André zawsze miał dwa słowa na określenie swoich matek. Było to trochę trudne do wytłumaczenia. Mówił mama na Hélène, swoją ciotkę, która wychowała go w Figeac, i moja matka na Gabrielle, swoją matkę, która mieszkała w Paryżu; przebywał z nią tylko przez cztery tygodnie w roku w ciągu pierwszych siedemnastu lat życia, a jeszcze rzadziej, odkąd wyprowadził się z domu swojego dzieciństwa. Hélène i Léon znali już wtedy Juliette; przedstawił ją im wiosną czterdziestego dziewiątego roku, niecały rok po pierwszym z nią spotkaniu, gdy zdobył pewność, chociaż w gruncie rzeczy miał ją od samego początku, od kiedy tylko zobaczył Juliette, zanim z nią porozmawiał. Lubił o tym myśleć, o tym jak z Juliette wszystko było wiadome, od razu i na zawsze. W ruchu oporu poznał starszą od siebie kobietę, uciekinierkę z północy kraju, która mogła być Żydówką, w innym życiu była zamężna, a teraz mieszkała w zaroślach makii i kazała mówić do siebie Silvia. Korciło go, żeby zadać jej parę pytań, ale brakło mu odwagi. Raz spytała go, ile naprawdę ma lat, dodając, że wygląda jak młodsza kopia jej brata, od którego nie miała żadnych wieści od października czterdziestego roku. Pomyślał, że jest to chyba wątpliwe kryterium wyboru kochanka spośród gromady samców mniej lub bardziej wyposzczonych, o zmysłach wyostrzonych poczuciem, że żyjąc na skraju swoich możliwości, są jak figury dziobowe, ale zachował to dla siebie. Ta kobieta, Silvia, używała takich słów: wyostrzony, figury dziobowe; często mówiła obrazami, które początkowo były niezrozumiałe, ale wbijały się w kość już na dobre. Ciągle jeszcze w nim tkwiły, figury i pozostałe; podchodziły na wierzch w chwilach, w których najmniej się tego spodziewał, ale nie walczył, poddawał się, pozwalał na to, był wierny. Od Silvii dowiedział się, że jego imię, André, pochodzi od greckiego słowa, które oznacza istotę męską, samca, w odróżnieniu od człowieka w znaczeniu istoty ludzkiej, mężczyzn i kobiet, pomieszanych z sobą, po czym dodawała: splątanych z sobą, i śmiała się. Śmiała się dużo, śmiała się za dużo, śmiała się dziko lub, w jej języku, katastroficznie; to był dziki albo katastroficzny śmiech. Miała w sobie coś belferskiego, nawet w śmiechu. Znała łacinę i grekę. Była jego pierwszą kobietą, z grubsza rzecz biorąc, jedyną przed Juliette. Nie powiedział Juliette o Silvii. Wiedziała o partyzantce, bo wszyscy wiedzieli. Kiedy po wojnie Pierre wrócił na swoje dawne stanowisko w fabryce, trząsł wszystkim i wszystkimi. Dyrekcja, która najpierw grzecznie współpracowała z Vichy, a później z Niemcami, nie mogła niczego odmówić bohaterowi Wolnych Francuzów. Doprowadził do zatrudnienia ich trzech, Christiana, Yves’a i jego, ponieważ ich znał, wiedział, co potrafią, a także dlatego, że wojna zahamowała ich młodzieńczy pęd, uniemożliwiła studia, naukę. Jesienią czterdziestego piątego roku potrzebowali miejsca, w którym mogliby zarabiać na życie. Pierre miał prawie dwa razy tyle lat co oni, mógłby być ich ojcem i w pewnym sensie stał się nim, zwłaszcza dla niego. André chętnie widziałby go jako świadka na swoim ślubie, ale nie odważył się, Christian i Yves by tego nie zrozumieli, to byłoby jakoś niezręczne. Pierre był szefem jednocześnie dla wszystkich trzech, ale Christian i Yves mieli ojców, a on nie, w każdym razie nie takiego jak oni mieli. André wyrzucał sobie te myśli, więc po prostu je myślał i nikomu o nich nie mówił, chyba że Juliette. Wiedziała, że pewnego dnia zechce się dowiedzieć; należałoby skierować kilka pytań do Gabrielle, która nigdy nie zająknęła się ani słowem, ale z Gabrielle nie dawało się rozmawiać, nawet Hélène nie mogła, a tym mniej André. Z Gabrielle wszystko się ześlizgiwało. Nie była ani wrogo nastawiona, ani zamknięta, ale się wymykała, nie było wiadomo, jak do niej dotrzeć.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------