Historie osobiste - ebook
Historie osobiste - ebook
11 wywiadów, 11 bohaterów i bohaterek, którzy przeżyli okupację, getta, obozy - Auschwitz-Birkenau, Ravensbrueck, Majdanku, Stutthof, Bergen-Belsen. W każdej rozmowie przewija się motyw dbania o wygląd jako bardzo ważny czynnik zachowania godności w sytuacjach granicznych.
20 fotografii i 20 mikrohistorii o przedmiotach i obrazach, które pokazują wojnę od strony osobistego doświadczenia codzienności, materialności, płci, ciała i stroju.
Karolina Sulej znów pokazuje przemilczane do tej pory aspekty życia w czasie II wojny - życia mimo wszystko.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66219-43-4 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chociaż nie rozumiem tego języka, pytanie rozumiem. Jest jesień 2019 roku, siedzimy w słonecznym salonie na przedmieściach Hajfy, w Neszer. Na ścianach kolorowe, brokatowe mandale, które Rita uwielbia malować. Przede mną stół pełen słodyczy, kawa, koniak. Obok siedzi synowa Rity, która tłumaczy na angielski.
Mogę pytać o Zagładę, ale muszę jeść – taki warunek stawia Rita.
Wychodzę z notesem pełnym historii – po raz kolejny w czasie trwających od lat badań nad ubraniami, rzeczami i cielesnością w czasie II wojny światowej. Na podstawie ich rezultatów powstały _Rzeczy osobiste. Opowieść o roli ubrań w obozach koncentracyjnych i zagłady_. Ale zostały jeszcze historie, rozmowy, świadectwa, fotografie, grafiki, które się w książce nie zmieściły. Odłożone na bok, jak resztki materiału po wykroju.
A przecież są tak samo istotne.
Dlatego postanowiłam pozszywać je ze sobą, stworzyć dla nich kolejną, nową – tym razem patchworkową formę. Będzie widać szwy, niejednorodną strukturę – to mój autorski splot z lat kwerendy, rozmów, odkryć, zachwytów, notatek, fragmentów prac naukowych, tekstów do wystaw, prywatnych do tej pory zapisków. Kształt nowej książki – siostrzanej dla _Rzeczy osobistych_ – opracowany na podstawie tego zasobu, wymyśliłam jako zestawienie rozmów z byłymi więźniami i więźniarkami, z materiałem wizualnym i historiami, które z nim korespondują. Ubrania, rzeczy, cielesność, płeć – są tutaj wciąż na pierwszym planie, skupiają opowieści jak w soczewce, oświetlają je, prowadzą.
To opowieści z obozów koncentracyjnych i zagłady – ale nie tylko.
W wywiadach z moimi bohaterami, najczęściej zaś bohaterkami, pytam także o ich przedwojenne i powojenne losy oraz doświadczenie wojny poza obozem. Materiał wizualny jest związany nie tylko z obozami, ale również z życiem pod okupacją, życiem w gettach, Powstaniem Warszawskim, pamięcią o wojnie i Zagładzie.
Chciałabym pokazać w tej książce to, o czym do tej pory mówiłam w wywiadach: że moją opowieść o ubraniach w obozach koncentracyjnych i zagłady poprzedziły lata pracy na temat roli ubrań, rzeczy, wyglądu w czasie II wojny w ogóle. Chciałam poprzez ten zbiór pokazać jak przez wizjer, ile jeszcze nowych przestrzeni czeka na badania i pod jakimi kątami można na historię konfliktów spoglądać.
Pisząc tę książkę, myślałam często o Dagmarze Kopijaszu z Fundacji Pobliskie Miejsca Pamięci, jednym z bohaterów _Rzeczy osobistych_. Zbierał on i wciąż zbiera każdą najmniejszą nitkę, każdy skrawek szmatki z czasów funkcjonowania lagrów, jaki znajdzie na terenach poobozowych, bo wie, jak cenne były wtedy te przedmioty dla więźniów.
Ja też wiem, jak cenne są historie, których stałam się słuchaczką, które znalazłam, które zostały mi ofiarowane.
Między nimi jest także historia Rity.
