Historia pszczół - ebook
Historia pszczół - ebook
Jeden z największych norweskich bestsellerów ostatnich lat. Książka, którą jeszcze przed premierą zakupiło 15 krajów
Trzy intrygujące historie, zwyczajni, a jednak niezwykli bohaterowie, pszczoły i walka o przyszłość naszej cywilizacji.
Epicka w swoim wymiarze, rozgrywana na trzech płaszczyznach czasowych, opowieść, której spoiwem są… pszczoły.
Anglia, rok 1857. William marzył o karierze naukowca przyrodnika. Los jednak chciał inaczej. Żona, gromadka dzieci i sklep z nasionami. Poczucie życiowej porażki sprawiło, że William pogrąża się w depresji. Ponowne natchnienie przychodzi wraz z dawnym naukowym wywodem na temat życia pszczół. William postanawia zbudować ul. Ul, który przyniesie jemu i jego potomkom zaszczyty i sławę…
Stany Zjednoczone, rok 2007. George jest hodowcą pszczół i właścicielem kilkuset uli. Chce rozwijać swoją farmę, by przekazać ją w spadku jedynemu synowi. Cóż z tego, skoro jego marzenia są tak dalekie od marzeń żony i syna. W dodatku wśród pszczelarzy coraz częściej pojawiają się pogłoski o niewyjaśnionej śmierci setek tysięcy owadów.
Chiny, rok 2098. Jedyne miejsce na ziemi, które poradziło sobie z katastrofą. Młoda kobieta Tao całymi dniami ręcznie zapyla drzewa owocowe, które są podstawą gospodarki Chin. Rozpaczliwe chce dać synkowi szansę lepszego życia - życia nadzorcy…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-05849-7 |
Rozmiar pliku: | 1,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Dystrykt 242, Shirong, Syczuan, 2098
Niczym przerośnięte ptaki balansujemy, każda na innej gałęzi, z plastikowym pojemnikiem w jednej ręce i pędzelkiem z piór w drugiej.
Wspinam się powoli, tak ostrożnie, jak tylko potrafię. Nie nadaję się do tego, nie jestem jak wiele innych kobiet z brygady, moje ruchy są często zbyt gwałtowne, brak mi odpowiedniej zręczności. Nie do tego zostałam stworzona, mimo wszystko jednak muszę tu być, każdego dnia, dwanaście godzin bez przerwy.
Drzewa mają wiek jednego ludzkiego pokolenia. Gałęzie, kruche niczym cienkie szkło, łamią się pod naszym ciężarem. Odwracam się z największą uwagą, drzewa nie wolno uszkodzić. Prawą nogę ulokowałam na wyższej gałęzi, ostrożnie podciągnęłam lewą. I w końcu znalazłam bezpieczną pozycję do pracy, niewygodną, ale stabilną. Stąd dosięgnę znajdujących się najwyżej kwiatów. Niewielki plastikowy pojemnik pełen jest leciutkiego złota, starannie odważonego i przydzielanego nam na początku dnia, dokładnie tyle samo dla każdej. Jakby w stanie nieważkości próbuję czerpać niewidzialne porcje z pojemnika i przenosić ponad gałęziami. Wszystkie bez wyjątku kwiaty należy zapylić owym małym pędzelkiem z kurzych piór, od kur wyhodowanych specjalnie w tym celu. Żadne pióra ze sztucznych włókien nie okazały się nawet w przybliżeniu tak skuteczne. Testowano je i testowano, bo czasu mieliśmy dość, w moim dystrykcie tradycja liczy sobie ponad sto lat. Tutaj pszczoły zniknęły już w latach osiemdziesiątych dwudziestego wieku, na długo przed Zapaścią. Wyniszczyły je opryski. Po paru latach, gdy zaprzestano stosowania środków chemicznych, pszczoły wróciły, ale wtedy ręczne zapylanie już się upowszechniło. Rezultaty — choć zabiegi wymagają niewiarygodnie dużej liczby ludzi, mnóstwa rąk — okazały się niezłe. I oto, gdy doszło do Zapaści, mój dystrykt znalazł się w czołówce tych, które jakoś sobie radzą. Opłaciło się teraz, że nasze tereny były najbardziej zanieczyszczone. Pod tym względem przodowaliśmy w kraju, dlatego też znaleźliśmy się w czołówce ręcznego zapylania. Uratował nas paradoks.
