Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hollender tułacz - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
16 listopada 2023
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hollender tułacz - ebook

Pierwsza zaleta książki Tadeusza Lubelskiego jest natury kulturowo-historycznej: przywraca ona pamięć o postaci niesłusznie zapomnianej, czego domagał się Czesław Miłosz. Przypomina o tym motto. Bohaterem tej precyzyjnej i starannie opracowanej biografii jest Tadeusz Hollender (1910‒1943) – aktywny najpierw w życiu literackim międzywojnia, jako poeta, satyryk, prozaik, tłumacz, założyciel i pierwszy redaktor lewicowego czasopisma  „Sygnały”, potem w życiu artystycznego podziemia, rozstrzelany z rąk hitlerowskiego okupanta. Druga zaleta tej książki jest czysto literacka i wiąże się z biografią autora: Hollender był jego wujem, rodzonym bratem matki. Lubelski czyni ten fakt punktem wyjścia osobistej opowieści o poszukiwaniu korzeni i odkrywaniu rodzinnych tajemnic; buduje stałe napięcie między sytuacją narratora a biograficzną fabułą. Trzecią zaletę zapewnił sam bohater pospołu z przebiegiem dziejów najnowszych: to, co pisał, na tle wyborów, które podejmował – brzmi zdumiewająco aktualnie.

"Znakomita książka! Tadeusz Lubelski dokonuje swego rodzaju śledztwa: krok po kroku, poczynając od opisu zachowanego w rodzinie portretu Hollendra pędzla Leona Chwistka, zbiera materiały, formułuje hipotezy, łączy fakty. W śledztwo to wciąga niepostrzeżenie czytelnika, który podąża za nim, zaciekawiony tyleż osiągniętymi rezultatami, ile samą metodą odkrywania nieznanej prawdy. Rekonstruowane stopniowo  dramatyczne i tragiczne nieraz perypetie życiowe Tadeusza Hollendra czyta się niczym powieść sensacyjną."

prof. dr hab. Aleksander Fiut

 

Spis treści

I Wuj z portretu

II Leżajsk: ślady

III Dziennik gimnazjalisty

IV Królewna i paź

V Akademik wrasta w Lwów

VI Złoczów: interludium

VII L’Enfant terrible de Léopol

VIII Pani Halina i duch Błękitnych

IX Pismo z jajami

X Czas debiutanta

XI Na odjezdnym z Kazimierza

XII Dynamit pod pomniki

XIII Ukraińscy pobratymcy

XIV Rysia

XV Warszawski satyryk

XVI Żydzi emigrują z Europy

XVII Pierwsi Sowieci

XVIII Domek na Ikara

XIX Tomasz Wiatraczny

XX Greccy bogowie na Pawiaku

Podziękowania

Prace autorstwa Tadeusza Hollendera wykorzystane w książce

Lektury

Spis ilustracji

Indeks nazwisk (oprac. Artur Czesak)

 

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-242-6725-5
Rozmiar pliku: 25 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pamięci Idy z Pisarskich Hollenderowej, mojej nieznanej Babci

Tułający się już po drugiej stronie życia Tadeusz Hollender
wybaczy mi ten nieco operowy tytuł. Oddaje on jednak w sposób
wyrazisty styl życia lwowskiego poety, jego peregrynacje cielesne
i duchowe, jego cygański nieco wdzięk, poddany tak ciężkiemu
egzaminowi ostatniej wojny.

Wiktor Trościanko, Hollender tułacz, „Kronika”, Rzym, lipiec 1946

Dowiadywałem się. Nikt nie pamięta nazwiska Tadeusz
Hollender. A przecie jeżeli gruba kreska przyczyniła się do
zapomnienia o wielu dawnych niegodziwościach, dlaczego mamy
zapominać o cnotach?

Czesław Miłosz, Spiżarnia literacka, Kraków 2004I

WUJ Z PORTRETU

Nikt nie pamięta – napisał Miłosz (w okresie Spiżarni literackiej był już od dwudziestu kilku lat noblistą, więc jego opinia ważyła, nobilitując bohaterów esejów). A ja przecież nie tylko pamiętam, ale codziennie myślę o Tadeuszu Hollenderze. Od wielu lat, przynajmniej raz dziennie. W każdym razie w dni, które spędzam w swoim mieszkaniu. Trudno żeby było inaczej: w pokoju, w którym siadam do komputera, na przeciwległej ścianie wisi jego portret, ten zreprodukowany teraz na frontispisie. Ilekroć więc odwracam się od biurka – widzę go. Czasami tylko machinalnie omiatam wzrokiem, często jednak przykuwa moją uwagę. Bywa wtedy, że nasze spojrzenia się spotykają. I wtedy czasem czuję: on czegoś się domaga.

