- W empik go
Hiszpański dublon - ebook
Hiszpański dublon - ebook
Tomasz Kowalski – urodzony w 1970 roku Katowicach. Autor powieści: "Rozmowy na trzech grabarzy i jedną śmierć", "Mędrzec kaźni", "Nie pozwolisz żyć czarownicy" oraz zbioru opowiadań "Przysionek dom dla pozornie umarłych".
„Hiszpański dublon” to kolejna pozycja literacka w dorobku Tomasza Kowalskiego. Po wydanym w 2018 roku zbiorze opowiadań „Przysionek dom dla pozornie umarłych” autor powraca do tego, co uczyniło jego twórczość rozpoznawalną dla sporej rzeszy czytelników w Polsce. Tomasz Kowalski usadowił bowiem fabułę swojej nowej powieści, a jakże by inaczej, na cmentarzu. Znowu pojawią się duchy, zjawiska nadprzyrodzone, siły nieczyste oraz supermoce, a wszystko, jak zwykle, okraszone dowcipem i czarnym humorem. Rzecz jasna, to tylko tło dla opowieści, mające na celu dać czytelnikowi oddech, ponieważ to, co Kowalski chce nam rzeczywiście przekazać, to szereg tematów dotyczących realnych „strachów” dręczących nasze dzisiejsze społeczeństwo. Miedzy nowoczesną Warszawą, a tajemniczym Dolnym Śląskiem rozgrywają się trzy, pozornie niezwiązane ze sobą historie, których punktami wspólnymi będą pewne, dość niezwykłe zdarzenia. A wszystko zaczyna się banalnie, od upadku szczątków chińskiego satelity telekomunikacyjnego na cmentarz w Ząbkowicach Śląskich.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66695-21-4 |
Rozmiar pliku: | 671 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Amerykańska Agencja Kosmiczna oszacowała nawet kiedyś, że prawdopodobieństwo śmiertelnego uderzenia w człowieka szczątków kosmicznego złomu wynosi jakieś jeden do trzech tysięcy dwustu. I może z tego też powodu ludzie niespecjalnie obawiali się o swoje życie, traktując całe to mające wkrótce nastąpić zdarzenie raczej w kategoriach naukowej ciekawostki, niż realnego zagrożenia utraty życia czy uszczerbku na majątku. Poziom zainteresowania i ewentualnych obaw o bezpieczeństwo był zresztą wprost proporcjonalny do wielkości społeczności, do której informacje owe docierały. Bo czy chiński satelita mógł spaść na głowy mieszkańców miasteczka, w którym od wieków nie wydarzyło się nic spektakularnego? Takiego marnotrawstwa w dziedzinie informacji nie przewidzieli nawet najlepsi spece od branży medialnej. Nowy Jork, Wenecja, Singapur, Wyspy Zielonego Przylądka, Teheran – tą są nazwy! To brzmi! Teheran! Ale Ząbkowice Śląskie na Dolnym Śląsku? Kto w ogóle słyszał o Ząbkowicach Śląskich?
A jednak. Pewnego czerwcowego wieczoru, w piątek, prawie stukilogramowy kawał chińskiej myśli kosmicznej, runął na zabytkowy cmentarz położony przy ulicy 1 Maja w Ząbkowicach Śląskich, zabijając przy okazji Bogu ducha winnego mężczyznę, którego tożsamości, póki co, nie udało się ustalić. Kawał srebrnego, rozgrzanego żelastwa zmasakrował ciało człowieka, który najprawdopodobniej odwiedzał grób bliskiej mu osoby. Kogo dokładnie? Tego również jeszcze nie stwierdzono, ponieważ uderzenie było tak silne, iż zniszczyło kilka nagrobków w promieniu trzech metrów od epicentrum uderzenia.
Jako pierwszy na miejscu zdarzenia pojawił się Wacław Leśniczy, grabarz pracujący na cmentarzu przy ulicy 1 Maja. Szybko też stał się on głównym bohaterem licznych wywiadów, których udzielał z radością i zaangażowaniem zarówno krajowym, jak i zagranicznym mediom. Jego nieogolona gęba i proteza prawej dłoni stały się lejtmotywem niezliczonej ilości zdjęć i reportaży pojawiających się na całym świecie przez następną sobotę i niedzielę.
*
Pół roku po tych wydarzeniach, na oddziale psychiatrii sądowej o maksymalnym zabezpieczeniu Regionalnego Ośrodka Psychiatrii Sądowej w Starogardzie Gdańskim, doktor psychiatrii Leon Mazgaj odliczał właśnie ostatnie godziny do zakończenia uporczywego dyżuru, który planowo skończyć się miał o godzinie dwudziestej. Nocą na oddziale zostają jedynie dyżurne pielęgniarki oraz ochrona. Lekarz leżał na otomanie pokrytej beżowym kocem w kratę i czytał niewielką książeczkę. Były to wspomnienia siedemnastowiecznego medyka z Nysy, niejakiego Wilhelma Eduarda Kastnera, który opowiadał o niezwykłej przygodzie, jaka spotkała go w roku 1606 w mieście Frankenstein, dzisiaj znanego bardziej jako Ząbkowice Śląskie. Na kilkudziesięciu stronach Kastner opisywał niezwykłą historię pobytu w tym mieście podczas szalejącej w nim epidemii dżumy.
Co jakiś czas Mazgaj przymykał książkę, by zerknąć na ekran stojącego na stoliku małego telewizora, gdzie transmitowany był właśnie konkurs skoków narciarskich w Engelbergu. Myślami jednak mężczyzna był już zupełnie gdzie indziej. Nadchodzący Sylwester i Nowy Rok połączone z jazdą na nartach spędzić miał bowiem z rodziną w Szklarskiej Porębie. Tygodniowy wypad w góry z żoną i dwoma synami należał mu się jak mało komu. Mijający rok nie był specjalnie udanym okresem w życiu lekarza. Śmierć ukochanej matki oraz problemy z najstarszym synem, który musiał poddać się terapii leczenia od uzależnienia narkotykami, mocno nadszarpnęły zdrowie lekarza, głównie psychiczne. Poza tym, nie układało mu się w małżeństwie. Przelotny romans z pielęgniarką nadwyrężył zaufanie żony. Ten wyjazd miał być zbiorową terapią dla nich wszystkich, ostatnią próbą scalenia resztek rodzinnych więzi. Doktor Leon miał właśnie wrócić do czytania wspomnień Kastnera, kiedy do pokoju dyżurnego weszła siostra Grażyna.
– Przepraszam panie doktorze, że przeszkadzam – wyszeptała.
Siostra Grażyna była dojrzałą, krępą brunetką. Pracowała w szpitalu od jedenastu lat. Chociaż znała się z doktorem Mazgajem od bardzo dawna, to nie ona była przyczyną problemów małżeńskich doktora. Ceniła go zarówno za wiedzę i doświadczenie zawodowe, jak i za (co jest wyjątkiem w relacjach lekarz – pielęgniarka) uprzejmość w stosunku do personelu pomocniczego. Lubili się, można śmiało powiedzieć nawet, że byli przyjaciółmi.
– Błagam – zajęczał lekarz, siadając na otomanie. – Wiesz dobrze, że mam wrócić do pracy dopiero po Nowym Roku. Powiedz, że to nic ważnego. Co? Uciekł ktoś, umarł, pobili się? – uśmiechnął się krzywo.
– Jakby to powiedzieć – zaczęła Grażyna. – Rzecz w tym, że pacjent z zamkniętego, ten dziennikarz niemowa, którego sąd przysłał przedwczoraj na obserwację…
– Co z nim?
– No właśnie. Poprosił, żebyś do niego przyszedł, porozmawiać.
– Porozmawiać? – zdziwił się Mazgaj. – Powiedział ci to? Na głos? Czy może wybazgrał na ścianie? – zażartował, choć widać było, że wcale mu nie miał ochoty gadać dzisiaj z pacjentem. Miał nadzieję, że nic już nie zmąci jego spokoju i doczeka urlopu, leżąc przed telewizorem z książką w dłoni. Przez moment przyszło mu nawet do głowy, żeby machnąć na to ręką i zrzucić wywiad z chorym na swojego kolegę, doktora Dyndula, który przyjdzie do pracy jutro o dziesiątej. Jednak sprawa była zbyt poważna. Sąd wydał postanowienie o obserwacji dziennikarza w szpitalu, oczekując na diagnozę, która byłaby podstawą do ewentualnego umorzenia postępowania karnego i umieszczenia go w szpitalu z oddziałem o maksymalnym zabezpieczeniu. Problem polegał na tym, że człowiek ten od momentu zatrzymania nie wypowiedział ani jednego słowa. Gdyby dyrektor szpitala dowiedział się o tym, że doktor Leon zbagatelizował prośbę pacjenta i odłożył rozmowę na później, będąc jeszcze na dyżurze, mógłby narobić mu problemów z postępowaniem dyscyplinarnym włącznie.
– Boże, za co? – Leon rzucił książkę na bok, po czym zmienił okulary z tych do czytania na te do chodzenia. – Którą mamy godzinę? – spytał.
– Osiemnasta czterdzieści – odpowiedziała pielęgniarka, zerkając na zegarek wiszący na kieszonce jej fartucha.
– No dobra. – Wstał i rozciągnął ramiona. – Kochana moja Grażynko, kawę poproszę i daj znać Staszkowi, żeby ze mną poszedł. Nie wiemy, czego jeszcze nie wiemy o tym naszym gadule. To o co jest podejrzany. – Machnął ręką. – Wolę, żeby Stach był na podorędziu.
Staszek Kolawa był ochraniarzem. Pilnował bezpieczeństwa personelu medycznego, który niejednokrotnie był narażony na ataki ze strony pacjentów. Kawał chłopa. Łysy, dobrze zbudowany i wyszkolony, dawał poczucie względnego bezpieczeństwa. Zawsze pod ręką, studził emocje szalonych głów bandziorów, którym głosy w głowie często nakazywały a to poddusić pielęgniarkę, a to skopać boleśnie pana doktora.
Na krześle przytwierdzonym na stałe do podłogi, tak samo zresztą jak stolik i drugie krzesło, siedział czterdziestoparoletni mężczyzna. Jego szarą, umęczoną twarz zdobiła wielka broda. Oczy podkrążone, włosy na głowie zmierzwione i gęste, mocno przetłuszczone i zaniedbane. Ubrany był w szpitalną pidżamę i szlafrok. Wpatrywał się w swoje dłonie, które pocierał nerwowo, jakby próbował coś z nich zetrzeć. Kiedy tylko w drzwiach zazgrzytał zamek, poderwał się na równe nogi, jakby bał się, że w drzwiach pojawi się nie lekarz, ale sam diabeł.
– Dobry wieczór. Wszystko w porządku? – spytał Mazgaj, uważnie przyglądając się pacjentowi. Za plecami doktora stał Kolawa, gotowy w każdej chwili interweniować. Mężczyzna w szlafroku pokiwał głową kilkakrotnie, po czym usiadł z powrotem na krześle.
– Jak się pan czuje? Coś potrzeba?
– Nie, dziękuję – odpowiedział w końcu pacjent.
– Podobno chciał pan ze mną rozmawiać, cieszy mnie to. – Lekarz usiadł za stołem, dając znać Staszkowi, by ten nie wchodził, tylko pozostał na korytarzu, zostawiając jedynie lekko uchylone drzwi. – Zdaje pan sobie sprawę – doktor zajrzał do akt sądowych pacjenta – panie Marcinie, z jakiego powodu znalazł się pan w naszym szpitalu? – Dziennikarz potwierdzająco skinął głową. – Świetnie. Proszę wiedzieć, że jestem tu po to, by panu pomóc i dobrze, żeby pan o tym pamiętał. To nie więzienie, tylko szpital. Odczuwa pan jakieś dolegliwości, coś pana boli?
– Nie, jest dobrze, trochę mnie tylko mdli… – wymamrotał Marcin.
– To po środkach uspakajających, samo przejdzie. Może chce się panu pić, może napije się pan kawy albo herbaty?
– Nie, dziękuję. – Dziennikarz okazywał zniecierpliwienie, jakby chciał już wyrzucić z siebie dręczące go myśli.
– Dobrze, więc, o czym pan chciał ze mną rozmawiać? – spytał lekarz. – Co się stało? Co panem powodowało, że pan to zrobił? Proszę mi wszystko opowiedzieć.
