasy i nie umrę z głodu. Podobno jedzenie tam kiepskie, jak to w wojsku; nie to, co obiady mamy. Sprawdzam jeszcze raz dokumenty w portfelu, wszystko jest – dowód osobisty, książeczka wojskowa i ten nieszczęsny bilet uprawniający mnie do bezpłatnego przejazdu koleją. Jestem gotowy do drogi, wychodzę z pokoju, lustrując wzrokiem każdą mijaną przeze mnie rzecz: moje łóżko, meble, telewizor – jakbym oglądał te rzeczy po raz ostatni w życiu. Ale wrócę tu na pewno za kilka miesięcy, to tylko żal i tęsknota za rodziną, którą dziś opuszczam, zagłuszają mój spokój umysłu. „Będzie dobrze” – uspokajam się, myśląc pozytywnie. Wychodzę na dwór, babcia jak zwykle wstała wcześnie, na podwórku krząta się przy kurkach. Żegnam się z nią:
– Zostań z Bogiem.
– Z Panem Bogiem, nie daj się tam tym łobuzom! – dodaje babcia.
Dziadek jeszcze śpi. Idę na autobus. Na przystanku spoglądam w stronę domu ojca (to półtora kilometra od miejsca, w którym stoję), z daleka widzę zapalone światło w jego pokoju, na pewno mama po raz kolejny tej nocy wstała do taty, który od kilku miesięcy jest po udarze mózgu; nie jest z moim ojcem dobrze, wymaga opieki każdego dnia i każdej nocy. Najchętniej bym tam poszedł, ale za parę sekund podjeżdża autobus, wchodzę do środka. Wewnątrz jest tylko kilka osób, siadam na tylnym siedzeniu, torbę rzucam na ziemię. Już zaczyna świtać, gdy autobus dojeżdża do Torunia. Wysiadam na pierwszym przystanku w mieście i włóczę się bez celu po głównej ulicy Torunia, oglądam wystawy zamkniętych jeszcze sklepów. Niespieszno mi na dworzec PKP. Wreszcie po dwóch godzinach zmuszam się do tego. Idę pieszo, specjalnie rezygnuję z komunikacji miejskiej, by przeciągnąć sprawę. To spory kawał do przejścia mostem przez Wisłę. Na miejscu jestem o jedenastej, słońce już wysoko na niebie, przed dworzec PKP z hałasem podjeżdża wojskowa ciężarówka, wysiada z niej młody żołnierz. Trochę kręci się po dworcu, dopytuje jakby zabłąkanych, niewiele młodszych od niego chłopaków:
– Do jednostki wojskowej w Toruniu?
Oni niechętnie odpowiadają, że tak. Uzbierał grupę piętnastu chłopaków, niektórych trochę podchmielonych. Wszyscy ładują się na oplandekowaną przyczepę ciężarówki i odjeżdżają. Jesienny pobór trwa w całym kraju. Tymczasem ja muszę dojechać do Olsztyna, a stamtąd do Mrągowa. Kawał drogi przede mną, według rozkładu jazdy pociąg do Olsztyna mam za godzinę z peronu drugiego. Dla pewności pytam kobietę w informacji PKP, która potwierdza czas odjazdu i dodaje, że w Olsztynie będę mniej więcej o szesnastej. Wreszcie podjeżdża wagon, pisk hamulców zagłusza moje myśli i na chwilę zapominam o tym, że jadę do wojska.
Wsiadam do pociągu, długo szukam miejsca. Wreszcie znajduję odpowiednie w przedziale dla palących, pociąg opuszcza Toruń, ja stoję przy oknie i palę papierosa. Po godzinie podróży zjawia się konduktor, kontroluje wszystkich, wreszcie podchodzi do mnie. Pokazuję mu książeczkę wojskową i bilet, będący jednocześnie dowodem na to, że idę do wojska. Konduktor szybko sprawdza moje papiery i mówi:
– No, to do wojska! Nie jest tak źle, jak się na początku wydaje, ja byłem aż dwa lata i jakoś żyję!