Znam ten portret od zawsze, pamiętam, odkąd pamiętam cokolwiek. Wisiał w krakowskim mieszkaniu dziadków przy Dietla. Wspinało się na trzecie piętro po skrzypiących, drewnianych schodach, przechodziło przez dwa lokale biurowe i od razu, bez przedpokoju, wkraczało się w ciemny hangar; koczowaliśmy w nim z rodzicami w czasie częstych przyjazdów z Gliwic. Dla mnie to było wejście w inny świat – archaiczny, trochę przerażający (sufit przecinała głęboka poprzeczna rysa i co noc pokonywałem lęk, że on zwali się nam na głowę), bardziej jednak pociągający, podpowiadający coś, co kiedyś, gdzie indziej mogło być moje. Bo też ten ogromny, trudny do ogrzania pokój stanowił smętne szczątki dawnych czasów lwowskiego dobrostanu. Tyle, co w listopadzie 1945 roku zdołano przewieźć w toku legendarnej kolejowej drogi, a potem uzupełniano na krakowskich targowiskach. Ale nie skarżono się. Zegar ze Stanisławowa wybijał godziny, poszarzałe na etażerce wielotomowe wydania Dziejów Polski i Wielkiej historii powszechnej (nakładem Trzaski, Everta i Michalskiego) różniły się od książek dostępnych w księgarniach, obrazy i fotografie na ścianach dostosowywały się do antykwaryczności wnętrza. Portret wiszący w głębi, w najdalszej części pokoju, nigdy niedającej się wystarczająco oświetlić, współgrał niby swoją ciemną tonacją z tą całością, ale zarazem czymś się wyróżniał. Przedstawiony na nim mężczyzna był młody. Niby statyczny, jak to na portrecie, ale jakby w krótkiej przerwie przed kolejną fazą ruchliwości, a jego twarz – na sekundę unieruchomiona – zapowiadała nową serię wyrazów i min. Wspominano go rzadko; czuło się, że był kłopotliwy. Z nielicznych wspomnień wynikało, że pozostał młody nieodwołalnie. Rozstrzelali go hitlerowcy, przepadło. Nie dołączy do nas, nie stanie nagle w drzwiach.

Nic z tego mieszkania nie zostało. Prawie nic, bo sufit jednak się nie zawalił. W nowych czasach zaaranżowano tam hostel, w którym z dawnych urządzeń pozostawiono, zapewne dla muzealnych walorów, tylko piec. To dzięki piecowi – jakieś dziesięć lat temu wpuszczony do środka przez miłe panie z obsługi – odtworzyłem w pamięci dawny rozkład pomieszczenia. Dopiero odkąd portret wisi u mnie, zacząłem rozmyślać o okolicznościach jego powstania. Kiedy go namalował Leon Chwistek, wyraźnie podpisany w prawym dolnym rogu? Bez wątpienia w okresie lwowskim. Z katalogu kursów Wydziału Humanistycznego Uniwersytetu Jana Kazimierza – odczytywałem go w lwowskim archiwum przy Pidwalnej (dawne Podwale), do którego wspinałem się po schodach skrzypiących jak tamte na Dietla – wynika, że student II roku polonistyki Tadeusz Hollender w roku akademickim 1932/1933 (wcześniej trzy lata zmarnował na prawie) zapisał się do profesora Leona Chwistka na roczne zajęcia z zasad estetyki. Wtedy się poznali.