Miała mieć swój dalszy ciąg, ale moje kolejne wizyty w Izraelu uniemożliwiła pandemia. Zostałam więc z rozpoczętym ściegiem. Mam nadzieję, że opowieść Rity jeszcze rozwinę. Na razie znalazła swoje miejsce w tym wstępie.
Kiedy posłusznie zjadałam kolejne ciasteczka w mieszkaniu w Neszer, trwał jeszcze 2019 rok, nic nie zapowiadało pandemii, a Rita kończyła osiemdziesiąt pięć lat. Notowałam jej słowa, starając się nie nakruszyć sobie do zeszytu.
Zagładę przeżyła jako siedmiolatka. Mieszkała wtedy w Jassach w Rumunii. Ktoś zapukał do drzwi ich rodzinnego domu, po czym bez czekania na pozwolenie jacyś ludzie weszli i schwycili jej ojca. Nie chciała go puścić, biegła za nimi, krzyczała. W końcu jeden uderzył ją w głowę kolbą karabinu. Kiedy mama wróciła do domu, krew zdążyła już zaschnąć. Pozbierały najpotrzebniejsze rzeczy i uciekły w góry. Matka Rity bała się, że ją z córką także uprowadzą. Gdy po kilku dniach wróciły, dom był splądrowany.
Wtedy tego nie wiedziały, ale był to początek niesławnego pogromu Żydów w Jassach. Rumunia reżimu Antonescu w latach 1939–1944 była sojusznikiem Niemiec. Około 14 tysięcy ludzi zostało zastrzelonych przez rumuńskich żołnierzy, zlinczowanych przez lokalnych mieszkańców, zagłodzonych na śmierć lub uduszonych w ciągu niecałego tygodnia upalnego czerwca 1941 roku.
Ojciec Rity został doprowadzony do pociągu pełnego na wpół żywych ofiar pogromu. Pociąg ten i jemu podobne jeździły po torach w ślimaczym tempie, bez wyznaczonej docelowo stacji, z jednym tylko zamiarem: wykończyć wszystkich. Nie było tam światła ani powietrza. Każdą szczelinę pozatykano. Niemcy otwierali czasem wagony tylko po to, żeby trupy mogły wypaść na zewnątrz. Jedną z takich okazji wykorzystał ojciec Rity. Uciekł. Kiedy kula goniących za nim strażników trafiła go w nogę, przewrócił się i udawał trupa. Rita do dziś nie wie, kto potem doprowadził go do szpitala. Przeżył. Cała rodzina przetrwała wojnę. Ale Rita nie chciała już zostać w Europie. Jak tylko poczuła się dorosła, wyemigrowała do Izraela.
To jej nowa ojczyzna. Jest przekonana, że wszyscy rozproszeni po świecie Żydzi powinni się tu przeprowadzić. Podkreśla też, że tutaj mogła się zrealizować jako kobieta. Nigdy nie chciała jedynie opiekować się dziećmi. Poszła do szkoły pielęgniarskiej, potem pracowała w przedszkolu, aż w końcu razem z mężem założyli sieć piekarni w Hajfie, którą do dziś prowadzi jej rodzina.
– To jak to jest być Miss Holocaust Survivor? – pytam w końcu.
Rita śmieje się i wykonuje radosne, taneczne ruchy. Przypomina mi się jej zdjęcie tuż po koronacji. Obiegło wszystkie media. Perły na szyi, czerwone paznokcie, czarna sukienka bez rękawów, na piersiach szarfa w kolorze flagi Izraela, na głowie tiara.
– Ludzie się oburzają, co to za konkurs. Miss starszych pań. A nie rozumieją, że na tym konkursie ludzie przede wszystkim słuchają, a nie tylko patrzą. Słuchają o Shoah – opowiada Rita.
Ja też chcę posłuchać więcej o konkursie.
Malowniczymi, wijącymi się uliczkami pagórkowatej Hajfy docieram do jego pomysłodawców – organizacji Yad Ezer La-Haver, co można tłumaczyć na polski jako Pomocna Dłoń dla Przyjaciół. To chrześcijańska organizacja pozarządowa współpracująca z Christian Embassy w Jerozolimie. Zajmuje się opieką nad Ocalałymi z Zagłady.