Odchodzi i dalej sprawdza pasażerów. Uśmiecham się, chyba pierwszy raz tego dnia, myślę: „W porządku facet, trochę mnie pocieszył, na pewno nie będzie tak fatalnie i nie ma co załamywać rąk”. Humor ciut mi się poprawia. Oddaję się urokom jesiennej przyrody i obserwuję przez okno krajobraz mijanych lasów, pól, gospodarstw rolnych, kolejnych miast i dworców PKP. Po trzech godzinach podróży pociąg wjeżdża na teren Mazur, tutaj mijam kilka wielkich jezior, nad które latem przyjeżdżają wypoczywać Polacy z całego kraju. „Może ja kiedyś po cywilnemu przyjadę tu na wczasy” – myślę sobie. Nigdy nie byłem w tych stronach, Olsztyn już niedaleko, jeszcze chwila i będę prawie na miejscu. Konduktor przychodzi jeszcze dwa razy na kontrolę, mnie już nie sprawdza. Wreszcie pociąg wjeżdża na dworzec główny w Olsztynie. Wysiadam, na peronie tłok, wszyscy pchają się do wyjścia. Jednak ja błąkam się po nieznanym mi dworcu, jestem głodny, szukam jakiegoś baru. Wreszcie znajduję, zamawiam frytki, potem jeszcze hamburgera, do wszystkiego coca-cola. Nie spieszę się, mam czas, spożywam spokojnie zamówione jedzenie i najedzony do syta wychodzę wreszcie na miasto. Olsztyn widzę pierwszy raz w życiu, idę główną ulicą tego miasta, szukam odpowiedniego sklepu, chcę kupić solidną kłódkę. Podobno w wojsku wszyscy okradają się nawzajem, tak mówił mi niejeden, który już tam był. Znajduję wreszcie sklep metalowy, wchodzę do środka i wybieram odpowiednie zamknięcie. Robię jeszcze zapas papierosów, kupuję słone paluszki i chipsy na drogę i wracam na dworzec.
Dworce PKP i PKS są obok siebie, ja decyduję się na autobus, do Mrągowa jest za pół godziny. Czekam, na stanowisku jest trochę ludzi. Wreszcie podjeżdża autobus PKS Mrągowo. Siadam na ostatnim, dużym, tylnym siedzeniu, do mnie przysiadają się trzy młode dziewczyny (chyba wracają ze szkoły), to poprawia mi humor – laski siedzą obok mnie, jedna w krótkiej spódnicy, ma zgrabne nogi, spoglądam to na jej nogi, to za okno autobusu. Dziewczyny gadają o babskich sprawach; podsłuchuję, o czym rozmawiają, i wreszcie, po całym dniu podróżowania przez pół Polski, docieram do celu. Autobus wjeżdża do miasta. „Witamy w Mrągowie” – spoglądam na ogromny napis z herbem grodu. Miasto wydaje mi się jakieś rozwlekłe, pozbawione wielkich osiedli, sklepów jak na lekarstwo, jeszcze nie poznałem dobrze tego miejsca, a już mi się tu nie podoba. Wysiadam z autobusu tylnymi drzwiami, dziewczyny, które siedziały obok mnie, znikają gdzieś w tłumie, tymczasem ja myślę, co dalej. Tak bardzo nie chce się iść do jednostki wojskowej, nawet nie wiem, w której części miasta się znajduję. Postanawiam pójść na piwo, by po raz kolejny odwlec o kilka minut sprawę. Jest już ciemno, a ja szukam jakiejś knajpy, przede mną idzie dwóch chłopaków w moim wieku, gadają coś o wojsku – od razu poznaję, że to poborowi, doganiam ich i zadaję pytanie:
– Cześć, wy też do wojska?
– Tak, ale na razie idziemy na piwo – odpowiadają.
– O, to fajnie, bo ja też napiłbym się browara!
Przemierzamy może razem z dziesięć metrów, gdy przed nami wyrasta jak spod ziemi żandarmeria, dwóch żołnierzy w białych charakterystycznych pasach; od razu poznali, że my trzej to poborowi. Jeden z przekonaniem zadaje pytanie:
– No, pewnie chłopaki do wojska? Szukacie jednostki? To niedaleko, zaprowadzimy was, zapraszam.
Nikt z nas nic nie mówi, w milczeniu idziemy jak skazańcy za żandarmami. Teraz to pewnie nieprędko napijemy się piwa. Po dziesięciu minutach marszu widać czerwone mury i budynki Jednostki Wojskowej w Mrągowie. Mijamy bramę biura przepustek i jesteśmy na terenie koszar. Żandarmi prowadzą nas na stołówkę.