Ślad bliższego kontaktu stanowi kartka z 30 sierpnia 1935, wysłana z Zakopanego do Hollendera na lwowski adres Zyblikiewicza 31/7: „Drogi Panie. Bardzo serdecznie dziękuję za genialny artykuł. W niedzielę będę już we Lwowie. Niech Pan zadzwoni. Uścisk dłoni łączę Leon Chwistek”. Ale i stąd trudno wyrokować o pozowaniu do portretu. W tym okresie artysta rzadziej wykonywał podobne prace. To wcześniej, w Krakowie, w pięcioleciu 1926–1930 – czytam u Estreichera w przedmowie do Wielości rzeczywistości w sztuce – „łatwość rysunku, łatwość chwytania podobieństwa skłoniły Chwistka do namalowania dużej serii portretów około stu wybitnych osobistości krakowskich”. A i później, odkąd w 1930 objął katedrę logiki matematycznej na Uniwersytecie Jana Kazimierza, „Ze Lwowem zżył się szybko i czuł się tam dobrze, znowu stwarzając wokół siebie atmosferę dyskusji i życia intelektualnego”. Sztuka łączyła mu się z zabawą i wyżywaniem się, była przedłużeniem lekkości towarzyskiej. Pewnie więc i we Lwowie – choć jako profesor po pięćdziesiątce mniej już się udzielał – zapraszał do pozowania w swoim gabinecie kompanów ze środowiska artystycznego, tych, którzy go pociągali, których twarze wydały mu się interesujące. Bo w tym wypadku zaproszenie musiało wyjść od niego; dwudziesto­paroletni poeta bezustannie skarżył się na brak forsy, w żadnym wypadku więc nie mógł sobie pozwolić na zamówienie portretu u Chwistka. Kiedy mogło dojść do takiego zaproszenia? Zapewne, kiedy Tadeusz stał się znany i malarz mógł go sobie upatrzyć na modela nie tylko z sympatii, ale i z rozeznania, że inwestuje tym zaproszeniem w swój kapitał symboliczny portrecisty „wybitnych osobistości lwowskich”. Zapewne też przed przeprowadzką Tadeusza do Warszawy w 1937 roku, odkąd wpadał do Lwowa na krótko. Najbardziej prawdopodobny jest więc rok 1936, po ukazaniu się pierwszej książki – lato, jesień?; w takim razie Tadeusz miałby tu dwadzieścia sześć lat.

Czy jednak człowiek patrzący z portretu nie wygląda poważniej? Hipoteza, że obraz powstał po powrocie Tadeusza do Lwowa wraz z wybuchem wojny, a przed ponownym wyprowadzeniem się do Warszawy po wkroczeniu do miasta Niemców – choć na pierwszy rzut oka mało prawdopodobna, wydaje mi się kusząca. Na przeciąg niespełna dwóch lat pierwszej sowieckiej okupacji znaleźli się znów w tym samym mieście, ale teraz po różnych nieco stronach. Chwistek szukał aprobaty nowej władzy; jego szwagier Hugo Steinhaus notuje, że 28 września 1939 roku na mityngu pracowników uniwersytetu w Collegium Maximum dał się wybrać do prezydium. Wkrótce pozwolono Chwistkowi wykładać, choć pozbawiono go katedry. Hollender zachowywał się inaczej, o czym będzie mowa w rozdziale XVII.

Ze wspomnień córki Chwistka, Aliny Dawidowiczowej, dowiedziałem się, że ich rodzina mieszkała we Lwowie przy Tarnowskiego 82 (przez pewien czas Tadeusz był więc ich sąsiadem), w willi profesora Fulińskiego, która „przypominała grecką świątynię. Balkon podtrzymywały cztery kolumny”. Jej ojciec malował w swoim gabinecie, w którym obok biblioteki zawsze stały sztalugi. Malował głównie latem, wyłącznie przedpołudniami, bo po obiedzie zajmował się już pracą naukową. Owszem, najwięcej przemawia za tym, że portret powstał w ciągu roku 1936. Okres wojny nie jest jednak wykluczony. W pierwszych dniach po jej wybuchu Chwistkowie wyjechali z miasta, ale na początku października wrócili do Lwowa. Profesor nie zaprzestał malowania; opuścił miasto dopiero po wkroczeniu Niemców, których nienawidził i których miał powody się bać. Żona Olga została we Lwowie, a on wyjechał, najpierw do Gruzji, potem do Moskwy, gdzie zmarł latem 1944 roku. Po latach autorka wspomnień weszła w posiadanie akwareli namalowanej przez ojca w Gruzji.