Marcin milczał przez moment, jakby starał się zapanować nad szumem wspomnień, zapanować nad chaosem myśli, które musiał ułożyć w jakąś sensowną, logiczną opowieść, chronologiczny ciąg zdarzeń. Przetarł zmęczone oczy, nabrał powietrza, po czym zaczął opowiadać.
*
Krople do oczu. Jedno oko, zamrugać, potem drugie. Teraz lepiej. Od wpatrywania się w monitor, a co za tym idzie, od wstrzymywania odruchu mrugania, moje oczy przypominały zdechłą rybę wyrzuconą na brzeg rzeki. Jaka ulga. Odchyliłem głowę i przymknąłem na moment powieki. Miałem dość na dzisiaj. Jeszcze to cholerne ogrzewanie i ciągły, suchy kaszel. Spojrzałem na zegarek, nie było jeszcze siedemnastej, a za oknem ciemno jak w nocy. Nie znoszę zimy! – pomyślałem. Mrok, przenikliwy chłód, błoto – normalnie kino moralnego niepokoju, tyle że w realu. Siedziałem od rana nad tekstem felietonu, który miał pojawić się w gazecie tuż przed świętami, czyli za dwa, trzy dni. Szef zgodził się dać mi urlop na cały tydzień, ale pod warunkiem, że przedstawię mu gotowy materiał dotyczący budzącego się w kraju nacjonalizmu i radykalnych postaw ugrupowań konserwatywno-prawicowych.
Nie, temat super, sam się pisze, tylko… jakoś tak się nie pisał sam. Nic się nie kleiło. Fakt, twórczość pod presją traci na urodzie. Najgorsze było to, że sam podsunąłem temat szefowi, więc jakby na to nie patrzeć, chłop miał prawo przypuszczać, że wiem, co chcę napisać i że jestem już praktycznie gotowy. Nic tylko przelać to na papier i wolne. Kumpel, fotograf, zrobił nawet zdjęcia z ostatniej manifestacji narodowców, jaka się przetoczyła przez Warszawę, naprawdę świetne zdjęcia. Kurczę, a ja co? Kwitłem przed komputerem w coraz to większym poczuciu tworzonego przeze mnie dziennikarskiego gniota. Zapał mnie opuścił i to nagle. Wszystko już właściwie było opisane, chronologicznie. Zdarzenia, wybory, polityka, organizacje, emocje, cała ta równia pochyła, na której znalazł się nasz kraj. Teraz tylko jakaś analiza przyczyn, powodów, wnioski i antycypacja przyszłości. I z tym miałem największy problem. Artykuł musi być, rzecz jasna, wiarygodny, czyli fakty i wydarzenia, ale też ciekawy, a do tego potrzebna jest już wena. Kleciłem zdanie po zdaniu, mozolnie jakbym grzęzł w błocie w za dużych kaloszach. I to mnie najbardziej niepokoiło. Najlepsze teksty to przecież te pisane za jednym zamachem, kiedy myśli wyprzedzają motorykę palców na klawiaturze. Jeszcze nie zapisałeś jednej, a już nadbiegają dwie kolejne. Jeśli zaś męczysz każde zdanie po zdaniu, czytelnik wyczuje to natychmiast, a wtedy najlepszy nawet temat wyląduje w śmietniku obojętności.
Spoglądałem przez okno biurowca, w którym mieści się siedziba redakcji, na smutne, ośnieżone miasto. Święta spędzę w domu, sam. Odkąd rozwiodłem się z żoną trzy lata temu, zawsze świętuję Boże Narodzenie przed telewizorem. Mógłbym, owszem, pojechać do rodziców, ale to chyba wpuściłoby mnie w jeszcze większą depresję. Nie zaryzykuję parogodzinnej dyskusji staruszków na temat mojego życia i błędów, które popełniłem, a przed którymi mnie, oczywiście, wielokrotnie ostrzegano. Wolę chyba samemu zjeść karpia kupionego w Koszykach, choć to trochę dziwne uczucie, jakby ludzkość posadziła cię w kącie za karę. Jasne, nigdy nie przepadałem za wigilią w gronie wielopokoleniowej rodziny, ale z drugiej strony wieczerza z samym sobą jest po prostu do dupy. Mój dziesięcioletni syn Michał, który mieszka na co dzień z matką, zazwyczaj wpada do mnie w drugi dzień świąt. Gramy wtedy na kompie albo oglądamy filmy. No ale dobra, dosyć biadolenia, czas wrócić do pracy.
„Tak samo działali naziści – pisałem. – Ich bojówki składały się głównie z przestępców i zwykłych, ulicznych zakapiorów, którym nałożono mundury i wyznaczono, historycznie usprawiedliwiony cel. Dzisiejsza władza najchętniej podpaliłby ten kraj niczym Reichstag, by tylko zdobyć jeszcze większą władzę. Powiecie, że przesadzam, że taki scenariusz nie ma prawa się ziścić w XXI wieku, w środku nowoczesnej Europy. Otóż może się ziścić, a ludzie kochający wolność, tolerancję, prawo do własnych wyborów, do różnorodności, jak 80 lat temu w Republice Weimarskiej, obudzą się któregoś ranka z ręką w żelaznym nocniku” – kropka. Dobre – pomyślałem – „w żelaznym nocniku”. Podoba mi się. – Uśmiechnąłem się do siebie.
W tym momencie do mojego pokoju weszła Alina – koleżanka z działu promocji i, nie ukrywam, obiekt moich westchnień oraz erotycznych wizji. Ma trzydzieści siedem lat i jak ja jest samotna. Wywaliła swojego faceta pewnego wiosennego dnia, jakieś dwa lata temu. Oczywiście jej samotność różniła się mocno od mojej. Była kobietą twardo stąpającą po ziemi, a jednocześnie korzystającą z uroków życia bez skrępowania czy wyrzutów sumienia. Nie twierdzę, że jest rozwiązła czy, jak to mówią, puszczalska. Ot, po prostu, jest niezależna, bez zobowiązań, a przede wszystkim jest piękna i nieprawdopodobnie seksowna. Owszem, rozmawiamy ze sobą, jak to w pracy, ale nigdy nie miałem na tyle odwagi, a właściwie tupetu, żeby zaproponować jej coś więcej niż pomoc przy zacinającym się ksero, albo żeby zagadać o czymś innym, niż plany na weekend. Inna sprawa, że Alina doskonale czytała moją obleśną nieśmiałość i nienaturalność pozy luzaka, którą przyjmowałem za każdym razem, kiedy stawała obok mnie, dotykając mojej ręki podczas dyskusji o pogodzie na przykład. Znała się na tym, kokietka. Zresztą, tak w jej obecności zachowywała się większość męskiej populacji zatrudnionej w naszej redakcji, taka prawda. Wciągnięte brzuchy, pozorny brak zainteresowania jej dekoltem, obniżone głosy i miny łowców marlinów. Klasyka w wykonaniu naćpanych testosteronem samców.