– Pewnie jesteście głodni? Ale tu nie ma takich frykasów jak u mamy! – śmieje się jeden z żandarmów.
Po raz pierwszy jestem na stołówce wojskowej, bierzemy aluminiowe tace i podchodzimy do okienka, z którego dwóch kucharzy wydaje jedzenie. Nalewają nam chochlą z wielkiego gara. Chlup! Jakiś gulasz, na drugie danie ziemniaki i jakieś twarde mięso, nie wiadomo z czego, nie mogę tego pogryźć. Nie smakuje mi tu nic i nawet nie jestem głodny, grzebię widelcem w gulaszu albo ziemniakach i nie mogę znaleźć nic smakowitego. Tymczasem wojskowi poganiają nas, mamy się pospieszyć, bo nie ma czasu. Odnoszę prawie nieruszony obiad, a jeden z kucharzy głupio komentuje:
– Co, nie smakowało?
Nie odpowiadam nic, wychodzimy ze stołówki, idziemy do budynku, na którym widnieje tabliczka z napisem: „Dziewiąty Ośrodek Szkolenia Specjalistów Łączności, Mrągowo”. Wewnątrz jest już wielu poborowych, ponad trzydziestu chłopaków. Formalności przy przyjęciu i rewizja rzeczy osobistych, wreszcie przychodzi kolej na mnie. Tłusty trep¹ przegląda moje dokumenty, zgadzają się. Teraz kolej na moją torbę podróżną, trep rozpina zamek i grzebie swoimi łapami w moich osobistych rzeczach. Sprawdza, czy aby nie wnoszę na teren jednostki alkoholu. Bo niektórzy z poborowych ledwo trzymają się na nogach. Wykorzystali na całego ostatnie godziny wolności i nieźle popłynęli. Niejeden z nich próbował już coś wnieść, u mnie jednak nic nie znajdują, jedynie śmieją się z tego, że w torbie mam między innymi rolkę papieru toaletowego.
– Co, myślisz, że u nas nie ma czym się podcierać, papieru do dupy jest w bród! – śmieje się trep.
Po całej rewizji prowadzą nas do następnego pomieszczenia na jakiś test. Sala wygląda niczym szkolna klasa, jest tablica, a w dwóch rzędach stoją jedna za drugą ławki, przy każdej wiszą słuchawki, a do stołu przymocowany jest przyrząd do nadawania alfabetu Morse’a zwany kluczem. Trep – już inny niż ten, który nas rewidował – każe nam siadać, rozdaje kartki i długopisy, mamy założyć słuchawki i, gdy usłyszymy w nich długi dźwięk, robić kreskę, a gdy krótki – kropkę. Sygnały będą nadawane w szybkim tempie. Zakładam słuchawki i wsłuchuję się w dźwięki, kreślę kropki i kreski – tak jak rozkazano. Po zakończonym teście wszyscy oddają podpisane imieniem i nazwiskiem kartki. Znowu nas przeganiają do innego pomieszczenia. Teraz fryzjer, trzech żołnierzy trzyma maszynki do strzyżenia i kolejno goli nas na glacę. Nikt nie gada za wiele, słychać tylko brzęczenie maszynek, a pod fryzjerskimi fotelami z minuty na minutę rośnie góra włosów. Po całej operacji łapię się za głowę, czaszkę ogoloną mam do skóry, głupio się czuję – nigdy wcześniej nie byłem tak łysy. Teraz znowu gdzieś nas gnają, tym razem do innego budynku, na dworze już chłodno i ciemno, a w ogoloną głowę zimno jak cholera.
Wchodzimy do izby chorych, tam czeka na nas lekarz wojskowy, kolejno waży nas, mierzy wzrost i ciśnienie tętnicze, puls, który każdy ma podwyższony – oczywiście przez cały ten stres. Później badanie spirometryczne, dmuchamy z całych sił w jakiś przyrząd, by określić naszą wydolność płuc, na koniec zastrzyk w pośladek, ma to wzmocnić nasz organizm przed wszelkiego rodzaju infekcjami. Wychodzimy z izby chorych, teraz kolejny etap wcielania nas do armii. Ustawieni w szeregu dwójkami idziemy do koszar, tam będziemy zakwaterowani. Czerwony trzypiętrowy budynek, długi korytarz, a wzdłuż niego kilkanaście pomieszczeń – to tutaj będę mieszkał przez przyszłe trzy miesiące. Trep, który pewnie będzie naszym dowódcą, każe wszystkim wejść do dużej zbiorowej łazienki.