Portret mógł więc powstać we Lwowie latem 1940 roku. Przedstawiałby w takim razie mężczyznę trzydziestoletniego, w zupełnie innej sytuacji psychicznej niż młodzieńcza beztroska z połowy lat 30. Ten mężczyzna wie więcej; choć od niedawna dopiero, pod wszystkim, co pisze, podaje wciąż nową liczbę porządkową: „10 dzień Wojny”, „20 dzień Wojny”, nawet kiedy odnotuje „1340 dzień Wojny”, wciąż będzie się spodziewał, że to odliczanie straci kiedyś aktualność. Tak tu właśnie wygląda, namalowany zgodnie ze sformułowaną przez Chwistka zasadą strefizmu zakładającą, że: „forma dzieła sztuki jako całości rozpada się na kształty i kolory, wynikające jedne z drugich, przechodzące jak tęcza w stopniowe nasilenia i warstwy” (to Estreicher). Na portrecie ogólna burość jest tylko dalekim echem tęczy. Dominuje nijakość szarobrązowej marynarki i krawata, kojarząca się z codziennym chodzeniem do „starego związku”, wyraźne jest za to strefowe przemieszczanie się, od dołu do góry, od jasności do ciemnienia, różowość ust przechowała jeszcze coś zmysłowego, ale ich grymas niewiele już ma wspólnego z uśmiechem, uniesiony prawy kącik i skierowana w stronę nosa zmarszczka nadają twarzy wyraz lekko pogardliwy, który jednak w centrum, umieszczonym w przykuwającej uwagę czerni oczu, opuściwszy fazę dziwienia się, nieruchomieje w ostatecznej zgodzie na utratę złudzeń.

Kiedy tak odtwarzam wysiłek portrecisty, który kilkadziesiąt lat wcześniej próbował uchwycić wyraz swego modela, w gruncie rzeczy przyłączam się do apelu Stefanii Skwarczyńskiej upominającej się w finale swej przedmowy o pamięć nie tylko o Hollenderze-kpiarzu i Hollenderze-Stańczyku, ale i o Hollenderze-Alainie Gerbault, bohaterze jego młodości, samotnym żeglarzu wpatrzonym w oddalający się horyzont. Taki opis portretu wymaga jednak skupienia. Na co dzień cieszy mnie samo podobieństwo rysów, zdumiewający (Chwistek był krótkowidzem, minus osiem dioptrii) efekt, że na tym formistycznym obrazie model wypadł prawdziwiej niż na zachowanych fotografiach (może tylko zbyt starannie uczesany, bo prawie wszyscy wspominający jego wygląd zwracali uwagę na niesfornie opadający na czoło kosmyk czarnych włosów). Cieszy mnie tym bardziej, że to dla mnie rysy domowe, idące od strony dziadka, które zapamiętałem z twarzy uderzająco podobnej, tyle że daleko piękniejszej od brata – o dwa lata od niego młodszej siostry Marii, dla mnie cioci Myszki, osoby najmilszej z całej rodziny.

Byli sobie bliscy, choć nie pamiętam, żeby Myszka w trakcie którejkolwiek z naszych długich rozmów wspomniała o nim choć słowem, a on w listach pisał o niej z przekąsem „moja nadobna siostrunia”. O takich rodzeństwach mówi się, że łączy je hassliebe; każde ma kompleks tego drugiego. Ona – piękna, erudytka o zniewalającym wdzięku, o której Zygmunt Czerny powiedział komuś, że zalicza ją do dziesiątki swoich najlepszych dyplomantek z lwowskiej romanistyki (ale do katedry jej nie wziął). On – brzydal i lekkoduch, marnujący czas na nielubianych studiach, rzucający się w kolejne romanse, niepotrafiący jednak zatrzymać przy sobie kobiet, na których naprawdę mu zależało. Ale to on, choć mniej zdolny, był szaleńczo pracowity i obdarzony talentem, a że przy tym mocny wewnętrznie i bezczelnie pewny siebie – z każdym rokiem spełniał się coraz bardziej. Bez tej mocy i zuchwałej pewności nie napisałby 7 grudnia 1937 roku, w liście będącym bezskuteczną próbą zatrzymania przy sobie kobiety swego życia, zdania, które tak mnie kiedyś zdumiało: „Chcę być jednym z pierwszych w tym kraju i będę nim”.

Jeszcze przez jakiś czas po wojnie ten niespełniony projekt bywał przywoływany jako niedawno bliski realizacji. Jeszcze w 1949 roku swój szkic wspomnieniowy pomieszczony w jego pierwszym wyborze wierszy Jerzy Zagórski zaczął od zdania: „Gdy myśli się o poetach, którzy od nas czasu wojny odeszli, najbardziej wśród żywych odczuwa się brak Tadeusza Hollendra”. Jeszcze kilka lat później, kiedy jego lewicowe wiersze z lat 30. sprawiały wrażenie zrymowanych z „patosem nowych czasów”, Ryszard Matuszewski w swoim podręczniku literatury międzywojennej poświęcił Hollenderowi całą stronicę ozdobioną fotografią. Jeszcze bohaterowie Zdobycia władzy Miłosza, będący przecież – jak przystało na powieść z kluczem – awatarami realnych postaci powojennego życia literackiego ocalonych z pożogi, w paru miejscach powracają do nieszczęsnego przypadku jego śmierci. Podczas bankietu – jak z Popiołu i diamentu Wajdy – Bunio i Gajewicz (czyli Minkiewicz i Zagórski) rozmawiają o okupacyjnych wróżbach:

– Mnie wróżka nic nie chciała powiedzieć. – Bunio garbił się z wyrazem smutku. – Powiedziała tylko jedno zdanie: do osiemdziesiątego roku życia będzie pan jadał w dobrych restauracjach. – Gajewicz kiwał głową z aprobatą. – To się sprawdza, ale czasem na odwrót. Na przykład Tadeusz. Ostrzegaliśmy go, to on w kółko to samo – nie boi się Gestapo, wróżka przepowiedziała trzydziestego maja jego ślub. Aresztowali go trzynastego maja. Rozwalili dokładnie trzydziestego. Wróżka pomyliła linie miłości i śmierci.

Aż dziw, jak Miłosz – piszący powieść latem 1952, w hotelu w paryskiej Dzielnicy Łacińskiej z dala od jakiejkolwiek dokumentacji (skądinąd przecież w większości spopielonej) – niewiele mylił się przy odtwarzaniu tych szczegółów. Prawdziwy Tadeusz został aresztowany w nocy z 18 na 19 maja; zginął w dzień po swoich trzydziestych trzecich urodzinach. Bo urodzony 30 maja 1910, 31 maja 1943 roku, w 1369 dniu wojny, został rozstrzelany na terenie spalonego getta. Wróżka wywróżyła, więc nic mi nie będzie – próbka jego wymuszanej na samym sobie dezynwoltury. Na różne jej przykłady natrafiałem we wspomnieniach świadków wojennej fazy życia Tadeusza: nieliczenie się z godziną policyjną i z innymi codziennymi zagrożeniami okupacji, wyskakiwanie z tramwaju, lekceważenie szpicli…

Kilkadziesiąt stron dalej jest w Zdobyciu władzy scena spaceru po tych właśnie ruinach, na miejscu nieistniejącej już ulicy Gęsiej (kiedy niedawno dochodziłem do Muzeum POLIN ulicą Lewartowskiego, wyobrażałem sobie, że idę po jego prochach). W tej scenie Bruno (identyfikowany przez Andrzeja Franaszka jako Adolf Rudnicki) mówi do bohatera, Piotra Kwinto: „Pamiętasz Tadeusza? Kiedy go aresztowali, zachowywał się dzielnie. W celi zorganizował wykłady. Czego? Mitologii greckiej. I tak go wzięli na rozwałkę, z opowiadania o Andromedzie czy Minosie. Zawsze był filosemitą”. W tym fragmencie już wszystko się zgadza, choć to zapewne Zagórski, blisko z Miłoszem zaprzyjaźniony, opowiedział mu tę historię o wykładach w celi, kolportowaną przez ocalonych z Pawiaka. Noblista mógł wywołać w pamięci tę scenę, kiedy pół wieku później pisał w Spiżarni: „Znałem dość dobrze Hollendra, bo należał, wespół z Anną Świrszczyńską, do poetów przez nas respektowanych”.

W tamtym okresie zresztą Hollender był ze Świrszczyńską często kojarzony, bo dwukrotnie, w różnych epokach, znakomite a całkiem różne gremia jurorów – znając jedynie godła autorów wierszy – przyznały im obojgu zwycięstwo ex aequo w prestiżowych konkursach poetyckich. Najpierw w 1934 roku, potem na przełomie lat 1942 i 1943. Świrszczyńska już od debiutu książkowego w 1936 była świetną poetką z własną dykcją, nierówną jednak, zwłaszcza po wojnie, i dopiero od późnych tomów z lat 70. zaczęła być powszechnie czytana. Twórczość Hollendera zamknęła się wraz z jego przedwczesną śmiercią. Czy wydobyłby z siebie taki nowy liryczny ton jak ona w Budowałam barykadę? Kompletnie nie umiem go sobie wyobrazić po wojnie. Zapytałem kiedyś Czesława Miłosza, jak sobie wyobraża Hollendera w PRL-u. Noblista zamyślił się, spojrzał przed siebie i odparł swoją niepowtarzalną intonacją: „Słabo. Słabo, bo on był chorobliwie prawdomówny”.

W zbliżonym duchu wypowiadał się, też już wiele lat po wojnie, bystry świadek epoki Lew Kaltenbergh:

Śmierć pierwszego redaktora Sygnałów i ich właściwego twórcy, Hollendra, pozbawiła naszą literaturę wybitnego talentu w fazie rozwoju, talentu bardziej interesującego niż można by było na podstawie publikowanych po wojnie utworów przypuszczać. Jest pewne, że gdyby Tadzio Hollender ocalał, to ze swoją bezkompromisowością sprawiłby niejeden kłopot określonym kołom regulującym opinie kulturalne, szczególnie w czasie najsilniejszych nacisków stalinizmu. A potem sam by popadł w tarapaty…

Wszyscy wyżej przypomniani, sześcioro według starszeństwa – Zagórski (ur. 1907), Świrszczyńska (1909), Hollender (1910), Kaltenbergh (1910), Miłosz (1911), Rudnicki (1912) – należeli do tej samej, specyficznej formacji pokoleniowej: 1910. Jakiś czas temu powstał ciekawy tom po konferencji poświęconej tejże. Ze szkiców Teresy Walas, Marty Wyki i Tadeusza Bujnickiego wynotowuję najwyrazistsze łączące ich cechy. Co prawda pierwsza z autorek zastrzega, że stanowili jedynie „słabą formę” pokolenia literackiego, bo choć tworzyli „liczne towarzyskie i przyjacielskie wspólnoty, w obrębie których czyta się te same książki, wymienia się podobne myśli, ulega się wpływom tych samych idei”, chętnie też zakładali czasopisma i grupy programowe, to jednak zanadto różnili się poetykami i w zbyt odmienne strony skierowali się po 1945 roku, by można było ich traktować jak jednolitą generację. Za to przeżycie pokoleniowe mieli potężne, i to potrójne: w dzieciństwie – I wojna światowa traktowana przez rodziców jak koniec świata, w okresie wchodzenia w dojrzałość – rosnące rozczarowanie do własnego państwa, którego odrodzeniem tak niedawno się cieszyli, wkrótce potem wreszcie – kataklizm II wojny światowej. Miłosz i Świrszczyńska, Rudnicki i Zagórski znaleźli się w gronie najważniejszych „świadków nowoczesności”, ich dzieła i losy posłużyły jako przykład generacji na dziesiątkach stronic tomu Formacja 1910.

Przez krótką chwilę zanosiło się na to, że dla określenia całej generacji przyjmie się nazwa wzięta z tytułu debiutanckiej powieści także zapomnianego dziś pisarza Mariana Ruth-Buczkowskiego Tragiczne pokolenie. Autor ukończył ją w 1935 roku, złożył w wydawnictwie Gebethnera i Wolffa, ale nie zgodził się na poprawki zaproponowane przez wszechwładnego tam wtedy Aleksandra Wata (po wojnie tego żałował) i powieść wyszła rok później w Roju, gdzie spodobała się Wańkowiczowi. Przeczytałem teraz jej popaździernikowe wznowienie, zaintrygowany faktem, że Marian Ruth-
-Buczkowski (o pięć lat młodszy brat bardziej niż on znanego prozaika, Leopolda Buczkowskiego) był niemal ścisłym rówieśnikiem Tadeusza Hollendera – urodził się dwa dni wcześniej niż on, 28 maja 1910 w sąsiednim województwie tarnopolskim. Akcja autobiograficznej powieści toczy się – zachowując proporcje – w okolicznościach Czarodziejskiej góry, w sanatorium przeciwgruźliczym w Skalnem, kopii Zakopanego. Utrzymana jest w konwencji dziennika dwudziestopięcioletniego Juliana Cyprynowskiego, który – podleczony po dwuletnim pobycie – ma wkrótce opuścić placówkę. Jego pamięć opanowana jest przez cień pierwszej wojny, kiedy stracił ojca, głodował wraz z matką i bratem. Teraz powinien wrócić do Poznania na przerwane studia, ale boi się tego, jest pełen najgorszych przeczuć. Dziewczyna, w której przelotnie zakochał się w sanatorium, zmarła; jedyny pacjent, z którym się zbliżył, starszy od niego anarchista Prowin, został właśnie aresztowany. Zdążył bohaterowi przepowiedzieć:

A pokolenie mające dziś 25 lat? Pokolenie dziesiątkowane przez gruźlicę? (…) to pokolenie jest nerwowe, neurasteniczne, dusi się w atmosferze wytworzonej przez starszych. No, wśród neurasteników znajduje się wielu ludzi zdolnych, wybitnie zdolnych, czekajmy na nich.

Dwadzieścia lat później autor komentował we Wstępie do drugiego wydania:

Zebrałem bogate żniwo – najwyższych pochwał i najbardziej zjadliwych nagan . A czas miał wkrótce wykazać, jak słuszne były przeczucia Juliana i jak prorocze były słowa Prowina. Radość życia, pogoda duszy, prawo pełnienia twórczej roli społecznej nie miały się stać udziałem tego pokolenia – druga wojna i związane z nią katastrofy postawiły przed nim tylko jeden obowiązek: przedwczesnej śmierci.

Nazwisko Hollendera nie pojawiło się nawet w indeksie tomu Formacja 1910 (podobnie jak jego przyjaciela, który przeżył wojnę – Karola Kuryluka). Pamięć o zmarłych z latami blaknie, co w jego wypadku zostało jeszcze wzmocnione o starzenie się stosowanej przezeń poetyki. Ja jednak, powtarzam, myślę o nim codziennie. Pewnie już tylko ja jeden.

Jeszcze jakiś czas temu było nas więcej. Podobnego zdania użył w rozmowie ze mną Andrzej Żuławski, kiedy powiadomiłem go o swojej koligacji: „Przynajmniej raz w tygodniu, co ja mówię, co najmniej raz dziennie wspominają go moi rodzice”. Mogło to być ciekawe, jeśli pamiętać o książce Opowieści mojej żony Mirosława Żuławskiego (rocznik 1913, także nieobecnego w indeksie Formacji 1910) pełnej żywych anegdot. Wkrótce też Andrzej zaaranżował mi spotkanie z ojcem, który przyjął mnie w warszawskim mieszkaniu przy placu Konstytucji (upamiętnionym przez syna w Litym borze) i wydawał się rzeczywiście przywiązany do pamięci o Hollenderze. Nowe było dla mnie dokonane przezeń porównanie atmosfery panującej w zajętym Lwowie – zarówno za pierwszej i drugiej okupacji Rosjan, jak i za Niemców panował tam powszechny strach – z Warszawą, gdzie ludzie schowani w tłumie mniej się bali, umieli żyć normalnym życiem. W pewnym momencie spojrzał na mnie i powiedział: „To ważne, co pan chce zrobić”. Zapamiętałem to zdanie, bo mnie wtedy uderzyło; przecież nie mówiłem mu, co chcę zrobić. Pewnie ćwierć wieku minęło od tej rozmowy. Najwyższa pora samego siebie o to spytać.

Poprzedni akapit, zwłaszcza w świetle motta, mógłby sugerować, że chcę upomnieć się o postać zapomnianego przedstawiciela pokolenia 1910, przypomnieć poetę, o którym nikt już nie pamięta. Także i to, zapewne. Ale mój zamiar jest prywatny. Nie siadam przecież do rozprawy historyczno-
-literackiej. Wyruszam śladami człowieka, którego nigdy nie widziałem, ale na którego prawie codziennie patrzę. I po którym mam imię. Przez jakiś czas myślałem, że sprawa imienia jest kluczowa. Bo oficjalnie to jest moje drugie imię, które stopniowo, w toku życia, sam przesunąłem na miejsce pierwszego. Nie chodziło mi przecież o samo brzmienie, choć je lubię. Chciałem, chyba instynktownie, umieścić siebie w jednej linii z tamtym nieznanym Tadeuszem. Tego więc szukam – wiedzy, co ta linia znaczy.

Dlaczego dziadek Antoni wraz z także mi nieznaną babcią Idą to właśnie imię nadali swemu pierworodnemu? Nie wiem; pewnie z ducha tradycji, z potrzeby zamanifestowania polskości, zaznaczenia, że oto właśnie „dwukonną bryczką wjeżdża młody panek”. Może z pamięcią o tym, że Tadeusz Juda to patron od spraw beznadziejnych. Może też trochę dla uroku aramejskiej melodii imienia „znanego od czasów biblijnych”. Ich syn je najwyraźniej lubił i w pełni utożsamiał się z nim, listy podpisywał „Twój Tadzik” albo „Wasz Tadzik”. Kiedy w ramach gier towarzyskich bawiono się charakterystyką imion, śmiech jego znajomych towarzyszył zapewne temu zwłaszcza fragmentowi: „Bardzo lubi dogryzać bliskim i uważa, że ma wyłączność na niemiłe, czy wręcz złośliwe uwagi pod adresem przyjaciół. Na szczęście ci, którzy go dobrze znają, nie biorą mu tego za złe i nie traktują poważnie jego uszczypliwości”. Na pół świadomie szedłem w życiu tym tropem. Podsłuchiwałem przypadkowe napomknienia o zwyczajach i maniach Tadeusza: że przepadał za małymi dziećmi, że przyprowadzał do domu bezdomne psy i koty, że nie jadał ryb, że kiedy pisał – chodził po całym mieszkaniu. Niby denerwowały mnie komentarze mamy do moich szkolnych wypracowań „zupełnie styl Tadzika”, bo nikt nie lubi takich porównań, ale w gruncie rzeczy imponowało mi to. Najmocniej przypadła mi do gustu jego dbałość o bibliotekę, na której wywiesił tabliczkę: „Chcesz zostać moim wrogiem, poproś mnie o pożyczenie książki”.

