- W empik go
Historynka. The Story Girl - ebook
Historynka. The Story Girl - ebook
Historynka (również Wakacje na starej farmie) (ang. The Story Girl, 1911) − powieść dla dziewcząt autorstwa kanadyjskiej pisarki Lucy Maud Montgomery. Beverley (Bev) (w polskiej wersji: Ed) i Feliks King mieszkali w Toronto, ale przenoszą się do małego miasteczka Carlisle, na starą farmę Kingów. Tam poznają kuzynów: Dana, Felicity (w polskiej wersji: Fela), Cecylię (w polskiej wersji: Celinka) Kingów, Sarę Stanley (Historynkę) i nowych znajomych: Piotrka Craiga i Sarę Ray. Razem przeżywają wiele przygód, przeplatanych przez niezwykłe opowieści Historynki. W roku 1913 powstał sequel książki, zatytułowany Złocista droga. Obie książki były inspiracją serialu Droga do Avonlea. (Za Wikipedią). Książka w dwóch wersjach językowych: polskiej i angielskiej. A dual Polish-English language edition.
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7639-398-8 |
Rozmiar pliku: | 805 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
ROZDZIAŁ I. DOM NASZEGO OJCA
– Ogromnie lubię wszelkie drogi, bo zawsze jestem ciekawa, co się znajduje u ich kresu.
Tak kiedyś powiedziała Historynka. Opuszczając pewnego majowego ranka Toronto i udając się na Wyspę Księcia Edwarda, obydwaj z Feliksem nie mieliśmy pojęcia o Historynce, jak również nie znaliśmy tego jej przezwiska. Wiedzieliśmy tylko, że kuzynka Sara Stanley, której matka, a nasza ciotka Felicja, dawno już nie żyła – mieszkała stale na Wyspie u wuja Rogera i ciotki Oliwji King, na farmie w Carlisle, sąsiadującej ze starym dworkiem Kingów. Wierzyliśmy, że ją poznamy, gdy przyjedziemy na miejsce, a z listów ciotki Oliwji do ojca, domyślaliśmy się że kuzynka Sara jest bardzo miłem stworzeniem. Naogół niezbyt często myśleliśmy o niej. Interesowali nas bardziej Fela, Celinka i Dan, którzy mieszkali w samym dworku i mieli być naszymi stałymi towarzyszami podczas lata.
Lecz wizja Historynki, choć nieznanej jeszcze, zamajaczyła nam tego ranka, gdy pociąg opuszczał dworzec w Toronto. Wyruszyliśmy przecież w dalszą drogę i chociaż wiedzieliśmy, co się znajduje u jej kresu, owiana była dla nas jakimś nimbem tajemniczości, nimbem nieznanego uroku, dającego temat do głębokich rozmyślań.
Radowała nas sama myśl ujrzenia rodzinnego domu ojca i przebywania wśród tych kątów, wśród których ojciec przebywał za czasów chłopięctwa. Tak wiele opowiadał nam o tem wszystkiem i tak często opisywał każdą scenę z oddzielna, że mimowoli zakorzenił w nas to głębokie uczucie dla rodzinnego domostwa, uczucie, które i w jego sercu nie wygasło, pomimo tylu lat spędzonych na obczyźnie. Mieliśmy podświadome wrażenie, że właśnie ten dom jest naszym domem rodzicielskim, że jest naszą kolebką rodzinną, chociaż nigdy jej nie widzieliśmy. Oczekiwaliśmy niecierpliwie tego uroczystego dnia, kiedy ojciec zabierze nas „do domu”, do tego starego domu, otoczonego jodłami, do tego sławetnego „sadu Kingów”, gdzie będziemy mogli biegać po alejce, „Wuja Stefana”, pić wodę z głębokiego źródełka, osłoniętego chińskim dachem, stać na „kamiennym pulpicie” i jeść jabłka z naszych „drzew urodzinowych”.
Chwila ta nadeszła prędzej, niż przypuszczaliśmy, lecz ojciec nie mógł tam pojechać z nami. Firma jego tej wiosny wezwała go do Rio de Janeiro na stanowisko kierownika tamtejszej filji. Nie wolno było omijać takiej okazji, bo ojciec nasz był człowiekiem biednym, a nowe stanowisko oznaczało podwyżkę pensji, choć jednocześnie było przyczyną zlikwidowania naszego dotychczasowego domu. Matka nasza umarła w owym czasie, kiedy jeszcze nie zdawaliśmy sobie z tego sprawy. Do Rio de Janeiro ojciec zabrać nas nie mógł. Po długich rozmyślaniach zadecydował posłać nas do wuja Aleca i ciotki Janet, do rodzinnego zaścianka, a gospodyni nasza, która również pochodziła z Wyspy i zamierzała tam teraz wrócić, miała zaopiekować się nami podczas podróży. Obawiam się, że ta podróż była dla niej niezbyt przyjemna! Żyła pod ustawicznym strachem, że któryś z nas zginie, wyrządzi sobie krzywdę, albo wypadnie z pociągu i najprawdopodobniej odetchnęła z ulgą, gdy przybyliśmy wreszcie do Charlottetown i mogła nas oddać pod opiekę wuja. Na pożegnanie ostrzegła go jeszcze:
– Ten gruby nie jest najgorszy. Nie jest taki żywy i nie znika ustawicznie z oczu, jak ten szczupły. Najbezpieczniej byłoby podróżować z nimi w ten sposób, żeby obydwóch uwiązać na sznurze, ale na sznurze możliwie krótkim.
„Tym grubym” był Feliks, który był ogromnie wrażliwy na punkcie swojej tuszy. Gimnastykował się całemi dniami, aby schudnąć, lecz rezultat był taki, że z każdym dniem stawał się coraz tęższy. Udawał, że nie dba o to, lecz w gruncie rzeczy martwił się tem ogromnie, zamęczając swoją tuszą biedną panią Mac Laren. Nie lubił jej zresztą bardzo od owego dnia, kiedy mu powiedziała, że wkrótce będzie „szerszy, niż dłuższy”.
Ja ze swej strony, byłem raczej zmartwiony, gdy się z nami żegnała w ostatniej chwili, życząc nam wszystkiego dobrego, my jednak wkrótce zapomnieliśmy o niej zupełnie, gdy znaleźliśmy się na otwartej przestrzeni, siedząc w bryczce po obydwu stronach wuja Aleca, którego pokochaliśmy od pierwszego wejrzenia. Był to mały człowieczek, o drobnych delikatnych rysach, przystrzyżonej siwej brodzie i dużych, zmęczonych błękitnych oczach, przypominających nam oczy ojca. Wiedzieliśmy, że wuj Alec bardzo lubi dzieci i że z głęboką radością powitał „chłopców Alana”. Czuliśmy się z nim, jak w domu i nie lękaliśmy się zadawać mu pytań na najrozmaitsze tematy, których nasuwało się z każdą chwilą coraz więcej. Zaprzyjaźniliśmy się z nim serdecznie podczas tej drogi na przestrzeni dwudziestu mil.
Ku naszemu głębokiemu rozczarowaniu było już ciemno, gdy przybyliśmy do Carlisle – zbyt ciemno w każdym razie, aby cokolwiek widzieć dokładnie, gdy wjechaliśmy w zadrzewioną alejkę, prowadzącą do starego dworku Kingów. Za nami wisiał jasny księżyc ponad południozachodniemi łąkami, spowitemi w wiosenną ciszę, a dokoła nas panowały ciemności wojennej majowej nocy. Usiłowaliśmy rozgorączkowani przeniknąć te ciemności wzrokiem.
– Tam jest ta duża wierzba, Ed, – szepnął Feliks w podnieceniu, gdyśmy się kierowali ku bramie.
Miał słuszność. Drzewo to zasadził dziadek King pewnego wieczoru, gdy wrócił do domu po całodziennej orce w polu, nad strumykiem. Urosło od tego czasu i przybrało mnóstwo gałęzi. Ojciec nasz, nasi wujowie i ciotki bawili się w cieniu tej wierzby, a teraz była ona niezwykle potężna, posiadała gruby pień i mnóstwo grubych konarów, z których każdy już był samoistnem drzewem.
Jutro wdrapię się na nią – postanowiłem wesoło.
Naprawo, nieco w głębi znaczyły się w ciemnościach inne drzewa, po których poznaliśmy odrazu, że to był sad. Po lewej stronie, wśród szumiących jodeł i sosen wznosił się stary tynkowany dom, z którego w tej chwili przez otwarte drzwi przedzierał się blask światła; ciotka Janet, potężna, zapobiegliwa, łagodna kobieta, o rumianych policzkach wyszła właśnie na nasze spotkanie.
Wkrótce znaleźliśmy się w kuchni przy kolacji, w tej kuchni o niskim zakopconym suficie, z którego zwieszały się szynki i połacie słoniny. Wszystko tu było właśnie takie, jak ojciec opowiadał. Doznaliśmy uczucia, że wracamy wreszcie do domu, po długich latach przebywania wśród obcych ludzi.
Fela, Celinka i Dan siedzieli naprzeciw, patrząc na nas w tem mniemaniu, że jesteśmy zbyt zajęci jedzeniem, aby zwracać na nich uwagę. My ze swej strony spoglądaliśmy na nich również wtedy gdy jedli i w rezultacie spojrzenia nasze co kilka chwil spotykały się, wywołując obustronne zażenowanie.
Dan był najstarszy; miał lat trzynaście, taksamo jak ja. Był szczupłym, piegowatym chłopcem, o zbyt długich, prostych, ciemnych włosach i o kształtnym nosie Kingów. Poznaliśmy ten nos odrazu. Wykrój ust miał już własny, nieprzypominający niczem ust Kingów, ani też Wardów. Niktby w nich zresztą nie dostrzegł rodzinnego podobieństwa, bo były wyjątkowo brzydkie – duże, cienkie i zaciśnięte. Potrafiły się jednak uśmiechać przyjaźnie, to też obydwaj z Feliksem doszliśmy do wniosku, że będziemy mogli szybko polubić Dana.
Fela miała lat dwanaście. Otrzymała imię po ciotce Felicji, która była bliźniaczą siostrą wuja Feliksa. Ciotka Felicja i wuj Feliks, jak nam często opowiadał ojciec, umarli jednego dnia, oddaleni zresztą od siebie, lecz pochowani zostali tuż przy sobie na starym cmentarzu w Carlisle.
Z listów ciotki Oliwji wiedzieliśmy, że Fela uważana jest za miejscową piękność, to też ciekawi byliśmy ją zobaczyć. Pod tym względem przeszła stanowczo nasze najśmielsze oczekiwania. Była dość tęga i pulchna, o dużych szafirowych oczach, złotych lokach i różowej cerze, jednem słowem „kompleksja Kingów”. Kingowie znani byli ze swych kształtnych nosów i pięknej cery. Pozatem Fela miała wyjątkowo piękne ręce. Przy każdym ruchu dołeczki na dłoniach ukazywały się same i z przyjemnością myślało się o tem, jakie kształtne musiały być jej okrąglutkie łokcie.
Pozatem była wyjątkowo pięknie ubrana; w czerwonej sukience i krochmalonym muślinowym fartuszku, wyglądała uroczo, a z tego co bąknął Dan, zrozumieliśmy, że „wystroiła się” tak na uroczystość naszego przyjazdu. Uświadomiliśmy sobie jeszcze głębiej powagę chwili, bo dotychczas nigdy jeszcze żadna dziewczynka nie zadawała sobie trudu, by się dla nas stroić.
Celinka, która miała lat jedenaście, była również ładna, co rzucałoby się bardziej w oczy, gdyby Feli przy niej nie było. Poprostu Fela zaćmiewała swą urodą wszystkie inne dziewczęta. Celinka wyglądała przy niej dziwnie blada i chuda, lecz posiadała delikatne drobne rysy, miękkie ciemne włosy o jedwabistym połysku i łagodne piwne oczy, w których od czasu do czasu odzwierciadlało się zawstydzenie. Pamiętaliśmy, jak ciotka Oliwja pisała do ojca, że Celinka jest wykapaną Wardówną, gdyż taksamo jak Wardowie, nie posiada absolutnie zmysłu humoru. Nie wiedzieliśmy wprawdzie co to dokładnie znaczy, domyślaliśmy się jednak, że nie mogło to być w żadnym razie komplementem.
Obydwaj byliśmy skłonni przypuszczać, że Celinkę polubimy więcej od Feli. Prawda, że Fela była wyjątkowo piękna, lecz kierowani niezawodną intuicją dziecięcą, orjentowaliśmy się, że jest zbyt zarozumiała z przyczyny swojego czarującego wyglądu. Jednem słowem widzieliśmy, że Fela jest próżna.
– Dziwne, że Historynka nie przyszła was zobaczyć – powiedział wuj Alec. – Nie mogła się już doczekać waszego przyjazdu.
– Była trochę niezdrowa przez cały dzień – wyjaśniła Celinka – i ciotka Oliwja nie pozwoliła jej wyjść wieczorem. Kazała jej wcześnie położyć się do łóżka. Historynka była szalenie tem zmartwiona.
– Któż to jest Historynka? – zapytał Feliks.
– Ach, Sara – Sara Stanley. Nazywamy ją Historynką przeważnie dlatego, że cudownie potrafi opowiadać rozmaite historje, a z drugiej znów strony ze względu na Sarę Ray, która mieszka u podnóża pagórka i przychodzi często bawić się z nami. Byłoby dziwnie niezręcznie mieć w jednem towarzystwie dwie dziewczynki, posiadające jednakowe imiona. Zresztą Sara Stanley nie lubi swego imienia i woli, gdy się ją nazywa Historynką.
Dan, który przemówił po raz pierwszy, wystąpił z nieśmiałem wyjaśnieniem, że Piotrek również miał zamiar przyjść, lecz musiał pójść do domu, aby zanieść trochę mąki swej matce.
– Piotrek? – zdziwiłem się, bo nigdy nie słyszałem o żadnym Piotrku.
– Jest to chłopiec do posług wuja Rogera – odparł wuj Alec. – Nazywa się Piotrek Craig i w rzeczywistości jest bardzo miłym chłopcem, ale jednocześnie nie powodzi mu się dziwnie.
– Chce być narzeczonym Feli – włącił Dan przebiegle.
– Nie gadaj głupstw, Dan – zgromiła go surowo ciotka Janet.
Fela odrzuciła wtył swe złote loki i obdarzyła Dana wcale niesiostrzanem spojrzeniem.
– Nie wyglądam na taką, któraby miała za narzeczonego chłopca do posług – zauważyła.
Dostrzegliśmy, że jej gniew był całkiem szczery, nie udawany. Najwidoczniej Piotrek nie należał do tych wielbicieli, z których Fela mogła być dumna.
Byliśmy obydwaj bardzo głodni, a gdy już zjedliśmy wszystkiego dosyta, uświadomiliśmy sobie, że jesteśmy również bardzo zmęczeni – zbyt zmęczeni nawet, aby zwiedzać teraz rodzinne domostwo, o czem tak marzyliśmy, nie bacząc na ciemności.
Mieliśmy największą ochotę udać się na spoczynek. Zaprowadzono nas nagórę do tego właśnie pokoju, wychodzącego na wschód, który niegdyś ojciec zajmował. Dan miał dzielić z nami ten pokój, śpiąc we własnem łóżku, w przeciwległym kącie. Prześcieradła i poduszki pachniały lawendą, a przykryto nas jedną z kołder, haftowanych jeszcze przez babcię King. Okno było otwarte i słyszeliśmy żaby rechocące w moczarach nad strumykiem. Oczywiście niejednokrotnie słyszeliśmy rechotanie żab w Ontario, lecz żaby z Wyspy Księcia Edwarda rechotały bardziej melodyjnie i zawodząco. Wszystko to posiadało urok starej rodzinnej tradycji i opowiadania, których nasłuchaliśmy się tak wiele, owiewały swoistym urokiem to, co teraz nas otaczało. Był to dom Kingów – dom naszego ojca – nasz dom jednocześnie! Nigdy w żadnym domu nie mieszkaliśmy tak długo, aby zrodziło się w nas jakieś tkliwsze dla niego uczucie, lecz tutaj, pod tym drewnianym dachem, zbudowanym przez pradziadka Kinga przed dziewięćdziesięciu laty, uczucie to wkradło się do naszych chłopięcych serc, jakbyśmy się zetknęli z czemś bardzo bliskiem i najdroższem.
– Pomyśl, to są te same żaby, których ojciec słuchał, gdy był małym chłopcem – szepnął Feliks.
– Nie mogą być te same – zaprotestowałem z powątpiewaniem, nie mając pewności, czy żaby istotnie mogą żyć tak długo. – Przecież już dwadzieścia lat minęło od chwili, kiedy ojciec stąd wyjechał.
– Tak, ale to są potomkowie tamtych żab, których on wtedy słuchał – upierał się Feliks – i rechoczą w tych samych moczarach. Musi to być gdzieś bardzo blisko.
Drzwi nasze były otwarte, a po przeciwnej stronie wąskiego korytarza dziewczęta szykowały się do spania i rozmawiały głośniej nawet, niż zdawały sobie z tego sprawę.
– Jak ci się podobają chłopcy? – pytała Celinka.
– Edgar jest przystojny, ale Feliks stanowczo za gruby – odpowiedziała Fela pośpiesznie.
Feliks szarpnął kołdrą mimowoli i mruknął niechętnie. Zacząłem się przekonywać, że jednak polubię Felę, bo przecież to nie jej wina, że jest próżna. Jak może nie być próżna, gdy przejrzy się w lustrze?
– A ja uważam, że obydwaj są bardzo mili i dosyć ładni – rzekła Celinka.
– Kochane stworzenie!
– Ciekawe, jak się Historynce spodobają – zastanawiała się Fela, jakby opinja Historynki była dla niej w tej chwili najważniejsza.
Niewiadomo dlaczego i my doznaliśmy takiego uczucia. Przeczuwaliśmy, że jeżeli Historynka nie będzie miała nas pochlebnego zdania, to i tak nam nic nie pomoże.
– Ciekawe, czy Historynka jest ładna – rzekł Feliks głośno.
– Nie, ładna nie jest – odparł nieoczekiwanie Dan z przeciwnej strony pokoju, – Ale wyda wam się ładna, gdy zacznie z wami mówić. Wszyscy mają takie wrażenie. Dopiero, jak się z nią rozstaniecie, zorjentujecie się, że wcale nie jest ładna.
Drzwi pokoju dziewczynek zamknęły się z trzaskiem. W całym domu zapanowała głęboka cisza. Wkroczyliśmy do krainy snu, przejęci ciekawością, czy Historynka nas polubi.ROZDZIAŁ II. KRÓLOWA SERC
Zbudziłem się zaraz po wschodzie słońca. Blade majowe promienie słoneczne przedzierały się przez jodły, a lekki wiaterek poruszał ich wierzchołkami.
– Feliks, zbudź się – szepnąłem, potrząsając nim.
– Co się stało? – mruknął niewyraźnie.
– Już rano. Wstańmy i wyjdźmy nadwór. Nie mogę już doczekać się tej chwili, kiedy zobaczę te wszystkie miejsca, o których nam ojciec opowiadał.
Wyskoczyliśmy z łóżka i ubraliśmy się, nie budząc Dana, który spadł jeszcze z otwartemi ustami i z kołdrą zwieszoną na podłogę. Z trudem udało mi się powstrzymać Feliksa od zamiaru przekonania się, jakby Dan zareagował, gdyby mu się włożyło coś do otwartych ust. Wytłumaczyłem mu wreszcie, że takie doświadczenie zbudziłoby prawdopodobnie Dana i chciałby nam koniecznie towarzyszyć, a przecież będzie o wiele przyjemniej, gdy po raz pierwszy sami wyjdziemy z domu.
Wszędzie panowała cisza, gdy ostrożnie schodziliśmy po schodach. Z kuchni dobiegał nas jakiś szelest, najprawdopodobniej wuj Alec rozpalał ogień; jednakże w pozostałej części domu dzień się jeszcze nie rozpoczął.
Przystanęliśmy na chwilę w hallu, aby spojrzeć na wielki zegar „dziadka”. Nie chodził wprawdzie, lecz dla nas był to stary znajomy, z trzema złoconemi kulami na samym szczycie, z małym cyferblatem i wskazówką pokazującą zmiany księżyca oraz z maleńkiem zagłębieniem w drewnianych drzwiczkach, które zrobił ojciec, gdy był jeszcze chłopcem i nie mógł już wymyśleć żadnej innej psoty.
Otworzyliśmy frontowe drzwi i wymknęliśmy się nadwór z niezwykłem wzruszeniem w sercach. Powiał ku nam lekki wietrzyk z południa, cienie jodeł były długie i równo zarysowane; pogodne niebo wczesnego ranka roztaczało się nad nami błękitne i bezchmurne. Bardziej na zachód, poniżej polnego strumyka, ciągnęła się długa dolina, a nad nią pagórki, porośnięte sosnami, przetykanemi gdzieniegdzie bezlistnemi jeszcze bukami i klonami.
Za domem była kępka jodeł, mroczny cienisty zakątek, w którym wiatr hulał i gdzie zawsze pachniało żywicą. Nieco dalej ciągnęła się gęsta plantacja wysmukłych srebrnych brzóz i szemrzących topoli, a niżej nieco znajdował się dom wuja Rogera.
Naprawo od nas, otoczony również jodłami znajdował się sławetny sad Kingów, którego historję znaliśmy od najwcześniejszego dzieciństwa. Wszystko wiedzieliśmy o tym sadzie z opowiadań ojca i w wyobraźni niejednokrotnie biegaliśmy po nim.
Prawie sześćdziesiąt lat temu sad ten został założony, gdy dziadek King wprowadził po raz pierwszy do domu swoją młodą żonę. Przed ślubem dziadek ogrodził parkanem potężny południowy kawał pola, wystawionego na działanie promieni słonecznych. Było to najpiękniejsze, najbardziej urodzajne pole w całem gospodarstwie i sąsiedzi mówili młodemu Abrahamowi Kingowi, że zbierać będzie piękny plon pszenicy z tego kawałka. Abraham King, będąc człowiekiem małomównym, uśmiechał się tylko i milczał; lecz w wyobraźni widział już wizję przyszłych lat i to pole nie zasiane jednak zbożem; widział na niem szerokie aleje drzew obsypanych owocem i zapatrzone w te drzewa rozradowane oczy dzieci i wnuków, które jeszcze na świat nie przyszły.
Tę wizję należało urzeczywistnić, ale dziadek King nigdy się nie śpieszył. Nie zasadził drzew odrazu, pragnął bowiem, aby rosły wraz z życiem i z historją, aby miały coś wspólnego z każdą chwilą dobrą i radosną, jaka nawiedzi jego dom. To też owego ranka, kiedy wprowadził do domu swoją młodą żonę, wyszli obydwoje na południowe pole i zasadzili pierwsze dwa ślubne drzewa. Drzew tych już teraz nie było, lecz istniały jeszcze wówczas, gdy ojciec nasz był małym chłopcem i co roku pokrywały się kwieciem tak delikatnem, jak delikatna była twarzyczka Elżbiety King, gdy spacerowała po tem starem południowem polu w zaraniu swego szczęścia i miłości.
Gdy Abrahamowi i Elżbiecie urodził się syn, na pamiątkę tę zasadzono nowe drzewo w sadzie. Mieli potem aż czternaścioro dzieci, a każde dziecko miało swoje „drzewko urodzinowe”. Każdą uroczystość rodzinną obchodzono w ten sam sposób i każdy miły gość, który spędził choć jedną noc pod dachem Kingów, musiał koniecznie zasadzić drzewko w sadzie. Jednem słowem, każde owocowe drzewko było pięknym zielonym pomnikiem jakiejś radości lub szczęścia minionych lat. Każdy wnuk miał swe drzewko również zasadzone przez dziadka, gdy tylko nadchodziła wiadomość o jego narodzinach, lecz nie były to wyłącznie drzewa jabłoni – były tam również śliwy, wiśnie i grusze. Wszystkie te drzewa nosiły imiona osób, dla których, albo przez które zostały zasadzone. Obydwaj z Feliksem wiedzieliśmy doskonale o „gruszy ciotki Felicji”, o „wiśni ciotki Julji”, o „jabłoni wuja Aleca” i o „śliwie wielebnego Mr. Scotta”. Wiedzieliśmy o nich od urodzenia i wśród tych drzew poprostu byliśmy wychowywani.
A teraz przyszliśmy do tego sadu, był on przed nami; należało tylko otworzyć maleńką białą furtkę w parkanie i już znaleźlibyśmy się w tem wspaniałem jego królestwie. Lecz zanim doszliśmy do furtki, spojrzeliśmy nalewo, w stronę wygracowanej jodłowej alejki, która prowadziła do domu wuja Rogera. Na samym końcu alejki ujrzeliśmy dziewczynkę, trzymającą w objęciach szarego kota. Podniosła rękę i swobodnie skinęła na nas; zapominając zupełnie o sadzie, ruszyliśmy posłuszni jej wołaniu. Wiedzieliśmy przecież, że musiała to być Historynka, a w tem swobodnem i pełnem gracji jej skinieniu było tyle uroku, że nie mogliśmy mu się oprzeć.
Spojrzeliśmy na nią z takiem zainteresowaniem, podchodząc bliżej, że zapomnieliśmy nawet o zawstydzeniu. Nie, nie była ładna. Była dość wysoka na swoje czternaście lat, smukła i prosta. Dokoła podłużnej, jasnej twarzy – zbyt podłużnej nawet i zbyt jasnej – piętrzyła się czupryna ciemnych wijących się włosów, związanych nad uszami czerwoną wstążką. Jej duże, ładnie wykrojone usta, były czerwone, jak mak, a błyszczące, sarnie oczy posiadały kształt migdałów. Nie uważaliśmy jej jednak za ładną.
I wówczas właśnie przemówiła.
– Dzień dobry – rzekła.
Nigdy nie słyszeliśmy takiego głosu. Nigdy, w całem swojem życiu takiego głosu nie słyszałem. Trudno mi go nawet określić. Mógłbym powiedzieć, że był czysty, że był słodki, mógłbym powiedzieć, że dźwięczał, jak daleki dzwonek, bo wszystko to byłoby prawdą, lecz nie dawałoby jeszcze tego istotnego pojęcia o głosie, jaki posiadała Historynka.
Jeżeli głosy ludzkie mają barwy, to jej głos posiadał barwy tęczy. Nadawał on wypowiadanym słowom tchnienie życia. Wszystko, co mówiła, żyło, oddychało i radowało się. Obydwaj z Feliksem byliśmy zbyt młodzi, aby zrozumieć, czy umieć zanalizować wrażenie, jakie odnieśliśmy, lecz przy powitaniu z Historynką uświadomiliśmy sobie nagle, że dzień był naprawdę „dobry” – wyjątkowo piękny i dobry dzień – najlepszy, jaki istniał kiedykolwiek na świecie.
– Wy jesteście Feliks i Edgar – ciągnęła dalej, potrząsając naszemi dłońmi z miną serdecznego kolegi. Powitanie to było takie inne od zażenowanego powitania Feli i Celinki. Od tej chwili byliśmy już z sobą tak zaprzyjaźnieni, jakbyśmy się znali od stu lat.
– Bardzo się cieszę, że was widzę. Taka byłam twiona, że nie mogłam przyjść wczoraj wieczorem. Specjalnie wstałam wcześniej dziś rano, bo przeczuwałam, że i wy wcześnie wstaniecie i że zechcecie się zobaczyć ze mną. Myślałam, że czekacie, abym wam coś opowiedziała, a ja umiem o wiele lepiej opowiadać, niż Fela i Celinka. Czy uważacie, że Fela jest bardzo ładna?
– Jest najpiękniejszą dziewczynką, jaką kiedykolwiek widziałem – zawołałem z entuzjazmem, pamiętając o tem, że Fela nazwała mnie „przystojnym”.
Portret dziewczyny – włosy spięte z tyłu głowy, krótsze kosmyki luźno po bokach twarzy, krótka grzywka
– Wszyscy chłopcy tak twierdzą – rzekła Historynka, jak mi się zdawało, niezbyt z tego zadowolona. – I ja tak zresztą uważam. Ponadto Fela jest doskonałą kucharką, chociaż ma dopiero dwanaście lat. Ja nie umiem gotować. Próbowałam się nauczyć, ale jakoś mi dziwnie nie idzie. Ciotka Oliwia powiada, że nie mam wrodzonych zdolności na kucharkę, a jabym tak chciała piec smaczne ciastka i pasztety, jak Fela piec potrafi. Ale pozatem Fela jest głupia. Nie mówię tego w złej myśli! Jest tak naprawdę i wy sami wkrótce się o tem przekonacie. Ogromnie lubię Felę, ale uważam, że jest głupia. Celinka jest o wiele mądrzejsza od niej. Celinka jest bardzo dobra, taksamo, jak wuj Alec, a ciotka Janet jest ładna.
– A jaka jest ciotka Oliwja? – zapytał Feliks.
– Ciotka Oliwia jest bardzo ładna. Wygląda, jak bratek – aksamitny, purpurowy i złocisty.
Obydwaj z Feliksem usiłowaliśmy wyobrazić sobie tę aksamitną, purpurową i złocistą kobietę-bratka, o której mówiła Historynka.
– Ale czy jest miła? – zapytałem. Było to przecież najgłówniejsze pytanie wszystkich dorosłych, a dorośli mieli na nas potężny wpływ.
– Jest bardzo miła, ale wiecie, że ma już dwadzieścia dziewięć lat. To przecież podeszły wiek, nieprawdaż? Ja osobiście nie mam z nią żadnych kłopotów. Ciotka Janet powiada, że nie miałby mnie kto wychować, gdyby nie ciotka Oliwja, a ona sama twierdzi, że dzieci powinno się puszczać „samopas”, bo i tak wszystko im jest przeznaczone jeszcze przed urodzeniem. Niezbyt dokładnie to rozumiem, a wy?
Nie, myśmy także nie rozumieli, lecz przyjemnie było, gdy dorośli wypowiadali takie zdania, które ciężko było zrozumieć.
– A jaki jest wuj Roger? – brzmiało nasze następne pytanie.
– Ja osobiście bardzo lubię wuja Rogera – szepnęła Historynka w zamyśleniu. – Jest wysoki i strasznie wesoły, ale zanadto dokucza ludziom. Zadajesz mu jakieś poważne pytanie, a otrzymujesz zawsze komiczną odpowiedź. Wuj Roger prawie nigdy nie wymyśla, ani nie jest zagniewany, a to przecież także coś znaczy. Jest zresztą starym kawalerem.
– Czy nigdy nie zamierza się ożenić? – zapytał Feliks.
– Tego nie wiem. Ciotka Oliwia bardzoby tego pragnęła, bo już ma dosyć prowadzenia gospodarstwa i marzy o tem, aby pojechać do ciotki Julji do Kalifornji. Powiada jednak, że wuj Roger nigdy się nie ożeni, bo szuka ideału, a gdy już taką idealną kobietę znajdzie, napewno ona go nie będzie chciała.
W międzyczasie usiedliśmy na sękatym pniu jodły, a wielki szary kot ocierał się o nas, zawierając z nami przyjaźń. Było to wspaniałe zwierzę o srebrzysto-szarej szerści, poplamionej ciemniejszemi pręgami. Szare koty przeważnie mają szare, albo białe nogi, ten jednak miał cztery czarne łapy i czarny nos. Łapy te nadawały mu wyraz niepowszedniej dystankcji i odróżniały go od innych kotów spacerujących po wsi. Był to najwidoczniej kot, posiadający o samym sobie nadzwyczajne zdanie, to też w pierwszej chwili spoglądał na nas nieufnie.
– Ale to nie jest Topsy, prawda? – zapytałem. Odrazu zorjentowałem się, że pytanie było głupie. Topsy, kot, o którym opowiadał nam ojciec, cieszył się tu niezwykłą popularnością przed trzydziestu laty, ale przecież tak długo żyć nie mógł.
– Nie, ale to jest pra-pra-pra-pra-prawnuk Topsy’ego – rzekła Historynka z dziwną żałością. – Na imię mu Paddy i jest moją własnością. Mamy również podwórzowe koty, lecz Paddy z tamtemi się nie zadaje. Ja osobiście bardzo lubię koty, bo są takie gładkie, jedwabiste i dumne. Pozatem tak mało im do szczęścia potrzeba. Ach, jestem ogromnie zadowolona, żeście do nas przyjechali. Nic się tu nigdy nie dzieje z wyjątkiem takich właśnie dni, więc napewno przepędzimy czas doskonale. Brakowało nam tu dotychczas chłopców, bo był tylko Dan i Piotrek na cztery dziewczynki.
– Cztery dziewczynki? Ach, tak, jest jeszcze Sara Ray. Fela wspominała coś o niej. A jakaż ona jest? Gdzie mieszka?
– Tam, u podnóża pagórka. Nie możecie widzieć jej domu, bo jodły są tam bardzo gęste. Sara jest bardzo miłą dziewczynką. Ma dopiero lat jedenaście, a matka jej jest strasznie surowa. Nigdy nie pozwala Sarze czytać książek. Wyobrażacie sobie? Nic dziwnego, że Sara zawsze pragnie robić takie rzeczy, których matka jej nie pochwala i dzięki temu jest bardzo nieszczęśliwa. Wuj Roger powiada, że matka, która na nic nie pozwala swemu dziecku, sama sobie sprowadza zmartwienia i wcale się nie dziwi, że Sara jest blada, chuda i nerwowa. Ale mówiąc między nami, jestem pewna, że główną przyczyną tego jest, że matka daje Sarze za mało jedzenia. Nie dlatego, żeby była skąpa, rozumiecie – ale uważa, że dla dzieci niezdrowo, gdy za dużo jedzą i że dzięki temu rozwija się w nich łakomstwo. Czyż to nie szczęście, że my nie urodziliśmy się w takiej rodzinie?
– Największe szczęście, że wszyscy urodziliśmy się w jednej rodzinie – zauważył Feliks.
– Prawda? Często o tem myślałam. Często myślałam również o tem, jakby to było strasznie, gdyby dziadek King nie ożenił się z babcią. Wątpię, czy któreś z nas bybyłoby na świecie, a gdybyśmy nawet byli, każde mieszkałoby gdzieindziej i napewno byłoby strasznie nieprzyjemnie. Ile razy myślę o tem, odczuwam wdzięczność dla dziadka i babci King za to, że się pobrali wówczas gdy było na świecie tyle innych panien i tylu kawalerów.
Obydwaj z Feliksem zadrżeliśmy. Odczuliśmy nagle, że uniknęliśmy strasznego niebezpieczeństwa niebezpieczeństwa urodzenia się w jakiejś innej rodzinie. Historynkę skłoniło to do wytłumaczenia nam, jakby to strasznie było, gdybyśmy żyli na świecie jeszcze przed istnieniem naszych rodziców.
– A kto tam mieszka? – zapytałem, wskazując dom po przeciwnej stronie pola.
– Ach, ten dom należy do Niezgrabiasza. Nazywa się właściwie Jasper Dale, ale wszyscy nazywają go Niezgrabiaszem. Podobno pisze poezje. Swój dom nazwał Złotym Kamieniem, prawdopodobnie dlatego, że czytał poezje Longfellowa. W towarzystwie nigdy nie bywa, bo jest strasznie niezgrabny. Dziewczęta śmieją się z niego, a on tego ogromnie nie lubi. Znam o nim pewną historję, którą wam kiedyś opowiem.
– A kto mieszka w tamtym drugim domu? – zapytał Feliks, spoglądając na przeciwną stronę doliny, gdzie widać było między drzewami pochyły szary dach.
– Stara Peg Bowen. Strasznie jest dziwna. Mieszka tam z całem mnóstwem zwierząt podczas zimy, a latem chodzi po okolicy i żebrze. Powiadają, że jest niespełna rozumu. Straszy się nią nas dzieci, mówiąc, że zabierze nas Peg Bowen, jak nie będziemy grzeczne. Ja już teraz nie boję się jej tak, jak kiedyś, ale przypuszczam, że nie byłoby mi bardzo miło, gdyby mnie z sobą zabrała. Sara Ray lęka się jej ogromnie. Piotrek Craig powiada, że Peg Bowen jest czarownicą i twierdzi, że to jej robota, gdy się masło nie udaje. Ale ja tam w to nie wierzę. W dzisiejszych czasach tak rzadko widuje się czarownice. Może nawet czarownice istnieją gdzieś na świecie, ale w każdym razie nie tutaj, na Wyspie Księcia Edwarda. Musiały tu być przed wielu, wielu laty. Znam nawet kilka opowieści o czarownicach, które wam któregoś dnia opowiem. Zobaczycie, że wam krew zakrzepnie w żyłach!
Nie mieliśmy co do tego żadnych wątpliwości. Jeżeli ktokolwiek potrafił opowiedzieć coś w ten sposób, żeby krew w żyłach stygła, to napewno tylko Historynka, posiadająca tak piękny, pełen uroku głos. Ale dokoła nas był pogodny majowy poranek i nasza młoda krew całkiem normalnie w żyłach krążyła. Zauważyliśmy nieśmiało, że spacer po sadzie będzie w tej chwili o wiele przyjemniejszy.
– Doskonale. Na ten temat także znam dużo opowieści – rzekła Historynka, gdyśmy uszli już kilka kroków, poprzedzani przez Paddy’ego, wymachującego długim ogonem. – Cieszycie się, że teraz jest wiosna? Najpiękniejsza nawet zima sprawia, że jeszcze z większą radością witamy wiosnę.
Klamka przy furtce zazgrzytała pod ciężarem dłoni Historynki i po chwili znaleźliśmy się w sadzie Kingów.THE STORY GIRL
CHAPTER I. THE HOME OF OUR FATHERS
“I do like a road, because you can be always wondering what is at the end of it.”
The Story Girl said that once upon a time. Felix and I, on the May morning when we left Toronto for Prince Edward Island, had not then heard her say it, and, indeed, were but barely aware of the existence of such a person as the Story Girl. We did not know her at all under that name. We knew only that a cousin, Sara Stanley, whose mother, our Aunt Felicity, was dead, was living down on the Island with Uncle Roger and Aunt Olivia King, on a farm adjoining the old King homestead in Carlisle. We supposed we should get acquainted with her when we reached there, and we had an idea, from Aunt Olivia’s letters to father, that she would be quite a jolly creature. Further than that we did not think about her. We were more interested in Felicity and Cecily and Dan, who lived on the homestead and would therefore be our roofmates for a season.
But the spirit of the Story Girl’s yet unuttered remark was thrilling in our hearts that morning, as the train pulled out of Toronto. We were faring forth on a long road; and, though we had some idea what would be at the end of it, there was enough glamour of the unknown about it to lend a wonderful charm to our speculations concerning it.
We were delighted at the thought of seeing father’s old home, and living among the haunts of his boyhood. He had talked so much to us about it, and described its scenes so often and so minutely, that he had inspired us with some of his own deep-seated affection for it—an affection that had never waned in all his years of exile. We had a vague feeling that we, somehow, belonged there, in that cradle of our family, though we had never seen it. We had always looked forward eagerly to the promised day when father would take us “down home,” to the old house with the spruces behind it and the famous “King orchard” before it—when we might ramble in “Uncle Stephen’s Walk,” drink from the deep well with the Chinese roof over it, stand on “the Pulpit Stone,” and eat apples from our “birthday trees.”
The time had come sooner than we had dared to hope; but father could not take us after all. His firm asked him to go to Rio de Janeiro that spring to take charge of their new branch there. It was too good a chance to lose, for father was a poor man and it meant promotion and increase of salary; but it also meant the temporary breaking up of our home. Our mother had died before either of us was old enough to remember her; father could not take us to Rio de Janeiro. In the end he decided to send us to Uncle Alec and Aunt Janet down on the homestead; and our housekeeper, who belonged to the Island and was now returning to it, took charge of us on the journey. I fear she had an anxious trip of it, poor woman! She was constantly in a quite justifiable terror lest we should be lost or killed; she must have felt great relief when she reached Charlottetown and handed us over to the keeping of Uncle Alec. Indeed, she said as much.
“The fat one isn’t so bad. He isn’t so quick to move and get out of your sight while you’re winking as the thin one. But the only safe way to travel with those young ones would be to have ‘em both tied to you with a short rope—a MIGHTY short rope.”
“The fat one” was Felix, who was very sensitive about his plumpness. He was always taking exercises to make him thin, with the dismal result that he became fatter all the time. He vowed that he didn’t care; but he DID care terribly, and he glowered at Mrs. MacLaren in a most undutiful fashion. He had never liked her since the day she had told him he would soon be as broad as he was long.
For my own part, I was rather sorry to see her going; and she cried over us and wished us well; but we had forgotten all about her by the time we reached the open country, driving along, one on either side of Uncle Alec, whom we loved from the moment we saw him. He was a small man, with thin, delicate features, close-clipped gray beard, and large, tired, blue eyes—father’s eyes over again. We knew that Uncle Alec was fond of children and was heart-glad to welcome “Alan’s boys.” We felt at home with him, and were not afraid to ask him questions on any subject that came uppermost in our minds. We became very good friends with him on that twenty-four mile drive.
Much to our disappointment it was dark when we reached Carlisle—too dark to see anything very distinctly, as we drove up the lane of the old King homestead on the hill. Behind us a young moon was hanging over southwestern meadows of spring-time peace, but all about us were the soft, moist shadows of a May night. We peered eagerly through the gloom.
“There’s the big willow, Bev,” whispered Felix excitedly, as we turned in at the gate.
There it was, in truth—the tree Grandfather King had planted when he returned one evening from ploughing in the brook field and stuck the willow switch he had used all day in the soft soil by the gate.
It had taken root and grown; our father and our uncles and aunts had played in its shadow; and now it was a massive thing, with a huge girth of trunk and great spreading boughs, each of them as large as a tree in itself.
“I’m going to climb it to-morrow,” I said joyfully.
Off to the right was a dim, branching place which we knew was the orchard; and on our left, among sibilant spruces and firs, was the old, whitewashed house—from which presently a light gleamed through an open door, and Aunt Janet, a big, bustling, sonsy woman, with full-blown peony cheeks, came to welcome us.
Soon after we were at supper in the kitchen, with its low, dark, raftered ceiling from which substantial hams and flitches of bacon were hanging. Everything was just as father had described it. We felt that we had come home, leaving exile behind us.
Felicity, Cecily, and Dan were sitting opposite us, staring at us when they thought we would be too busy eating to see them. We tried to stare at them when THEY were eating; and as a result we were always catching each other at it and feeling cheap and embarrassed.
Dan was the oldest; he was my age—thirteen. He was a lean, freckled fellow with rather long, lank, brown hair and the shapely King nose. We recognized it at once. His mouth was his own, however, for it was like to no mouth on either the King or the Ward side; and nobody would have been anxious to claim it, for it was an undeniably ugly one—long and narrow and twisted. But it could grin in friendly fashion, and both Felix and I felt that we were going to like Dan.
Felicity was twelve. She had been called after Aunt Felicity, who was the twin sister of Uncle Felix. Aunt Felicity and Uncle Felix, as father had often told us, had died on the same day, far apart, and were buried side by side in the old Carlisle graveyard.
We had known from Aunt Olivia’s letters, that Felicity was the beauty of the connection, and we had been curious to see her on that account. She fully justified our expectations. She was plump and dimpled, with big, dark-blue, heavy-lidded eyes, soft, feathery, golden curls, and a pink and white skin—“the King complexion.” The Kings were noted for their noses and complexion. Felicity had also delightful hands and wrists. At every turn of them a dimple showed itself. It was a pleasure to wonder what her elbows must be like.
She was very nicely dressed in a pink print and a frilled muslin apron; and we understood, from something Dan said, that she had “dressed up” in honour of our coming. This made us feel quite important. So far as we knew, no feminine creatures had ever gone to the pains of dressing up on our account before.
Cecily, who was eleven, was pretty also—or would have been had Felicity not been there. Felicity rather took the colour from other girls. Cecily looked pale and thin beside her; but she had dainty little features, smooth brown hair of satin sheen, and mild brown eyes, with just a hint of demureness in them now and again. We remembered that Aunt Olivia had written to father that Cecily was a true Ward—she had no sense of humour. We did not know what this meant, but we thought it was not exactly complimentary.
Still, we were both inclined to think we would like Cecily better than Felicity. To be sure, Felicity was a stunning beauty. But, with the swift and unerring intuition of childhood, which feels in a moment what it sometimes takes maturity much time to perceive, we realized that she was rather too well aware of her good looks. In brief, we saw that Felicity was vain.
“It’s a wonder the Story Girl isn’t over to see you,” said Uncle Alec. “She’s been quite wild with excitement about your coming.”
“She hasn’t been very well all day,” explained Cecily, “and Aunt Olivia wouldn’t let her come out in the night air. She made her go to bed instead. The Story Girl was awfully disappointed.”
“Who is the Story Girl?” asked Felix.
“Oh, Sara—Sara Stanley. We call her the Story Girl partly because she’s such a hand to tell stories—oh, I can’t begin to describe it—and partly because Sara Ray, who lives at the foot of the hill, often comes up to play with us, and it is awkward to have two girls of the same name in the same crowd. Besides, Sara Stanley doesn’t like her name and she’d rather be called the Story Girl.”
Dan speaking for the first time, rather sheepishly volunteered the information that Peter had also been intending to come over but had to go home to take some flour to his mother instead.
“Peter?” I questioned. I had never heard of any Peter.
“He is your Uncle Roger’s handy boy,” said Uncle Alec. “His name is Peter Craig, and he is a real smart little chap. But he’s got his share of mischief, that same lad.”
“He wants to be Felicity’s beau,” said Dan slyly.
“Don’t talk silly nonsense, Dan,” said Aunt Janet severely.
Felicity tossed her golden head and shot an unsisterly glance at Dan.
“I wouldn’t be very likely to have a hired boy for a beau,” she observed.
We saw that her anger was real, not affected. Evidently Peter was not an admirer of whom Felicity was proud.
We were very hungry boys; and when we had eaten all we could—and oh, what suppers Aunt Janet always spread!—we discovered that we were very tired also—too tired to go out and explore our ancestral domains, as we would have liked to do, despite the dark.
We were quite willing to go to bed; and presently we found ourselves tucked away upstairs in the very room, looking out eastward into the spruce grove, which father had once occupied. Dan shared it with us, sleeping in a bed of his own in the opposite corner. The sheets and pillow-slips were fragrant with lavender, and one of Grandmother King’s noted patchwork quilts was over us. The window was open and we heard the frogs singing down in the swamp of the brook meadow. We had heard frogs sing in Ontario, of course; but certainly Prince Edward Island frogs were more tuneful and mellow. Or was it simply the glamour of old family traditions and tales which was over us, lending its magic to all sights and sounds around us? This was home—father’s home—OUR home! We had never lived long enough in any one house to develop a feeling of affection for it; but here, under the roof-tree built by Great-Grandfather King ninety years ago, that feeling swept into our boyish hearts and souls like a flood of living sweetness and tenderness.
“Just think, those are the very frogs father listened to when he was a little boy,” whispered Felix.
“They can hardly be the SAME frogs,” I objected doubtfully, not feeling very certain about the possible longevity of frogs. “It’s twenty years since father left home.”
“Well, they’re the descendants of the frogs he heard,” said Felix, “and they’re singing in the same swamp. That’s near enough.”
Our door was open and in their room across the narrow hall the girls were preparing for bed, and talking rather more loudly than they might have done had they realized how far their sweet, shrill voices carried.
“What do you think of the boys?” asked Cecily.
“Beverley is handsome, but Felix is too fat,” answered Felicity promptly.
Felix twitched the quilt rather viciously and grunted. But I began to think I would like Felicity. It might not be altogether her fault that she was vain. How could she help it when she looked in the mirror?
“I think they’re both nice and nice looking,” said Cecily.
Dear little soul!
“I wonder what the Story Girl will think of them,” said Felicity, as if, after all, that was the main thing.
Somehow, we, too, felt that it was. We felt that if the Story Girl did not approve of us it made little difference who else did or did not.
“I wonder if the Story Girl is pretty,” said Felix aloud.
“No, she isn’t,” said Dan instantly, from across the room. “But you’ll think she is while she’s talking to you. Everybody does. It’s only when you go away from her that you find out she isn’t a bit pretty after all.”
The girls’ door shut with a bang. Silence fell over the house. We drifted into the land of sleep, wondering if the Story Girl would like us.