– No, rozbierać się do naga! – rozkazuje.
Trzydziestu chłopa, wszyscy osłupieli na parę sekund.
– Dalej, wyskakiwać z ciuchów, natychmiast! – drze się na całe gardło trep. – Trzeba was wykąpać, byście nie śmierdzieli!
Trep rozdaje nam mydła, mydelniczki, ręczniki, laczki, wojskowe gacie zwane BGS-ami². Mamy się w nie ubrać po kąpieli, a wszystkie cywilne ubrania i rzeczy spakować do papierowych worków i podpisać je imieniem i nazwiskiem – zostaną nam one odebrane do końca służby. Wszyscy posłusznie rozbierają się, a trep cały czas drze japę: „Szybciej, szybciej!”. W całym zamieszaniu zapominam o papierosach, które zostały w worku. Na szczęście trzymam w ręku portfel, jutro kupię paczkę. Wszyscy nago wchodzimy pod prysznice umieszczone na jednej rurze wzdłuż łazienki, czuję się zawstydzony, jeszcze nigdy nie byłem z tyloma nagimi chłopami w jednym pomieszczeniu. Każdy chyba czuje się podobnie, bo wszyscy zakrywają rękami swoje klejnoty, trep odkręca zawór kranu i z pryszniców leci na nas nie za ciepła woda, z każdą sekundą coraz zimniejsza i zimniejsza, wreszcie lodowata. Koniec kąpieli, brr, jak zimno, mam tego dość, chcę do domu. Wycieramy się ręcznikami, na nogi zakładamy otrzymane laczki, na tyłek wdziewamy wojskowe BGS-y i półnagich gnają nas na trzecie piętro, gdzie są magazyny. Biegnę po schodach ile sił, w jednej ręce trzymam portfel i ręczniki z mydelniczką, które są już moje, drugą ręką podtrzymuję BGS-y, które są trzy razy za duże na mnie i co chwilę zsuwają mi się z tyłka. Wreszcie jesteśmy na trzecim piętrze, ustawiają nas w kolejce i tak idziemy gęsiego wzdłuż korytarza. Z metalowych regałów rzucają nam najpierw dresy, trampki, kalesony, skarpety, potem mundur w kolorze moro, czapkę z orłem, pas, buty wojskowe. Tutaj trochę kłopotów, każdy dobiera odpowiedni rozmiar, wszystko po kolei przymierzamy i zakładamy na siebie, cały czas nas poganiają, pędzą jak stado baranów: „Szybciej! Dalej! Ruszać się!” – drą gęby. Teraz dostajemy plecaki i ładujemy w nie cały żołnierski ekwipunek, jest tego mnóstwo. Najpierw niezbędnik, czyli widelec, łyżka i nóż – wszystko sprytnie skompletowane i wsuwane w rączkę noża, by się nie pogubiło. Następnie menażka³ i manierka do picia czarnej kawy, jakieś szelki, kombinezon OP-1⁴ w razie skażenia jądrowego, do tego maska przeciwgazowa, koc, prześcieradło i poduszka do spania, szczotka do pastowania butów i czarna pasta.
Mam już plecak wypchany po same brzegi, a oni jeszcze ładują nam te prezenty, co chwilę wypada mi coś z rąk, wreszcie koniec – obdarowani i ubrani w mundury schodzimy na parter. Ustawiają nas pod ścianą, liczą i przydzielają do pokoi. Trafiam do dziewięcioosobowej sali i zajmuję ostatnie wolne łóżko zwane po wojskowemu wozem⁵; będę spał przy drzwiach. Siedzimy w dziewięciu chłopa parę minut w milczeniu na swoich wozach. Ciszę przerywa kapral Bagiński, który pojawia się w sali.
– No, koty⁶! Jestem kapral Bagiński! Będę waszym drużynowym, nauczę was teraz ścielić wozy.
Bagiński jest niewiele starszy od nas, chłop niskiego wzrostu, umięśniony kulturysta, ma już połowę zasadniczej służby za sobą. Bierze prześcieradła, na to ścieli koce, zwija je w rulon opracowanym, od wielu lat znanym wojskowym sposobem, kolejno tłumaczy nam każdą czynność, kończy i mówi:
– Tak wygląda prawidłowo zaścielony wóz do spania, gdy pchnę małym palcem rulon, ma się rozwinąć do końca, wtedy jest dobrze. No to działać, koty! Przychodzę za dziesięć minut sprawdzić!
Kapral wychodzi, a my wszyscy męczymy się z ścieleniem wozów. Bagiński przychodzi kilka razy i za każdym razem rozwala nam koce i prześcieradła. Ciągle jest źle, chyba za dziesiątym razem w końcu jest dobrze. Myślę sobie: „No to na dziś Bagiński da nam spokój”, ale skąd.
– No, koty, kolej teraz na układanie w szafkach – pada hasło. Pokazuje nam, jak ma być w szufladzie i na dolnych półkach, każdy ma swoją metalową szafkę obok łóżka. Historia powtarza się, podobnie jak z wozami, zanim nauczymy się układania w tej cholernej szafie, wszystkie nasze rzeczy kilka razy lądują na podłodze. Jest już noc, gdy zakładamy pasiaste piżamy i uczymy się jeszcze składać mundur w kostkę na taborecie. Na dziś koniec, jest po dwudziestej drugiej, idziemy spać, na korytarzu ktoś drze się: „Capstrzyk⁷, capstrzyk!”. Gasną światła w salach, a kapral Bagiński wychodzi.
– Jutro nauczę was ścielić wozy na dzień – mówi na dobranoc.
Próbuję usnąć, ale nie mogę, ciągle myślę o domu, tęsknię za nim, za swoim miękkim łóżkiem, normalną ciepłą kołdrą, mamą, tatą, dziadkami i kolegami z pracy. Przewracam się z boku na bok, a sprężyny trzeszczą w wojskowej pryczy. Chyba nikt w sali nie może spać, bo wszystkim hałasują łóżka. Jest kwadrans po czwartej, ktoś ze starych żołnierzy gdzieś w innej sali włącza magnetofon, przy spokojnej muzyce zasypiam na godzinę. Z krótkiego snu budzi mnie krzyk z korytarza, który towarzyszył mi będzie przez najbliższe piętnaście miesięcy każdego rana o szóstej.
– Pobudka! Pobudka! Wstać! – Po paru sekundach wpada do naszej sali kapral Bagiński. – Dalej, koty, koniec tego mulenia, ubierać się i do łazienki na poranną toaletę, macie kwadrans!
Wszyscy leniwie wyłażą ze swoich pryczy, przecierają oczy, nie spieszą się. Bagiński ponownie nas pogania. Toaleta za nami, jesteśmy ubrani w mundury, teraz pada z korytarza następna komenda: w dwuszeregu na korytarzu zbiórka! Wszyscy posłusznie wybiegamy na hol i ustawiamy się tak, jak kazano. Starzy żołnierze poprawiają nasz szereg, byśmy stali według wzrostu, wysocy na początku, niscy na końcu – tej zasady mamy trzymać się zawsze do końca służby. Jestem pośrodku szeregu, teraz trwa odliczanie; raz! dwa! trzy! – i tak dalej. Jest komplet, stan kompanii się zgadza, nikt nie uciekł. Idziemy na stołówkę. Każdy ma ze sobą sztućce, po wojskowemu niezbędnik.
Podczas marszu, pomimo że to pierwszy dzień w wojsku, uczą nas, jak utrzymać równy krok, na betonowym placu defiladowym słychać równoczesny tupot kilkunastu par wojskowych ciężkich butów; „Lewa! Lewa! Lewa!” – krzyczy Bagiński, nadając rytm marszu. Ranek jest chłodny, a w nocy był mróz – świadczy o tym szadź na dachach i drzewach. Wchodzimy na stołówkę, teraz gęsiego jeden za drugim pobieramy aluminiowe tace, na które kucharz kolejno wydaje jedzenie. Dziś na śniadanie: zupa mleczna, bułka, topiony ser, salceson i kawa z mlekiem. Chleba możemy brać do oporu z plastikowych koszy obok kuchennej wydawki⁸. Z pełnymi tacami idziemy jeść. Jednemu młodemu wszystko wypada z rąk, talerz z zupą mleczną razem z kawą rozbryzguje się o posadzkę.
– Ha, ha, ha! Co za ślamazara – śmieją się starzy żołnierze.
– No to się najadłeś do syta, teraz masz, posprzątaj – mówi jeden z kucharzy i wręcza młodemu szufelkę, miotłę i ścierę.
Na śniadanie mamy kwadrans, później znowu zbiórka przed stołówką i ponowne odliczanie, potem wracamy na kompanię. Przed budynkiem mamy pięć minut na papierosa. Cholera, nie mam co palić, fajki zostały w worku z cywilnymi rzeczami, nie śmiem prosić kogoś, by mnie poczęstował, ale widziałem kiosk na terenie jednostki, może tam kupię dziś papierosy. „Koniec palenia!” – rozkazuje kapral Bagiński. Wchodzimy do budynku, nie zdążyliśmy nawet usiąść, gdy do sali wpada ponownie Bagiński:
– Teraz nauczę was ścielić wozy na dzień, ale najpierw każdy z was niech umyje swój niezbędnik po śniadaniu, na błysk!
Idziemy do łazienki i dokładnie pucujemy niezbędniki. Bagiński sprawdza nasze widelce, noże i łyżki, nie każdy się do tego przyłożył. Kapral wścieka się i znowu wygania wszystkich myć niezbędnik, jeszcze kilka razy biegamy do łazienki myć sztućce, dopóki Bagińskiemu się to nie znudzi, bo teraz kolej na ścielenie wozu. Kapral bierze się za jedno łóżko, podkłada prześcieradła brzegami pod materac, pomiędzy nie wkłada piżamę, teraz to samo robi z kocami. Ostatni koc składa po wojskowemu, kładzie go na wierzch i prasuje blatem taboretu równiutko. Wszystko kolejno tłumaczy, po czym rozwala zaścielone przez siebie łóżko i rozkazuje nam brać się do ścielenia tym sposobem, daje nam dziesięć minut. Wraca po tym czasie i wszystko znowu rozwala – materace, prześcieradła, koce, poduszki lądują na podłodze. Jest źle. Męczymy się tak kilkanaście razy, zanim Bagiński stwierdza, że ścielenie wozów jest na tróję i nie ma teraz czasu na naukę tego samego, bo czeka na nas kolejne zadanie.
Znowu zbiórka w dwuszeregu na korytarzu. Cholera, nie dadzą nam nawet odetchnąć, to przecież pierwszy dzień w wojsku, ale jesienne porządki na terenie jednostki nie mogą czekać. Schodzimy do piwnicy, tam rozdają nam sprzęt: grabie, szpadle, wiadra. Wychodzimy przed budynek, dzielą nas na dziesięcioosobowe grupy, każda dostaje swój rejon⁹ do posprzątania. Uff, trafił mi się teren niedaleko kiosku, zaraz kupię sobie papierosy. Idziemy w dziesięciu na wyznaczony rejon i zabieramy się do roboty. Żółte liście już wszystkie opadły w tym roku i szeleszczą nam pod nogami, w niektórych miejscach sięgają do kostek. Chyba tej jesieni jeszcze nikt tu nie sprzątał, czekali na nas młodych. Grabimy i wynosimy liście do kontenera, który zapełnia się po same brzegi, ale nie ma obawy – podjeżdża ciężarówka z pustą przyczepą, a pełną zabiera na wysypisko. Korzystam z tej chwili, kaprala Bagińskiego nigdzie nie widać, trepów też. Ja i paru innych młodych podbiegamy do kiosku, szybko kupujemy papierosy i robimy sobie przerwę na dymek.
Siedzimy schowani między wojskowymi ciężarówkami, spokojnie wypalamy papierosy i ponownie wracamy do pracy. Zostało niewiele liści, zajmuje nam to jeszcze godzinę i zadanie wykonane. Bagiński zjawia się na koniec i sprawdza nasz rejon. Znowu mu coś nie pasuje, robota niedokładnie wykonana, ale nie ma już czasu na poprawki, teraz czas na obiad. Odnosimy sprzęt do piwnicy i idziemy na stołówkę. Dzisiaj mielone, ziemniaki i surówka z czerwonych buraczków, na drugie danie barszcz ukraiński, całe obiadowe menu napisane kredą na tablicy tuż nad wydawką. Informacje na tablicy zmieniają się po każdym posiłku, wystarczy tylko wejść na stołówkę i już wiadomo, co jest do jedzenia. Po obiedzie idziemy na kompanię, o dziwo, mamy czas wolny, do samej kolacji wszyscy odpoczywają na swoich wozach, Bagiński też gdzieś znikł i nie truje nam o porządkach. Zaczynamy się poznawać, kto i skąd przyjechał. Sławek jest z Warszawy, każdemu z pokoju daje pseudonim, mi przypada ksywa Cichy, bo podobno mało mówię. Czas upływa na gadaniu i poznawaniu się, a na dworze robi się już szaro, zapalają się lampy na placu defiladowym, a w ich blasku widać, jak siąpi deszcz. Od gawędzenia o życiu w cywilu i gdybania, co nas teraz czeka, odwodzi nas wrzask z korytarza.
– W dwuszeregu na korytarzu zbiórka! – pada komenda. Wybiegamy posłusznie i ustawiamy się tak, jak rozkazano.
Idziemy na kolację, znowu nad wydawką czytamy menu; dzisiaj czarna kawa, kaszanka i kiszony ogórek, mało tego jedzenia i nie smakuje mi kaszanka, to jakieś zmiotki i odpadki mięsne wymieszane z kaszą, prawie nie zjadam tego. Ciekawe, co tam u mnie w domu dziś jedli… Po kolacji idziemy na kompanię, Bagiński znowu wyznacza porządki. Sprzątamy swoje pokoje, hol i łazienkę. Co za bieda w tej jednostce, nie ma nawet szmat do zmywania podłogi; udaję, że coś robię, wycierając podłogę chustką do nosa. Paru innych młodych zasuwa też po podłodze z chustkami, wreszcie koniec sprzątania. Toaleta, pastowanie butów. Wystawiamy je na hol obok drzwi; ścielenie wozów i ustalona godzina ciszy nocnej, dwudziesta druga, capstrzyk. Tak mniej więcej będzie wyglądał każdy kolejny dzień i wieczór, a przed nami jeszcze setki dni w służbie. Następnego dnia pobudka (szósta rano); przed śniadaniem po raz pierwszy dowiadujemy się o porannej zaprawie¹⁰. Bagiński rozkazuje ubrać się w dresy i trampki. Wybiegamy na dwór, jest zimno, mokro i wieje porywisty wiatr, biegamy wokół placu defiladowego, solidne tempo nadaje kapral Bagiński. Robimy ponad dziesięć okrążeń – to cała poranna zaprawa.
Reszta tekstu w pełnej wersji ksiązki
------------------------------------------------------------------------
¹ Trep – zawodowy żołnierz w jednostce.
² BGS-y – skrót od Bojowe Gacie Sportowe. Były to wojskowe spodenki w kolorze niebieskim, w jednym rozmiarze dla wszystkich, zwykle za duże na żołnierza.
³ Menażka – blaszany, zamykany na zatrzask pojemnik przeznaczony do spożywania posiłków, także w terenie (na przykład na poligonie).
⁴ Kombinezon OP-1 – ubranie ochronne wykonane z gumy, mające chronić przed skażeniem jądrowym.
⁵ Wóz – wojskowe metalowe łóżko.
⁶ Koty – najmłodszy pobór żołnierzy, który ma najmniej praw według zasad fali wojskowej i musi usługiwać starszym poborom.
⁷ Capstrzyk – cisza nocna w wojsku, trwała od dwudziestej drugiej do szóstej.
⁸ Wydawka – miejsce na stołówce, w którym kucharze wydają posiłki.
⁹ Rejony – podzielone obszary na terenie kompanii lub jednostki. Każdy rejon jest sprzątany przez jednego lub kilku żołnierzy, w zależności od powierzchni.
¹⁰ Poranna zaprawa – po pobudce i toalecie, każdego dnia o szóstej trzydzieści, poranna rozgrzewka wojska, czyli pięć okrążeń do przebiegnięcia wokół placu defiladowego.