– Cześć, nie przeszkadzam? – spytała, przysiadając zalotnie na krawędzi mojego biurka. Chyba jednak nie chodzi o ksero. Wtedy stanęłaby w drzwiach. Jednak teraz jej zgrabny tyłeczek wsparty o mebel zwiastował coś bardziej ekscytującego, chyba że to tylko nadinterpretacja znaczeń, wynikająca z mojej dwuletniej przerwy w seksie? Odchyliłem się więc na fotelu, przyjmując, a jakże, pozę luzaka i minę łowcy marlinów.
– W niczym – odpowiedziałem. – W czym mogę ci pomóc?
– Nad czym teraz pracujesz?
Pyta czy chce wiedzieć? – pomyślałem. Szybko jednak zreferowałem jej treść felietonu, kładąc przy tym szczególny nacisk na zagrożenie utraty życia, jakie niósł ze sobą sam temat i wzbudzona nim nienawiść ze strony środowisk nacjonalistycznych.
– Aha! – dopowiedziała beznamiętnie, patrząc w okno.
„Aha”? Czyli jak zwykle jestem niewidzialny. Produkuj się człowieku, bądź miły, a i tak nikogo to nic, a nic nie obchodzi. Więc po co przyszła w tej obcisłej sukience i po jaką cholerę pręży się na biurku niczym szansonistka na fortepianie?
– Słuchaj, zapytam wprost. Co robisz w święta? Jakieś plany?
– No wiesz. Co robię? To co wszyscy, to znaczy, no wiesz… – zacząłem się plątać. – OK, siedzę w domu, sam – poddałem się po chwili. Zresztą nie ma co udawać. Wszyscy wiedzą, że jestem po rozwodzie i nie jestem w związku, ani stałym, ani żadnym innym.
– No to słuchaj. Wynajęliśmy z kilkoma znajomymi fajną miejscówkę w Dusznikach Zdroju. Stara poniemiecka willa przerobiona na pensjonat i SPA. Pomyślałam, że byłoby fajnie, gdybyś pojechał z nami. Co ty na to?
Co ja na to? Powiedz tylko, kiedy mam przyjechać, miła moja. Nie mogę uwierzyć. Ja chyba śnię. Tylko czy aby ona się nade mną nie lituje? Nie, to byłoby bez sensu. Tu nikt się nad nikim nie lituje. Więc czyżby?
– Dzięki – odrzekłem. – Świetny pomysł. Tylko wiesz, czy będę tam pasował, to w końcu twoi znajomi, sama rozumiesz, nie chcę przeszkadzać…
– Pojedziesz tam ze mną – przerwała mi nagle. – To wystarczy. Chyba że nie masz ochoty, zrozumiem.
– Oczywiście, że mam! Po prostu… – nie mogłem wykrztusić słowa. – Po prostu trochę mnie zaskoczyłaś i tyle. Nigdy, no wiesz, nie przypuszczałem, że… – chrząknąłem – zwracasz na mnie uwagę.
– No widzisz, niespodzianka. To co? – Wstała. – Spędzamy te święta razem czy nie?
– No pewnie! – Aż wstałem z krzesła. – Z przyjemnością. Bardzo ci dziękuję, że o mnie pomyślałaś. – W pokoju zrobiło się jakby jaśniej. Czułem, jak bije mi serce, ale starałem się zachować spokój. – Jakieś szczegóły? – spytałem dla pewności.
– My, to znaczy ja i jeszcze dwie pary, ruszamy jutro rano. Tu masz adres. – Wsunęła mi pod laptopa białą karteczkę. – Przyjedziesz, o której chcesz. Tylko nie każ mi czekać zbyt długo. – Uśmiechnęła się, po czym wyszła. W powietrzu unosił się zapach jej perfum. W głowie zawirował mi świat. Pojawiać się zaczęły obrazy świąt w Dusznikach i niewiele one miały wspólnego z Bożym Narodzeniem, oj niewiele. Byłem jednocześnie podniecony i mocno szczęśliwy. Kurczę, z zasady nie wierzę w duchy, ale teraz chyba mnie jakiś nawiedził, taki świąteczny, coś jak od Dickensa i dał mi najpiękniejszy prezent pod choinkę, jaki sobie mogłem tylko wymarzyć. Ta nagła zmiana wydarzeń była tak nadnaturalna, tak niezwykła, tak nieprawdopodobna, że może faktycznie, to jakieś siły nieczyste szykują na mnie swoją pułapkę? Niech mnie więc łapią. Musiałbym być skończonym idiotą, gdybym się tej pokusie miał oprzeć. Już widzę spojrzenia kolegów, kiedy wrócę z urlopu. A, właśnie – trzasnąłem się ręką w czoło. – Urlop. Przetarłem oczy i zabrałem się za pisanie. Byle szybko. Teraz najważniejsze jest to, co czeka mnie w górskim hoteliku w Sudetach. Sprawdziłem, na czym skończyłem. „…w żelaznym nocniku”. Dobra, jeszcze tylko _bla, bla, bla_. Potem kolejne _bla, bla, bla_ i już, skończyłem. Wcisnąłem klawisz Enter i poszło.
Następnego dnia wstałem trochę za późno. Była jedenasta, kiedy zacząłem się pakować. Szczerze mówiąc nie byłem przygotowany na zimowy wypad za miasto, przez co straciłem sporo czasu na dokopanie się do odpowiedniej na takie warunki odzieży. Biegałem po mieszkaniu jak opętany. Między spacerami po zaśnieżonych deptakach uzdrowiska a uroczystą wieczerzą wigilijną była spora przepaść, którą również należało czymś wypełnić. Składałem ubrania, a w telewizji, co chwila, pojawiały się niepokojące komunikaty o bardzo trudnych warunkach na drogach całej Polski. Zawieje, zamiecie i tak zwana widzialność, a właściwie jej brak. Mimo tego humor mi dopisywał, musiał. W końcu jechałem spędzić kilka dni i nocy z Aliną. Kurwa! – wrzasnąłem na głos. – Przecież jadę na święta! Spojrzałem na zegarek. Muszę kupić jeszcze jakiś prezent. Ale dałbym ciała! Prysznic, golenie, walizki w rękę i jazda. Po drodze galeria handlowa. Trochę się nachodziłem, zanim znalazłem coś odpowiedniego na taką okazję. W końcu kupiłem Alinie piękny naszyjnik, którego głównym elementem była pozłacana replika hiszpańskiego dublona, fajna rzecz. Koniec z końcem wyjechałem z Warszawy o siedemnastej. Przede mną czterysta sześćdziesiąt kilometrów jazdy. Faktycznie, warunki były mocno średnie. Ślisko, ciągle padający śnieg i wszechobecne pługi śnieżne. Cholera, mogłem wyjechać wcześniej. Mogłem? Jakbym mógł, to bym wyjechał, no nie? Bez sensu. Do Piotrkowa Trybunalskiego jechało się jeszcze całkiem przyzwoicie. Włączyłem nawet głośniej muzykę i docisnąłem pedał gazu. W radiu Lombard i „Mister of America”. Ha! Dawno tego nie słyszałem. Fajny kawałek, pod nóżkę.
– „Ta autostrada sunie szlakiem gwiazd
Posłuszna rytmom jego rąk
Wiruje pod kołami znów
Siedem mil krainy snów”
Nuciłem pod nosem, wybijając rytm na kierownicy. „A ona czeka, ona wciąż czeka…” – uśmiechnąłem się pod nosem. Będzie dobrze. Nic się nie może stać. Nabrałem nagle dziwnej pewności siebie. Czterysta kilometrów to w końcu nie ocean. Jakoś się tam dostanę. A kiedy już tam będę… Kurwa! Zarzuciło mi autem. Uf! Dobra nasza. Trzeba się skupić, panie mister of America – mruknąłem pod nosem do siebie. Zwolniłem. Im dalej na południe, warunki stawały się coraz to gorsze. Śnieg praktycznie padał bez przerwy. Co jakiś czas mijałem wielką ciężarówkę wbitą w zaspę na poboczu drogi. Fatalnie. Robiło się późno, a ja nie posuwałem się specjalnie naprzód. Nagle esemes. Może to Alina niepokoi się o moje zdrowie? Spoglądam. Nie, to tylko Waldek, szef: „Tekst niedopracowany, wstrzymuję druk. Wrócisz, to pogadamy. Wesołych”. Wal się, Waldek! Rzuciłem telefon na siedzenie. Jeszcze ten będzie mnie tu wkurwiał. Wyłączyłem radio.
Po paru godzinach brnąłem już krętymi drogami Dolnego Śląska. W innych okolicznościach pewnie piałbym z zachwytu nad mijanymi właśnie przeze mnie krajobrazami. Piękne poniemieckie miasta i miasteczka, stare folwarki, pałacyki i zamki. Teraz jednak musiałem uważać na każdym zakręcie, serpentynie czy skrzyżowaniu. Byłem zmęczony, oczy bolały od wypatrywania drogi, która miejscami niczym nie różniła się od pobocza czy pola. Nagle na wysokości Ziębic – bez sensu, że tędy akurat poprowadziła mnie nawigacja – zatrzymała mnie policja. Dwa radiowozy migające niebieskimi światłami. Aspirant w czapce uszatce na głowie i świecącą na czerwono pałką w dłoni poinformował mnie, że droga jest nieprzejezdna. Ciężarówka pełna trzody wiezionej do rzeźni stanęła w poprzek drogi, a jedna z przyczep przewróciła się na bok. No już większej makabry nie można sobie wyobrazić – pomyślałem. Na moje pytanie, jak inaczej mam jechać do Dusznik, policjant poradził mi, żebym o tej porze i w tych warunkach dał sobie po prostu spokój.
– Nich pan wjedzie do Ziębic i poszuka noclegu!
– Ale jak?! – darłem się przez uchylone okno. – Gdzie znajdę teraz jakiś nocleg, poza tym… – W tym momencie do samochodu podszedł jakiś człowiek. Starszy facet, twarzy dokładnie nie widziałem, jak nic tutejszy.
– Pan pojedzie na ulicę Stawową, zurück! – zakręcił ręką w powietrzu. – To kawałeczek stąd. Tam są domy. Spyta pan i za parę groszy przeczeka. Oni tam często wynajmują pokoje. Musi pan przejechać przez centrum miasta, ale to nur ein Katzensprung, nie jest daleko!
– Niech pan zawraca! – zakomenderował policjant. – Tu pan nie może stać!
Z trudem zawróciłem na wąskiej drodze o mało nie zakopując się w śniegu na poboczu. Była dwudziesta czterdzieści.
– Na Stawową! – krzyknął jeszcze na koniec nieznajomy, machając ręką w stronę miasta.
Dobra, dobra! – Dałem znać ręką, że zrozumiałem. – Stawowa, srowa – zamruczałem pod nosem ze złością. Ja muszę się dostać do Aliny, a nie na Stawową. Koła zaczęły mi buksować na oblodzonej drodze. Dałem za wygraną. Chyba jednak poszukam tej kwatery. Prześpię się, a rano ruszę w dalszą trasę. Może warunki nie będą dużo lepsze, ale za dnia zawsze jakoś przyjemniej, no i może usuną tę piekielną ciężarówkę z drogi.
W samym mieście było trochę lepiej, spokojniej. Latarnie żółtym światłem rozpraszały zadymkę, a i jezdnie w lepszym stanie. Stawowa, Stawowa… – powtarzałem w myślach, wytężając wzrok skierowany na nawigację. Mijałem przepiękne, stare kamienice, głównie XVIII- i XIX-wieczne, jakiś ratusz z wieżą, średniowieczne kościoły, mury obronne i bramy. Mimo zmęczenia i pewnej nerwowości, podziwiałem zabytkową architekturę tego byłego niemieckiego miasta. Widać, że burza historii tak zwanych ziem odzyskanych, odbiła swoje tragiczne piętno na tym regionie Polski. Fakt, było późno, a i pogoda nie nastrajała do spacerów, ale odnosiłem wrażenie, że otaczająca mnie pustka, jest tu czymś złowrogo naturalnym. Jakby z tego miasta uszło dawne życie, które musiało tu przecież kiedyś tętnić. Piękno, ale także bogactwo tutejszych kamienic i kościołów były tego świadectwem. Wyjechałem poza rynek, by po chwili znaleźć się na wąskiej i krętej ulicy Stawowej. Faktycznie, same domy. Też stare, na pewno jeszcze przedwojenne. Opuściłem szybę w oknie, by zetrzeć przylegający do niej śnieg. Może tu? Numer 13. Zapytam. Zadzwoniłem parokrotnie, ale bez skutku. Już miałem podejść do następnego domu, kiedy w końcu w drzwiach pojawiła się kobieta. Była w wieku około sześćdziesięciu lat. Na fioletową podomkę miała założony beżowy kardigan, a na ramiona zarzucony ocieplany płaszcz. Zapytałem, czy istnieje możliwość wynajęcia pokoju na jedną noc. Kobieta uśmiechnęła się, po czym usłyszałem dźwięk elektromagnesu uwalniającego zamek w metalowej bramce. Pani Barbara, tak miała na imię, była właścicielką tego ogromnego, jak się po chwili okazało, domu. Mieszkała w nim sama. Mąż zmarł jakiś czas temu, a synowie wyjechali za pracą do Niemiec. Opowiedziałem jej całą historię mojej nieszczęsnej podróży z Warszawy do Dusznik Zdroju. Po zjedzeniu kolacji, a dokładnie rzecz biorąc, kilku wyśmienitych, wieprzowych frankfurterek i wypiciu herbaty, gospodyni pokazała mi pokój, a właściwie izbę z wielkim łóżkiem, nad którym wisiał obraz przedstawiający Chrystusa odpoczywającego w gaju oliwnym.
– O której życzy pan sobie śniadanie? – spytała.
– Droga pani, chciałbym wyjechać jak najwcześniej. Może o ósmej, jeśli to nie kłopot?
– Obudzę pana. Tymczasem dobrej nocy. – Uśmiechnęła się uprzejmie.
– Dobranoc – odrzekłem. – I jeszcze raz dziękuję! – krzyknąłem na odchodne w stronę znikającej za zamykającymi się drzwiami Barbary.
W pokoju prócz łóżka była jeszcze szafa, jakaś skrzynia czy kufer. Na ścianie lustro, pod nim mała umywalka. Widać, że kwatera przeznaczona była dla gości z zewnątrz, choć, prawdę mówiąc, pensjonat to to nie był. Czysto, schludnie, ale tak po domowemu, jak na wsi. Ściany w kolorze łososia przyozdobione srebrnym wzorem spod wałka. Klasyka – pomyślałem, uśmiechając się do siebie. Ważne, że jest gdzie się przespać i cena przyzwoita, w Warszawie nie do pomyślenia. Zdjąłem ubranie i założyłem dres. W nocy może być chłodno. Byłem tak zmęczony, że nie mogłem zasnąć. Rzucałem się z boku na bok. Nigdy nie potrafiłem tego pojąć, dlaczego tak jest, że im bardziej człowiek zmęczony, tym trudniej mu zasnąć. Leżąc na boku wpatrywałem się w drewniane drzwi prowadzące nie wiadomo dokąd. Może to jakieś przejście do innego pokoju albo pomieszczenia gospodarskiego? Niby nic nadzwyczajnego w stuletniej, wiejskiej chałupie, ale nie mogłem się oprzeć pokusie, by nie wstać i nie sprawdzić, co też za nimi się znajduje. Wstałem więc.
Drzwi, ku mojemu zdziwieniu, nie stawiały oporu. Nie były zamknięte na klucz ani sklejone farbą, nie miały zardzewiałych zawiasów. Starałem się nie hałasować. Głupio by było, gdyby ta zacna kobieta, która udzieliła mi schronienia i gościny pod swoim dachem, nakryła mnie teraz na szperaniu w jej prywatnych rzeczach. Było bardzo cicho. Coś niezwykłego, taka cisza nie zdarza się w mieście. Kiedy tylko uchyliłem tajemnicze drzwi, do moich nozdrzy dotarł zapach pleśni i wilgoci. Zajrzałem do wnętrza, było ciemno. Ostrożnie dotykałem dłonią zmurszałej ściany. Ble! Jakieś pajęczyny, brud. Po chwili wyczułem pod palcami kształt starodawnego bakelitowego włącznika. Przekręciłem motylkiem, przymykając przy tym oczy. Bałem się, że stara instalacja raczej porazi mnie prądem, niż zadziała. Na szczęście dla mnie palce miałem całe, a w pomieszczeniu zrobiło się nieco jaśniej. Tuż pod sufitem wisiała obskurna, metalowa lampa, taka jak w obozowych barakach. Ostrożnie wszedłem do środka. Było to pomieszczenie gospodarcze, coś jakby szopa, na pewno nie kolejny pokój do wynajęcia. Do drewnianej ściany naprzeciw mnie, przytwierdzone były półki i jakieś haki. Na półkach stały zaś słoiki, takie ze szklanym wieczkiem dociśniętym sprężynką. Nie wiem, co było w środku, pewnie jakieś przetwory? Część z nich była chyba tak stara, jak ten dom, ale były też nowsze. Poukładane jeden przy drugim. Na hakach wisiały kawałki skór, jakby przygotowane do dalszej obróbki i gotowe już paski do spodni. Wisiała też siekiera, kilka noży i piła, wszystko pokryte rdzą. Po lewej stronie do ściany przytwierdzony był stary, zegar z kukułką ze Szwarcwaldu. Nie chodził. Boże, jak ja dawno czegoś tego nie widziałem. Rodzice mieli taki zegar. Wyglądał jak alpejski domek. Miał wahadełko i ciężarki w kształcie szyszek, a nad tarczą otwór, z którego wyskakiwała drewniana kukułka. Pośrodku izby stał wielki, drewniany stół. Ogromny, bardziej chyba warsztat niż miejsce do biesiadowania. Na nim leżała cynowa miska, nad którą przytwierdzona do blatu, stała maszynka do mięsa, taka na korbę. Prócz lampy, do sufitu przymocowany był gruby łańcuch zakończony hakiem. Po prawej stronie, z boku znajdował się wielki, kuchenny kredens z szufladami i licznymi szafkami zamykanymi szklanymi drzwiczkami – w większości uszkodzonymi i popękanymi. Podszedłem bliżej. Zaintrygował mnie, bowiem dziwny kształt majaczący na samej górze mebla. Była to stara lalka, dziecięca zabawka ubrana w czarną, koronkową sukienkę z nadpaloną twarzą, która okrakiem siedziała na rogu kredensu. Makabra – pomyślałem, krzywiąc się. Poza tym stały tam jeszcze dwa drewniane krzesła, jakieś wiadra, to wszystko. Dziwne – wzruszyłem ramionami. Drzwi otwarte, każdy może tu wejść i pewno wchodzi, a w środku brud i pajęczyny, jakby nie było tu żywego człowieka od dziesięcioleci. Dobra, idę spać, też mi wielka tajemnica – uśmiechnąłem się do siebie. Spojrzałem na swój zegarek. Rany boskie, to już po jedenastej? A jutro przecież…
Nagle, ku mojemu zdziwieniu, lampa wisząca nade mną, poruszyła się, a na ścianach zamigotały cienie. Przeciąg jakiś, czy co? Po plecach przebiegł mnie dreszcz. Spadam stąd, okropne miejsce – powiedziałem do siebie. Złapałem za klamkę w drzwiach. Zamknięte, ani drgną. Zacząłem nimi szarpać. Zatrzasnęły się, do cholery? Jak to możliwe? No pięknie. Co teraz? Zacznę się trzaskać, obudzę gospodynię i co jej powiem? Z drugiej strony mogę nie mieć wyjścia. Nie spędzę nocy w tym syfie. Że też mnie, kurwa, podkusiło patrzeć – złorzeczyłem pod nosem. I w tym właśnie momencie zamarłem. Poczułem, że nie jestem tu sam. Było to uczucie tak realne, tak wyraźne, że aż bałem się odwrócić i spojrzeć w twarz przybyszowi. Serce waliło mi młotem. Czułem, jak pot zrosił mi czoło.
– Pan się nie boi. Tu się nie ma co bać – odezwał się jakiś męski głos.
Odwróciłem się powoli. Tuż za stołem stał postawny, brodaty mężczyzna. Na oko pięćdziesięciolatek. Na sobie miał fartuch rzeźniczy. Wsparty o blat, kręcił korbą od maszynki, dokładając kawałki mięsa. Z przyniesionego najprawdopodobniej przez siebie wiadra, wystawały… ludzkie dłonie? Sama jego postać, choć przecież obecna, tego byłem pewien, wyglądała trochę jak stary film wyświetlany na, słabej jakości, ekranie. Zrobiło mi się słabo. Albo straciłem zmysły, albo śnię, albo… to duch. Prawdziwy, najprawdziwszy, ja pierdole, duch!
– Bitte, setzen Sie sich. – Wskazał na krzesło. – Pan siada.
Puściłem klamkę, moją ostatnią nadzieję na powrót do rzeczywistości i ruszyłem w kierunku krzesła, nie spuszczając przy tym z oczu zjawy ani na moment. Mężczyzna przestał mielić mięso, po czym wytarł ogromne dłonie w szmatę.
– Dobry wieczór. Mein Name ist Karl Denke – wskazał na siebie. Nazywam się Karl Denke, chociaż tu, w Münsterberg, ludzie mówią o mnie Ojczulek, Ojczulek Denke. Mili ludzie. I dobrzy, dobrzy ludzie. – Duch mówił po polsku, ale z wyraźnie niemieckim akcentem.
– Opowiem panu trochę o sobie, moim mieście i o ludziach, których spotkałem. Opowiem panu o człowieku – ponownie wskazał na siebie – któremu przyszło żyć w Niemczech lat dwudziestych, i wcześniej. In seltsamen Zeiten, w dziwnych czasach. Dziwnych dla wszystkich, nie tylko Niemców, ale reszty Europejczyków tyż. Moja opowieść skończy się – spojrzał na wiszący na ścianie zegar, który, o dziwo, machał raźno swoim wahadełkiem – skończy się właśnie wtedy, kiedy powinna się skończyć. Ale, póki co, pan słucha.
Skinąłem pokornie głową, dając znak, że się zgadzam. Zresztą, jakie miałem wyjście? Drzwi zamknięte; jak nic to jego sprawka, a skoro tak, nie pozostało mi nic innego, jak usiąść i posłuchać. Poza tym zwyczajnie się go bałem i nie mogłem mu się sprzeciwić. Pierwszy raz w życiu spotkałem ducha. Jak się zachować? Co należy zrobić, gdy widzi się zjawę? Uciec? Pewnie tak, ale ja nie miałem dokąd. Ręce mi się trzęsły, a prawdę mówiąc wszystko mi się trzęsło.
– Mieszkam w tym domu przy Teichstraße 10 od wielu już lat. Samotnie, bez rodziny, bez żony, bez Kinder. Może dlatego tak bardzo potrzebuję towarzystwa sąsiadów, a także obcych – wskazał na mnie – kompletnie nieznanych mi ludzi. Człowiek nie może przecież żyć zupełnie sam, bo by zwariował, man wäre verrückt geworden. – Zakręcił palcem wokół skroni. – Ja nie jestem specjalnie towarzyski, czasem taki ze mnie nawet mruk, ha! Ale lubię ludzi, są mi bardzo potrzebni. – Spojrzał na wiadro z odciętymi dłońmi i uśmiechnął się obleśnie. – Pan się mnie boi? Pan nic nie mówi. Ja wiem, ludzie tak mają, boją się takich jak ja. Ale ja panu nic nie zrobię. Ich kann nicht. – Podszedł do mnie i wyciągnął dłoń, która zatopiła się w moim ciele. – Widzi pan? Nie mogę. A nawet jakbym mógł, to nie chcę. Wozu auch? Pan jest tu u mnie gość. – Duch wrócił do stołu i ponownie zakręcił korbą w maszynce. – Pan żyjesz swoim życiem, a ja swoim nieżyciem.
Urodziłem się niedaleko stąd, na wsi am 12 sierpnia im Jahre 1870. Ojciec mój był rolnik, dobry gospodarz, na pewno lepszy niż ja. Całe szczęście, że mam brata, Adolfa, który odziedziczył ojcowiznę. On przynajmniej wdał się w rodzica. Tak samo gospodarny, zasadniczy i ambitny. Nie to co ja. Przynajmniej majątek nie poszedł na zmarnowanie. Nie powiem, ja też próbowałem zostać Bauer, a jakże. Za odziedziczone po rodzicach pieniądze kupiłem nawet niewielkie gospodarstwo, ale wszystko verloren wie Hopfen und Malz, diabli wzięli. Nie nadaję się do tego. Jedyne, co uprawiam teraz, tu, to rabarbar w ogrodzie. Dobry na kompot, placek. Sprzedałem to potem diese Wirtschaft w cholerę i kupiłem w końcu dieses Haus. A jedyna rzecz, jaka naprawdę została mi z tamtych lat, to umiejętność szlachtowania świń i bydła i – uśmiechnął się – niezły talent kulinarny. I całe szczęście. Bez fachu rzeźnika pewno byłbym już kolejnym, bezrobotnym, bezdomnym włóczęgą, a tak przynajmniej mogę wyżywić siebie i całą rzeszę współobywateli unseres wunderbaren Landes. Wspominałem już, że ludzie w naszym mieście mówią na mnie Ojczulek? Ojczulek Denke? Ta, powtarzam się – machnął ręką. – Kim jestem? Niemcem? Jawohl! Weteranem ostatniej wojny? Jawohl! Obywatelem Münsterberg? Natürlich. Ale staram się też być człowiek w tych smutnych, trudnych czasach. Ludzie podobno mnie lubią i szanują. Nie mówię tego, żeby się chwalić. Tyle we mnie próżniak, ile w każdym, ciężko pracującym człowiek. Chociaż? Nie powiem, mam satysfakcję. To duży zaszczyt być lubianym przez ten udręczony i tak nieufny naród. Widać, w tych podłych czasach, odrobina dobroci i poświęcenia dla drugiego człowiek wystarczy, by stać się szanowany obywatel. Mówią też o mnie Philanthrop. O, ja! Wielkie słowo. Zbyt wielkie, jak na kogoś takiego, jak ja. Cóż, ja to jestem po trosze rzemieślnik, po trosze Händler. Takie czasy. Trzeba sobie radzić.
Słuchałem go, zastanawiając się przy okazji, czy on zdaje sobie sprawę, że mamy 2013 rok? Opowiadał mi o sobie, jakbyśmy przenieśli się, a właściwie, jakbym ja przeniósł się do dwudziestolecia międzywojennego. Opowiadał w czasie teraźniejszym, mając świadomość tego, że jest przecież duchem. Dziwne było to wszystko.
– Nasze miasto – kontynuował – nie jest ani duże, ani małe. Takie Münsterberg. Browar, cukrownia, zakłady ceramiczne i fabryka konserw von Seidel. Oczywiście Kirche, Schule, nawet kino. Lubię kino. Pan lubi kino? – Skinąłem potakująco głową. – Kiedyś Münsterberg nazywał się Ziębice. Był dużym księstwem na Śląsku. No i co z tego, zapyta pan? Ano nic. Dzisiaj nie tylko to miasto, ale cały kraj padł kolana i nie może się z nich podnieść. Wojna spustoszyła Europę, wypaliła też naszą, niemiecką duszę. Patrzę na swoich sąsiadów, kochanych mieszkańców miasta i widzę, że stało się coś złego. Coś tragicznego. Nie chodzi o to, że jest kryzys i ciężko jest żyć. W końcu z wieloma rzeczami można sobie jakoś poradzić. No bo niby powodów do szczęścia i smutku tyle samo, co za Kajzera. A jednak das Herz blutet. – Denke na moment zamilkł. Smutno patrzył na blat stołu, który przecierał niczym barman ladę. – Byłem na tej wojnie. Długo, może zbyt długo. Trzy lata, Drei Jahre im Schützengraben. Widziałem rzeczy, od których włos się jeży na głowie. To, z jaką łatwością panowie w czarnych, błyszczących cylindrach i eleganckich frakach marnowali ludzi, wołało o pomstę do nieba. Wkoło tylko trupy. Pełno. Keine Menschen, keine Körper, nur Kanonenfutter, jawohl, nur Fleisch. Tony zepsutego, zmarnowanego mięsa. Jednak wtedy, aż do zakończenia wojny, mieliśmy poczucie, że to wszystko, to całe zło, nieszczęście dotyka nas w równym stopniu, wszystkich, alle zusammen. Wszy żarły nas zajadle i bezlitośnie, tak samo; Francuzów, Brytyjczyków, Rosjan. Cały świat uwikłał się w tę awanturę i solidarnie, to dawał, to brał po dupie. A potem przyszedł Wersal. Nagle okazało się, że staliśmy się Verbrecher, zbrodniarzami! „Allein die Deutschen sind des Kriegsausbruchs schuldig”. Tak napisali! I tak, wszy zeszły ze wszystkich, jak ręką odjął, tylko nie z nas, Niemców. I gryzą nas tak do dnia dzisiejszego. Same odszkodowania to sto dwadzieścia trzy miliardy Marek w złocie. Sto dwadzieścia trzy miliardy! Będziemy to spłacać bis zum Jahr 1980! Nikt tego nie wytrzyma. A przecież nawet dziecko wie, że tej wojny chcieli alle, wszyscy i tylko czekali na moment, żeby skoczyć sobie do gardeł. Szkoda gadać. – Machnął ręką. – Pojawił się nawet, pan wisz, jakiś czas temu, jeden młody Austriak. Nazywa się jakoś tak… na „H”, nie pamiętam.
– Hitler – wykrztusiłem w końcu.
– Co pan mówi?
– Hitler – powtórzyłem.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_Z powrotem!
Niedaleko
Proszę usiąść.
Nazywam się…
W dziwnych czasach
dzieci
Człowiek by oszalał
Nie mogę.
Po co?
12 sierpnia 1870 roku
Rolnik
zagubione jak chmiel i miód (idiom.)
tę gospodarkę
ten dom
naszego wspaniałego kraju.
Tak jest!
Oczywiście!
Filantrop
tak
kupiec
kościół
szkoła
serce krwawi
Trzy lata w okopach
Nie ludzi, nie ciał, tylko mięsa
wszyscy razem
Zbrodniarze
„Niemcy biorą na siebie winę za wybuch wojny“
aż do roku
wszyscy