- W empik go
Historie o ludziach z wolnego wybiegu. Pasty i skity - ebook
Historie o ludziach z wolnego wybiegu. Pasty i skity - ebook
"Historie o ludziach z wolnego wybiegu. Pasty i skity" to pierwszy sezon serialu dokumentującego zielone wieloświaty. Wchodzimy w butach w życie społeczności przemasowionej bez zastanowienia w trakcie jej upadku z kosmicznego drzewa braku czasu i empatii. Zaludniające zielony mixkosmos hominidy mają w pełni wolny wybieg i dostęp do chrupiących suplementów w zestawach śniadaniowych, czasem krwawią. Pasty i skity to gabinet memów, gaf i gifów, studnia formatów, soczysty beef, który rozsmarowany na chlebie codzienności, wywoła chichot czwartej gęstości.
***
Tak będzie wyglądał pisarski świat przyszłości. Ujarana proza skręcona ze starych opon, mniszka lekarskiego, tojadu, części czołgu rozwalonego podczas bitwy o Przełęcz Dukielską, połamanego białego krzesła ogrodowego i statku kosmicznego, który obcy zgubili na ziemi zanim trafili do kiszonki w zapeklowanych słoikach. Shuty jest najwybitniejszym przedstawicielem nowego i obiecującego gatunku literackiego: stonera. Legalize it.
Ziemowit Szczerek
***
Zastanawiam się, czy według ortodoksyjnych definicji fundamentalistów internetowych opowiadania Shutego mogą zostać uznane za pasty. Na pewno zawierają ich najważniejsze cechy, czyli humor i grubo odklejone nawiązania do rzeczywistości.
MALCOLM XD
***
W Pastach Shutego rzuca tobą, jakbyś robił zwrot przez sztag zdezelowanym statkiem kosmicznym miotającym się między planetami, z których każda ma inny ekosystem, florę i faunę, ustrój społeczny. Czytanie wywołuje efekty nieprzewidywalne – ale przeczuwalne, dociera do ciebie, że to wcale nie jest śmieszne, że oglądasz koniec świata live, z zapętleniem co bardziej efektownych momentów, z gadatliwym komentatorem; wkurwiają cię przerwy na reklamy, masz zastrzeżenia do decyzji sędziego, wstajesz i idziesz do lodówki, koniec świata dzieje się dalej przełączasz kanały, gasisz, bo jutro do pracy. koniec świata podgryza drzwi na klatkę 10. Zapominasz, że to tylko książka i wszystko dobrze się skończy, zaczynasz rozkminiać, gdzie przechować zapasy, kiedy to wszystko się zacznie
Agata Zu Jabłońska
Sławomir Shuty - artysta ruderalny; prozaik (Zwał, Cukier w Normie, Dziewięćdziesiąte), reżyser (Luna, Panoptykon, Pokój) i memiarz (art zin Baton, https://www.facebook.com/SlawomirShuty/). Laureat Paszportu Polityki za powieść Zwał ("za literacki słuch, za pasję i odwagę w portretowaniu polskiej rzeczywistości"). Obecnie rolnik, prowadzi w Beskidzie Niskim gospodarstwo agroturystyczne Jasielówka.
Kategoria: | Powieść |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66571-08-2 |
Rozmiar pliku: | 2,5 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wy – wasze pokolenie – macie za dużo czasu, my nie mieliśmy tyle czasu, my nie mieliśmy tak dobrze, było dużo gorzej, nie było niczego, było coś, ale nie tyle, ile by się chciało. Myśmy wszystko musieli sami, a nie jak teraz, że wszystko masz i nic nie musisz, przychodzi fachura i ustawia ci rzeczy po kątach.
Nie, nie myśl sobie, że miałam łatwe życie, nic nie wiesz o swojej matce, nic, nigdy matki o nic nie pytałaś, a mama by ci wiele powiedziała, nauczyła życia, poradziła, bo mama dużo w życiu przeszła, wiele przecierpiała, wiele nocy przepłakała, żebyś ty teraz mogła wynająć dizajnera, żeby ci odpimpował kwadrat.
Mama tak nie miała, wszystko musiała sama: iść, poszukać, sprawdzić, przeklikać miliony linków, otworzyć setki stron, pogrzebać w załącznikach, pochylić się nad kolorem ściany, kształtem sofy, aranżem dodatków, tak, żeby się to wszystko nie gryzło i jako tako wyglądało, żeby potem nie żałować, że można było inaczej, lepiej. Farba, sofa, podłoga, sufit, okna, drzwi, a gdzie detale? Mój Boże, trwało to godzinami!
Paczki przynosili tonami, wszystkie się otwierało, każdą po kolei, trzeba było sprawdzić, czy zawartość jest zgodna z opisem. Pomyśl, ile było zwrotów, przepakowywania, telefonów do kurierów, i nie od razu odbierali, o nie, do kuriera wcześniej musiałaś wysłać tekst mesydż – ty już nie wiesz, co to jest tekst mesydż – żeby łaskawie odebrał, musiałaś go błagać, żeby przyjechał, to nie to, co teraz, masz personal kuriera i tylko klikniesz, a on leci! Mój Boże, a ile włóczęgi po magazynach, galeriach, outletach, mallach! Pół roku spędziłam, szukając, gmerając w sklepach, sklepikach, wchodziłam w boczne uliczki, zakamarki, nurkowałam w darknety, pytałam, prosiłam, dawałam w łapę, organizowałam transport, zajmowałam się wszystkim!
Wszystkiego musisz sama dotknąć, się przekonać, sparzysz się – to się nauczysz, musisz sama wszystko przeklikać, nigdy nie wiesz, gdzie się coś hitowego trafi, to może być wszędzie: na ostatnich stronach w googlach, na krańcach klikalności, tam często odkryjesz coś niespotykanego, oryginalnego, coś fajnego, a niedrogiego, co trzyma fason, a nie kosztuje miliona kredytów, a nawet jeśli, to czasem i milion trzeba wydać, żeby mieć coś porządnego, co tanie – to drogie, pamiętaj!
Liczy się efekt, diabeł tkwi w detalach, kochana, ty masz detale podane na talerzu, narysowane, otwierasz pocztę i skrolujesz, oferta goni ofertę... Myślisz, że nie wiem, że tak jest? Młodzi dziś są niemożliwi! Myśmy musieli zaciągać kredyty, żonglować chwilówkami, tu pożycz, tam spłać, jeszcze gdzieś to daj na procent, na fundusz, robiło się, co się mogło, może się nawet kradło, może się nawet budowało piramidy finansowe, kto wie, to były szalone czasy, wiele rzeczy uchodziło płazem, żyło się tak, jak się żyło, i nie ma o czym mówić.
Było ciężko, ale człowiek chciał się wyrazić na różne sposoby. Wiesz, czym człowiek różni się od zwierzęcia? Zwierzę nie potrafi wyrazić się w detalach, zwierzę wykopie norę, jedna będzie większa, druga mniejsza, jedna będzie miała dwa wyjścia, inna jedno, ale zawsze będzie to nora, ta sama wykopana w ziemi nora. Prawdziwy Człowiek, Człowiek przez duże Cz, jest szczególarzem – kreatorem dbającym o detal; człowiek, który nie panuje nad detalem, nie jest człowiekiem!
Szafę mam pełną butów, każdy na inną porę dnia, mgłę, deszcz, piasek, wiatr... każda piżama, każdy ciuch koresponduje z wnętrzami, gra z dywanami. Zobacz: popatrz na mnie i na sofę, na której siedzę... co widzisz? Idealne połączenie, zobacz, jak się zgrywają te wszystkie prążki, jak kolory się wtapiają, jak to pięknie i harmonijnie wygląda. I jak się z tym czujesz? Chyba dobrze, co? Chyba tak, jest miło, jest przyjemnie i przytulnie, i o to chodzi, prawda? Siedziałam nad tym pół życia, bo chciałam mieć dom, w którym będę czuć się jak w domu, ale który przede wszystkim zada szyku. Szyk, moja droga, to czysty zysk. Szyk to pierwszy stopień do zysku.
Chodź do mamy, usiądź obok, weź głęboki oddech i zastanów się nad tym sama. Mówisz: kreator wnętrz zrobi wszystko za mnie, ja pytam: jak? Przecież dizajner nie wie, kim jesteś, ty sama musisz to wiedzieć, musisz mieć wizję siebie, rzetelny plan, nie sprzedawaj duszy jakiemuś fiubździusiowi, który się naczytał poradników, skończył weekendowy kurs dizajnu i próbuje kreować ci wnętrze. Słyszysz, co mówię? Taka osoba musi cię poznać, musi wiedzieć, kim jesteś, bo jak inaczej stworzy ci dobre, ciepłe wnętrze, które zada szyku nie tylko dziś, ale i jutro?
Dom to ty, ty jesteś domem, dom to twoje emocje, myśli, marzenia, tu masz się czuć dobrze, a nie zastanawiać, czy piżama zgrywa się na instastory z dywanem, czy na forach nie syczą, a sama wiesz, że syczą... Kiedy patrzę na ciebie, na to, w jaki sposób kojarzysz fakty, jak rozpoznajesz detal, kiedy myślę o kolorach, jakie wybierasz, ech... spójrz tylko na siebie, nic się z sobą nie zgrywa, nie ma tu żadnej harmonii, ta bluzka, spódnica, getry! Mój Boże, kto teraz nosi getry?! Kto nosi sandały?! Jeszcze na takiej grubej podeszwie, i na dodatek czarne! Co to, pogrzeb jakiś czy co? Wiesz, czasem, ostatnio chyba częściej, myślę sobie, że wcale się we mnie nie wdałaś, że nie jesteś w ogóle moją córką, że to jest jakaś piramidalna ściema, tak mało po mnie masz, smaku się wcale nie nauczyłaś, weź ty się lepiej za siebie i wybij sobie z głowy dizajnera, nawet sobie nie myśl, że ci zrobię przelew, nawet kompletnie nie ma mowy o tym wcale, o nic mnie już nie proś, dosyć, nie zgadzam się, wygaszam rozmowę, czyszczę historię.Panspermia
– Ćpanie, chlanie, bunga-bunga, jestem napalony jak diabli! – Oczyma wyobraźni zobaczył Dzik Piana Party, które miało zaistnieć w intergalaktycznym kurorcie na rubieżach Obłoku Magellana, jak nazywano klub, gdzie zbierali się wyznawcy nauki i kultury z całego wszechświata.
Pracował cały rok, żeby teraz odpalić racę w klubraju.
– Lepiej się podepnij, człowieku – powiedział AJ, pokładowy smarciak z pogruchotanym wyświetlaczem.
– Daj spokój, tato – fuknął, wciągając kreskę metafibryny, która udrożniła zaśniedziałe kanały energetyczne i wywołała biforkową ekscytację. – Daj spokój – dorzucił, kiedy w pojeździe siadła grawitacja i we własnych kościach poczuł ciężar nieważkości.
Pojazd wpadł w kosmiczną burzę, wszystko się trzęsło jak głupie. Za oknami rozpętał się chaos. Wokół latały drzewa, krzewy i planety. Neutrony i neutrina zwijały się w wiry, przypominające trąbę zabijanego dla ciosów słonia, który próbuje nią odpędzić niechybną śmierć.
– Matka Natura dostaje szajby przez kosmiczne śmieci, skurwysyny! Rozrzucacie po całej galaktyce swoje śmierdzące resztki! – krzyknął. I zaraz odezwał się głos smarciaka, że jest skończonym hipokrytą, bo niejeden raz otrzymał od niego rozkaz, żeby opróżnić kosz, wyrzucić w kosmiczną próżnię odpadki po czteropakach, foliach i plikach.
Statek jak pocisk przeciął ażurową atmosferę jednego z księżyców gigantycznej gazowej planety, która raz za razem wypluwała warkocze niebieskiego ognia. Żeliwny pancerz pojazdu rozżarzył się do czerwoności.
– Dlaczego mi to robisz, tato? – zażartował po freudowsku, ale smarciakowi nie było do śmiechu.
– Zamknij się i rób to, co mówię! – rozkazał. – Połóż się na ziemi i czekaj, aż dokonam analizy atmosfery i czynników, które mogły wpłynąć na pojawienie się życia na tej planecie.
– To nie jest planeta – odciął się, zły na szorstki głos komputera pokładowego.
Księżyc był opustoszały. W kałużach rtęci, które sonda wcześniej odbierała jako ewentualne wodne nacieki – źródła życia, nie było grama biostruktur. Były za to bakterie keflonowe. Formy bez twarzy, które wwiercały się w mięsień i wyłączały kończynę z użytku na pół roku. Powierzchnia satelity mogłaby miejscami służyć za lądowisko dla wielkogabarytowych międzytankowców.
Pojazd zarył dziobem w piaszczyste bagno. Mapy narzucone na wyświetlacz nazywały to miejsce Pustynią Opuszczenia. Księżyc pokryty był srebrnym pyłem, spod którego przezierały czerwone zmineralizowane łachy. W chwili zderzenia AJ zamilkł na amen, a system awaryjny wysiadł. Wylały też zapasowe akumulatory. Kapsuła ratunkowa – jego niezniszczalne jajo, wojskowa technologia ultrafutura, jajo zdolne przetrwać atak termojądrowy – leżała rozłupana w luku bagażowym.
Zamieszkał w pozostałościach po jaju i dziękował Bogu, że zadziałał sygnał alarmowy. Od tej chwili wysyłał w bezmiar kosmosu czytelny przekaz SOS. Zwykle wszyscy reagują na niego od razu. Rzeczywiście, odpowiedź przyszła po kilku minutach. Była bardzo lakoniczna, ale napawająca otuchą: „Lecimy”.
Siedział w połatanym jaju do chwili, w której siadło ostatnie źródło zasilania. Świat na zewnątrz nijak miał się do tego, co zobaczył i wyczytał na jego temat. Fioletowe wzgórza pełne były świetlistych kopczyków, może mrowisk? A jednak – gniazd. W ich środku kokosiła się istota wyglądająca jak właśnie podane spaghetti. Przy każdej próbie kontaktu stwór uciekał, wydając przewiercający mózg skowyt. Szybko zrezygnował z zabawy.
Ogarnęła go wściekłość.
– I co?! – Wrócił do jaja i wrzeszczał do martwego komputera pokładowego. – Mówiłeś, że nie ma tu życia, a ono nie dość, że istnieje, to jeszcze jest dziwne i kolorowe! Przedstawiłeś mi to wszystko w zupełnie innych barwach! Dałem się nabrać, po raz kolejny... A mówili: nie kupuj krążowników od przypadkowych partnerów. Mądry Bolak po szkodzie, ale ty nic się nie uczysz, bo to twoja trzecia szkoda, człowieku, przygotuj się na brak zniżek, szit, szit, szit...
W przypominających czyraki naroślach znalazł dziwne zgniłozielone owoce, które – jak odkrył – zawierały alkohol. Co miał zrobić?
Pora, w której dojrzewały owoce fermentujące wodę w wino, szybko się skończyła. Przez najbliższy tydzień musiał nauczyć się, jak przetrwać bez płynów etap hiperkaca, a potem ocaleć przed utonięciem. Pogoda na wyspie była iście chimeryczna. Znalazł wydrążoną w skalnym nawisie jaskinię. Nienawidził formacji skalnych, grotołazów już dawno wyrzucił ze znajomych. Teraz żałował, że nie przeczytał wklejanych przez nich instrukcji.
Po roku zmiennych warunków pogodowych, zwijania i rozkładania obozu w jaskini, przeszukiwania nieba w poszukiwaniu pomocy tracił nadzieję. Rok to jest w cholerę czasu.
Chodziło o dotrwanie do momentu, w którym dojrzewają szybko fermentujące owoce. Przeżył jeszcze kilka sfermentowanych, zakończonych okropnym pijaństwem lat i nadzieja umarła.
Śmierć nadziei to straszna rzecz. Kolejny rok to była czysta rozpacz. Zapasy chlebków deskowych, które wyniósł z jaja, skurczyły się do kilku okruchów. Musiał najnormalniej w świecie walczyć o życie.
Przez dwa miesiące przeczesywał chromowatą plażę. Szukał elementów pojazdu, które mogłyby zostać zrecyklingowane i podnieść standard jego nowego życia.
Przez kolejny miesiąc szukał nowej kryjówki. Najlepiej położonej wysoko w górach, tak, żeby dała schronienie przed deszczem i kaprysami pogody panującej na Nowej Ziemi.
Znalazł drugą grotę, z rozległym widokiem na kryształowe morze, i rozbudowywał ją przez pięć kolejnych lat. Człowiek uczy się na błędach. Kilka konstrukcji runęło, czwarta trzymała się na nogach. „Ciągle do przodu”, myślał, by przez następny rok penetrować plażę w poszukiwaniu pozostałości po zderzeniu.
Większość się spaliła. Pewnego dnia znalazł prawie nowy madmixer do produkcji testosteronowej piany. Zazwyczaj tryskano nią podczas zbrojnych zamieszek na tłum. W spokojniejszych czasach, odpowiednio dawkowana, stawała się wspaniałym ekstatykiem, który nie tylko walił po starych kablach, ale i uruchamiał nowe połączenia. Aktywował nowe zwoje. Wpadałeś na nowe, świeższe pomysły.
Medytował i pościł przez tydzień. Przygotował fluorescencyjne ognisko. Zamierzał wycisnąć z tripu wszystko, co się tylko da.
Testosteronowa piana wywoływała wizje, które otwierały oczy na szereg nowych rozwiązań. Może otworzy mu ścieżkę dostępu do instrukcji naprawy jaja? Przecież miał ją gdzieś zapisaną... Już się witał z gąską, kiedy urządzenie przestało produkować pianę. „Sorry, awaria”, wyświetlił się napis. Bez testosteronowej piany nie miał wglądu w naturę rzeczywistości.
Wrócił do przeszukiwania chromowatej plaży. Wypatrywał kawałków drutu, kółek zębatych, przejściówek, wszystkiego, co postawiłoby madmixer na nogi. Każda wyprawa na plażę była misterium. Pochylał się nad kałużami kwitnącego szlamu, zanurzał dłonie w porośniętych skórzastą wydzieliną dziurach. Szukał, macał, gmerał, ocierał się o toksyczne narośle.
Raz udało się uruchomić madmixer. Po raz pierwszy od dawna odleciał, i chyba za daleko. Śniły mu się odpowiedzi na wszystkie pytania. Ścieżka dostępu do każdej instrukcji. Było ich chyba z tysiąc milionów! Widział egzegezę promienia światła i pejzaże kwantowe. Usiadł na chwilę w miejscu, w którym siadają oświeceni, i hop, poleciał dalej, w kierunku porannej sadzawki.
Po czymś takim nie możesz normalnie żyć. Chcesz zanurkować w oceanie ekstazy kolejny raz, i jeszcze. Tymczasem maszynka padła na amen.
Dwa lata później stracił nadzieję na uruchomienie madmixera i popadł w czarną kosmiczną rozpacz, ale plażę odwiedzał regularnie. Znajdywał na niej inne przydatne do życia przedmioty. Ustatkował się. Zaczął uprawiać rośliny. Ogrodnictwo i warzywnictwo są namiastką ekstazy. Dają ci spełnienie, pozwalają uwierzyć, że bierzesz udział w stworzeniu. Stwarzasz, dajesz życie, które kontrolujesz.
Po roku genetycznych manipulacji wyhodował zielone ogrodzenie, które zabezpieczało przed atakami ptasich ciem – wielkich jak mewy owadów, które pojawiały się nagle i równie szybko znikały, furkocząc nad głową, czasem smrodliwie defekując. Gazy uwalniające się podczas ćmich zabaw zniszczyły mu gardło. Jeśli miał nadzieję na cokolwiek, to właśnie wygasała jak papieros.
Kolejne odkrycie nadeszło nad ranem. Wyskoczył z łóżka jak oparzony i wzbogacił mieszankę gazową, którą oddychał, zbawiennym ozonem wyprodukowanym w procesie fermentacji chromowatego piasku. Efekt suchego gardła nigdy już nie powrócił.
Zbudował glinianą kuchnię grillująco-gotującą. Obiady wzbogaciły się o ciepłe posiłki. Szybko nauczył się, że wyglądające jak skrzypy drzewa mają smaczne, mączne kłącza. Obrobione termicznie, długo duszone, podane z suszonymi łodygami paproci olbrzymiej i smażonymi grzybami, które rosły tu do monstrualnych rozmiarów, stanowiły podstawowe wyżywienie rozbitka.
Wynalezienie obróbki termicznej wywołało lawinę zmian. Posiłki stały się wymyślne, wręcz fantazyjne. Kroił, ćwiartował, skórował, miażdżył kłącza i grzyby. Miksował soczyste mchy. Obrabiał złapane we wnyki pięcionogi.
Wystarczyło wprowadzić pełnowartościowe posiłki, a wróciła energia do życia. Przestał myśleć o ratunku z nieba. Zabrał się do orki i siewu. Orka była trudna, gleba kamienista i pełna magmy lepiącej się do pługa, ale orał, bo uwielbiał porę zbiorów. Cieszyły go owoce miniaturowych farfocli, bulwiaste jagody grępy, grzyby choinkowe.
Wystarczył rok i podwoił plony. Kolejnego lata przyszedł pomysł na rolnictwo wielkoformatowe. Nie ogródek na stoku wulkanu, a połacie smacznych owoców knąbryny, rośliny bulwiastej, złośliwej, ale po sparzeniu wspaniałego źródła białka i minerałów.
Wymontował z jaja wiatraczek schładzający procesor i przeorał pole. Wynik? Zbiory dwadzieścia trzy razy większe od dotychczasowych. Skonstruowana z kryształów grzyba glebogryzarka szatkowała tęczowe pryzmy jak złoto. To był sukces! Potem było jeszcze lepiej...
Dziesięć lat później przyszło załamanie pogody, podczas którego załamało się też jego życie. Żył, żeby pracować i spać. Warto tyrać za miskę ryżu? Pewnego poniedziałku przestał. Rozbolało go serce. Zbudowany w pocie czoła raj przestał cieszyć. Zmagazynowane zapasy w kontakcie z promieniowaniem kosmicznym powoli kwaśniały. Stracił poczucie sensu. I wtedy to się zdarzyło.
Spacerował wałem, skórzastą fałdą o strukturze gąbczastej plechy. Zapadał się po kolana w białych wiórach mięsistej gąbki. Nagle wśród szczelin dostrzegł dziwne cienie: poruszające się po fioletowym dywanie mchów miniaturowe kształty. Zawodził go wzrok? W żadnym wypadku. Był świadkiem procesu narodzin organizmów złożonych.
Jakaś ameba pożarła drugą, podobną do siebie. Na pasie ciemnego podbrzusza bezkształtnej formy wykształciła się gęba, która niczym czarna dziura zaczęła pochłaniać wszystko wokół. Był podekscytowany jak dziecko, które odkrywa sekret stworzenia.
Życie na księżycu nabrało kolorytu. Wprost wypełzało z bulgoczących kałuż i bagienek. Gatunki pożerały się jak szalone. Wszędzie czuło się wielki pęd do istnienia. Kroczył fioletowymi ścieżkami jak Bóg, który dogląda narodzin istnienia. Czasem splunie gdzie trzeba, by dopomóc poczęciu. To były piękne czasy...
Pewnego dnia okoliczne wzgórza pokryły się rdzawym nalotem, twardym meszkiem. To pleśnie, jeden z odłamów ewolucji, wespół z amebami rozpoczęły dzieło transformacji totalnej. Grzyb zmutował. Plenił się jak szalony, rozrastał i równie szybko obumierał. Na zwłokach rosło kolejne pokolenie; gąbczaste, przegniłe podbrzusza były matecznikiem nowego życia.
Grzybów pełzających. Bardzo wolno, ale wciąż do przodu. I coraz szybciej, aż doszło do fuzji grzyba i jakichś niewidocznych gołym okiem mikroorganizmów, bo na plaże wypełzły ameby o zdrewniałych wypustkach. Po nich – pancerniki wypełnione fotosyntetyzującą galaretą.
Tydzień później okolicę porósł gęsty las łodyg, które reagowały na dotyk. Kurczyły się i rozwierały jak oczy ślimaka. Łodygi owijały się łagodnie wokół nóg, z radością posikując orzeźwiającą rosą. Nagle coś między naroślami załopotało!
Czegoś takiego jeszcze nie widział... U jednej z form roślinnych wykształciły się odnóża, cztery, jak u niego! Powstały w ten sposób twór nieudolnie stanął na nich, a na jego widok próbował uciec. Na szczęście była to pierwsza próba poruszania się na własnych nogach. Istota upadła i zaczęła rozpaczliwie czołgać się w kierunku przepaści. Ciepłym słowem i dobrym dotykiem uspokoił nowo narodzony organizm. Zapewnił, że nie ma złych zamiarów, i pomógł ponownie stanąć na nogach.
Nazwał bezprzyczynowo zrodzoną istotę: Yeti. Długo zajęło, nim polubił ten frędzlowaty glut. Nieraz myślał, że pomoc w stanięciu na nogi była błędem. Stwór przylepił się, niemal dosłownie. Chciał uprawiać symbiozę, wślizgiwał pod kołdrę...
Życie z Yeti miało też dobre strony. Wreszcie mógł się do kogoś odezwać! Yeti był pomocny i niegłupi. Łatwo uczył się nowych sztuczek, takich jak jeżdżenie na rowerze ulepionym z kawałków pojazdu.
– Zobaczysz, niebawem przyleci po mnie pomoc, wtedy zabiorę cię z sobą i zrobimy galaktyczny cyrk – mówił do stwora. – Zarobimy góry hajsów i osiądziemy gdzieś na rajskiej planecie, cały dzień będziemy leżeć do góry kijami – obiecywał, a Yeti, słysząc zapewnienia, podskakiwał i demonstrował umiejętności w dwójnasób.
Którejś zimy bardzo się do siebie zbliżyli. Przyszedł mróz, a w grocie pod wulkanem ogrzewana była tylko jedna salka. Pozwolił mu się wśliznąć. Sam nie wiedział, kiedy do tego doszło. Leżeli blisko siebie. Być może zjedli wcześniej za dużo sfermentowanych owoców szaleju...
Kilka miesięcy później urodziły się bliźniaki. Próbował zaprzeczyć, że jest ojcem – bez sensu. Dzieciaki były jego wierną, glutowatą kopią.
I właśnie wtedy nadszedł ratunek. Było mu trochę głupio, ale musiał lecieć, wracać do domu. Obiecał, że tylko na chwilę, że na sto pro ściągnie ich do siebie... Dobry Boże, jakie czekałoby go życie z trzema amebowatymi istotami, które, co prawda, szybko ewoluowały, ale czy o takiej zabawie marzył na początku podróży?
Dzik Piana Party kwitło gdzieś w wieloświecie.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------