– Zapewniamy mieszkania, karminy, organizujemy wydarzenia kulturalne, zajęcia sportowe – tłumaczy mi Tami Sinar, jedna z zarządzających organizacją.
To jedyny taki na świecie dom spokojnej starości. Ponad sześćdziesięciu Ocalałych, którzy spędzają ze sobą czas, przyjaźnią się, randkują, tańczą w środy, w niedziele uprawiają tai–chi. Czasem lubią karaoke, a czasem pośpiewać przy pianinie.
Kiedy rozmawiamy z Tami, wokół nas krążą koty karmione przez rozgadanych pensjonariuszy. Seniorzy zbierają się powoli na obiad do stołówki. Tami mówi głośno, kim jestem. Widzę, jak zmieniają im się twarze. Uśmiech, smutek. Tak, jestem z Polin.
Przenosimy się z Tami do biura, które sąsiaduje z niewielkim muzeum. To ona wymyśliła koncepcję ekspozycji. Z zawodu jest artystką, ale również popularną w Izraelu projektantką wystaw. Nie miała zamiaru tutaj pracować na stałe, lecz po zakończeniu projektu nie potrafiła tak po prostu odejść. Mieszkańcy czują z nią szczególną więź.
– Jestem drugim pokoleniem. Mój ojciec przeżył Auschwitz – przedstawia mi swój życiorys.
Opowiada, że jej dom nie był szczęśliwy. Tata przetrwał jako jedyny z ośmioosobowej rodziny i nosił w sobie poczucie winy do końca życia. Nie lubił ludzi. Ona też zawsze czuła się niewystarczająca. Jakby żyła w zastępstwie.
Spędza wiele godzin na rozmowach z Ocalałymi. Czują, że mogą się jej zwierzyć, że w sposób symboliczny jest także ich dzieckiem. Tami cieszy się, że udało się jej nie zgorzknieć. Ona lubi ludzi, życie. Ale Zagłada wisi na niej, to osobisty emocjonalny bagaż.
– Mam siostrę, mieszka w Stanach, odcięła się od tego wszystkiego. Pamiętam, jak kiedyś na Facebooku w Dzień Ojca zamieściła zdjęcie taty i napisała, że za nim tęskni. Jaka byłam wkurzona! Jak to tęskni? Przecież on był dla nas okropny. Ja nie tęsknię! Zwierzyłam się potem z tej sytuacji mojej terapeutce. Powiedziała krótko: „Ale jak masz za nim tęsknić, skoro dwadzieścia cztery godziny na dobę nosisz go w sobie?”. I taka jest prawda – potwierdza Tami.
W radzeniu sobie z emocjami pomaga jej sztuka. Jak mówi – sprawia, że może usiąść nad tym wszystkim na chmurze.
Kilka lat temu zrobiła wystawę feministyczną. W przestrzeni centrum handlowego postawiła sto manekinów. Każdy przyozdobiła inna izraelska artystka. Projekt Tami nazwała _Hey, Buba_, co można tłumaczyć jako _Hej, laleczko_.
– A mnie właśnie chodzi o to, żeby pokazać, że nie jesteśmy laleczkami. Nie jesteśmy jak te manekiny, puste w środku, i nie mamy takich ciał jak ten sklepowy ideał. Kiedy byłam młodsza, myślałam, że to, iż jestem piękna, to moja jedyna wartość. Dopiero gdy skończyłam pięćdziesiąt lat, zrozumiałam, że wcale nie o to chodzi w kobiecości – komentuje Tami.
Były przeróżne odsłony manekinów – boginie, wojowniczki, matki, w strojach _haute couture_, nagie, zwierzęce.
– Kiedy widziałam, jak ta wystawa rezonuje, jak zasila kobiety, i ja poczułam się silna. Poczułam się wystarczająca – Tami ciągnie swoją opowieść.
Oprowadza mnie też po muzeum. Znajduje się tam głównie sztuka, którą tworzą i tworzyli Ocalali. Są także ich zdjęcia, wideoświadectwa. Moją uwagę przykuwa atrapa obozowej pryczy i lalki ubrane w bawełniane pidżamkowe pasiaki.
– Nasze muzeum nie ma wielkich zbiorów jak Jad Waszem czy Lohamei HaGetaot, nie ma funduszy, radzi sobie przy pomocy datków i darów – Tami jakby chciała się usprawiedliwić.
Niepotrzebnie. Bo dzięki pewnemu pomysłowi muzeum stało się słynne na cały świat. Przyjechałam dopytać właśnie o ten pomysł.
W biurze witam się z dyrektorem Yad Ezer, Shimonem Sabagiem. Kilka lat temu on i Isabella Greenberg, psychiatra, która pracowała w organizacji jako wolontariuszka, wpadli na pewien oryginalny koncept terapeutyczny.
Zauważyli, że kobiety, które przeżyły Holokaust, często uważają, że ich kobiecość nie jest pełnowartościowa. W czasie terapii wyrażały żal, że nie miały szansy jako młode dziewczyny przeżyć radości dojrzewania. To było poczucie straty beztroskiego cieszenia się kobiecością.
Wymyślili więc, że urządzą dla nich konkurs i terapię behawioralną w jednym. Nazwali go Miss Holocaust Survivor, nawiązując do tradycji konkursów piękności. Dla nieobeznanych z tematem już sama nazwa może brzmieć obrazoburczo. Wystarczy poczytać nagłówki w internecie: „_Israel’s »Miss Holocaust Survivor« Beauty Pageant Raises Eyebrows”_¹; „_Good idea, bad execution”_². Dla jednych konkurs był oswajaniem trudnej przeszłości, dla innych „robieniem hecy z tragedii”.
– Ale tutaj nie chodzi o urodę seniorek. To jest rytuał. Celebracja. Uzdrawianie. Najważniejsze, żeby Ocalałe wreszcie poczuły, że są kobietami, żeby mogły się ładnie ubrać, umalować, pozwolić sobie na próżność – tłumaczy Shimon.
A Tami wyjaśnia, że z jej rozmów z pensjonariuszami domu wynika, że kobiety, które przybyły po Holokauście do Izraela, czuły się osobami drugiej kategorii. Nikt im tego nie mówił wprost, a jednak coś wyczuwały. Odnosiły wrażenie, że są uważane za uszkodzone i podejrzane. Bo przecież nie wiadomo, co tam się z nimi działo i czemu przeżyły. Przez dekady miały bardzo niskie poczucie własnej wartości.
Oglądam zdjęcia z poprzednich edycji konkursu. Odbyło się już ich pięć, z pięcioma laureatkami: Chava, Shoshana, Rita, Anna, Tova. Ich zdjęcia można od razu zauważyć w biurze Yad Ezer.
Dopytuję, jak przebiega konkurs.
Kilkanaście kandydatek na miss pokazuje się wspólnie na scenie w strojach, które same wybrały ze swojej szafy. Najczęściej to eleganckie sukienki. Wcześniej przez kilka dni na próbach uczą się choreografii. W dniu wyborów fryzjerki je czeszą, makijażystki malują. Tak przygotowane wychodzą na podest w rytm muzyki. Bardzo lubią na przykład do _Stayin’ Alive_ Bee Geesów.
Najważniejszym punktem programu jest opowieść kandydatek o sobie i swoich wojennych przeżyciach. Teraz już pojedynczo pojawiają się na scenie, oświetlone, wystrojone. Gwiazdy. Jurorzy to najczęściej dziennikarze, lokalni politycy, osobowości medialne. Każda edycja jest obficie komentowana, przyjeżdża prasa z całego świata, a sportowa hala Romema Areny w Hajfie, gdzie odbywa się konkurs, po brzegi wypełnia się ludźmi.
– A jak się wybiera miss? Jakie są kryteria? – pytam.
– Wiadomo, że tutaj nie chodzi o rywalizację, że wszyscy są wygrani – Tami się kryguje.
– Ale jakoś wybrać trzeba – dociekam.
– Myślę, że wygrywa radość życia – mówi w końcu.
To wyjaśnienie przypomina mi się za każdym razem, kiedy patrzę na Ritę podczas naszej rozmowy w Neszer. Ma kwiecistą sukienkę bez rękawów, nosi się jak młoda dziewczyna i taką też ma gestykulację. Często uśmiecha się do mnie, łapie za rękę, przytula.
Jej synowa tłumaczy mi, podczas gdy Rita w kuchni robi nam następną kawę, że w domu spokojnej starości jest duszą towarzystwa. Telefon w mieszkaniu też ciągle dzwoni. Uwielbia spotykać się z przyjaciółkami, a w tai-chi jest prawdziwą mistrzynią.
– W kobietach najważniejsza jest siła – oświadcza Rita znad filiżanki kawy. – Moja mama dożyła stu jeden lat, ja mam już prawie dziewięćdziesiąt. Nie miałam łatwego życia, ale nigdy się nie poddałam. Chciałabym, abyś napisała, że kobiety powinny mieć równe prawa z mężczyznami. Mają kształcić się tak samo, być równe w pracy i w domu. W tym konkursie chodzi właśnie o pokazanie naszej siły. Siła jest najpiękniejsza. Napisz to, proszę.
Nie mogłabym takich słów, jak te wypowiedziane przez Ritę, nie przekazać dalej.
Napisałam więc tę książkę.
I choć opowiedziane przeze mnie historie dotyczyć będą różnych miejsc, odmiennych wojennych doświadczeń – kobiet, mężczyzn, Żydów, nie-Żydów, mieszkańców Polski, Izraela, Wielkiej Brytanii, Czech, Stanów Zjednoczonych – łączy je ta sama nić historii, traumy oraz pamięci.
Z tej nici tkamy nasz wspólny los.Pasiakowa sukienka
Pasiakowa sukienka
Z tego dnia na Majdanku zapamiętała mróz. I połać śniegu, która w nocy, oświetlona reflektorami, oślepiała bielą. W wielkim baraku, gdzie je umieścili, ktoś wcześniej wybił szyby, a w środku leżały brudne sienniki. Kobiety zbiły się w gromadę, żeby się ogrzać, jak stado pingwinów, kiedy wieje antarktyczny wiatr. Pierwsze, co nowo przybyłe zauważyły w dziennym świetle, to brak wody. Nie było też niczego, w czym można by się umyć. Płakały. Odczuły to jako najgorsze upokorzenie. Ale jedna z nich, Irena Seńko-Pełka, postanowiła, że za upokorzenie tego uznać nie wolno – przecież to wszystko nie dzieje się z ich winy. Może są więc brudne, lecz czyste wewnętrznie. Kiedy szły do obozowego klozetu, a wartownicy spluwali na ich widok, śmiały się wyzywająco. Zresztą szybko nauczyły się kombinować na rzecz utrzymania względnej czystości. Wchodziły na przykład w śnieg, obnażone do połowy, bez wstydu, i nacierały ciało. Irena we wspomnieniach podkreśla, że najważniejszą umiejętnością w obozie była samoorganizacja. Jeśli na przykład każda z pięciu w grupie dostała miskę mięty, to wypijały na spółkę cztery miski, a piątą zostawiały do mycia. Blokowa była po ich stronie. Żeby złagodzić szykany strażniczek, które wyzywały je od najgorszych, zwracały się do nich per „pani”. Irena dziękowała losowi, że mogła zachować warkocz, który codziennie czesała i układała na pasiakowych łachach.
Jako przełomowy moment swojego pobytu w obozie pamięta przeniesienie do komanda Felin we wrześniu 1943 roku. Więźniarki pracowały na zewnątrz obozu, w majątku rolnika. Mogła patrzeć na łąki, podglądać cudze życie. To był powiew swobody. Pilnujący obozu kapo za odpowiednią łapówkę pozwalali kontaktować się z osobami z zewnątrz.
I stąd to zdjęcie. Koleżanka z wolności, Danka Miszczuk, zrobiła je Irenie, która potem napisze: „Stoję tam właśnie taka, dziewczyna w pasiaku, z warkoczami, w polu buraczanym, z kawałkiem chleba czy czegoś innego w ręku, jedząca. Spokojna”.Warkoczyk
Warkoczyk
Zdjęcie – młoda dziewczyna, odwrócona tyłem do obiektywu, stoi na tle kłębowiska włosów. Jej są splecione w warkocz. Jest żywą kobietą, przed którą leżą splątane włosy umarłych – fragment ekspozycji pod tytułem _Dowody zbrodni_ w bloku czwartym Muzeum Auschwitz-Birkenau. Zdjęcie to pocztówka.
Pocztówki z Auschwitz były wysyłane nawet tuż po utworzeniu muzeum. Paweł Szypulski, kurator i antropolog, zbierał je przez lata na jednym z portali aukcyjnych. Interesowały go te z oznaczeniem „z obiegu”, czyli takie, które w przeszłości były wysłane, miały znaczek i tekst. Pojawiają się na nich fragmenty muzealnej ekspozycji – nawet te najbardziej makabryczne – oraz znane fotografie, jak choćby ta zrobiona z ukrycia przez Sonderkommando, przedstawiająca doły spaleniskowe. W przypadku większości kartek na odwrocie są zapisane banalne zdania. „Pozdrawiam cię z Oświęcimia”, „Jestem w Oświęcimiu, trochę zimno”, „Wszystko w porządku, brak tylko ciebie i słońca”. Tragedia staje się miejscem zwiedzania. Niewyobrażalne redukuje się do pocztówkowej kliszy.
Pocztówka z widokiem na włosy, którą oglądam w archiwum, nie została nikomu wysłana. To muzealium. Nie wiemy, czy trafiła do obiegu. Wiemy, że stał za nią koncept i silny emocjonalny przekaz. Warkocz kobiety patrzącej na ekspozycję został intencjonalnie skontrastowany z włosami w gablocie, tworząc efekt jak z _Warkoczyka_ Różewicza. To opowieść o życiu, które spotyka anonimowa śmierć. Staje się produktem zagłady, a potem muzealnym reliktem.
Obok potężnej gabloty, w której piętrzą się „zrabowane włosy”, znajduje się też gablota mniejsza, gdzie prezentowane są kolejne etapy „użycia” włosa w obozie Auschwitz-Birkenau. Przez szybę widać szarobeżowe ubranie, rodzaj koszuli z długim rękawem. Obok leży sporych rozmiarów bela materiału, z którego została wykonana. To tak zwana włosianka. Na tkaninie rozwiniętej z rulonu leżą sploty jej surowca – ludzkie włosy splecione w warkoczyki. Gablota unaocznia cały proces technologiczny, jakiemu włosy były poddawane, tak aby zupełnie stracić rozpoznawalność jako ekstensja konkretnego ludzkiego ciała.
Artystka Krystyna Piotrowska w 2013 roku podczas Festiwalu Warszawa Singera w opuszczonym pokoju jednej z kamienic na ulicy Próżnej położyła dywan. Zajmował prawie całą powierzchnię podłogi. Nikt z uczestników festiwalu nie ważył się na nim stanąć. Dywan był utkany z ludzkich włosów. Albo raczej uformowany – włosy pokrywały podłogę płasko jak trawa. Na jednej ze ścian wisiał długi, misternie spleciony warkocz. Kiedy oglądałam tę pracę, czułam, jakby wielka muzealna ekspozycja, którą widziałam już w Oświęcimiu, została przeniesiona w przestrzeń domu, codzienności. Przestała być oddaloną przestrzenią pamięci. A brzmiało w niej jak echo niezadane pytanie czy wszyscy nie mieszkamy w Auschwitz.Zaczęło się od przeczytania wywiadu rzeki z Alicją pod intrygującym tytułem _Czesałam ciepłe króliki_. Lektura była tak przejmująca, że nie mogłam się opanować przed zakreśleniem co trzeciego zdania. Czułam, jakbym słuchała kogoś bardzo bliskiego. Szczególnie zapamiętałam jedną wypowiedź.
Dariusz Zaborek pyta: „Czy kobiety w Ravensbrück próbowały zachować kobiecość?”. Alicja odpowiada: „Oczywiście. Przede wszystkim myły się – w lodowatej wodzie, spały na upranych chustkach, żeby wyglądały jak uprasowane. Pamiętam, że ja zawsze dbałam o wygląd”.
Już wiedziałam, że musimy porozmawiać.
Alicja od dekad mieszka na warszawskim Mokotowie. Ma już prawie sto lat. Wita mnie uczesana, umalowana, w stylowym fioletowym swetrze i niebieskich kolczykach, które migocząc, podkreślają błękit jej oczu. Dziwi się, że dzisiejsi seniorzy tak lekceważą kolor, noszą się zwykle w beżach i czerniach. Posiwiała już jako dwudziestolatka. Obóz, śmieje się, co zrobić. Ale platynowy blond na jej starannie ułożonych lokach wygląda, jakby nosiła go od młodości.
– Czemu mam wyglądać staro, nie wystarczy, że już jestem stara? – pyta bardziej retorycznie.
Dzisiaj dba o siebie z taką samą pieczołowitością, jak przez całe życie. Pielęgnowanie urody to przecież jego część. Dlaczego miałoby tego nagle zabraknąć, skoro człowiek wciąż żyje? Każdego ranka obowiązkowy jest rytuał toalety, bez wymówek – to ważna zasada Alicji.
Twierdzi, że wygląd nie jest obojętny dla historii życia danej osoby. Gdziekolwiek ta osoba by się znalazła. Przychodzi ktoś zadbany, pogodny, nienarzekający, to od razu budzi sympatię. Otwiera się brama między ludźmi.
– W obozie też? – pytam.
– W obozie też.
Pierwszy raz widziałam się z Alicją wiele lat temu, jeszcze jako studentka warszawskiego kulturoznawstwa, kiedy zrozumiałam, że ubrania mogą wiele powiedzieć o obozowym doświadczeniu. Wtedy pisać na ten temat nie miałam śmiałości. Chciałam tylko poznać kogoś, kto powie mi, czy mam prawo o tym myśleć. Zapamiętałam jej zdziwienie, że tak się przejmuję. Przez lata dodawało mi to otuchy.
W lipcowe upalne popołudnie dziesięć lat później jest tak samo zdziwiona. A ja pewniejsza siebie i tym razem nagrywam rozmowę. Zachwycam się jej wyglądem, ona przyjmuje komplementy, ale odpowiada mi przytomnie, że najważniejsza jest głowa. Bez niej atrakcyjność niewiele pomoże. Bo to w niej się atrakcyjność rodzi.
Pani Krysia, która od lat pomaga Alicji prowadzić dom, robi nam herbatę i siadamy w salonie. Alicja tłumaczy, że najtrudniejsze w opowiadaniu historii obozowej nie jest samo jej ponowne przeżywanie, ale to, żeby oddać wydarzenia naprawdę realnie. Trzeba więc pamięć znów dostosować do tamtej sytuacji. Pozbyć się gruzu następnych dekad i doświadczeń. Wyczyścić zdania, które nasuwają się odruchowo, całymi zbitkami, zmobilizować się i ze zrozumieniem wysłuchać pytań rozmówcy.
Ci, którzy nie chcą odpowiednio o swoją pamięć zawalczyć, będą o obozach opowiadać tak, jakby nic nie mówili. Sporo takich historii wysłuchała. Dlaczego tak się dzieje? Z różnych powodów. Na przykład ze względów propagandowych – by się przypodobać. Lub ze względów towarzyskich. Czasem po to, by pokazać, że w obozach było lepiej niż w rzeczywistości. Częściej – żeby pokazać, że było gorzej niż w rzeczywistości. Siebie pokazać inaczej. W pozytywnym świetle.
W czasie naszej rozmowy Alicja musi więc przejść na drugą stronę lustra. Musi – jak mówi – przeistoczyć się. A wcale nie jest to takie proste.
Cieszy się, że chcę podjąć temat ubrań i wyglądu w obozie. Żałuje, że jeszcze się tym nikt dogłębnie nie zajmował. To przecież był bardzo ważny aspekt obozowego życia. Większość ludzi myśli, że były tylko pasiaki. Koledzy i koleżanki noszą je na uroczystościach wspomnieniowych. Ona nigdy. Po co jakiś teatr robić?
Tłumaczy, że tyle przecież opowieści o ubraniach w obozie, ilu ludzi. Każdy miał inną odzieżową historię, tak jak każdy ma inny charakter pisma.
– Dziecko, mnie została po tym wszystkim taka świadomość, że nie ma sytuacji, w której by człowiek, a kobieta zwłaszcza, nie myślał, jak się ubrać. Jeśli ci mówią, że kto tam myślał o takich rzeczach, to nie wierz – zapewnia.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki