- promocja
- W empik go
Hormon szczęścia - ebook
Hormon szczęścia - ebook
W klinice doktora Aleksandra zaczynają ginąć w niezrozumiałych okolicznościach kolejni pacjenci. Tymczasem Aleksander jest w trakcie opracowywania lekarstwa na raka. Oprócz tego chce wyjaśnić śmierć swojej żony, Marianny. Trwające śledztwo nie wyjaśnia wszystkich okoliczności tajemniczych zgonów. Na drodze Aleksandra staje młodziutka Nadia - wraz z jej pomocą, Aleksander ma nadzieję, że dojdzie do prawdy...
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 9788368050424 |
Rozmiar pliku: | 912 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Wybitne umysły są zawsze gwałtownie atakowane przez miernoty, którym trudno pojąć, że ktoś może odmówić ślepego hołdowania panującym przesądom, decydując się w zamian na odważne i uczciwe głoszenie własnych poglądów
Albert Einstein
Ręce ścierpły mu od trzymania jej za szyję, ale czerpał z tego powodu niemałą satysfakcję. Coraz słabszy oddech wydobywał się z jej ust, gdy miażdżył jej tchawicę.
Wszystko szło zgodnie z planem. Wejście do jej domu było fraszką. Sama mu otworzyła, myśląc, że to kurier.
Była w luksusowym fioletowym szlafroku stylizowanym na japoński. Głęboki dekolt szlafroka odsłaniał piękne dorodne ciało. Czy ta kobieta naprawdę była niedawno chora, a nawet umierająca? Pomyślał, że gdyby wiedziała, że jej data śmierci jest dzisiaj, może i tak wybrałaby ten szlafrok. Ornamenty kwitnących wiśni i leniwych żółtych ptaszków miały za chwilę zostać skąpane w czerwonej krwi.
Przecież nie będzie cały czas jej dusił. Zrobił to tylko po to, żeby zobaczyć, czy odczuje z tego powodu jakąkolwiek przyjemność. Tak naprawdę, nie miał przecież żadnego doświadczenia w zabijaniu. Mógłby przeciąć jej tętnice, ale bał się, że nie trafi. Lepiej było już załatwić pukawkę od swoich podopiecznych. Niestety nie mógł zlecić im tej brudnej roboty, bo bał się, że coś spartaczą. Nie chodziło o spartaczenie samej roboty, raczej o trzymanie gęby na kłódkę.
A gdyby tak jeszcze, zanim…? Pohamował myśl, która sama mu się napatoczyła, kiedy obserwował jej podskakujące w szlafroku dorodne piersi. Wiedział, że ulżenie sobie w tej chwili i przeciąganie spotkania z tą kobietą nie jest bezpieczne.
Czekała go przecież jeszcze druga wizyta. I bynajmniej nie będzie ona przyjemna.
Komórki rakowe zamknięte w probówce tylko pozornie nie wyglądały groźnie. Wyizolowane, lecz wciąż aktywne. Aleksander o tym doskonale wiedział. Pomimo przeprowadzenia wielu poprzednich eksperymentów po jego czole spływał pot. Był zdenerwowany jak nigdy dotąd.
Jego gabinet lekarski na czas eksperymentów zmieniał się w laboratorium. Na pierwszy rzut oka wyglądał zupełnie normalnie: tak jak tysiące innych gabinetów lekarskich w tym kraju. Białe szafki z przeszklonymi drzwiami, zza których wyglądało wiele ampułek oraz środki do dezynfekcji. Jasne sosnowe biurko, przebieralnia i kozetka. W środku tego wszystkiego: czarny jak smoła mikroskop na biurku, a obok niego probówka: stojąca na sztorc i gotowa do boju.
Ten czas już nadszedł. Uznał że to najlepszy moment, żeby pobudzić komórki nowotworowe do akcji. Sypnął do probówki zawierającej surowice krwi chorego dwie kopiaste łyżeczki popularnej białej substancji. Pozornie nic takiego się nie stało, ale wiedział, że musi sprawdzić to pod mikroskopem. Kiedy tylko umieścił probówkę na szkiełku, krew zaczęła pulsować mu mocniej w żyłach.
Pochylił się nad mikroskopem i zobaczył to, czego się spodziewał: komórki nowotworowe niczym nażarta szarańcza zaczęły się gwałtownie mnożyć i siać spustoszenie. Jeżeli tak reagują na jedną łyżkę zwykłego białego proszku, to co musi się dziać, kiedy zaczynają działać na żywym organizmie ludzkim?
Naprawdę nie chciał sobie tego wyobrażać, ale zaczął. Stał cały czerwony opierając się o stół. Dłonią kurczowo trzymał krawędź.
– Kurwa – wycedził przez zęby.
I to właśnie to przebrzydłe świństwo rozsadziło od środka moją Mariannę… – Aleksander na samo wspomnienie tego koszmaru zadrżał. Ale nie teraz czas o tym myśleć. Wiedział, że teraz jest czas na działanie.
Jeszcze przez chwilę obserwował pod mikroskopem agresywne komórki, które mnożyły się w tempie szybszym niż jego myśli. Następnie wziął głęboki oddech i chwycił pipetę z zupełnie nową substancją.
– Smacznego gnoje – mruknął pod nosem i dodał do swojej eksperymentalnej probówki dwie krople zupełnie nowej substancji.
W probówce delikatnie się zakotłowało, lecz najważniejsze miało dopiero rozstrzygnąć się pod okularem mikroskopu.
To co ujrzał, przeszło jego najśmielsze oczekiwania. Odwrót jak pod Termopilami.
Substancja z pipety – świeżynka z jego najnowszej dostawy – spowodowała, że wcześniej tak rozszalałe szyki komórek nagle zamarły. Tu was mam gnojki – pomyślał, obserwując je jeszcze przed chwilę. Tylko ostatnie nawiedzone niedobitki próbowały jeszcze wymachiwać szabelką.
Przez jego ciało przebiegł elektryzujący dreszcz emocji. Wreszcie czuł się jak dawniej: niemalże jak stwórca decydujący o ludzkich istnieniach. Ty – Ty przeżyjesz… A ona…? Dla niej już nie ma żadnej nadziei.
Czemu mam wrażenie, że tak naprawdę od czasów liceum wcale się nie zmieniłem – pomyślał w tym momencie Aleksander. Moje myśli są tak samo gówniarskie, a plany tak samo idealistyczne jak kiedyś.
A jednak nie mógł się powstrzymać od dalszych rozważań – czuł podekscytowanie tak samo silne jak wtedy, kiedy po raz pierwszy kochał się ze swoją żoną.
– Pieprzeni rezydenci! – usłyszał krzyk tuż pod jego drzwiami.
Wiedział, że powinien schować mikroskop i probówki, ale nie zdążył. Do jego gabinetu weszła drobna ciemnowłosa postać o wydatnych kościach policzkowych. Po jej twarzy było widać, że nie potrafi pohamować targających nią emocji.
– O co chodzi Elizo? – zapytał. – Co znowu nabroili?
– Pan doktor Mohammed zlecił nadmiarową ilość badań panu Stasiowi, który miał tylko nadwyrężoną kostkę. Przez to dzisiejsze zajęcia z yogi śmiechu opóźnią się co najmniej o pół godziny, a wiesz, że pacjenci dostali już dzisiaj hormon, więc nie można czekać. Są bardzo pobudzeni, i boję się o…. wiesz o co. Chcemy uniknąć ekscesów jak ostatnio. Doktorze, a może… – śliczna Eliza obdarzona typowo ukraińską urodą na chwilę zamarła.
– Mam skończyć wcześniej przerwę i pogadać z Alim, to znaczy z eee… doktorem Mohammedem…? – westchnął, na samo wspomnienie długiego arabskiego imiona i nazwiska.
Nieśmiało skinęła głową.
– Dobrze, Elizo, ale proszę pamiętaj, żeby nie wypowiadać się tak o doktorze Mohammedzie i o doktorze Giovannim… Ty też jakby nie patrzeć jesteś rezydentką, prawda? – policzki Elizy zapłonęły.
– To że jesteśmy ze sobą ekhm… dość blisko, nie oznacza, że… No mniejsza. Ale proszę ciebie bardzo, żebyś pamiętała, że to są naprawdę świetni lekarze. A to że mają mniej doświadczenia w polskiej służbie zdrowia, jest po prostu zrozumiałe z wiadomych względów… Inna sprawa, że nasza klinika miała już problemy z reputacją, prawda? Tym samym chyba lepiej, że zlecą więcej badań niż jest to konieczne, ale żebyśmy mieli absolutną pewność. No i ostatnie….
Nie zdążył dokończyć, gdyż w tym samym momencie w drzwiach stanął jego najgorszy wróg. Wysłannik Izby Lekarskiej zwiastujący zapewne jak zwykle cudowne wiadomości. Robert Kowalski. Gnida jakich mało, ale nie to było najgorsze. Jego wzrok był wycelowany prosto w mikroskop i cenne probówki.
6 miesięcy wcześniej
Aleksander popatrzył przez okno na zachmurzone niebo, deszczowego o tej porze roku, Poznania, i głęboko się zamyślił.
Czy jeżeli jego żona umrze, to będzie jego wina? – zadał sobie w głębi duszy pytanie.
To było jedno z tych pytań, których boimy się zadawać nawet sami sobie, gdyż tak naprawdę nie chcemy znać na nie odpowiedzi… Ona mogłaby nas przerazić.
No, Olek, bądź facetem z jajami, i nie bój się do tego przyznać – powiedział do siebie po męsku. Zawaliłeś sprawę na całej linii, a teraz jeszcze, chcesz się sam przed sobą usprawiedliwiać? Chcesz znaleźć jakieś racjonalne durne wytłumaczenie, które na chwilę uspokoi twoje sumienie? O nie, mój drogi, tym razem trzeba wziąć to na klatę. Kiedyś, gdy trenowałeś boks, to potrafiłeś, to robić, a teraz… co? Strach cię obleciał? Jeżeli tak, to powiem ci, że ty nie jesteś facet, tylko zwykła życiowa cipa. Innym potrafisz pomagać, a swojej żonie? Ile to razy poświęcałeś czas nawet tym, którym nie można już było pomóc, i ile razy robiłeś to kosztem jej zdrowia? Kosztem jej szczęścia, aż w końcu kosztem jej życia…
Wzdrygnął się, ponieważ poczuł na swoim ramieniu dotyk czyjejś dłoni.
Odwrócił się, mając nadzieję, że to Marianna… Może nagle przestała być warzywem i wstała ze szpitalnego łóżka, a on będzie mógł jej wszystko wytłumaczyć. A ona… może nawet… mu wybaczy?
Chwilę później zamrugał. Niestety, to była tylko Eliza.
– Panie doktorze, proszę się już tak nie martwić – powiedziała, a jej wyraziste rysy jakby nieco złagodniały. – Marnieje pan w oczach, i chudnie…
I po chwili jakby z wahaniem dodała:
– Pana żona na pewno by tego nie chciała…
Do cholery, ty idiotko, skąd wiesz, czego ona by mogła chcieć? – miał ochotę wykrzyczeć, ale przełknął ślinę i powstrzymał się… W końcu nie powinien w pracy krzyczeć na własny personel.
– Dziękuje – odpowiedział sucho. – Zostanę z nimi dzisiaj. Nie musisz zostawać dzisiaj na noc na dyżurze.
Ciemnowłosa Eliza wytrzeszczyła swoje wielkie piwne oczy, jakby nie mogło jej się to pomieścić w głowie.
– Ależ panie doktorze… Chyba nie spał pan od dwóch dni… Proszę mi pozwolić zostać… To przecież nic nie zmie… – zaczęła, ale w porę ugryzła się w język.
– Zmieni? To właśnie chciałaś powiedzieć? – podchwycił łapczywie z wyraźną niezdrową gorączką w oczach.
Wyglądało na to, że będzie ten temat kontynuować, bo już otworzył usta… Jego długie do podbródka, ciemne blond włosy, gniewnie zafalowały, a jego niebieskie, zazwyczaj łagodne oczy, zdawały się ciskać gromy.
Tymczasem ona patrzyła na niego z przerażeniem, prawie, jakby bała się, że zaraz wpadnie w szał, i wtedy, nikt albo nic już go nie uspokoi.
– Tak… To znaczy nie… – zaczęła Eliza. – Przepraszam, nie powinnam – speszona spuściła wzrok.
Popatrzył się na nią badawczo, ale ona z premedytacją unikała jego spojrzenia. Chwilę później wziął głęboki oddech i pomyślał: tak, w sumie ona ma racje. Chyba weźmie na wstrzymanie. Mariannie jeden dzień bez niego czuwającego przy jej łóżku i tak nie pomoże, a naprawdę musi się przespać, gdyż po prostu w innym wypadku oszaleje.
– Dziękuje – powiedział, a ona spojrzała na niego bojaźliwie. – Dobrze, Elizo, to zostań dzisiaj z nimi wszystkimi jak możesz. O 22:00 jest zmiana ochroniarzy, także nie będziesz sama na noc. Zrobię tak jak radzisz: wrócę do domu i położę się. Będę rano ciebie zmienić.
Jej twarz pokraśniała w uśmiechu, jakby to, co powiedział, było jej potrzebne do szczęścia, a wręcz do oddychania. Dlaczego ona sie tak cieszy? – pomyślał. Czy naprawdę jej na mnie zależy, czy po prostu nie chcę stracić dobrze płatnej pracy?
– To na dzisiaj koniec. Pan Orędowski dostał przed snem zastrzyk dożylny, a pani Michałek trzeba by było rozmasować odleżyny.
Mówiąc to, zrzucił śnieżnobiały fartuch i wyszedł z pomieszczenia.
– Panie doktorze, byłabym zapomniała…
Odwrócił się i zobaczył Elizę, która patrzyła na niego z niepokojem w oczach.
– W gabinecie czeka ktoś na pana. Mówi, że to ważne…
Aleksander żachnął się. Jedyne, czego mu teraz brakowało, to niezapowiedzianych odwiedzin.
– Kto to? – zapytał spode łba. – Chyba mówiłaś, że nie przyjmujemy teraz do kliniki żadnych nowych pacjentów?
– Ja… Tak… – odparła zmieszana i zaróżowiona Eliza. – To ktoś z…Izby Lekarskiej – powiedziała szybko.
Aleksander uniósł brwi a chwilę później przeszedł go zimny dreszcz. Niedobrze. Ale co ma zrobić? Będzie bronić się tak, jak będzie umiał.
Starając się iść pewnym krokiem i z wypiętą piersią ruszył w stronę swojego gabinetu przez ciemny korytarz.
– Robert Kowalski, Izba Lekarska.
Łysy, okrągły gość w okularach i w białym fartuchu uścisnął mu rękę.
– Proszę usiąść – zaprosił go pojednawczym gestem Aleksander, chociaż wcale nie był w nastroju do ugodowych rozmów.
Kiedy Robert rozgościł się w aseptycznym gabinecie, w którym królowały rzędy przeszklonych szafek ukazujących akta aktualnych i byłych pacjentów, Aleksander usiadł naprzeciwko niego, z drugiej strony biurka.
– Słucham. A może najpierw napije się pan… kawy? – zapytał, starając się zachować pozory uprzejmości.
W istocie dużo chętniej zaserwował by temu drugiemu arszenik niż kawę. Jeżeli Izba Lekarska wysłała swojego przedstawiciela prosto do jego siedziby, nie mogło oznaczać to niczego dobrego. I to jeszcze z wizytą całkowicie niezapowiedzianą. Czyżby wkurzyli się w końcu na to, że wielokrotnie ignorował ich irytujące telefony i maile? – przemknęło mu nieopatrznie przez myśl.
– Dziękuje za propozycje, ale przejdę od razu do rzeczy – powiedział śliski jegomość, a Aleksander nie mógł się powstrzymać, żeby w myślach nie nazwać go gnidą.
– Niestety mamy poważne przesłanki, aby złożyć do sądu lekarskiego wniosek o zawieszenie pana w prawach do wykonywania zawodu.
Aleksander poczuł się jak uderzony obuchem. Zasadniczo spodziewał się tego od wielu miesięcy, to znaczy dokładnie od momentu, kiedy opublikował wyniki swojej pracy doktorskiej. W wyniku pieczołowicie zebranych materiałów badań, czarno na białym, udowodnił bowiem to, co tak bardzo chciała zamieść pod dywan Izba Lekarska. Jak dobitnie wykazał: chemioterapia zabija połowę chorych na raka1, wskazując przy tym zwłaszcza na fakt, że w przypadku tych zgonów, to nie sam nowotwór był przyczyną zgonu, ale właśnie podawana pacjentom chemia.
Niestety wskutek tego, że węszył w środowisku medycznym, i opublikował swoje wyniki w Internecie, nie mógł dostać pracy jako lekarz w żadnym większym szpitalu. Co z tego, że był świetnym chirurgiem z międzynarodowymi sukcesami, wierzył w medycynę jako dziedzinę nauki, i bez żadnych wątpliwości, uznawał zawód lekarza jako zawód niezbędny i godny szacunku. To wszystko na nic, gdyż miał czelność zanegować jeden z dogmatów lekarskich, który od lat nie był kwestionowany. A dokładnie: podważył to, czy chemioterapia rzeczywiście jest tak dobrą metodą leczenia, jak to chciało wszystkim wmówić gremium lekarskie.
Skazany na wyobcowanie we własnym środowisku, założył prywatną klinikę, gdzie skupił grupę kilku internistów a nawet jednego chirurga. Przyjął również rezydentów takich jak doktor Giovanni, czy doktor Mohammed. Jego dawnych kolegów nie miał w większości co pytać: uważali, że jest oszołomem. Oczywiście teoretycznie mógłby wyemigrować, bo zagranicą przyjęliby go z otwartymi rękami. Mimo to zdecydował, że chce kategorycznie i uparcie coś zmienić na polskim podwórku. Póki co, cieszył się pieniędzmi z dużej dotacji unijnej, ale co będzie dalej?
Jego gość obserwował go ze zmarszczonym czołem, jak gdyby razem z nim śledził przebieg wszystkich jego myśli.
– Rozumiem doktorze, że nie jest to przyjemna sprawa dla pana, ale może pan jeszcze uniknąć przykrych konsekwencji… Wystarczy, żeby podpisał pan jedno pisemko…
Aleksander mimowolnie łypnął na dokument, który spasiony okularnik ochoczo mu podsunął. Opierając się łokciami o śliski blat biurka, zaczął udawać, że go czyta – udawać, gdyż tak naprawdę dobrze wiedział, co jest w nim napisane. Wcześniej w mailach widział go już wielokrotnie. Był to wzór oświadczenia, w którym Aleksander odżegnywał się od swoich poglądów na temat chemioterapii, jednocześnie uznając ją za potrzebną i bardzo skuteczną metodę leczenia…
Oczywiście, Aleksander nie mógł być jako lekarz, ignorantem. Doskonale zdawał sobie sprawę, że są pacjenci, którzy wyzdrowieli dzięki tej metodzie leczenia. Natomiast jego pieczołowicie zebrane wyniki badań mówiły jasno: połowa pacjentów umiera nie wskutek nowotworu, ale wskutek podawania im samej chemii… I będzie im to powtarzał aż do znudzenia… Nie podda się tak łatwo! Gdyby rozpoczął szerszą publiczną kampanię i debatę w mediach na temat tych wyników, z pewnością koncerny, które zarabiały na chemioterapii, a jednocześnie na śmierci ludzi, nie byłyby zadowolone…
– Nie możecie mi nic zrobić. Nie żyjemy w komunie. Zgodnie z konstytucją mam prawo do głoszenia swoich poglądów.
– Oczywiście, doktorze – powiedział skwapliwie łysy, a Aleksander odniósł wrażenie, że właśnie takiej odpowiedzi się spodziewał. – Ma pan konstytucyjne i pełne prawo do głoszenia swoich poglądów… Proszę natomiast pomyśleć jak to wygląda w szerszym świetle… Ludzie wchodzą na tego pana bloga, czy na pana kanał youtube, czytają opublikowane wyniki, i zaczyna im się przez to mieszać w głowach… Już odnotowaliśmy przypadki osób, które zrezygnowały z chemioterapii po przeczytaniu pana artykułu. Wyraźnie powoływały się na pana. Niestety… Akurat były to te osoby, u których chemia mogłaby zadziałać, i dzięki niej, mogłyby dzisiaj jeszcze żyć…. Czy tak pan wyobraża sobie realizowanie motta Hipokratesa: „Przede wszystkim nie szkodzić”? Już nie mówię tutaj o przysiędze lekarskiej, podważaniu autorytetu lekarzy i ogólnie o zwykłej ludzkiej uczciwo….
– Eeee… Panie doktorze – usłyszeli nagle szept.
Aleksander odwrócił się i zobaczył wetkniętą w drzwi głowę ciemnowłosej Elizy.
– Przepraszam, że przeszkadzam panie doktorze, ale to naprawdę pilne…
– Wejdź proszę – rzucił Aleksander, szczęśliwy, że może zaraz znajdzie wymówkę, żeby pozbyć się stąd tego nadętego bufona.
Kiedy drobnokoścista Eliza przestąpiła próg jego gabinetu, Aleksander nie mógł się oprzeć wrażeniu, że jest wyraźnie czymś poruszona.
– Chodzi o to, że przyszedł kurier z paczką…
– Nie może pani sama odebrać? – odezwał się nieproszony Robert. – Widzi chyba pani, że jesteśmy naprawdę zajęci, a kwestie które tutaj poruszamy są…
– …z pewnością bardzo istotne, tak, rozumiem – wtrąciła się Eliza, mówiąc to z niejakim przekąsem.
Aleksander rzucił grubasowi triumfalny uśmiech. Nawet jego własna pielęgniarka potrafiła ustawić tego konowała do pionu! Pomyślał, że chyba musiała kojarzyć Roberta z rozmów telefonicznych, które systematycznie Aleksander kazał jej odrzucać i wymyślać jakieś wymówki. Cwana bestia z tej Elizy! Widocznie zapamiętała, co prawda, niespecjalnie wyrafinowane, nazwisko łysego. Może powinien pomyśleć o podwyżce dla niej?
– Chodzi o to, że to jest przesyłka do rąk własnych – sprostowała Eliza, nie przejmując się tym, że naburmuszony Kowalski zmroził ją lodowatym spojrzeniem.
Widocznie nie za bardzo podobała mu się ta niepisana zmowa lekarza i pielęgniarki.
– Oczywiście, zaraz podejdę. Właściwie to panie Robercie… Wydaje mi się, że już wszystko sobie wyjaśniliśmy – powiedział Aleksander, zrywając się od stołu, i wyciągając do siedzącego okularnika rękę.
Tym samym niedwuznacznie zasugerował gościowi, że tamten również powinien zacząć się zbierać…
Robert z ociąganiem posłuchał. Kiedy uścisnęli sobie dłonie, na odchodne syknął jeszcze:
– Nie myśl, że to koniec, doktorku.
Z zamyślenia wyrwał go krzyk. Zanim zdążył zidentyfikować źródło tego krzyku, zauważył, że stoi przed nim Robert. Ten sam co sześć miesięcy wcześniej. Jego szelmowska mina zaczęła działać Aleksandrowi na nerwy. Co ten szuja myśli – do diaska – że jest pępkiem tego świata?
Ale kto tak krzyczy? A może nikt nie krzyczy, tylko to echo tego przerażającego krzyku Marianny, kiedy słyszał go ostatni raz. To było tak dawno temu, tego pamiętnego wieczoru… Tego wieczoru, kiedy jego świat dosłownie rozpadł się na kawałki. Co gorsza ten bufon tego dnia też go odwiedził. Jak to możliwe, że on przyszedł akurat wtedy, tego dnia? Przez chwilę wydało mu się, że to było chyba sto lat temu, a czas nigdy nie miał postaci linearnej tylko skokową: od jednej traumy do drugiej…
– Doktorze? – łypnął na niego Kowalski. – Nie mam dla pana dobrych wiadomości.
W tym samym momencie zza jego pleców wychynęło dwóch mundurowych. Jeden z nich to był Artur Sieczka – około 40-letni facet z lekkimi zakolami, który badawczo spoglądał na niego przenikliwymi niebieskimi oczyma. Aleksander poznał go, gdy prowadził śledztwo w sprawie śmierci Marianny. Drugi młodszy, krótko obcięty blondyn z małym tatuażem jaszczurki na szyi.
– Zostałem już uniewinniony, jeżeli chodzi o zabójstwo mojej żony – syknął cicho lekarz. – Czego chcecie?
– Nie o to chodzi…. To świeża sprawa i zupełnie nowe ofiary – jak gdyby nigdy nic rzucił Artur.
– Sprawy zaszły już za daleko – dodał.
– Olek… – Eliza zapomniała się, że miała do niego nie mówić w pracy po imieniu. – O co tu chodzi?
Stała opierając się o jego białe lakierowane biurko i całej wymianie zdań przysłuchiwała się w milczeniu.
– Niech drogi doktorek sobie poczyta – to mówiąc Kowalski, ta przebrzydła gnida, podsunął mu swój smartfon na którym wyświetliło mu się logo jednego z bardzo znanych internetowych portali.
„Psychopaci są wśród nas. Może to właśnie Twój lekarz?” – brzmiał wytłuszczony tytuł artykułu. Aleksander szybko przeleciał wzrokiem kilka pierwszych zdań.
Psychopatów rozpoznajemy po tym, że:
1) Nie zatrzymują się tam, gdzie normalni ludzie dawno by się zatrzymali, czyli innymi słowy: charakteryzuje ich brak empatii, co z kolei objawia się brakiem jakichkolwiek granic.
2) Mają niezwykle sztywne poglądy i jakakolwiek dziura w wyobrażonym przez nich wizerunku świata (oraz wizerunku własnej osoby) może mieć katastrofalne skutki. Przykładowo: potrafią dużo dłużej niż inni przeżywać słowa krytyki i wręcz latami planować krwawy odwet.
Oba te symptomy zdają się doskonale pasować do Aleksandra Czerwińskiego, lekarza podpoznańskiej prywatnej kliniki „Veritas”…
– Co to za bzdury? – zapytał Aleksander, niecierpliwie przewijając treść, gdyż nawet nie chciało mu się czytać tego dalej.
– Proszę przeczytać ostatni akapit – rzucił Kowalski.
– No tak powinienem był się domyśleć, że fakty są dopiero w ostatnim akapicie – skwitował lekarz i wrócił wzrokiem do artykułu.
Trzy dni temu dokonano dwóch brutalnych zabójstw. Dziwnym zbiegiem okoliczności obie te osoby niedawno opuściły klinikę Aleksandra Czerwińskiego. Wychodząc z kliniki były rzekomo już całkowicie uzdrowione.
Mowa o Marii Myszkiewicz – lat 35 (nowotwór jajnika) oraz o Albercie Kamińskim – lat 56 (choroba wieńcowa).
Policja obecnie stara się ustalić spójny motyw tych tajemniczych morderstw. Natomiast my jako redakcja, możemy jedynie przypomnieć, że Aleksander Czerwiński był już raz aresztowany w związku ze śmiercią Marianny Czerwińskiej. Rzekomo próbował leczyć ją z nowotworu. Jakim cudem teraz pojawiły się nowe ofiary? Kwestię oceny postępków doktora Czerwińskiego pozostawiamy czytelnikom.
Zanim tylko jeszcze skończył czytać, przez jego głowę przemknęło co najmniej tuzin myśli. Pochylił głowę, żeby ukryć targające nim emocje.
Z całych sił starał się opanować te ciemne uczucia, które w tej chwili się w nim pojawiły. W głowie rozgrywały mu się właśnie równolegle różne scenariusze przeszłych wydarzeń. Z tych scenariuszy, tylko jeden miał zyskać miano tego odpowiedniego: tego na bazie którego miał wykonać kolejne kroki.
Co prawda nie udało mu się do końca zwalczyć wszystkich swoich wewnętrznych demonów, ale chociaż na chwilę je uciszył.
Odwracając się twarzą do nich starał się, żeby jego głos brzmiał w miarę normalnie:
– Szanowni panowie pozwolą, zanim mnie zapuszkujecie na dobre, pożegnam się z ukochaną, dobrze? – to mówiąc Aleksander, rzucił telefon na stół.
Następnie wstał od biurka i przysunął się do stojącej przy nim kobiety. Bez żadnego wstępu zaczął ją namiętnie obściskiwać i całować.
Robił to tak intensywnie, że biedna kobieta musiała aż przysiąść z wrażenia na biurku. Próbowała go odepchnąć, ale on ścisnął jej nadgarstek, dając jej znak, żeby wytrzymała.
– Doktorze, bo zaraz dopiszemy do listy paragraf molestowania… – odezwał się ten z jaszczurką.
– Zamknij się – uciszył go Artur. – Dajmy im chwilę spokoju.
Nie zamknęli drzwi, lecz w trójkę wycofali się do korytarza. Aleksander wreszcie miał okazje.
Pochylił się nad uchem Elizy i udał, że pieszczotliwie odgarnia jej włosy.
– Zapasy. Przenieś. Teraz.
Chwilę później odwrócił się i wyszedł do wyraźnie usatysfakcjonowanych dwóch granatowych garniturów, i jeszcze jednego gorszego od nich i dużo bardziej zadowolonego: lekarskiego białego fartucha.ROZDZIAŁ 2
Bo przecież nie musi kochać Cię cały świat, czasem wystarczy tylko jedna osoba
Kermit z Ulicy Sezamkowej
Uczucie wściekłości gotowało się w nim tak szybko, że właściwie za nim nie nadążał. Jak oni mogli?
Tak bardzo się postarał, a w mediach były tylko takie słabe wzmianki o tym??? Szczerze mówiąc, liczył na dużo większy odzew. Do teraz pamiętał ten moment, kiedy przestał ją dusić, i wyciągnął sprzęt. Jej twarz – zastygła w strachu nieuchronnej śmierci – była boleśnie piękna. Właśnie wtedy przystawił pistolet prosto do jej nagiej piersi.
Postanowił, że nie będzie zadawał jej kłutych ran nożem, gdyż nie chciał, żeby to idealne ciało było kiedykolwiek sfastrygowane. Nieważne, czy przed śmiercią, czy już po. Słowem: zlitował się nad nią.
To było naprawdę niesamowite uczucie: w tej samej sekundzie, gdy nacisnął spust, po plecach przebiegły mu dreszcze rozkoszy. Kiedy ciepła krew pociekła po tym idealnym ciele, łapczywie rozchylił poły jej szlafroka i przez chwilę to obserwował. Tak właśnie chciał to zrobić: prosto w serce. Zobaczyć jak to jest. Ten organ teraz wymiotował, a on patrzył na to w cichej ekstazie.
Na szczęście pistolet miał tłumik.
A ten drugi facet? Był nieźle wstawiony, kiedy go odwiedził, to znacząco ułatwiło sprawę.
W końcu robił to wszystko dla większej idei. Nie mogło to po prostu tak pozostać bez echa. Jego podopieczni pracowali bez przerwy, dzień i noc, zasuwali tak jak im kazał. Wszystko kręciło się jak w zegarku. On tylko miał za zadanie pilnować by nikt nie przeszkadzał i nie zagroził jego wspaniałemu planowi.
Nadia zmęczona wisiała na barze i jedyne o czym marzyła, to o przyjściu do domu, napiciu się gorącego kakao i o… porządnym masażu stop. Niektóre kobiety, jak czytała, wolały nawet masaż stóp od seksu, ponieważ na stopach były określone ośrodki odpowiedzialne za konkretne organy i ich funkcje… Jak to było… Śródstopie było odpowiedzialne za wątrobę, a za orgazm który ośrodek… hm???
Patrząc przed siebie szklistym wzrokiem, nie zauważyła czyjejś wiszącej na niej twarzy. Zobaczyła ją dopiero, a właściwie poczuła, kiedy dotarł do niej czyjś śmierdzący gorzki oddech, pachnący świeżo wypitą gorzką żołądkową. Do tego chyba miętową.
Aż ją odrzuciło! Zamrugała oczami i obraz stał się bardziej wyraźny: zobaczyła twarz znanego jej opoja, który zawsze przychodził podrywać ją przy barze.
Nie, naprawdę dzisiaj nie miała ochoty na odpędzanie tych wszystkich napalonych samcy, którzy chyba nie mieli nic innego do roboty, jak tylko wlepiać się i ślinić na nią…
Niech ich wszystkich wykastrują i wyślą do opery! – pomyślała. Następnie wyobraziła sobie te wszystkie znajome sylwetki mężczyzn z jej nocnych zmian, jak paradują w perukach, i próbują w czerwonych surdutach śpiewać cienkim głosem.
Nadia – przestań. To było naprawdę głupie – skarciła sama siebie w myśli. Jak można w ogóle komuś życzyć kastracji? No chyba tylko pedofilom… – pomyślała i w tej samej chwili poczuła czyjś niesforny wzrok na swoim biuście.
– Zgubił Pan coś ? – mruknęła.
– Panieneczko, coś Ty taka dzisiaj… nieswoja. Najpierw smutna, potem wesoła, potem zła… – powiedział pijus, którego wyjątkowo pękaty bebzol wylewał się spod przyciasnego t-shirta. – Ale z drugiej strony – uśmiechnął się szelmowsko – mam przynajmniej na kim badać psychikę kobiet.
I zaśmiał się, bardzo zadowolony ze swojego inteligentnego żartu.
– Nie jestem królikiem doświadczalnym, wypraszam sobie – fuknęła.
– I proszę sobie swoje pseudointelektualne żarty włożyć sobie w buty, będzie pan wyższy.
Już kiedy to powiedziała, poczuła, ze odrobinę przeholowała. „Klient ma zawsze racje, klientom włazimy w tyłki, dopóki nie są agresywni i jeszcze można ich ugłaskać. No chyba, że już nie można – wtedy wołamy policje.”
Tak zawsze mówił jej szef.
Pan Bebzol, bo tak go zawsze w myślach nazywała, chyba również był tego zdania.