- W empik go
Historya Stanów Zjednoczonych. Tom 4, Rys dziejów od r. 1788 do r. 1865 - ebook
Historya Stanów Zjednoczonych. Tom 4, Rys dziejów od r. 1788 do r. 1865 - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 729 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Powtórny wybór Waszyngtona. – Plantatorowie bawełny, Murzyni i obchodzenie się z nimi. – Poselstwo Jaya do Anglii; konwencya przezeń zawarta, rozprawy o niej w kongresie i jej przyjęcie. –Rozwój praw władzy związkowej. – Dwukrotny rokosz Pensylwanii i jego uśmierzenie. – Indyanie, ich liczba, udział w wojnie o niepodległość i szerzące się wśród nich zaburzenia. Samowolne z nimi postępowanie. Generał Wayne. Umowa z Indyanami i ich wytępianie. – Neutralność Ameryki wobec wojen europejskich. Poselstwo francuzkie obywatela Genet'a. Postępowanie Monroe'go podczas poselstwa w Paryżu i jego odwołanie. Nieprzyjęcie nowego posła przez Francyę. – Zasada nieinterwencyi wzbudza niezadowolenie. – Umowy z Hiszpanią i Barbareskami. – Ustąpienie Waszyngtona z prezydentury. Wybór Adamsa. Wewnętrzny stan kraju. Testament Waszyngtona.
Czteroletnie rządy Waszyngtona, chociaż wiele zdziałały dla dobra nowozorganizowanego państwa, powinny były trwać jeszcze jedno lub dwa czterolecia, ażeby pod ich kierownictwem mogły dojrzeć owoce zespolenia nowego Związku. Wszyscy dobrzy obywatele kraju, acz poróżnieni między sobą, z powodu różnicy zdań i sposobów zapatrywania się na rzeczy, zgadzali się najzupełniej codo potrzeby utrzymania Waszyngtona na dotychczasowem stanowisku prezydenta. Koniec prezydentury zbliżał się, nikt jednak nie był pewny: czy Waszyngton da się namówić do pozostania nadal u steru spraw publicznych. Rozpoczął on już był wówczas siódmy dziesiątek życia, siły go wprawdzie nie opuszczały, zdrowie statecznie mu służyło, – zahartował je fizyczną pracą, umiarkowaniem, długiem obcowaniem z przyrodą, wśród małozaludnionych obszarów Wirginii, pod przejrzystemi lazurami nieba; ale ciągłe wysiłki umysłowe, wielogodzinna praca z piórem w dłoni, natężenie nieustanne myśli i woli – zużywały ów, wrzekomo niewyczerpany, zasób sił, zmiękczały niezłomny hart ducha. Waszyngton czuł się znużonym, pragnął wypoczynku, i ten mu się słusznie należał. Najbliższe jego otoczenie – Hamilton, Jefferson, Randolph mocno wątpili, czyli zdołają skłonić prezydenta do pozostania dłużej na dotychczasowem stanowisku. Wszyscy ci trzej mężowie, w zasadach sobie przeciwni, jednoczyli swe pojedyncze usiłowania, aby go skłonić do przyjęcia powtórnie ofiarowywanej mu prezydentury. Ustnym ich przedstawieniom, naleganiom piśmiennym nie było końca. Hasłem tych mężów było przedewszystkiem dobro Związku, a właśnie w ostatnich chwilach pierwszego okresu rządów Waszyngtona, w r. 1792, dokoła Związku gromadziły się burze, groziły całości państwa wewnętrzne niepokoje. Wojny europejskie, jakim dała początek rewolucya francuzka, niedość, iż zdołały wpłynąć na polityczne położenie Stanów Zjednoczonych, ale walki Francyi i Anglii, na morzach amerykańskich toczone, bezpośrednio narażały ich marynarkę, a temsamem w najwyższym stopniu wikłały stosunki z rzeczonemi państwami. Wewnątrz kraju, na chwilę stłumiane pracą i powagą Waszyngtona, wciąż tlejące zarzewia waśni domowych i nienawiści stronnictw, wywoływane przez miejscowe dążenia, wybuchały od czasu do czasu płomieniem zagrażającym całości ustroju państwowego. Niepokojący stan wewnętrzny dobrze malują słowa Randolpha, znajdujące się w jednym z jego listów do Waszyngtona: "Nie niepotrzeba dodawać – pisze on – do palnych materyałów, jakie się w ogromnej massie nagromadziły. Przeraża mię myśl sama o tem: jaki – to okropny pożar wybuchnie, gdy ty usuniesz się od steru! Konstytucya nigdyby przyjętą nie była, gdyby nie wiedziano dobrze, iż ty ja, pochwalasz i stajesz na czele nowego rządu. W dniach naszych wybuchłe poruszenia rewolucyjne wstrzymują się jedynie powszechnem zdaniem się na ciebie. Rząd, zaiste, stanął; ale ty tylko mocen jesteś utrzymać jego nietykalność i powagę."
Waszyngton, wobec rzeczywistych niebezpieczeństw ojczyzny, którym on tylko mógł skutecznie stawić czoło, uległ żądaniom ludu i znowu jednomyślny wybór wyniósł go na prezydenta. W głosowaniu na elekeyi brały udział przyjęte niedawno do związku Stany Vermont i Kentncky. Urząd wice – prezydenta powtórnie pozostał większością głosów przy Janie Adamsie. Nowy-York, Północna Karolina, Wirginia i Georgia chciały były wynieść na tę ostatnią godność Clinton'a, naczelnika rządu w Stanie Nowego – Yorku, i liczba głosów za tym kandydatem o 27 zaledwie niższą była od liczby głosów powołujących Adamsa.
Przy otwarciu kongresu – trzeciego od chwili zorganizowania Związku – powtórnie obrany prezydent prostemi ale dobitnemi słowy przedstawił położenie państwa ze wszechstron zagrożone. Słowa swe popierał przedstawianeini dokumentami i w następny sposób wyłuszczał przyjęty przez siebie tryb postępowania:
Wszelkie zaciągnięte zobowiązania – mówił – powinny być spełnionemi. Tegoż samego związek ma prawo żądać od innych państw; koniecznością jest zatem postawić siebie w możności takiego domagania się. Stany Zjednoczone nie powinny łudzić się myślą, żeby, wbrew zwyczajnemu biegowi rzeczy ludzkich, miały być wolne od smutnej, w wielu zaś razach nieodzownej, konieczności chwycenia za broń. Kto nie chce cierpieć pokrzywdzeń, ten powinien być przygotowanym do odpierania ich siłą. Stany Zjednoczone powinny się postawie w możności utrzymania stanowiska, jakie się im należy wśród narodów. Utracimy je, jeśli się okażemy słabymi. Jeżeli chcemy za – chować pokój, tę największą dźwignię naszej rozkwitającej potęgi, musimy być w każdej chwili przygotowanymi na wojnę."
Powyższe wyrazy Waszyngtona zarysowały jego programat na przyszłość. Dotąd Stany Zjednoczone, przez cały bieg pierwszej prezydentury, zdawały się zabaczać o istnieniu innych ludów; stosunki zewnętrzne, bez względu na parcie w tym kierunku stronnictwa francuzkiego, z Jeffersonem na czele, napozór ich nie obchodziły: Waszyngton wszystkie siły narodu ku pracy wewnętrznej skierowywał. Ameryka, wciągu pierwszego czterolecia rządów Waszyngtona, pracowała wyłącznie na polu wewnętrznych stosunków; drugie czterolecie kierownictwa wielkiego patryoty pozwala Stanom zwrócić uwagę na stosunki zewnętrzne; polityka i zabiegi postronnych narodów, acz oddzielonych od amerykańskiego lądu olbrzymiemi przestwory oceanu, zwracają na siebie uwagę Amerykanów. Prezydent wszakże zaleca zupełną neutralność i wstrzymuje zapał owych obywateli, co okazują się pochopniejszymi do dawania ucha postronnym podszeptom. Wstrzymywanie zapału gorętszych umysłów było tem potrzebniejsze, im większy wywierali nacisk agenci młodocianej rzeczypospolitej francuzkiej, – pragnący drogą przedstawień, a wreszcie bodaj gwałtu, skłonić Amerykanów do wplątania się w wojnę z Anglią – im donośniejszej były natury wewnętrzne zawikłania i niepokoje. Jedną z kwestyj, które za drugiej prezydentury przysporzyły Stanom dużo trosk, było potwierdzenie traktatu handlowego z Anglią. Traktat ów zawarty został przez Jay'a, który, jako nadzwyczajny poseł Ameryki, jeździł do Anglii, żądając od niej ścisłego wypełnienia warunków pokoju, oraz wynagrodzenia Amerykanów za krzywdy doznane skutkiem samowoli angielskiej. Jeżeli tym żądaniom zadośćuczynionem będzie głosiła instrukcya, dana posłowi przez Edmunda Randolpha, który po Jeffersona dobrowolnem usunięciu się z gabinetu objął tekę ministeryum spraw zagranicznych – to poseł upoważniony był do zawarcia konwencyi handlowej. Po pięciomiesięcznych rokowaniach, prowadzonych w Londynie, Jay zawarł traktat, który w dziejach Ameryki nosi miano "Konwencyi Jay'a" lub traktatu Przyjaźni żeglugi i handlu między królestwem W. Brytanii a Stanami Zjednoczonemi Ameryki. Ratyfikacya tej umowy, bez względu na to, iż Jay upewniał, że od Anglii więcej otrzymać niepodobna, wywołała w kongresie długie i bardzo burzliwe rozprawy. Powodem niezadowolenia z konwencyi był artykuł jej XII, orzekający, iż Amerykanie nie mają prawa prowadzenia z Indyami Zachodniemi handlu kawą, kakao i bawełną. Kupczenie innemi przedmiotami było dozwolonem, chociaż z niejakiemi zastrzeżeniami, uciążliwemi dla Amerykanów. Stany Południowe, niewolnicze, które niedawno przedtem urządziły były u siebie plantacye bawełny, i jej produk – cyę corocznie pomnażały, uważały się za srodze pokrzywdzone. Wzbronienie wywozu bawełny było dla nich kwestyą bytu (1). Plantatorowie z Georgii i Południowej Karoliny utworzyli silną falangę, opozycyjną, stawiającą stanowczy opór ratyfikacyi traktatu, który został wprawdzie zatwierdzony, (14 sierpnia 1795 r.) ale z zastrzeżeniem, iż artykuł XII ulegnie zmianie. Nie poraz pierwszy – to już interesa Południowców wywołują groźne rozterki, toczące się w łonie Izb… a wreszcie przechodzące na szersze pole rozpraw; historya unii amerykańskiej obfituje w liczne przykłady tego rodzaju, które stały się ziarnem późniejszych krwawych zawikłań i wstrząsnęły wreszcie, już za dni naszych, podstawami gmachu rzeczypospolitej. Obywatele Północy przyznawali Południowcom wszelką słuszność, iż bronili zasadniczych podstaw swego bytu; ale stosunek plantatorów do Murzynów wielekroć wywoływał wśród Północnych Stanów okrzyk zgrozy i nader usprawiedliwionego oburzenia. Stosunek – to był, zaiste, zewszechmiar godny pożałowania. Niewola, całem swem brzemieniem, przytłaczała Murzynów; obchodzenie się z nimi plantatorów było okrutnem; zaprzeczano im praw ogólnie ludzkich; dość rzec, iż niewolnik, uczący się czytać lub pisać, podlegał według przepisów Stanów niewolniczych, karze cielesnej, a śmiałek filantrop skazywany bywa! na ciężkie grzywny. Pojęde iż Murzyn jest istotą pozbawioną praw człowieka, tak dalece upowszechnionem było, iż Indyanie nawet, do których niekiedy Murzyni, obarczeni pracą nad siły i obchodzeniem się okrutnem plantatorów, uciekali, Indyanie nawet, uważali ich również za swych niewolników (2). Kwestya ratyfikacyi traktatu Jay'a pociągnęła za sobą rozstrząsanie pytania: czy Izba deputowanych ma moc rozpatrywania umów międzynarodowych pod każdym względem, czy też tylko codo spraw finansowych, będących następstwem tych umów? Izba rościła prawa do roztrząsali wszechstronnych, przywłaszczając sobie atrybucye prezydenta i senatu, którego dwie trzecie głosów wystarczającemi były – (1) Wywóz bawełny ze Stanów, który w r. 1791 nie dobiegał wysokości 200, 000 funtów, w 10 lat później był obliczany na dziesiątki milionów. Porównaj Neumann'a: Gesch… d. Verein St… v. Am.; T. I, str. 549, przyp. 2.
(2) Wprowadzenie niewolnictwa za oceanem, instytucya, której pamięć okrywa sromota dziej o Stanów Południowych, ma wprawdzie swe źródło w pomyśle wielkiego filantropa XVI wieku, Fray Barthalame de Las Casaia, biskupa w Chiopa w Meksyku, nie czyni mu jednak ujmy. Widząc on, jak siły krajowców są wyzyskiwane przez plantaterów przybyszy, rzucił myśl sprowadzania do robót na plantacyach wytrzymalszej ludności z Hiszpanii, lub Murzynów z Afryki. Szlachetny obrońca amerykańskich Indyan, gwoli których ocaleniu napisał broszurę "Brevissima relacion de la destruction de las Indias" ściągnął na siebie najniesluszniej zarzut, iż podał pierwszy myśl handlu niewolnikami. Owo kupczenie istniało już przed nim, a nadużycia wynikłe z tworzącego się niewolnictwa na amerykańskim lądzie oburzały jego szlachetny umysł i zatruły mu koniec tycia.
aby prezydent mógł zawrzeć i ratyfikować traktat z obcemi mocarstwami. Opierając się na owych roszczeniach, Edward Livington, deputowany z Nowego – Yorku, żądał przedstawienia Izbie wszystkich papierów tyczących się konwencyi Jay'a. Waszyngton tym roszczeniom oparł się, kładąc za powód tajemnicę, tudzież wysoką przezorność, jaką częstokroć mieć należy w stosunkach z innemi narodami. Przeciwnicy rządu wystąpili z nową rezolucyą, pragnąc utrzymać prawo Izby do zawierania traktatów i przeszkodzić uskutecznieniu umowy Jay'a. Zerwanie jej mogło narazić państwo związkowe na niebezpieczeństwa wielkiej doniosłości. Według Federalistów doprowadziłoby to do wojny z Anglią, a może też – czego oni najwięcej obawiali się – do ściślejszego związku z Francyą.. Republikanie, oprócz mnogich szkód, których długi szereg Madison w gorących wyrazach wyliczał, widzieli w przyjęciu umowy niebezpieczeństwo zerwania z Francyą, a w każdym przypadku, zwycięztwo swych przeciwników. Walka parlamentarna, tocząca się wówczas około tego przedmiotu, poruszyła wszystkie sprężyny polityki wewnętrznej, wszystkie zasoby, zdolności i wymowę wszelką.
Nadzwyczaj mała większość głosów przeważyła wreszcie w Izbie szalę opinii na rzecz wniosków rządu. Izba przyjęła konwencyę, uroczyście atoli zastrzegając swe prawe stanowienia o konwencyach państwowych i odmawiania żądanych z mocy ich pieniędzy. Późniejszy bieg dziejów wskazuje, iż owe roszczenia Izby nigdy odtąd nie były wznawiane. Wszystkie następne kongresy zawsze uchwalały subsydya, potrzebne dla wprowadzenia w życie traktatów, zawartych na zasadzie konstytucyi, chociaż zdarzało się nieraz, iż pojedynczy członkowie z grona przedstawicieli kraju powoływali się na owe zastrzeżenia (1). Przyjęcie konwencyi Jay'a było podwójnym tryumfem: zabezpieczono pokój z Anglią i utrwalono poszanowanie praw władzy związkowej, których nietykalność zagrożoną została przez roszczenia pojedynczych Stanów.
Pogodne niebo drugiej prezydentury Waszyngtona zasępiło się dwukrotną orężną zamiecią: walką z Indyanami i rokoszem w Pensylwanii, która – to prowincya wielekroć już objawiała pewnego ducha oporu. Prąd rokoszniczych usposobień spostrzegać się tam dawał jeszcze za dni walki o niepodległość; późniejsza doba dziejowa także od nich wolną nie była. Nazwiska przewódzców pensylwańskich warchołów mają brzmienie angielskie, i bezzaprzeczenia, nie napływowym, ale przeważnie miejscowym żywiołom zawdzięczała rzeczona osada swą pochopność do zbrojnych rokoszów; gdy tymczasem.
–- (1) Neuman: Geschichte der Vereis. Staaten von Amerika; Tom str. 552.
niektórzy z dziejopisarzów Nowego Świata przypisują tę burzliwość Pensylwanii osadniczym tłumom, obcego pochodzenia.
Przyczyną, która wywołała podczas drugiej prezydentury, opór Pensylwanii przeciwko władzy związkowej, było wprowadzenie na jej terrytoryum podatku od napojów spirytualnych, uchwalonego, jak wiemy, przez kongres. Poborcy i sędziowie, powołujący kogo należało do spełniania obowiązku, zostali wygnani z granic Pensylwanii. Krok tak stanowczy hasłem się stał dla kilku hrabstw rzeczonego Stanu do usiłowań zupełnego zerwania z władzą związkową. Prezydent, rządząc się przepisami konstytucyi, wydał do zbuntowanych proklamacye, wzywającą do posłuszeństwa. Usiłowania jego wszakże były próżnemi: burzyciele trwali w oporze. Wysłana później na miejsce zaburzeń przez rząd centralny komniissya specyalna wróciła, nic nie sprawiwszy. Wówczas prezydent powołał do broni milicyę rozmaitych Stanów; głos jego nie przebrzmiał bezowocnie: 15, 000 obywateli chwyciło za oręż, i pod wodzą Henryka Lee stanęło na granicy hrabstw objętych płomieniem rokoszu. Czekano tylko hasła, aby wkroczyć do miejscowości wzburzonych i krwią bratnią zalać zarzewie oporu. Do tej ostateczności jednak nie przyszło: przewódzcy zaburzeń w ucieczce szukali ocalenia, tłum, co szedł naoślep za niespokojnemi duchami, nie stawił dalszego oporu i prosił o przebaczenie.
Stłumienie rokoszu (Whisky-lnsurrection) dało powód Waszyngtonowi do oświadczenia podczas otwarcia kongresu, dnia 19 listopada 1794 r., iż do utrzymania porządku wystarcza najzupełniej ustawa państwa związkowego, gdyż obywatele ochoczo niosą w ofierze swe życie dla utrzymania jej nietykalności. Waszyngtona słowa w danej epoce miały słuszność zupełną; późniejsze wypadki również je usprawiedliwiły, gdyż ponowne zaburzenia, które, już za dni prezydentury Adamsa, wybuchły w Pensylwanii, stłumione niemniej zostały bez krwi rozlewu.
Drugą ciemną plamą na ówczesnym horyzoncie były zajścia z Indyanami. Owe niepokoje w Pensylwanii i te znowu zajścia z indyjskiemi plemionami jedyną wprawdzie tworzyły przykrą chwilę w drugim okresie rządów Waszyngtona, (1793 – 1797) niemniej wszakże wywarły one wielce bolesne wrażenie na umyśle twórcy niepodległości amerykańskiej.
Byt Indyan za dni drugiej prezydentury wielkiego patryoty niczem się nie różnił od stanu, w jakim ich zastali pierwsi przodownicy europejskiej kolonizacyi za oceanem. Na olbrzymich obszarach nowego lądu, od Atlantyku po ocean Spokojny, od Mexyku do dalekich wybrzeży zatoki Hudsona, wszędzie byli oni zarówno dzicy, krwiożerczych usposobień: nigdzie wśród nich nie widzimy większych zawiązków społecznych. Rozpadali się amerykańscy Indyanie, na całej tej przestrzeni, na liczne niezawisłe gminy i plemiona, wciąż z sobą walczące, wciąż tchnące wzajemną nienawiścią, nieustannie wydzierające sobie, zbrojną dłonią, nędzny łup łowiecki. Wadząc się i wytępiając wzajemnie, w sposób wielekroć nader srogi, nie chcieli oni zrywać z bytem koczowniczym, bardziej dzikim i pierwotnym, niż obecny byt koczowniczy mongolskich szczepów, w północnych okolicach azyatyckiej Mongolii. Zamiłowani przeważnie w rybołówstwie i myśliwstwie, wcale nie garnęli się do roli, którą niekiedy tylko ostrze muszli lub róg bawołu, kierowane dłonią ich niewiast, uprawiały dla zasiania maluczkiej ilości zboża. Z temi-to nieokrzesanemi szczepy wielekroć państwa europejskie, posiadające osady w Ameryce, wchodziły w przymierza, brały je na swój żołd, tworząc z nich sprzymierzeńców, przynoszących częstokroć więcej sromu niż pożytku (1).
Liczba ludności indyjskiej w Ameryce północnej bardzo trudną była do obliczenia. Pierwsi Anglicy po traktacie paryzkim czynili próby w tym względzie, ale musieli poprzestać na obliczeniach dość dowolnych, chociaż chodziło im jedynie o ocenienie sił indyjskich w obrębie angielskich posiadłości w Ameryce. Późniejsze nieco usiłowania tego rodzaju spotykamy w Stanach Zjednoczonych, które na swego ministra wojny włożyły obowiązek zbadania liczby i stanu Indyan w granicach państwa związkowego. Sprawozdanie ministra wykazało ich ilość, w zakresie Związku, nie przenoszącą 77, 900 głów, z których około 16, 000 miało być zdolnych do oręża. Byt ich równie był dziki jak przed laty. Do walki w otwartem polu, dzikie te, krwiożercze hordy zupełnie nie nadawały się, ale podczas wojny podjazdowej w zasadzkach, lasach, bagnach – pomocą były niemałą. Obie walczące strony, w okresie wojny o niepodległość, ubiegały się o sojusz z dzikimi tubylcami. Indyanie wszakże, jak pospolicie czynią nieokrzesane ludy, ciążyli ku większej sile. Anglia wydawała się im potęgą niezwyciężoną; większość więc plemion indyjskich, czyli tak zwanej "Czerwonej Kasy" (red race), chętnie stawała w obozie angielskim podczas wojny o niepodległość. Mohikanie tylko i jeszcze parę zaledwie plemion krajowców trzymało z Amerykanami. Traktat paryzki nic a nic nie orzekł o losie Indyan; Anglia zahaczała o swych sprzymierzeńcach: Amerykanie przeto zaczęli na nich zapatrywać się jako na podległe sobie szczepy, mieszkające w obrębie Związku, używające tylko pewnych praw samorządu. Osadnictwo Białych, posuwając się ku zachodowi, przysparzało sobie coraz – to więcej ziem ze szkodą "Czerwonoskórych, " którzy, ustępując przed naciskiem Amerykanów, tracili potrosze znamiona dawnej dzikości. Zetknięcie się bliższe z posuwa- – (1) Okrutne zamordowanie, w r. 1777, podczas wojny o niepodległość, młodziutkiej, pięknej Mus Mac Rea przez Indyan było źrodłem wielu trosk i upokorzeń dla ich europejskich sprzymierzeńców. Porównaj "Moore Diary." I, str. 475.
jącą się kolonizacyą amerykańską nie pozostało bez zbawiennych wpływów na plemiona indyjskie. Ich okrucieństwo, ciągłe krwawe rozterki i wzajemne wytępianie się, sam wreszcie sposób życia – ulegały stopniowej zmianie. Łowiectwo i rybołówstwo ustąpiły miejsca w wielu okolicach zajęciom rolnym; rzemiosła nawet zaczęły się wśród Indyan szerzyć, chociaż równie rola, jak i dawne źródła wyżywienia, okazały się nie wystarczającemi dla uprzednich panów amerykańskiego lądu. Rząd związkowy posyłał im wielekroć znaczne subsydya w podarunkach i pieniądzach; ale te dary nie podnosiły ich bytu, owszem, zaszczepiały demoralizację, zaznajamiały ich z pijaństwem i innemi przywarami Białych, opóźniały wzięcie się do pracy, a temsamem odraczały ucywilizowanie. Postępowanie też ludności osadniczej częstokroć przekraczało granice prawa i uczuć humanitarnych. Na zajściach, wielekroć krwawych, nigdy tam nie zbywało. Jedno z takich zajść, nad brzegami rzeki Ohio, gdzie "Czerwona Rasa" pragnęła siłą odeprzeć wdzieranie się białych osadników na grunta przez nich zajmowane, Biali zaś zbrojną ręką odpowiedzieli na opór Czerwonoskórych i otrzymali posiłki od rządu związkowego – jedno z takich zajść stało się zarzewiem niecącem płomień walki obu szczepów. Związek, wspierając pojedyncze Stany, które znowu stawały w obronie jednostek, wstrzymywanych na drodze kolonizacyi, ponad Ohio i dalej ku północozachodowi, rozpoczął temsamem wojnę z Indyanami. Waszyngton, acz niechętnie, ustąpić wszakże musiał wobec nacisku groźnych okoliczności; bezpieczeństwo osób i mienia obywateli Związku było zagrożonem; smutna konieczność nakazywała siłę siłą odeprzeć. Działo się to w jesieni 1791 r. Generał Karol Scott miał sobie poleconem rozpocząć poskramianie opornych plemion: wyprawa udała się mu dobrze; ale Indyanie nie upadali na duchu, po porażce wznowili poprzedni opór i okrucieństwa. Wysłano przeciw nim człowieka obeznanego z miejscowością, bo stał on na czele administracyi północno – zachodniego terrytoryuin, generała Artiura St. Claire; lecz los nader smutny stał się jego udziałem. Zaskoczony niespodzianie, stracił połowę swej maluczkiej – z 1200 żołnierzy złożonej – armii i prawie wszystkich oficerów. Tak stanowcza porażka, która miała miejsce nad rzeką St. Mary, zachwiała, jeżeli nie obaliła, władzę Stanów Zjednoczonych w okolicach leżących poza Ohio. Chcąc podnieść zdeptany sztandar Związku i zapewnić mu należne poszanowanie, potrzeba było złożyć dowództwo w ręce inne. Przeszło więc ono do generała Wayne'a, zaprawionego w bojach z Indyanami, który do swych szeregów ściągnął znaczną ilość tych właśnie, co najwięcej ucierpieli od napadów i okrucieństw dzikich; uczucie osobistej zemsty ożywiało ową niesforną milicye, mężną wszakże i pałającą żądzą walki. Wayne pragnął nadać jej przytem pozór wyćwiczonego żołnierza. Dużo upłynęło czasu, zanim szyki, dorywczo zebrane, mogły się stać regularną armią; inne przytem sprawy, jak naprzykład powstający rokosz w Pensylwanii, wciąż odraczały ostateczne poskromienie Indyan. Parę lat więc upłynęło od czasu pogromu St. Claire'a, zanim na wybrzeżach St. Mary ujrzały znowu czerwonoskóre plemiona powiewający sztandar Amerykanów. Parę tysięcy wyćwiczonego żołnierza składało wówczas armię Wayne'a. Przejście jego wzdłuż wybrzeży Ohio, ku wielkim jeziorom, było raczej potrzebą zbrojną przodownika osadnictwa, niż wyprawą wojenną. Trzymając się odpornie, zajął on wszystkie przejścia, któremi zwykli byli Indyanie czynić napady, budował forty w miejscowościach bardziej zagrożonych (1), i na, smutnej pamięci, pobojowisku St. CIaire'a założył oszańcowany obóz, noszący miano Greenville. Tu przepędził Wayne całą zimę z r. 1793 na 4. Wiosna i lato następnego roku upłynęły na umacnianiu się na całej linii posterunków, na powiększaniu szeregów, które do 3000 wzrosły, i zabezpieczaniu osad, które powstawały poza Ohio i na zachód wyżyn Allegańskich. Indyanie zaledwie ku jesieni zdecydowali się na stanowczy krok; las na wybrzeżu rzeki Maumee, znany pod nazwą Presque – lle, wybrali na miejsce stanowczej walki, która stała się dla nich ciosem śmiertelnym. Porażka ich (20 sierpnia 1794 r.) była zupełną (2). Zwycięztwo generała Wayne'a zapewniło obywatelom zachodnich Stanów spokój i dało możność rozwoju osadnictwa ku najdalszym kresom Zachodu. W rok później, Waszyngton otwierając posiedzenie kongresu, oświadczył uroczyście, iż wojna z krajowcami została pomyślnie ukończoną. Po zwycięztwie Wayne'a natychmiast polecił rozpocząć z pokonanymi rokowania pokojowe. Indyanie skwapliwie podjęli myśl traktatu, który w rok po pogromie (3 sierpnia 1795 r.) został, w taborze zwycięzcy, w Greenrille, zawartym. Obfite pastwiska, żyzne niwy, ponad Ohio i dalej, zapewnienie wiecznego pokoju: te były ofiary których od zwyciężonych żądano, dając im wzamian nieco pieniędzy i obiecując subsydya. Pokonani krajowcy zgodzili się na wszystko: nie mieli już sił do dalszego oporu. Kongres zapewnił im przytem pewne przywileje; wziął ich pod opiekę praw Związku; uchwalił przepisy oprowadzeniu handlu z nimi. Znaczna atoli część owych zapewnionych dobrodziejstw prawodawstwa, pozostała martwą literą. Rzeczywistość wcale nie ponętnie zarysowywała się dla tubylców. Często krzywdzeni, uległością starali się przebłagać obecnych panów swej niegdyś ziemi; wszelki zbrojny opór groził im zupełnem wytępieniem, – (1) Niektóre z tych fortów dały początek miastom. Jednem z takich miast, dziś znanem i ludnem, które chwilowemu posterunkowi swój początek zawdzięcza, jest Wayne w Stanie Indiana.
(2) Lossing: History of the United States, przekł… niem… z r. 1873 str. 374.
co po części wydarzało się w okolicach, gdzie czerwonoskóre plemiona usiłowały podnosić sztandar rokoszu (1).
Po zawarciu pokoju w Greenville szczęk oręża nie rozlegał się już więcej w państwie związkowem przez cały czas rządów wielkiego patryoty; jeżeli były wyprawy, to dyplomatyczna, usuwające wszelką, możliwość starć zbrojnych. Waszyngton w drugiem czteroleciu swej prezydentury zwracał pilną uwagę na sprawy wewnętrzne, ale nie szczędził pracy, aby pokój nie został zakłóconym. Neutralność zupełna Ameryki wobec zawikłań europejskich – to było jego hasło, któremu się nigdy nie sprzeniewierzył; owszem, tamtoczesne postępowanie Waszyngtona stało się podstawą późniejszej polityki Ameryki. Zasada nieinterwencyi, wyznawana przez twórcę niepodległości Stanów Zjednoczonych, nazawsze pozostała punktem wyjścia we wszystkich ich sprawach międzynarodowych. Wprowadzenie tej zasady w życie nie było łatwem. Stronnictwo republikańskie czyli francuzkie, posiadające w swych szeregach Jeffersona, nawoływało do ściślejszego sojuszu z Francyą, a te nawoływania nie przebrzmiały bez echa. Gdy poseł ówczesnej rzeczypospolitej francuzkiej, obywatel Genet – wysłany w celu wciągnięcia Ameryki do wojny z Anglią – stanął na ziemi amerykańskiej, powitano go z zapałem i nadzwyczajnemi owacyami, które szczególnie w Charlestonie przybrały wielkie rozmiary. Postępowanie tymczasem Genet'a nacechowane było mnóstwem niewłaściwości. Otrzymawszy od ówczesnego rządu francuzkiego polecenie wciągnięcia Ameryki, bodaj gwałtem, do wojny z Anglią, Genet nie zawahał się w wyborze środków, u samego wstępu do swych czynności poselskich, i dopuścił się tak oburzających niewłaściwości, jakich przykładu nie podają nam dzieje dyplomacyi. Dość rzec, iż w Charlestonie rozdawał listy korsarskie, zbroił statki, werbował ludzi, co mieli się trudnić łupieżą na wodach ościennych angielskim i hiszpańskim posiadłościom. Podszepty obywatela Genet'a znajdowały wszędzie chętny posłuch. Dawna niechęć ku Anglii nie znikała, a z Hiszpanami rozpoczynały się z zatargi o żeglugę na Mississipi: nic więc dziwnego, iż omal Genet nie wplątał Związku w wojnę bądź z Anglią, bądź z Hiszpanią, bądź też z obu rzeczonemi państwami. – "Ten poseł – wyrażał się o nim Waszyngton – chce nas uwikłać w wojnę zewnętrzną, we własnym zaś naszym kraju wywołuje niepokoje i bezprawia." Zwołana przez Waszyngtona rada gabinetowa w celu zaradzenia zawikłaniom, jakiemi groziło niezwykłe postępowanie posła francuzkiego, uchwaliła wydanie proklamacyi do obywateli, ostrzegającej, aby nikt nie ważył się naruszać zasady neutralności pod ka- – (2) Patrz H. B. Schoolcrafła: History of the Indyan tribes of the United rami prawem postanowionemi. Nie poprzestając natem, zażądał od Francyi rząd związkowy odwołania Genet'a, – co zostało też uskutecznionem.
Stany Zjednoczone, przynajmniej główny sternik ich nawy państwowej, uwolniwszy się od "obywatela Genet'a" nie przestawały pilnej zwracać uwagi na swe kroki, aby nie wywołać podejrzeń lub starć z żadnej strony. Zachowanie dobrych stosunków z Anglią było koniecznością; gdy tymczasem podejrzliwość angielska wystawioną była nieustannie na próby dość dotkliwe. Francya, prowadząca podówczas wojnę z, Anglią i kilku państwami europejskiego lądu, dość jawne czyniła zabiegi dla pozyskania sobie sprzymierzeńca w Stanach Zjednoczonych. Ludzie wpływu i znaczenia we Francyi, jak Lafayette i inni, nie ukrywali uwielbienia dla ojczyzny Waszyngtona i według jej wzorów pragnęli wytwarzać instytucye młodocianej rzeczypospolitej francuzkiej. Postępowanie Monroego, który był po Jeffersonie i gubernatorze Morrisie, przedstawicielem Ameryki we Francyi, mogło być przez Anglików nader dwuznacznie tłómaczonem. Nie wahał się on bowiem, tak w sali obrad konwencyi francuzkiej, jak i poza jej murami, ujawniać swej sympytyi dla zawiązującej się rzeczypospolitej. Zahaczając o swych instrukcyach, zalecających najwyższą oględność, unikanie wszystkiego, co mogłoby być policzonem na karb pogwałcenia neutralności, Monroe wielekroć postępował wręcz przeciwnie. Manifestując sną gorącą życzliwość dla zasad rewolucyi, z niezwykłą uroczystością chodził do Konwencyi, gdzie nań przedniejsze miejsce czekało, a prezes zgromadzenia, Merlin de Douai, serdecznem uściśnieniem witał przedstawiciela bratniej rzeczypospolitej. Rząd związkowy nie szczędził Monroemu napomnień; wreszcie w roku 1796 odwołał go. Krok ten, wywołany roztropną oględnością rządu amerykańskiego, z oburzeniem przyjęty był przez Dyrektoryat francuzki. Zegnano Monroego z żalem; nie szczędzono dlań osobiście pochwał, jako dla człowieka i obywatela; gdy tymczasem o Stanach Zjednoczonych mówiono w sposób ubliżający i wyzywający zarazem, przypominając komu – to one zawdzięczają swą niepodległość. – "Francya, ubłogosławiona przez wolność – wyrzekł dumnie Barras do Monroego na pożegnalnej audyencyi – Francya, szczęśliwa ze swych zwycięztw, nie zechce zapewne obrachowywać następstw, któreby sprowadzić mogła zbytnia skłonność do ustępstw ze strony Stanów Zjednoczonych dla ich dawnych ciemiężców."
Po odwołaniu Monroego, Ameryka uwierzytelniła przy Dyrektoryacie Karola Pinckney'a; nie został on wszakże przyjęty i wreszcie musiał, po kilku miesiącach długich bezowocnych wyczekiwań, opuścić Francyę, której rząd ówczesny następujące wyrazy przesłał do rządu związkowego: "Wówczas kiedy zostaną nagrodzone wszystkie krzywdy, jakich Ameryka dopuściła się względem rzeczypospolitej francuzkiej, wówczas dopiero Francya będzie mogła przyjąć posła i zawrzeć pokój."
Pokrzywdzonym tu, zaiste, był kto inny, nie Francya: nie Anglia, lecz Ameryka, której handel mocno cierpiał z powodu morskich walk dwóch rzeczonych państw. Każdy dzień pomnażał straty kupców amerykańskich i zaostrzał niechęć do zasady neutralności. Domagano się wojny, któraby zbrojną dłonią znagliła do wynagrodzenia strat poniesionych przez handel amerykański. Prezydent na drodze pokojowej poczęści uczynił zadość naglącym potrzebom swych współobywateli. Konwencya Jay'a, zawarta z Anglią, o czem mówiliśmy wyżej, regulowała stosunki handlu, który niemniej odniósł pewne korzyści z traktatów z Hiszpanią i Barbareskami. Umowa hiszpańska zapewniała wolną żeglugę na Mississipi, prawo składania towarów w Nowym Orleanie, oznaczała przytem granicę między Florydą, która wtedy była jeszcze hiszpańską osadą, a Stanami Zjednoczonemu Umowa z Algieryą wiele zostawiała do życzenia. Związek, nie mając dostatecznych sił morskich do trzymania w karbach, korsarstwem trudniących się, państewek barbarzyńskich, jak Algieryanie z afrykańskiego pomorzą, zobowiązał się składać im coroczny okup. Smutna ta konieczność nie mogła się jednak mienić rzeczą upokarzającą dla rzeczypospolitej amerykańskiej, bo i inne państwa tamtoczesne, acz posiadały znaczne siły orężne na morzach, nie wahały się jednak, drogą daniny, kupować pokoju u morskich łotrzyków.
Drugie czterolecie prezydentury Waszyngtona miało się ku końcowi; potrzeba więc było myśleć kogo postawić u steru spraw publicznych. Pozostanie dłuższe Waszyngtona na prezydenturze, chociaż przez cały Związek ze szczerą radością przyjętem-by było, uważało się za rzecz niemożliwą, zarówno ze względów konstytucyjnych, jak i dla osobistego wstrętu wielkiego męża ku dalszemu sprawowaniu najwyższej godności krajowej. Dwa stronnictwa, przejawiające się wciąż wśród Stanów, i w danym razie także wrogo stanęły w dwóch różnych obozach. Republikanie, oraz oligarchia niewolniczych prowincyj, prowadziły na prezydenturę Jeffersona. Mieli oni gorliwego poplecznika w pośle francuzkim, Adet, który mniemał, że skoro wielbiciel Francyi zasiądzie na krześle prezydyalnem, zażegnaną zostanie groźba wojny, a co więcej nawet ustali się ścisły sojusz. – "Nie na was, Amerykanów – wołał Adet – Francya jest zagniewaną, lecz jedynie tylko na rząd wasz. Skoro ten rząd zmieni się, Francya zapomni doznanej niesprawiedliwości. " Federaliści tym razem jednomyślnymi nie byli; kandydatura przyszłego prezydenta podzieliła ich, jeżeli nie na dwa stronnictwa, to na dwa różne odcienie. Jedni – najliczniejsi i najsilniejsi głową i mieniem – pragnęli widzieć u steru rządu znakomitego Aleksandra Hamiltona, który bezzaprzeczenia po Waszyngtonie najwybitniejszą, był postacią w kraju; nie proponowano mu jej jednak jawnie, obawiając się, aby nie odrzucił godności dawanej dłonią "monarchistów i arystokratów" – tak bowiem ową falangę nazywał – a zatem, stając w sprzeczności niejako z sobą, popierano kandydaturę Jana Adamsa, który liczny zastęp stronników posiadał w Nowej Anglii. Obok Adamsa stawiono jako kandydata Pinckney'a, byłego ambasadora Ameryki w Anglii, proponując go na wiceprezydenta. Był to wszakże wniosek niepewny; pisano wówczas na listach wyborczych jedynie dwa nazwiska przedniejszych w narodzie, nie wymieniając wyraźnie: kto miał być prezydentem, kto zaś jego 'zastępcą; przypuszczano, iż pierwszeństwo Pinckney otrzyma i zostanie prezydentem. Fortel ten elekcyjny – powstały, jak mniemano, w umyśle Hamiltona – przechylił szalę wyborczą na rzecz Jana Adamsa. Stronnicy bowiem jego, dowiedziawszy się o podstępie, nie głosowali wcale na Pinckneya. Upadła przeto kandydatura tego ostatniego na wyborach, gdzie nic nieznaczącą większością, bo trzema tylko głosami. Adams przemógł Jeffersona. Jan Adams objął prezydenturę, Jefferson zaś został wiceprezydentem. Ujrzano zatem w owej epoce u steru nawy państwowej oba główne odcienie przekonań politycznych, spotykanych wtedy w kraju. Prezydent Adams wyszedł z łona Federalistów; Jefferson, jego zastępca, stał w szeregach tak zwanej Republikańskiej partyi.
Przejście władzy z rąk wielkiego twórcy niepodległości amerykańskiej, do nowoobranego prezydenta odbyło się z prawdziwie republikańską prostotą. Dnia 4 marca 1797 – w dniu przeznaczonym raznazawsze, według konstytucyi, na chwilę rozpoczynania się nowych rządów – zwołany już ostatni raz przez Waszyngtona senat, wobec posłów obcych mocarstw, rozpoczął swe obrady, z Adamsem na czele. Waszyngton zajął miejsce wśród dalszych ław, jako zwykły obywatel kraju. Złożył Adams przysięgę na nowy urząd i wypowiedział świetną mowę inauguracyjną – która wszakże ściągnęła nań liczne zarzuty (1) – i natem skończyło się pełne znaczenia podniesienie jednego z obywateli do najwyższej godności w państwie związkowem.
Stan ówczesny kraju, po ośmiu latach rządów wielkiego męża, przedstawiał obraz wewnętrznych stosunków nader zadawalniający, chociaż rozszalałe burze europejskie nie przestawały uderzać swą wezbraną falą o wątłą jeszcze nawę młodocianej, rzeczypospolitej zaatlantyckiej. Kredyt wzmógł się; handel, poprzednio zagrożony i w upadku, otrzymał, na mocy umów zawartych z Anglią. Hiszpanią i Algieryą, – (1) Neumann: Gesch… der Ver. Stant. T.
bezpieczeństwo i rękojmię rozwoju. Były jeszcze i pod tym względem niejedne ujemne strony obrazu: niezałatwione pretensye do Francyi, za szkody podczas morskich wojen poniesione, haracz płacony korsarzom – najwybitniejszemi były z owych cieni ogólnego dobrobytu; spodziewano się atoli, że z zbiegiem czasu i one uchylonemi zostaną. Późniejszy bieg wypadków wykazał, iż nadzieje te płonnemi nie były. Dobrobyt rozszerzał się stopniowo, ale bez owych przerw dotkliwej stagnacyi, która pospolicie bywa wynikiem, bądź wewnętrznych zawikłań, bądź wojny z obcymi. Dzięki zaszczepionej przez Waszyngtona zasadzie nieinterwencyi, większość narodu patrzyła, i mogła patrzeć, w przyszłość z zupełną ufnością. Trwałość związku nie ulegała wątpliwości, chociaż Anglicy jeszcze w nią wierzyć nie chcieli. Dość często dobiegały za ocean głosy angielskiej arystokracyi, przepowiadające Związkowi, iż bez opieki dawnej metropolii wpadnie w zamęt i bezrząd nad nim zawiśnie. Owym złowróżbnym głosom wtórowały niemniej smutne przepowiednie owoczesnych uczonych niemieckich. Czas dowodnie przekonał na jak wątłych podstawach i jedni i drudzy opierali swe rozumowania. Dążąc wytrwale do wytworzenia jedności narodowej, Waszyngton gorąco pragnął założyć w środku państwa uniwersytet, gdzieby zbierająca się ze wszystkich Stanów młodzież przejmowała się zasadami iście amerykańskiemi i wyrabiała w sobie charakter narodowy, pozbywając się przytem miejscowych przesądów i drobnych prowincyonalnych zawiści.
Obok licznych objawów dodatnich, świadczących, iż organizm państwowy wzmacnia się, iż wytwarza się jednolitość narodowa, spotykamy nader smutne przykłady chciwości; ministrowie nawet nie byli niedostępnymi dla żądzy zysku. Były to może jednostki tylko, ale jednostki stojące na podniosłem stanowisku, zkąd przyświecać powinny były narodowi przykładem wysokiego patryotyzmu i nieskazitelnością cnoty obywatelskiej. W owych-to pojedynczych przykładach zepsucia leży zarodek późniejszego przekupstwa, które w obecnej dobie podkopuje organizm społeczny Stanów Zjednoczonych. Przykładem owoczesnej przedajności jest Randolph, który musiał ustąpić z gabinetu, gdy przypadkiem do rąk prezydenta wpadła tajemna depesza posła francuzkiego, uwierzytelnionego w Filadelfii, Fauchet'a., Randolph – pisze ów ambasador – prosił mnie niadawno o kilka tysięcy dolarów. Summa ta służyć miała dla wsparcia powstania w Pensylwanii. Powstanie pensylwańskie wcale nie jest skutkiem tylko ściągania podatków od trunków, ale ma związek z ogólnym wybuchem, który się gotuje, gdyż przeciwnicy Federalistów są zazdrośni względem rządu centralnego, chcą ograniczyć go, zwłaszcza w sprawach pojedynczych Stanów. Przedajność nie przeszła jeszcze do mass-ludu, znajdują się mężowie, jak Jefferson, Monroe i inni, którzy w zupełności na nazwę patryotów zasługują. " Powyższa depesza, której tylko maluczkie ustępy przytoczyliśmy, jest, wymownym dowodem jak wobec wielkich bezzaprzeczenia cnót obywatelskich pieniły się i w owej już epoce chwasty zepsucia. Złe ziarno, niewyplenione w danej chwili, dziś staje się źródłem, coraz-to szerzej rozlewającego się, moralnego upadku.
Przed owym pamiętnym dniem 4 marca 1797 r., który był kresem prac publicznych Waszyngtona, a zarazem dniem jego powrotu do zatrudnień ziemianina, do wiejskiego ustronia w Mount Vernon, chciał on zostawić narodowi tak zwany polityczny testament. Własnoręczny szkic tej pamiętnej, pożegnalnej odezwy do ludu amerykańskiego wręczył Waszyngton do opracowania Hamiltonowi, na którego zdaniu najbardziej polegał i którego stylowi najmocniej ufał. Serdecznemi słowami dobrego przyjaciela żegna Waszyngton naród, zalecając mu naprzód zamiłowanie Związku, bo jedność jest rękojmią niepodległości, unikanie wojen, a temsamem i potrzeby trzymania znacznej liczby wojska, poszanowanie konstytucyi, rozszerzanie stosunków handlowych z obcemi państwami, a chronienie się od sojuszów politycznych. Ostrzega on dalej, aby nie mieszano się do spraw i zawikłań Europy, które tam mogą mieć znaczenie, Amerykę zaś nie powinny obchodzić; przy takiem zachowaniu się, wróży. Waszyngton swej Ojczyźnie pokój i dobrobyt. Pokój – powiada ów testament – koniecznym jest… dla Ameryki, aby mogła wzróść w siły, aby jej instytucye mogły się dostatecznie rozwinąć i zespolić ze społeczeństwem, które potrzebuje długich jeszcze lat niczem niezamąconego spokoju, zanim samo zdoła o swych losach stanowić (1).
Ostatnie owe rady wielkiego patryoty z takiem poszanowaniem zostały przez Amerykanów przyjęte, iż kazano w wielu miejscowościach je wydrukować wraz z ustawą konstytucyjną, na znak ich zupełnego przyjęcia; służyły one odtąd długie lata i dziś jeszcze służą jako przewodnik i najwyższy kodeks narodu we wszystkich żywotnych kwestyach Stanów Zjednoczonych.
*.*.*
–- (1) Testament nosi datę 19 września 1796 r. Wspomina o nim mimochodem Laboulaye w tomie III swego dzieła (w przekładzie wydawnictwa niniejszego str. 48) z okoliczności podobnego doń aktu Z r. 1788, ktdry szczegółowo rozbiera.
(S. K.)