Wyciągam ręce, jak tylko mogę, ale do najwyższych kwiatów i tak nie sięgam. Już miałam dać za wygraną, wiem jednak, że mogę zostać ukarana, więc próbuję jeszcze raz. Potrącają nam z pensji, jeśli zużywamy zbyt dużo pyłku. Ale potrącają też, jeśli zużywamy go zbyt mało. Rezultaty naszej pracy pozostają niewidoczne. Kiedy pod koniec dnia schodzimy z drzew, o naszym dziennym wkładzie świadczą jedynie krzyżyki na pniach narysowane czerwoną kredą. Najlepiej, żeby codziennie było ich około czterdziestu. Dopiero z nadejściem jesieni, kiedy drzewa uginać się będą pod ciężarem owoców, można będzie powiedzieć, gdzie wykonano dobrą robotę. Do tej pory jednak dawno zapomnimy, kto zapylał które drzewo.
Dzisiaj zostałam ulokowana na Polu 748. Ile ich jest? Nie mam pojęcia. Moja brygada jest jedną z setek. Ubrane w beżowe robocze kombinezony, jesteśmy tak samo do siebie podobne jak drzewa. I siedzimy równie blisko siebie jak kwiaty. Nigdy nie jesteś sama, zawsze w grupie — w koronach drzew lub wędrując drogą z jednego pola na drugie. Jedynie w czterech ścianach naszych maleńkich mieszkań możemy pobyć w samotności, przez kilka krótkich godzin na dobę. Poza tym całe życie toczy się tu, na zewnątrz.
Panuje cisza. Kiedy pracujemy, nie wolno nam rozmawiać. Jedyne, co się słyszy, to odgłosy naszego ostrożnego poruszania się po drzewach, czyjeś ciche chrząknięcie, jakieś ziewnięcie, szelest kombinezonu. I czasami dźwięk, którego żadna z nas nie lubi — trzask pękającej gałęzi, a w najgorszym razie odgłos złamania. Złamana gałąź oznacza mniej owoców i jest jeszcze jednym powodem do potrącenia z pensji. Ale poza tym jedynie wiatr wywołuje dźwięki, które unoszą się pośród gałązek, przetaczają się ponad kwiatami i przepływają w dole, tuż przy trawie.
Wiało z południa, od strony lasu, który wydawał się mroczny i dziki naprzeciwko obsypanych białym kwieciem drzew owocowych, wciąż jeszcze pozbawionych liści, ale które już za parę tygodni zmienią się w bujną zieloną ścianę.
My nigdy tak daleko nie chodzimy, nie ma tam dla nas żadnych zadań, choć ostatnio rozeszły się pogłoski, że również las zostanie wykarczowany i powstanie tam jeszcze jeden sad.
Skądś przyleciała brzęcząca mucha. To rzadki widok. Minęło wiele dni, odkąd po raz ostatni widziałam ptaki. Ich też jest teraz mniej. Polują na nieliczne owady, jakie jeszcze zostały, i głodują jak reszta świata.
Nagle w ciszy rozlega się przenikliwy dźwięk. Flet z baraku nadzorców, sygnał rozpoczęcia drugiej i ostatniej tego dnia przerwy. Dopiero wtedy zdaję sobie sprawę, że język przysycha mi do podniebienia.
Ja i moje towarzyszki pracy niczym bezkształtna masa zsuwamy się z drzew na ziemię. Inne kobiety już zaczęły rozmawiać. Kakofoniczny gwar pojawia się zawsze jak po przekręceniu włącznika, w momencie gdy dociera do nich, że cisza odwołana.
Ja nie mówię nic, koncentruję się na tym, by schodząc, nie złamać żadnej gałązki. Udało się. Czysty przypadek. Bo w ogóle to jestem niezdarna, po prostu beznadziejna. Pracuję tu wystarczająco długo, by wiedzieć, że nigdy nie będę w tym naprawdę dobra.
Na ziemi pod drzewem stoi metalowa skorodowana butelka. Chwytam ją i piję łapczywie. Woda jest letnia, ma smak aluminium, z tego powodu wypijam mniej, niżbym potrzebowała.
Dwaj ubrani na biało młodzi chłopcy z brygady żywieniowej zaczęli rozdzielać pojemniki wielokrotnego użytku z drugim tego dnia posiłkiem. Usiadłam sama, oparłam się plecami o pień drzewa i sięgnęłam po swoją porcję. Dzisiaj mamy ryż z ziarnami kukurydzy. Spróbowałam. Jak zwykle trochę za słony, doprawiony sztucznie wytworzonym chili i soją. Mięsa nie miałam w ustach już od bardzo dawna. Produkcja paszy dla zwierząt zajmuje zbyt wiele uprawnej ziemi. Zresztą większość tradycyjnych roślin pastewnych też wymaga zapylania. Zwierzęta nie są warte naszej mozolnej ręcznej pracy.
Opróżniłam pojemnik, zanim zdążyłam zaspokoić głód. Wstałam i odstawiłam naczynie do kosza. Potem zaczęłam biegać, żeby rozruszać zmęczone, sztywne od ciągłego stania w bezruchu nogi. Poczułam pulsowanie krwi, nie byłam w stanie zapanować nad własnym ciałem.
Ale bieganie nie pomogło. Pośpiesznie rozejrzałam się wokół. Żaden z nadzorców niczego nie zauważył. Szybko położyłam się więc na ziemi, musiałam rozprostować obolałe plecy.
Na moment przymknęłam oczy. Próbowałam nie dopuszczać do siebie głosów innych kobiet z brygady. Słuchałam raczej, jak ich gwar to przybiera na sile, to opada. Ta potrzeba gadania równocześnie, wielu kobiet naraz — ciekawe, skąd ona się bierze? Wyniosły to pewnie z czasów szkolnych, gdy godzinami prowadziły grupowe rozmowy, o wszystkim i o niczym. Nigdy niczego nie zgłębiały, może z wyjątkiem sytuacji, gdy plotkowały o tej, której akurat nie było na miejscu. Osobiście wolę rozmowy w cztery oczy. Albo po prostu własne towarzystwo. W pracy często zjawiam się jako ostatnia. A w domu mam Kuana, mojego męża. Wprawdzie te nasze rozmowy nie są długie, ale bardzo nas ze sobą wiążą. Kuana interesuje to, co dzieje się tu i teraz, jest konkretny, nie zabiega o głębszą wiedzę, o coś więcej. Ale znajduję spokój w jego ramionach. No i jest Wei-Wen, nasz trzylatek. O nim możemy rozmawiać.
W momencie kiedy gwar głosów wokoło niemal ukołysał mnie do snu, nagle zaległa cisza. Wszystkie kobiety umilkły.
Usiadłam. Dziewczyny z mojej brygady zwracały się w jedną stronę.
A tam piaszczystą drogą podążał w dół, ku nam, niezwykły orszak dzieci. Miały nie więcej niż po osiem lat. Wiele z nich rozpoznawałam, chodziły do tej samej szkoły co Wei-Wen. Teraz miały na sobie jednakowe robocze ubrania, takie same beżowe kombinezony jak nasze, i zbliżały się do nas tak szybko, jak im na to pozwalały małe nóżki. Dwóch nadzorców utrzymywało dzieci w ryzach. Jeden szedł z przodu, drugi z tyłu. Obaj podniesionymi głosami nieustannie przywoływali je do porządku. Ale nie krzyczeli, polecenia wydawali z serdecznością i współczuciem. Bo jeśli maluchy nie w pełni zdawały sobie sprawę z tego, dokąd idą, to dorośli owszem.
Dzieci trzymały się za ręce, tworząc nierówne pary — najwyższe wzrostem z najniższymi. Większe opiekowało się mniejszym. Nierówny krok, dezorganizacja, ale rączki mocno splecione ze sobą, jakby sklejone. Może wydano im surowy nakaz, by nie puszczać ręki towarzysza. Patrzyły na drzewa. Rozglądały się zaciekawione, niektóre mrużyły oczy od słońca, przechylały na bok głowy. Jakby znalazły się tu pierwszy raz, choć przecież wszystkie wychowały się w tym dystrykcie i nie znały innych krajobrazów niż te niekończące się rzędy owocowych drzew w cieniu gęstego lasu od południowej strony. Jedna niewysoka dziewczynka przyglądała mi się swoimi wielkimi, trochę zbyt blisko osadzonymi oczyma. Mrugnęła ze dwa razy, potem z całej siły głośno pociągnęła nosem. Trzymała za rękę chudego chłopca, który ziewał bez skrępowania, nie zasłoniwszy wolną dłonią ust, pewnie nie zdawał sobie sprawy, że jego buzia wyglądała jak wielka dziura. On nie ziewał, by dać wyraz znudzeniu, na to był za mały. To objawiało się zmęczenie wywołane niedostatkiem pożywienia. Inna szczuplutka wysoka dziewczynka też prowadziła za rękę małego chłopca. Malec z trudem oddychał przez zatkany nos, pomagając sobie otwartymi ustami. Dziewczynka ciągnęła go za sobą, wystawiając twarz do słońca. Mrużyła oczy, marszczyła czoło, ale głowę trzymała wciąż w tej samej pozycji, jakby chciała się opalić, albo raczej nabrać sił.
Każdej wiosny przychodzą nowe dzieci. Ale czy zawsze były takie małe? Czy może przyprowadza się coraz młodsze?
Nie. To ośmiolatki. Tak jak zawsze. Właśnie skończyły szkołę. Chociaż może… Ależ tak, poznały liczby i parę znaków, w ogóle jednak szkoła jest tylko formą zorganizowanej opieki, przechowalnią dzieci i przygotowaniem do życia tutaj, na polach. Ćwiczy w siedzeniu bez ruchu przez dłuższy czas. „Siedź spokojnie, nie ruszaj się. Właśnie tak”. I uczy wykonywania finezyjnych ruchów. Dzieci tkają dywany, jak tylko skończą trzy lata. Ich małe paluszki znakomicie się do tego nadają, potrafią odtwarzać skomplikowane wzory. Tak samo jak te, które właśnie tu przechodzą, świetnie nadają się do perfekcyjnej pracy przy zapylaniu.
Dzieci minęły nas, kierując się w stronę innych drzew. I szły dalej, w kierunku innego pola. Tamten mały chłopiec się potknął, ale wysoka dziewczynka trzymała go mocno, więc nie upadł.
W końcu wszyscy zniknęli w oddali, stopili się z drzewami.
— Dokąd one idą? — spytała jedna z kobiet z mojej brygady.
— Pewnie na czterdzieste dziewiąte lub pięćdziesiąte — odparła inna. — Tam nikt jeszcze nie zaczął zapylać.
Serce mi się ścisnęło. To bez znaczenia, dokąd dzieci idą, na które pole. Chodzi o to, co będą tam…
Od strony baraku znowu dał się słyszeć odgłos fletu. Poruszałam się wolno, mimo to serce biło mi mocno. Bo dzieci nie są młodsze. Więc Wei-Wen… Za pięć lat będzie miał osiem. Jeszcze tylko pięć lat i nadejdzie jego kolej. Pracowite ręce są tutaj więcej warte niż w jakimkolwiek innym miejscu. Małe paluszki jakby zostały stworzone do tego typu pracy.
Ośmiolatki na polach, dzień po dniu, zesztywniałe drobne ciałka w koronach drzew. Pozbawione dzieciństwa, takiego jakie miałam ja i moi rówieśnicy. My chodziliśmy do szkoły do piętnastego roku życia.
A one? Takie nie-życie.
Trzęsły mi się ręce, kiedy unosiłam plastikowy pojemnik z drogocennym pyłem. Wszyscy musimy pracować, by zdobywać pożywienie, mówiono nam, musimy sami wyhodować to, co będziemy jeść. Każdy musi wnieść swój wkład, nawet dzieci. Bo na co komu wykształcenie, kiedy magazyny zbożowe świecą pustkami? Kiedy porcje z każdym miesiącem stają się mniejsze i mniejsze? Kiedy człowiek kładzie się spać głodny?
Odwróciłam się, by sięgnąć do kwiatów za moimi plecami, ale tym razem ruch był zbyt gwałtowny. Przesunęłam się obok gałęzi, której nie zauważyłam, straciłam nagle równowagę i opadłam ciężko w drugą stronę.
Właśnie wtedy to się stało. Suchy trzask, którego tak nienawidzimy. Odgłos złamanej gałęzi.
Szybko podbiegła do mnie brygadzistka. Obejrzała drzewo, bez słowa oceniła szkody. Zanim odeszła, zapisała coś w notatniku.
Gałąź nie była ani długa, ani gruba, ale i tak wiedziałam, że w tym miesiącu przepadła już cała nadwyżka. Pieniądze, które miały znaleźć się w ołowianym pojemniku w kuchennej szafce, bo tam odkładamy każdziutkiego juana, jakiego uda nam się zaoszczędzić.
Głęboko zaczerpnęłam powietrza. Nie byłam w stanie o tym myśleć. Mogłam tylko pracować dalej. Unosić rękę, głęboko zanurzać pędzelek w pyłku, ostrożnie zbliżać się do kwiatów, strząsać na nie pyłek, jakbym była pszczołą.
Wolałam nie spoglądać na zegarek. Przekonałam się, że to nie pomaga. Wiedziałam tylko, że z każdym kwiatkiem, nad którym przesuwam pędzelek, odrobinę przybliża się wieczór. I owa jedyna krótka godzina, którą każdego dnia mogę spędzić ze swoim dzieckiem. Ta godzina to wszystko, co mamy, i może podczas niej mogłabym na syna wpłynąć, zasiać ziarno, z którego wykiełkuje szansa, jakiej sama nigdy nie dostałam.