Najbardziej go lubię na zdjęciu z albumu gromadzącym ówczesną rodzinę. Pogoda, drzewa całe w liściach, późna wiosna albo wczesne lato. W środku dziadek – jakim go pamiętam – z wąsikiem, w krawacie (zawiązanym niewątpliwie przez babcię), z chusteczką w kieszonce i odznaką stowarzyszenia geodetów. Pod rękę wzięła go babcia Anna, w kolczykach, koralach, z typową dla siebie powagą na twarzy. Na lekki dystans od niej – śliczna, uśmiechnięta Myszka w letniej sukience. Po drugiej stronie dziadka – Tosia, moja mama, niepewna siebie, z zaciśniętymi ustami. W marynarskiej bluzce i z muszką, najbardziej uroczysta, bo to ona ma tu być w centrum. W rękach trzyma białe rękawiczki, to zapewne jej bierzmowanie. Pod pachą trzyma jakiś pakunek – książkę? prezent? oprawione świadectwo? Z tej okazji wszyscy się zeszli albo zjechali. Dalej Kazia, siostra dziadka, usłużnie oddzielająca od reszty familii swego bratanka Tadeusza; on stoi z boku, z nieodłącznym papierosem, w trzyrzędowym garniturze i krawacie ze spinką, wyjątkowo starannie przyczesany i z rzadkim u niego wyrazem poprawności, lekko tylko kryjącym sceptycyzm wobec panującego klimatu rodzinnej harmonii.

Kiedy i gdzie to było? Odpowiedź zależy od tego, jak obstawić wiek mamy. Jeśli ma tutaj dwanaście i pół roku, co podobałoby mi się bardziej, zdjęcie zostało wykonane w 1932 roku w Złoczowie, w ogrodzie domu przy ulicy Podwójcie, gdzie jeszcze wtedy mieszkali. Dziadek jest kierownikiem tamtejszego Urzędu Katastralnego, mama chodzi do złoczowskiego gimnazjum, Myszka i Tadeusz studiują na Uniwersytecie Jana Kazimierza we Lwowie – ona romanistykę, on prawo, ale już na wylocie; oboje goszczą więc u rodziny na wakacjach. Jeśli jednak mama ma trzynaście i pół roku, co wydaje mi się najbardziej prawdopodobne, to jest rok 1933 i mieszkają już we Lwowie, w pięciopokojowym mieszkaniu przy ulicy Tarnowskiego 59 na parterze, dziadek kieruje lwowskim Archiwum Map Katastralnych i ma biuro w Rynku, mama chodzi do prywatnego gimnazjum Strzałkowskiej – w zimie zjeżdża do niego na nartach, ulica Tarnowskiego jest stroma; Myszka i Tadeusz – jej starsze rodzeństwo – studiują tu, on już wtedy polonistykę.

Il. 1. Zdjęcie z rodzinnego albumu – bierzmowanie Mamy, lato 1932? 1933?

Zaglądałem tak od czasu do czasu do albumów, sięgałem z różnych okazji do pudła z archiwum po wuju przywiezionego przez rodzinę ze Lwowa; sam potem zgromadziłem kilka grubych teczek. Aż poczułem, że jest ostatnia pora na opisanie jego historii. Późno. Prawdę mówiąc o wiele za późno, zważywszy że spośród ludzi, którzy go znali i którzy przez tyle lat byli dostępni, nikt już nie żyje. Po pierwsze jednak, lepiej późno niż wcale. Po drugie, skoro wcześniej jej nie opisałem, widać nie miałem wystarczającej pewności, że jestem mu to winien. Dziś mam całkowitą.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: