- W empik go
Historia życia czarnego kota - ebook
Historia życia czarnego kota - ebook
Powieść kierowana do młodszych czytelników, jej bohaterem, a zarazem narratorem, jest tytułowy czarny kot, który nosi imię Aleksander. Zwierzak-gawędziarz opowiada o swoich perypetiach, wspomina czas kociego dzieciństwa, które przeżył w nadmorskiej miejscowości, by ostatecznie, po wielu przygodach, trafić do Warszawy.
Utwór przedstawia jego perypetie, przy okazji wprowadzając dzieci w nieznany im świat, w którym nie było jeszcze internetu czy telefonów komórkowych. Nie zmienił się jednak koci charakter: urok, upór i spryt Aleksandra pozwolą młodym czytelnikom dostrzec w nim cechy posiadane przez ich kocich pupili.
Kategoria: | Dla dzieci |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-267-0905-6 |
Rozmiar pliku: | 380 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie jestem jeszcze stary, ale moje życie pełne było wrażeń i wielkich podróży. Doszedłem właśnie do lat męskich. Moje futro stało się gęste i lśniące, wąsy wydłużyły mi się zawadiacko i sięgają siedmiu centymetrów długości z każdej strony pyszczka. Są to najwspanialsze wąsy, jakie kiedykolwiek należały do kota.
Nie chciałbym jednak zasłużyć na miano zarozumialca, zaraz więc dodam, że mam trochę krzywe przednie łapy. Są odrobinę beczkowate. Ale podobno dodaje mi to wdzięku, gdy biegnę. Mam pewne wątpliwości, czy nieznaczne zataczanie się można uważać za wdzięk. Boję się, aby ktoś nie pomyślał, że nawąchałem się waleriany i że, o zgrozo, mógłbym być kapkę wstawiony.
To zmartwienie wynagradzają mi białe pantofelki, które mama założyła mi na stopy. Noszę te pantofle do dziś. Jeśli je dobrze wymyję, stają się tak białe, jak wtedy, gdy były całkiem nowe.
Chodzę zawsze we fraku, nawet na co dzień. To mama wybrała dla mnie czarne ubranie i białą koszulę, która na dodatek wygląda jak frakowy gors. Mój biały krawat zachodzi aż na szyję i sięga brody, znacząc białą kropką dolną wargę. Ta kropka jest śmieszna, jakbym stale zostawiał na pyszczku resztkę śmietany.
Myję pyszczek bardzo starannie, ale nic nie mogę poradzić na figiel natury. Stałe noszenie fraka też zobowiązuje. Trzeba o niego dbać, ale za to wszyscy uważają, że jestem elegancki.
Aha, byłbym zapomniał, mam zielone oczy. Są oczywiście wielkie. To już nie jest zasługą mamy ani moją. Koci ród odznacza się w ogóle tą ozdobą.
W ciemności moje oczy zamieniają się w seledynowe latarnie. Widzę nimi najmniejszy przedmiot lepiej i ostrzej niż w dzień. Lubię śledzić oczami lot ptaków.
Mam też niezły słuch. My, koty, bardzo lubimy ciszę. Można niezwykle dużo wysłuchać z ciszy. Słyszę, jak na dole, dwa piętra niżej, stąpa ulicą mój polujący brat. On robi wszystko, żeby go nikt nie usłyszał, a mnie się zdaje, że szoruje chodnikiem, jakby założył żołnierskie saperki. Jeśli chodzi o mnie, jego chytrość na nic się nie przyda.
Swoimi uszami potrafię wysłuchać, jak mysz oddycha. Gdy świat milczy, słyszę też, jak rośnie trawa. Natura obdarzyła mnie subtelnym instrumentem słuchu, dlatego nie cierpię hałasu. Długo strzygę uszami, gdy jakiś hałas je podrażni.
Chodzę już statecznym krokiem. Zresztą zawsze umiałem przejść między kieliszkami z cienkiego szkła a figurką porcelanowej tancerki. Nic nawet nie zadźwięczało. Nawet nie otarłem się o tancerkę i nigdy nie skompromitowałem mamy zderzeniem pucharków do koniaku.
Matka była wzorem zręczności, sprytu i wdzięku. Poruszała się wśród przedmiotów tak, jakby były przezroczyste albo elastyczne. Jakby to one umiały przed nią ustępować.
Ostatnio nawet harce wywietrzały mi z głowy, igraszki z kulką papieru albo piłką do ping-ponga.
Bywało, zdarzało mi się niegdyś uwiesić na brzegu obrusa i ściągnąć go ze stołu razem ze wszystkimi spodkami, szklankami i talerzami, jakie tam stały. Leżały tam często jeszcze noże, widelce i łyżki. Plater pomieszany z porcelaną „wybucha” przy upadku niczym bomba. Hałas bywał tak potężny, że ze strachu uciekałem pod szafę.
Pędziłem tam jak pocisk, właśnie jak kula papieru, którą lubiłem się bawić. Nierzadko z rozpędu rozbijałem sobie nos o ścianę. Miauczałem wtedy raz, a cienko, dramatycznie. Więcej nie lamentowałem, bo jednak urodziłem się we fraku, nie w spódnicy.
Pod szafą było bezpiecznie, cicho i ciemno, kurz wiercił w nosie. Nikt mnie stamtąd nie mógł wyciągnąć. Teraz już nie potrafię wcisnąć się pod szafę. Nabrałem wagi i wzrostu. Te czasy, gdy ja, kot, też bywałem sprawcą hałasu, wspominam ze wstydem. Już nie uciekam pod szafę ani pod żaden mebel. Powoli i nieznacznie zaczynam się starzeć. Robię się wyrozumiały i powolniejszy.
Rozgadałem się na samym wstępie historii, którą chcę opowiedzieć. Będzie to Historia Życia Czarnego Kota we Fraku. Musiałem się jednak przedstawić, opisać, jak wyglądam. Każdy, kto zawiera z drugim znajomość na dłuższy czas, chce wiedzieć, z kim będzie miał do czynienia.URODZONY W SIECI
Najdawniejszym moim wspomnieniem, tak dawnym, że nie wiem, czy je tylko śniłem, jest wygrzany dołek w stercie rybackich sieci. Nasze gniazdo w sieciach — matki i mego rodzeństwa — musi być jednak wspomnieniem prawdziwym. Do dziś nie ma dla mnie piękniejszego zapachu niż woń ryby zmieszanej z zapachem morskich wodorostów. Rozgrzanego słońcem kurzu starej szopy. Mogę, jeśli tego zapragnę, przymykając oczy, przywołać jeszcze ten zapach przeszłości. Kryła go w swych włóknach porzucona i rybakom już niepotrzebna wielka sieć mego dzieciństwa.
Sieć była naszym domem rodzinnym. Dołkiem wymoszczonym ciałem matki. Ten dołek przez długi czas stanowił dla mnie cały świat. Dlatego jego woń do dziś pamiętam. Potrafiłbym zwęszyć ją od razu, ponieważ pierwszym rozpoznaniem życia był dla mnie zapach legowiska.
Pamiętam też puszystość i gładkość futra matki. Była ładna. Przyglądałem jej się i podziwiałem ją przez całe dzieciństwo. Pamiętam dobrze jej gibkie, zwinne ciało i wyrazistą mordkę. Matka jest dla mnie wspomnieniem tak odległym i dalekim, jak legowisko.
Ze swoich wypraw przynosiła nam w pysku małe, srebrne ryby. Nie wyobrażałem sobie, skąd je brała. Kryła się w tym dla mnie zdumiewająca niepojęta tajemnica.
Podziwiałem jej mądrość i zaradność, siłę, gdy szybko biegła w kierunku naszych sieci z rybą w zębach. Kładła ją w naszym dołku, mruknięciem dając znać, że coś dla nas przyniosła. Biegliśmy ze wszystkich kątów szopy na jej zawołanie.
Ona nie czekając na objawy naszej radości, szybko zeskakiwała ze sporej i dość wysokiej góry sieci. Pokonanie tej góry kosztowało mnie za pierwszym razem bolesny i wstrząsający upadek.
Ledwo uporaliśmy się z pierwszą rybą, matka już wracała z drugą i trzecią, dopóki nasze brzuchy nie zaokrąglały, a ociężałość nie dawała nam się ruszać. Układała się wtedy w dołku, wtulaliśmy się w jej futro i wszyscy razem zgodnie zasypialiśmy.
Była czarodziejką. Znikąd, z jakiegoś odległego świata, którego się wcale nie bała, raz po raz przynosiła jedną srebrną rybkę.
Ja bałem się wszystkiego, co mogło, co musiało się znajdować za ścianami naszej szopy. Czasem coś pyrczało, trzaskało, furkotało, ciężko stąpało, coś krzyczało, piszczało albo hukało. Z zapartym oddechem kuliłem się wtedy w dołku. Nie mogłem nawet zipnąć i dopiero gdy wracająca matka ukazywała się w smudze światła padającego od drzwi szopy, mogłem normalnie odetchnąć. Odzyskiwałem też zaraz fantazję i próbowałem wdrapać się mamie na grzbiet. Szarpałem ją za ucho albo przednimi łapami chwytałem ją za ogon.
Matka lubiła się z nami bawić, patrzeć, jak sami igramy ze sobą w stercie starych sieci. Dawaliśmy nura w różne dziury, rozdarcia i oczka. Czasem trafiała się katastrofa. Któreś z nas tak zaplątało sobie łapy w oczka sieci, że nie mogło się same wygramolić.
Zdarzało się, że nie potrafiłem tylnej łapy odróżnić od przedniej, tak się ze sobą wszystkie na krzyż pomieszały. Czasem w większej dziurze ugrzęzła mi jeszcze głowa albo ogon zawiązywał się na trzy supełki. Wpadałem wtedy w panikę. Miauczałem dziko i bez opamiętania, bez oddechu, tak długo, aż zaczynałem się dławić własnym piskiem. Zamykałem oczy i targałem łbem jak zwariowany. Dziwne, że go nie urwałem. Włókna sieci zaciskały się coraz mocniej na mojej szyi, pazurami darłem sąsiednie, pogarszając jeszcze sytuację.
Niejeden raz, gdyby nie szybka interwencja matki, byłbym się udusił.
Matka brała mnie zębami za skórę na karku i wyciągała z fatalnej pułapki. Przed nią ustępowały natychmiast oczka sieci. Sznurek rozluźniał się na schrypłym od wrzasku gardle. W mgnieniu oka przednie łapy znajdowały się na właściwym miejscu, tylne opierały się zaraz na pewnym gruncie. Pazury chowały się same i przestawałem drzeć nimi kłaki z konopnych powrozów.
Ta jedyna podstępna właściwość naszej sieci, dziurawej ze starości, zostawiła mały osad goryczy na mojej miłości do gniazda rodzinnego. Za te pułapki odczuwałem odrobinę pretensji do weteranki morskich połowów, która umiała się stać kołyską dla kocich dzieci. Długie lata kołysana przez morze — nauczyła się sama tej sztuki.
Za zbyt ostre harce w sieci matka bywała na mnie gniewna. Znała wady naszego legowiska. Wiedziała, że gdybym tak nie wariował, a bawił się zwyczajnie, jak każdy malec, sieć nie łapałaby mnie w swoje pułapki. One były bliznami zadanymi sieci przez morskie sztormy i wielką, złowioną przez nią rybę.
Ja, bawiąc się w sieci, chciałem tylko wyładować z siebie radość, że żyję. Miałem mądrą czarną kotkę za mamę, gromadę rodzeństwa i codziennie tyle ryb do jedzenia, ile tylko zapragnąłem. Nasza skrzypiąca rozchwierutanymi deskami szopa była najwspanialszym kocim domem, jaki mógłbym sobie wymarzyć.
Matka zepewne rozumiała uczucia, które popychały mnie do szalonych i nierozumnych harców ze starą siecią. Nie przeszkadzało jej to jednak trzepnąć mnie czasem łapą. Częściej uderzenie zsuwało się po ogonie i raczej trafiało w powietrze. Jeśli jednak spadło przypadkiem albo celowo na grzbiet, pazury mamy okazywały się bardzo twarde. Uciekałem wtedy w najmniejsze, najgłębiej ukryte oczko sieci. Na samo dno sterty sznurów. Znałem ich zakamarki lepiej od mamy. I... ona nie mogła się wszędzie za mną wcisnąć. Chwaliłem sobie wtedy zalety swego wieku, wątłych łapek i miękkich kości, do niczego nieprzydatnych jeszcze pazurków.
To znakomita rzecz być tak małym, że prawie wszędzie można wejść. Schować się czasem przed gniewem starszych. W samotności łatwiej nad sobą pochlipać z żalu. Matka jednak zawsze słyszała płacz. Stawała nad schowkiem i ciepłymi, krótkimi miauknięciami oznajmiała swe przebaczenie.
W jej głosie pobrzmiewała nutka niepokoju, czy aby nie za mocno mnie ukarała. Wyczołgiwałem się prędko z ukrycia z miną zwycięzcy.
Już wtedy wiedziałem, że nie trzeba okazywać własnej wygranej. Pojednanie bywało w takich razach przyjemniejsze. Kończyło się na długim wylizywaniu mego futra, ze szczególnym uwzględnieniem uszu, oczu i pyszczka.
Zniecierpliwione, zazdrosne rodzeństwo próbowało mnie, jedno przez drugie, wypchnąć spod przednich łap matki. Odsunąć mój łebek od jej liżącego starannie, z namysłem i rozwagą różowego języka. Nie cierpiałem wtedy swoich braci i sióstr. Choćbym spędził z nimi cały ranek na najlepszej zabawie w chowanego — nie znosiłem ich.
Szopa nadawała się do zabaw jak rzadko które miejsce. Była po prostu rupieciarnią. Ludzie wrzucali do niej wszystko, czego nie potrzebowali. Robili to bardzo długo. Była załadowana aż po belki dachu.
Gdy rozgryzałem już rybę jednym ruchem szczęk, potrafiłem też wdrapać się po gratach porzuconych w szopie aż na belki wiążące dach. Lubiłem patrzeć stamtąd na młodszego brata. Był słabszy ode mnie i za żadne skarby świata nie mógł się wdrapać tak wysoko, jak ja.
Z satysfakcją oglądałem, jak uczepiony pazurami ostatniej pod dachem, najwyżej stojącej tam, chybotliwej skrzyni wisiał na niej długie sekundy, balansując i rozpaczliwie przebierając w powietrzu tylnymi łapami. Nigdy nie wytrzymywał własnego ciężaru. Nie potrafił znaleźć oparcia dla tylnych nóg. Wisiał tak z wytrzeszczonymi oczami. Puszczał wreszcie skrzynię. Miaukając dziko i tragicznie, zjeżdżał na łeb, na szyję na sam dół, lądował w naszej sieci. Nie mam pojęcia, dlaczego robił to bez przerwy. Właził i zjeżdżał.
Do czasu gdy opuściłem szopę i ruszyłem w swoją wielką podróż, nie udało mu się przeskoczyć ze skrzyni na belkę i usiąść obok mnie. Mam nadzieję, że dokonał tego po moim wyjeździe i że on z kolei imponował naszym siostrom, przyglądając się z belki pod dachem, jak one rozbijają sobie nosy i łamią pazury na zasadzkach wspinaczki.
Przypuszczam, że zjeżdżały też z piekielnym rumorem na sieć. Byłoby to dla brata jakąś nagrodą za zgryzoty, których mu przysparzałem swoim miejscem na belce pod dachem.
My, koty, dorastamy szybko. Prędko stajemy się samodzielne. Przynosimy na świat zręczność i poczucie równowagi. Teraz dopiero potrafię sobie wyobrazić, jak cierpiał mój brat. Ja siadywałem na belce pod dachem, a on żadnym sposobem nie mógł się tam znaleźć, chociaż był tylko o kilka sekund młodszy ode mnie.
Byliśmy jednego wzrostu, tej samej wagi i bardzo do siebie podobni. Ale tak już bywa, że jednakowe dzieci jednej matki różnią się od siebie. Brat był odrobinę fajtłapowaty. Lubił się gapić przed siebie, jakby ogromnie dużo rozmyślał. Ryby też prędzej jadłem od niego i — wstyd wyznać — zawsze dostawał swoją rybę dopiero po mnie. No cóż, spóźniał się, był powolniejszy. O czymś pewnie myślał. Ja myślałem akurat o rybie, gdy była pora na ryby. I już mi to zostało. Lubię porządek w życiu.
Wygrzewam się na parapecie okna rankami. Popołudnia spędzam na tapczanie. Myję się zaraz po każdym jedzeniu. Dopiero później układam się do drzemki. Spacer po balkonie odbywam rano i koło wieczora. Nocą zawsze spełniam obowiązkowe warty i obchody mieszkania. Twardo sypiam tylko o świcie i po dobrym obiedzie.GŁOS MORZA
Odkryciem świata było dla mnie spotkanie z morzem. Pierwsze wyjście nad morze przekonało mnie na zawsze, że nie ma nic mocniejszego i ogromniejszego niż falująca, drgająca, odchodząca i wracająca wielka woda.
Mój zachwyt mieszał się ze strachem, a nawet ze zgrozą. Choć chciałem miauknąć, ani pisnąć nie mogłem, ani się ruszyć. Łapy zupełnie mi zdrętwiały, a całe sprężyste zazwyczaj ciało zrobiło się jak z gumy. W żyłach i naczyniach popłynęła oliwa.
Ogromnie to przykre i ciekawe zarazem doznanie. Chociaż umierałem pięć razy na sekundę ze strachu, gdy ujrzałem pierwszy raz tę ruszającą się, sięgającą nieba i bez przerwy coś szepczącą wodę, nie mogłem się powstrzymać, aby jednak powolutku, powolutku nie zbliżyć się na bezpieczną odległość do jej błękitnego, liżącego piasek języka.
Okropnie przy tym pragnąłem, aby on mnie też polizał. Za pierwszym razem nie zdobyłem się przecież na tyle odwagi. Język mamy był co prawda różowy jak mój, ale czy wszystkie języki świata muszą być jednego koloru? Jeżeli tylko umieją lizać czule i miękko? Niebieski język morskiej fali lizał żółte piaski plaży tak samo delikatnie, jak moje futro lizał różowy język mamy.
Brat i siostry — po zapoznaniu się ze wszystkimi kątami starej szopy — zaczęli się najpierw bawić na jej progu. Sporo czasu minęło, zanim zapuścili się na podwórze. Wydmy nadmorskie poznali chyba w kilka tygodni po mnie. Ja nie mam pojęcia, co to było, i nie potrafię do dziś tego wytłumaczyć, ale gdy tylko wyszedłem pierwszy raz za próg naszej szopy, zaraz zapragnąłem znaleźć się na podwórku. A jak już stałem ku swemu przerażeniu na środku zalanego słońcem podwórza i bałem się tak, że więcej już nie można, zobaczyłem zaraz za rybacką chatą górkę. I w tej samej chwili zapragnąłem okropnie, nie do wytrzymania, znaleźć się na czubku tej górki.
Zanim się połapałem, że jestem ciekawy, co znajduje się za górką, już drapałem się po jej sypkim zboczu. Nad morzem taka górka jest cała zrobiona z małych drobin piasku i nazywa się wydma.
Nie wiedziałem, że łapy w piasku się zapadają i trzeba je stamtąd wyciągać, co wymaga siły od małego kota. Ustępliwość piasku utrudnia drapanie się pod górkę, ale byłem tak zajęty jej dziwną sypkością i rozkosznym ciepłem, które czułem pod poduszkami, że nie pamiętałem wcale o zmęczeniu.
Przyszło mi za to w pewnej chwili do głowy, że jestem sam, zdany na siebie, na zupełnie gołej górce piasku, widoczny dla wszystkich złych psów z osady rybackiej. Coś mogło także spaść na mnie z nieba przerażająco długiego i szerokiego. Nie miałem jeszcze pojęcia, że niebo nie ma w ogóle końca ani początku.
Szopa była prostokątna, miała cztery rogi. W jakąkolwiek stronę się poszło, zawsze w końcu utknęło się nosem w którejś z czterech ścian.
Gdyby się szło niebem, ani wszerz, ani wzdłuż nie można by trafić na żadną ścianę. Także i to czułem wspinając się na wydmę. Lękałem się o swój grzbiet, chociaż jeszcze tego nie wiedziałem. Coś mi mówiło, że właśnie na niego może spaść z nieba jakiś wróg. Nie miałem naturalnie pojęcia jaki. Niebo było czyste, niebieskie i bez żadnego obcego punkciku.
Byłem wtedy jeszcze dzikim kotem. Dzikie stworzenia wiedzą, że od strony nieba zawsze może przyjść niebezpieczeństwo. Spociłem się więc cały i z wysiłku, i z tego powodu, że nade mną rozciągało się tajemnicze niebo.
Jak zbawienia wypatrywałem szczytu wydmy. W czasie wędrówki jakoś tak się samo zrobiło, że się spłaszczyłem i zacząłem pełznąć zamiast iść na wyprostowanych łapach. Uważałem, że w ten sposób z nieba będzie mnie mniej widać. Nawet gdyby coś stamtąd spadło, może mnie ominąć.
Dopełznąłem więc nareszcie pod sam szczyt wydmy i już przednimi łapami dosięgałem wygodnej płaszczyzny, gdy zobaczyłem coś, co mnie tak przestraszyło, że na chwilę przestałem widzieć.
Niebo, które dotąd stało tylko nad moją głową, zaraz za wydmą schodziło na ziemię i leżało tam, hen, daleko, i niczego na nim nie było, żadnej drugiej wydmy.
Miałem zamiar na szczycie górki stanąć zaraz wyprostowany na wszystkich czterech łapach. Prowadzony instynktem wiedziałem, że tak robi każdy zwycięzca, a ja zwyciężyłem wydmę. Zamiast jednak obwieścić światu zwycięstwo nad wydmą — rozpłaszczyłem się na piasku i byłem chyba bardziej podobny do naleśnika niż do kota.
Ślepia — od skrzenia się tego drugiego nieba na ziemi — zupełnie mi się zamąciły. Leżałem, dygotałem i w ogóle z przerażenia nic nie mogłem dojrzeć. Trwało to może minutę, może dwie. W takich razach czas się okropnie dłuży. Ku jeszcze większemu przygnębieniu dostrzegłem, że niebo przede mną rusza się i faluje. Byłbym ryknął wielkim głosem i zaczął zmykać na łeb, na szyję, co sił w nogach w dół wydmy, gdy moje uszy ułowiły w tym samym momencie równy, łagodny szum.
Ten szum był tak kojący, że moja sierść, zjeżona na grzbiecie i ogonie, wróciła do normalnego położenia. Uniosłem się ociupinę na łapach i rozejrzałem wkoło. Nic się nie działo. Powolutku, ostrożnie przysiadłem na ogonie, zająłem pozycję godną odważnego kota i dalej nic strasznego się nie wydarzyło. Oparłem się przeto mocno o piasek przednimi łapami, podniosłem łebek i spojrzałem morzu prosto w błękitną, falującą twarz.
Patrzyłem na morze długo, długo, później wyciągnąłem się na ciepłym piasku wydmy i słuchałem głosu morza. Na razie tyle mi wystarczyło. Nie pragnąłem zawrzeć z nim bliższej znajomości. Słuchanie i patrzenie zadowoliło mnie całkowicie.
Zrozumiałem, że piasek jest ciepły od słońca, a skrzenie się wody pochodzi od promieni słonecznych igrających z jego powierzchnią. Śpiew morza był głosem drobnych, falujących języków wodnych oblizujących nadbrzeżny piasek. W tym miejscu, gdzie fala go dotykała — ciemniał. Robił się chyba mokry, jak moje futro po wylizaniu językiem mamy.
Zapragnąłem zejść i dotknąć poduszkami łap mokrego piasku, ale pierwszy raz w życiu obudzona przezorność kazała mi wracać do szopy. Mama byłaby ze mnie zadowolona. Stałem się nagle rozsądny. Czułem, że będzie znacznie ciekawiej rozłożyć sobie na raty oglądanie tych zdumiewających dziwów świata.
Nie wiedząc, wiedziałem, że przede mną wiele takich dni, jak ten pierwszy. Zdążę jeszcze zapoznać się lepiej z morzem. Poznałem już bowiem do niego drogę. Wiedziałem, że będę tam wracać na moją wydmę, z której tak dobrze widać ogromną, śpiewającą, żywą wodę. Większą niż wszystko, cokolwiek mogłoby mi się przyśnić.
W nocy źle spałem. Rzucałem się w legowisku, budziłem, miauczałem przez sen, trzepałem ogonem. Zniecierpliwiłem mamę. Wstała po nocy i wyszła rozejrzeć się na podwórze. Rozeźlony, obudzony przeze mnie brat ugryzł mnie w ucho. Nie mogłem nikomu z mej rodziny wytłumaczyć, co przeżyłem za dnia. Ile widziałem, jak bardzo się bałem, jaka wielka radość mnie spotkała. Odnalazłem morze.
Nie mogłem z tego wszystkiego twardo, porządnie zasnąć. Mama wróciła z dworu przed świtem, pachniała wiatrem i nocą. Miała brzuch i łapy mokre od rosy.
Powąchałem jej futro, zlizałem z niego kroplę wilgoci. Wtuliłem w nie nos i wreszcie spokojnie usnąłem.SPOTKANIE NA WYDMACH
Brzeg morski przez całe dzieciństwo był celem najciekawszych moich wypraw. Najrozkoszniejszych zabaw, najsłodszych drzemek, najdzikszych, wieczornych harców. Poznałem wiele innych wydm zasłaniających naszą rybacką chatę od wiatrów biegnących z morza. Były wśród nich szersze, dłuższe i wyższe niż pierwsza wydma, której szczyt zdobyłem jako zupełnie jeszcze zielone kocie szczenię. Niejedną z nich zarastały bujne, wysokie trawy, wśród których wspaniale się buszowało.
Najbardziej lubiłem jednak tę pierwszą. Całkiem małą i zupełnie nagą. A przecież w dniu pierwszej wyprawy wydała mi się co najmniej tak wysoka, jak później — wieżowce wielkich miast.
Najchętniej też na pierwszej małej wydmie siadywałem, by patrzeć na wielką, falującą wodę i słuchać jej szumu. Tam wygrzewałem się w słońcu, stamtąd zaglądałem niebu w gwiazdy. Tam wreszcie spotkała mnie rzecz najważniejsza w życiu każdego stworzenia. Rzecz, która decyduje o dalszym jego losie. A stało to się w ciągu takiego czasu, jaki potrzebny jest dorosłemu kotu na jeden upatrzony skok do celu.
Zanim to się jednak zdarzyło, stałem się bywalcem całego morskiego wybrzeża. Zapuszczałem się nawet w pustkowie, gdzie tylko wiatr hulał w trawach, igrając także z moim futrem na grzbiecie. Lubiłem zabawy wiatru z ostrą piaskową trawą i moim miękkim futrem. Lubiłem zwęszyć w wietrze zapach morza, identyczny z wonią ryb i wodorostów, ten sam, którym pachniała nasza stara sieć. Łapałem nosem wieczorne dymy z chat i z kominów wędzarni, gdzie rybacy smacznie osmalali ryby.
W czasie tych wypraw podpatrzyłem, skąd mama brała dla nas małe, srebrne rybki. Aż zachłysnąłem się ze zdziwienia, jakie to proste i łatwe. Matka wybierała je z rozciągniętych na brzegu mokrych sieci albo wprost z piasku. Rybacy odrzucali drobne rybki na brzeg, niektóre zostawały po prostu w oczkach sieci. Widocznie nie smakowały im małe ryby. To prawda, nadawały się w sam raz dla takich pyszczków, jak nasze.
Często z daleka, spośród traw na wydmach, przyglądałem się pracy rybaków. Lubiłem patrzeć, jak ciągnęli pękatą, ciężką sieć. A lubiłem pewnie dlatego, że po przeciągnięciu sieci zostawało na śladzie sporo małych rybek. Jakby rybacy specjalnie je tam dla mnie zostawiali. Gdy trochę zmądrzałem, zauważyłem, że drobna ryba zostawała na brzegu wtedy, kiedy ludzie ciągnęli sieć o grubszych oczkach. W takiej sieci rzucała się i wściekle ciskała wielka ryba. Tej ryby mógłbym się przestraszyć, gdyby zechciało jej się trzepnąć mnie ogonem. Z takiej sieci wypadała właśnie rybia drobnica.
Rybacy mało się o nią troszczyli. Ich żony przychodziły na brzeg dopiero przed zachodem słońca. Zbierały do kubłów zupełnie już nieżywe rybki. Nie robiły tego jednak bardzo dokładnie. Dla mnie zawsze coś zostało.
Nauczyłem się czatować w trawach na powrót rybackich łodzi z morza. W ten sposób nasza mama miała mniej roboty. Bardzo wychudła przez wiosnę. Ciągle biegała od szopy do brzegu i od brzegu do szopy, w tę i z powrotem, cały dzień, znosząc nam na legowisko srebrne rybki.
Od czasu kiedy odkryłem, że trzeba czatować na powrót rybaków z morza, nauczyłem się żywić sam. Jeśli się dobrze najadłem, tak że już więcej ani rusz nie mogłem wepchnąć do brzucha, brałem rybę w zęby, jak mama, i niosłem ją do legowiska. Pękałem z dumy, gdy mama pochwalnym mruknięciem dawała mi znak zadowolenia.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.