- promocja
Hotel - ebook
Hotel - ebook
Za niektóre tajemnice płaci się życiem.
Zmęczony życiem i pracą dziennikarz telewizyjny przyjeżdża do małej, górskiej miejscowości, w której jedynym śladem postępu jest wybudowany kilka lat wcześniej hotel. Chce się odciąć od zgiełku miasta, gwaru mediów i w spokoju pokonać dręczące go problemy i wypalenie zawodowe.
Kiedy jednak poznaje stroniącego od ludzi miejscowego drwala, bardzo szybko okazuje się, że całe jego wyobrażenie o tej idyllicznej okolicy jest przerażającym kłamstwem, a hotel w którym się zatrzymał… prawdziwą pułapką.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8289-005-1 |
Rozmiar pliku: | 3,3 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
1
Ciemność. W lesie taka ciemność jest jeszcze ciemniejsza. Nie widać nic, tylko czerń. To tak, jakbyś zamknął oczy i próbował iść w wyobrażonym celu. Nie realnym, bo przecież nic nie widzisz. Chyba że znasz drogę na pamięć.
A on ją zna. Stawia zdecydowane i ciche kroki. Jakby wiedział, gdzie położyć stopę, by w tej ciszy nie narobić hałasu. Idzie tędy nie pierwszy raz. Spokojny, pewny siebie, wyprostowany. Ale nie jak sztywniak w gajerze. Raczej jak siłacz. I nie taki z przydrożnej, wiejskiej siłowni. Jemu siłę dało życie, codzienność. Siłę i pewność. Choć nie zawsze to czuł.
Skręca w lewo za niskim drzewem, którego nie widać. Potem przeskakuje konar, którego również nikt inny by nie dostrzegł. Kilka kroków dalej brodzi w strumyku, w którym woda jest tak zimna, że aż parzy. Ale on ma dobre buty, wysokie. Takie jak budowlańcy leniwie taplający się w błocie na budowach. Takie z filcem na górze.
Pierwszy raz włożył je dopiero tu, kilka miesięcy temu. Po tym, jak uciekł z tej cholernej wsi nad Wisłą. Po tym, jak powiedział temu życiu: „spierdalaj!”. Uciekł najdalej, gdzie mógł, w miejsce, którego nie znał. I gdzie nikt nie będzie go szukał.
Milczał. Konsekwentnie i z nieukrywaną satysfakcją. Ale też z konieczności, bo nie mógł się ujawnić. Brutalnie pokazał „faka” tamtemu życiu i tamtym ludziom. Im wszystkim, tylko nie jej. Ale o niej ani słowa.
Wreszcie widzi światło. Na razie wielkości atomu, ale wie, że za chwilę będzie większe. Za chwilę będzie mrużył oczy, by nie eksplodowały, przyzwyczajone do ciemności, w jakiej musiały być przez ostatnie dwie godziny. Strzepuje z ramienia kawałki kory z drzewa, o które otarł się, próbując ominąć zwisającą gałąź sosny. Jacek ze wsi miał ją ściąć. Zapomniał, bo tyle rzeczy na głowie.
Jacek ma konia. Użycza go sąsiadom, bo sąsiadom przecież trzeba pomagać. A jak już pomaga sąsiadom, użyczając tego konia (sam używa słowa „użyczam”), to już na nic innego nie wystarcza czasu. No bo na tego konia musi czekać. A to zajmuje dużo czasu.
No więc gałąź wisi, od kiedy powiesił się na niej gruby Jasiek. Przeżył, bo gałąź się złamała. Bo nie dość, że nie była zbyt okazała, to jeszcze Jasiek swoje sto trzydzieści kilogramów na niej chciał zawiesić. A to już było za dużo. I teraz oboje połamani – gałąź wisi, a Jasiek uszkodził kręgosłup i chodzi po wsi wykrzywiony jak wieża w Pizie. Historia jak w nędznym serialu obyczajowym. Jaśkowi pękło serce, kiedy zobaczył Elę z brzuchem. Najpierw poszedł w tango z chłopakami z sąsiedniej wsi. A że przyjaźni tam nigdy nie było, to dali mu po mordzie. I tak miał szczęście, bo trzymali już siekierę w gotowości.
– Spierdalaj do domu, bo ci kciuka ujebiemy! – przekrzykiwali się.
Nie wiadomo, o co poszło. Ale nie musiało o nic pójść. Wieś to wieś. Nie było tam szansy na konkretną klubową ustawkę, to korzystali z każdej okazji, by pięści puścić w ruch. I nie tylko pięści.
Jasiek cięższy o kilka litrów piwa i rozpaczający z powodu brzucha Elki wpadł na genialny w swej głupocie pomysł zakończenia życia. Poszedł głęboko w las i złamał gałąź. Potem nic nie pamiętał. Spadł i zasnął. Rano doczłapał się do najbliższego domu.
Elka już urodziła. Jaśka prawie nie znała, bo nigdy nawet słowa do niej nie powiedział. Ot, platoniczna miłość. Nie przeszkadzało mu, że od kilku lat spotykała się z Jędrkiem. Ale brzuch go załamał.
Co jakiś czas pod butem strzela drewno. Cicho, choć wolałby, by było zupełnie bezdźwięcznie. Ale to jedynie pobożne życzenie.
Wciąż idzie. W stronę tego światła, które jeszcze przed chwilą było nikłe, a teraz wyraźnie już przypomina blask żarówki. Jeśli w jego zachowaniu był choć cień niepewności, to teraz wyprostował się jeszcze bardziej i zdecydowanie pokonywał kolejne metry.
Lampa wisi przed drzwiami. Kołysze się. Może od wiatru, a może ze strachu przed panującą wokół ciemnością. Może nawet w obawie przed nadchodzącym cieniem. Ale cień zbliża się spokojnie, bez gwałtownych ruchów. Ktoś patrzący z boku dostrzegłby pewność siebie i swobodę gospodarza. Tak, jest u siebie. I choć przez moment sprawiał wrażenie, jakby zamierzał zapukać, chwycił klamkę i pchnął drzwi.
Gdzieś tam, skąd przyszedł, nikt nie wiedział, że był w tym miejscu. Był cieniem, był ciszą, był spojrzeniem i niczym innym.
✶✶✶
Boję się śmierci. Że będzie mnie powoli rozdeptywać, jak but rozdeptuje karalucha. Cholernie się jej boję, bo wszystko mi odbierze. Pamięć o tym, co było, ale też to, co mam teraz. Odbierze mi też możliwość przeżycia tego wszystkiego, co mógłbym jeszcze przeżyć. Co z tego, że owego braku tak czy inaczej nie odczuję. Nie wierzę, że ktoś jest gotowy na własną śmierć. Ona się zbliża, a ty chcesz jeszcze oddychać ziemskim powietrzem, czuć krople morskiej wody na skórze, budzić się z widokiem na Giewont, napić się piwa z chłopakami albo wina z piękną kobietą. Poczuć jej zapach i smak. Chcesz patrzeć, jak radzą sobie w życiu twoje dzieci, i czekasz na wnuki. Chcesz spisać jeszcze listę rzeczy, które chciałbyś w życiu zrobić. Nie jestem na to gotów. I nigdy nie będę.
Myślę o tym, jadąc dwupasmówką na południu Polski. Ale myślę o tym od ponad trzystu kilometrów, bo mam wrażenie, że wyjeżdżając ze stolicy, kończę swoje życie. Wiem, przesadzam. Raczej dotychczasowe życie, może jego etap. Etap, którego mam dosyć. Etap, który mnie zmęczył, ale też wywindował na wyższy poziom w mojej branży. Tyle że teraz spadam. Dlatego właśnie jadę dwupasmówką. Uciekam. Umieram. Muszę odpocząć.
Wczorajszy wieczór był dość obrzydliwy. Przyjęcia integracyjne w korporacjach zawsze takie są. A w mediach być może jeszcze gorsze. Kobiety wdzięczą się do obiektywów polujących na celebrytów fotoreporterów, a mężczyźni wdzięczą się do tych kobiet. Chyba że są gejami, wtedy wdzięczą się do innych gejów. Fotoreporterzy robią to, za co dostają największą kasę – pstrykają tych, których pstrykano już miliony razy. To sprawdzony towar. Do pstrykania innych, nowych zachęcają agencje PR. Wtedy fotoreporterzy nawet nie wiedzą, komu robią zdjęcie. Ale robią, bo może się „przydać”.
I wszyscy się uśmiechają, wszyscy są szczęśliwi. Wszyscy witają się „misiem”, bo przecież się uwielbiają i pracują w jednej wielkiej rodzinie. A może dlatego, że długo się nie widzieli. Może to szczere. A może szczęśliwych jest dziesięć procent, a pozostali to alkohol i próba ukrycia swojego nieszczęścia przed tymi szczęśliwymi. Bo to trochę wstydliwe.
Przechadzałem się między stolikami, patrząc i nasłuchując, kto o czym rozmawia. Tu praca, tam sport, przy kolejnym stoliku zwykłe plotki. Przy pięciu kolejnych stolikach tylko praca i kolejne wyzwania.
I Karol. Podszedł do mnie i powiedział, że nie zmienił zdania. Nie wziął pod uwagę, że nie chciałem, by je zmienił. Oni nigdy nie biorą tego pod uwagę. Myślą, że są mistrzami świata i wszyscy chcą z nimi grać.
– Ty nie chcesz się zmienić – zawyrokował. – Ty chcesz, żebyśmy to my się zmienili, a to niemożliwe.
– Jestem za stary na zmiany – odpowiedziałem. – Zwłaszcza takie.
– Wszyscy to robią.
– Ja nie jestem „wszyscy”, ja jestem Fajkowski, zapomniałeś?
Karol mimochodem całuje w policzek młodą gwiazdę, która właśnie przechodzi.
– Po co my w ogóle o tym rozmawiamy? – zapytałem.
– Nie wiem. – Uśmiechnął się. – Może mi trochę szkoda cię tracić.
Parsknąłem śmiechem. Dostałbym za to Oscara. Albo przynajmniej nominację. Choć w dzisiejszym świecie pozerów i udawaczy mógłbym mieć marne szanse.
Zabrałem ze stolika szklankę whisky i odszedłem bez słowa. Po raz kolejny tego wieczoru zadałem sobie pytanie: „co ja tu robię?”. I po raz kolejny odpowiedziałem sobie: „chyba mnie popierdoliło”.
– Serio odchodzisz? – zaskoczył mnie Piotr stojący za moimi plecami. Nie wiem, kiedy się tam pojawił.
– Nie odchodzę, robię sobie przerwę.
– Daj spokój, Mateusz, jest zakład w firmie, czy wrócisz. Prawie wszyscy obstawiają, że pół roku przerwy to za dużo. Rozleniwisz się.
Opróżniłem szklankę i zacząłem się rozglądać za kelnerem. Byli cały czas w pobliżu. Zniknęli błyskawicznie, kiedy po raz pierwszy pomyślałem, że będę ich potrzebował. Norma.
– Zobaczymy – powiedziałem prawie szeptem. – Spadam stąd, Piotr. Znudziło mi się.
– Dawaj znać, co się u ciebie dzieje.
– Jutro wyjeżdżam.
– Dokąd?
– To pilnie strzeżona tajemnica.
Uśmiechnąłem się i skierowałem do drzwi.
– Mateusz!
Odwróciłem się
– Jesteś uparty jak osioł!
– Wiem. – Znów się uśmiechnąłem – I dobrze mi z tym.
Muszę odpocząć.
Jadę dwupasmówką. Wypatruję stacji benzynowej, bo moje pięcioletnie audi ciągnie już na oparach. Wyobrażam sobie opary alkoholu w mieszkaniach uczestników wczorajszego przyjęcia. Część wlewa w siebie wszystko po kolei. Inni skupili się na jednym rodzaju trunku. Efekt taki sam: chichoty i niepewny krok w drodze do domu. I ten odór następnego dnia. I kac. Ale może oni mają rację? Może tego nie da się na trzeźwo?
Jadę. Dwupasmówką. Prawie pustą. Wiem, że to ostatnie kilometry dość wygodnej trasy. Potem będzie już tylko gorzej. Ciężarówki i ich kierowcy, władcy szos, których trudno wyprzedzić, bo zapierdalają jak dzicy. A w dodatku z naprzeciwka jadą ich koledzy. Do tego „ścigacze”. Zwykle to dziadkowie ze swoimi babciami, pędzący na zakupy albo do wnuków, których rodzice mają cotygodniowe wychodne do kina albo do małej wiejskiej knajpy. Dziadkowie zawsze prowadzą małe samochody, a na głowach mają czapki. Babcie za to ślepią trwałą ondulacją. Nie rozmawiają ze sobą, bo się przez całe życie już nagadali i teraz się ledwo znoszą. Jadą wolno, bo przyzwyczaili siebie do katowania się swoim towarzystwem. Ścigacze to też ci wszyscy zatopieni w esemesach i innych fejsbukach, myślący, że mają doskonałą podzielność uwagi. Przepis o zakazie używania telefonu komórkowego podczas jazdy jest idiotyczny jak _Świat według Kiepskich_. Zasadniejsze byłoby przyznawanie licencji na korzystanie z komórki tym, którzy potrafią się nią posługiwać podczas jazdy. Może wtedy nie mijałbym już samochodów z kierowcami uśmiechającymi się do swojego telefonu jak głupi do sera. I nie musiałbym za każdym razem mruczeć pod nosem: kurwa…
Muszę odpocząć. Muszę odpocząć. Muszę odpocząć. Muszę to sobie powtarzać. Bo zapomnę. Że muszę odpocząć.
Tankuję do pełna. Olej napędowy. Nie pamiętam, kiedy ostatnio brałem bezołowiową. Nie licząc służbowego tankowania dwa miesiące temu. To był wyjazd na wywiad. Kompletnie nieudany, ponieważ szanowny poseł na Sejm Rzeczypospolitej okazał się niezbyt rozgarniętym człowiekiem. Niepotrzebnie zadałem mu kilka pytań pozasejmowych. Gubił się, wił. Miałem wrażenie, że za chwilę wyjmie telefon i zadzwoni do kogoś zapytać, co ma odpowiedzieć na pytanie o ulubiony film. Taki telefon do przyjaciela. Koło ratunkowe. A wydawał się odświeżeniem całej tej sceny pseudopolitycznej. Kimś o inteligencji ponadprzeciętnej, kimś, kto myśli logicznie i przyszłościowo. No i klops. Nic z tego. Będziemy nadal brodzić w błocie. Nie ma światełka w tunelu.
– Opisz to – mówił wtedy Karol. – Ośmiesz go, ludzie to lubią.
– Karol, chyba z kimś mnie pomyliłeś – odpowiadałem uparcie.
To nie mój styl. Szanuję swoich rozmówców, nawet jeśli są patafianami. Nie jestem prowadzącym talk show. Jestem dziennikarzem. A może byłem.
Moja wojna z naczelnym zaczęła się nieco wcześniej. Przez swojego przydupasa Karolka przekazywał mi sugestie, jak mam pracować, o czym rozmawiać i jak dobierać gości, by oglądalność rosła. Za każdym razem mówiłem Karolkowi, by się pierdolił. I on to robił, ale z ironicznym uśmieszkiem. Wiedziałem, do czego to zmierza. Wiedziałem od dawna. Bo widziałem, co się dzieje.
Muszę odpocząć. Muszę…
Płacę za paliwo. Pani w kasie chce mi jeszcze wcisnąć kawę, hot doga i ciastko. I energetyk. Gdybym zachował się jak Jim Carey w filmie _Jestem na tak_, wziąłbym wszystko. A potem się zrzygał. Grzecznie więc dziękuję i wychodzę.
Przy jednym z dystrybutorów starszy pan uśmiecha się do mnie i mówi „dzień dobry”. Oczywiście nie znam go. Ale on mnie zna. I wydaje mu się, że skoro on mnie widuje, to ja go też. Ma jakieś sześćdziesiąt lat. Ogląda moje programy i mnie lubi. Tak myślę. To jego miał na myśli naczelny.
– Twoja widownia umiera. Musisz dotrzeć do tych młodszych. Zrób coś.
Z szacunku do szefa nie wypowiedziałem na głos myśli, które miałem wtedy w głowie. Poza jedną.
– Spierdalaj!
Wyszedłem wtedy, trzaskając drzwiami. Wiem, nie powinienem. Ale miałem dość.
Muszę odpocząć.
Wsiadam do auta. Ruszam. Przede mną trzydzieści siedem kilometrów do celu. Trzydzieści siedem kilometrów myśli. Tak męczących, że dłonie mdleją od zaciskania się na kierownicy. Ale ruszam, nie boję się. Cały czas mam nadzieję, że przez krótki czas będę miał swoje eldorado. Że nikt nie będzie do mnie gadał, że hotel okaże się tak słaby, że nie będzie miał gości, że obsługa nie będzie upierdliwa w swojej uprzejmości (na wszelki wypadek na klamce na stałe wywieszę _do not disturb_ – jeden z najlepszych hotelowych wynalazków), że to i tamto. Będę najmniej wymagającym gościem w historii tego hotelu. Mój jedyny postulat na ten czas to: odpierdolcie się. Choć wiem, że tego nie potrafią. Będą ciągle pytać, czy jestem zadowolony. Przy pobieraniu klucza powinienem mieć szansę zaznaczyć na jakimś dokumencie, że będę zadowolony bez względu na sytuację.
Trzydzieści trzy kilometry. Katolicy robiliby właśnie znak krzyża, bo to przecież wiek chrystusowy. Pewnie to jakiś znak, że wzrok akurat w tym momencie spoczął na nawigacji. Że też przyszło mi to do głowy. Karcę się za to. Nie za drwinę. Karcę się za myśl związaną z religią. Od dawna uciekam przed nią jak przed watahą. Unikam jak ognia dziennikarskich rozmów z księżmi czy innymi wyznawcami. Nigdy nie zaprosiłem do programu księdza, a bogobojnych polityków mam ochotę subiektywnie miażdżyć.
To ostatnie wsie przed celem. Im jest bliżej, tym większą mam ochotę jechać dalej. Dobrze mi w tym samochodzie. W nim jestem sam. Z całym wachlarzem pretekstów, by nie odbierać telefonu i nie zaglądać do internetu. Coraz więcej zakrętów, małych skrzyżowań, podjazdów i zjazdów. Coraz więcej też domów z dobudowanymi piętrami. Znak tych czasów – pokoje do wynajęcia. Górale nie odpuszczają takich okazji. W sumie trudno się dziwić.
Każda kolejna wieś wygląda tak samo. Domy z opadającymi dachami po obu stronach głównej ulicy, krowy i kozy na każdej łące. I ludzie. Niektórzy krzątają się, inni plotkują przez płot. Jeszcze inni siedzą na przydomowych ławkach. Pozorny spokój. I psy. Te, które pilnują bydła, leżąc majestatycznie na trawie, i te, które biegną, szczekając na każdy przejeżdżający samochód. To te małe. Bo małe psy są jak mali ludzie – ciągle szczekają. Tylko to im pozostaje – ujadać, pienić się, wkurwiać. A jak ktoś zrobi krok w ich stronę, to spieprzają do budy. Jak ludzie.
Dziesięć kilometrów.
Nie sprawdzam telefonu. Na pewno wysłała wiadomość, ale od niej też muszę odpocząć.
„Przyjedź do mnie, proszę, jeszcze dziś, skoro jutro wyjeżdżasz” – napisała akurat w momencie, w którym Karol wyciągał ze mnie resztki przyjemności, jakie miałem z tego przyjęcia. Zrobił to z łatwością, chwytając ją w dwa palce i wysuwając z płata czołowego czaszki.
„Jestem zmęczony” – odpisałem. Chciałem się położyć, by wstać wcześnie i zdążyć się spakować.
„Przyjedź. Na chwilę”.
Dorota. Kobieta, z którą nie mogę dojść do ładu. Wszystko jest nie tak. Jesteśmy inni, nie rozumiemy się nawzajem, nie spędzamy czasu w ten sam sposób, nie słuchamy tej samej muzyki, nie czytamy tych samych książek. A jednak wszelkie próby rozstania były nieudane jak mało co. Jakbyś zetknął ze sobą dwa magnesy i próbował je odsunąć od siebie na kilka milimetrów. Zawsze do siebie wrócą z taką samą siłą. I wciąż będą się tak samo zachowywać mimo ciągle przeżywanej prawdziwej męki pańskiej.
Pojechałem. Ze świadomością, że potem czeka mnie kilka tygodni spokoju, odpoczynku również od niej. Ale ta świadomość nie do końca przynosi ulgę. Trochę będzie mi jej brakować. Może właśnie tego niezrozumienia, tych rozmów o tym, jak bardzo do siebie nie pasujemy.
Stanąłem przed jej drzwiami i nie chciałem zapukać. Ponownie miałem ją na wyciągnięcie ręki, a zadawałem sobie pytanie, co znowu tu robię. Od dawna miało mnie tu nie być.
– Musisz wyjeżdżać? – zapytała i od razu sobie odpowiedziała – Musisz, mówiłeś, musisz odpocząć.
I ten jej wzrok. Te jej oczy. Zawsze mówiły „kochaj mnie” albo „pieprz mnie”.
Znów wyglądała pięknie. Doskonale wiedziała, co włożyć, bym nie mógł oderwać wzroku. Czarne włosy, ciemna karnacja i biały szlafrok. Ale byliśmy i jesteśmy tak różni.
– Przy mnie nie odpoczywasz?
Spodziewałem się tego pytania. Pokręciłem więc poirytowany głową i odwróciłem się w stronę drzwi.
– Nie rozumiesz – mruknąłem najciszej, jak się dało.
– Rozumiem. – Usłyszała.
– Gdybyś rozumiała, nie zadałabyś tego pytania.
Chwyciłem za klamkę zaraz po tym, jak pocałowałem ją w policzek.
– Poczekaj. – Złapała mnie za rękę. – Mam coś dla ciebie.
Nie chciałem czekać. Chciałem wyjść i zacząć odpoczywać na dobre. Wiedziałem, że po wyjściu z jej mieszkania nie spotkam nikogo aż do wyjazdu następnego dnia.
– Na pewno masz przygotowaną całą walizkę książek, ale chciałam, żebyś miał też coś ode mnie.
_Cmentarz w Pradze_ Umberta Eco. Nie wiem, skąd wiedziała, że miałem ją w planach. Rzadko rozmawialiśmy o literaturze. Nie było na to czasu. Traciliśmy go głównie na spory.
Na okładce jegomość w cylindrze. Właściwie tylko jego sylwetka na pomarańczowo-czarnym tle. Za nim ledwo widoczne nagrobki. Nad nim ptaki. Być może kruki i wrony, ale nie te, co mają nas rozdziobać, te od Żeromskiego. Swoją drogą ciekawe, czy dziś ktoś pamięta o tej noweli. Dziś nie czyta się takiej literatury. Dziś czyta się internet, blogi, ogląda głupie filmiki. Książki czyta się na tablecie. A papier? Gdzie jego zapach?
– Dziękuję – wydusiłem, choć bliżej mi było do złości, że dostaję od niej prezent. Nie lubię prezentów bez okazji. Zawsze do czegoś zobowiązują. A ja nie chcę czuć się zobowiązany.
Stanęła bardzo blisko mnie. Rozsunęła szlafrok i nagim ciałem przylgnęła do mojej koszuli i marynarki. Pocałowała mnie zachłannie, wsuwając język w usta.
– Długo nie będziemy się widzieć – szepnęła, nie przestając ssać i przygryzać moich warg. – Nie chcesz się pożegnać?
– Dorota… – chwyciłem jej twarz w dłonie i odsunąłem – …jestem zmęczony, jadę do domu.
Kątem oka widziałem jej trzydziestopięcioletni brzuch i – wydaje się – jeszcze młodsze piersi. Otuliłem ją szlafrokiem i przewiązałem paskiem. Pocałowałem w czoło i usta i wyszedłem.
Kiedy w domu rzuciłem książkę na walizkę, wypadła z niej kartka. „Wróć do mnie. Dorota”. Moja alergia na romantyczne gesty aż jęknęła. Jestem na to za stary i zbyt wiele widziałem. Szepnąłem więc jedynie „ja pierdolę” i poszedłem wziąć prysznic, ciągle powtarzając sobie w duchu: muszę odpocząć.
Pięć kilometrów. Otwieram okno, by poczuć zapach wsi, przez którą za chwilę będę przejeżdżał, a za którą znajduje się cel. To hotel, którego nie widać z ulicy. Jest schowany za drzewami, na lekkim wzniesieniu, co daje szansę schowania się przed obrzydliwym światem, w środku nieobrzydliwego świata drzew, zwierząt i ciszy.
Wieś się nie zmieniła. Byłem tu dwie krótkie doby siedem lat temu, kiedy jeszcze bawiło mnie to, co robiłem i robię. Wtedy jeszcze mój zawód nie umierał, nie musiałem toczyć wojny o obiektywizm i logikę. Wszystko było naturalne i zarówno ja, jak i moi koledzy po fachu czuliśmy jakąś tam misję, choć drwiliśmy z tego słowa bezlitośnie. Teraz nie ma już miejsca na drwinę. Takim jak ja nie jest już do śmiechu.
Ale ta wieś tego nie widzi. Wieś żyje swoim życiem. I dobrze. Własne życie jest najważniejsze. Niewiele tu się zmieniło. Dom sołtysa nie jest już domem sołtysa. To znaczy pewnie jest, ale sołtys się zmienił. Tabliczka wisi teraz trzy domy dalej. Nie pamiętam, kto mieszka w tej chałupce z żółtą elewacją. Pamiętam za to polanę starego Ignaca i boisko tuż obok. Ignac podawał dzieciakom piłkę, jak poleciała za bramką na jego pole. To dobry człowiek. Mam nadzieję, że jeszcze żyje. Wtedy mieszkali tu dobrzy ludzie. Nieba by uchylili w razie potrzeby. Ale dziś nie mam ochoty przekonywać się, czy pozostali tacy sami. Dziś ani jutro, ani pojutrze, ani za tydzień.
Muszę odpocząć.
Kilometr. Za chwilę skręt w prawo, przejazd przez strumyk i w górę do głównej bramy.
Dorota. Często o niej myślę. Zwykle kręcąc z niedowierzaniem głową. Ciągle dziwię się, że to jeszcze trwa, niezależnie od postaci, jaką przybiera. Irytuje mnie, że nie potrafię wyrzucić jej z głowy. Nawet teraz, kiedy przejeżdżam przez bramę hotelu. Wszystko drewniane. Nie widzę w tym budynku niczego, co nie byłoby drewnem. Chyba że okna. Te w pokojach mają dodatkowo drewniane okiennice. W części rekreacyjnej wyglądają jak wyjścia na taras. Ale nie są wyjściami. Są po prostu oknami. Za szybą basen, leżaki, mała siłownia z bieżnią i sztangami. Wszystko widoczne z zewnątrz przez te duże okna.
Parkuję między jeepem i volvo. Jeden duży, drugi mały. Z dużą dozą prawdopodobieństwa stwierdzam, że kierowcą dużego jest ktoś nikczemnego wzrostu. Sprawdzę to później. Albo i nie. Może mi się nie chcieć patrzeć na ludzi.
Wchodzę. Główne wejście nie przypomina głównego wejścia. Jest zwykłym przejściem przez zwykłe drzwi do najzwyklejszego budynku. Ale mam nadzieję, że to jednak będzie nadzwyczajnie nieupierdliwe miejsce. Ledwo wszedłem, zostałem złapany wzrokiem przez młodą dziewczynę za bufetem, nad którym dyskretnie napisano „recepcja/reception”. W dwóch językach. To oznacza, że mają tu gości z zagranicy. Jakby co, nie znam języków obcych.
Ona mnie nie tylko złapała. Ona mnie ciągnie do siebie tymi wpatrzonymi oczami i uśmiechniętymi ustami. Czuję się, jakby złapała mnie na lasso i ciągnie bez trudu, nie zwracając uwagi na to, że zapieram się nogami.
– Dzień dobry – mówi na szczęście dość niskim głosem. – Ma pan u nas rezerwację?
– Dzień dobry – odpowiadam uspokojony brzmieniem jej głosu i podaję nazwisko.
Zerka na ekran komputera, nie przestając się uśmiechać. Robi to jednak naturalnie. Chyba lubi swoją pracę.
– Jest oczywiście rezerwacja. – Nie odrywa oczu od monitora. – Do nas nie trafiają goście bez rezerwacji, za daleko.
Sprawdza coś jeszcze. Każde kliknięcie myszką kwituje kiwnięciem głową, jakby stawiała pieczątkę. Wytęża wzrok. Czyta.
– Będzie pan sam – zadaje w końcu pytanie – czy ktoś dojedzie?
– Nikt nie dojedzie – odpowiadam z ulgą.
– Proszę więc o chwilę cierpliwości. – Znów prędko klika. To jak szybkie wertowanie kartek w książce. – Rezerwował pan pokój dwuosobowy?
– Tak, chciałem mieć duże łóżko dla siebie – tłumaczę się i wiem, że brzmi to dwuznacznie. Ale ona jest profesjonalistką. Nawet jeśli to, co powiedziałem, wydaje jej się podrywem, to nie reaguje. Może przyzwyczaiła się do zaczepek. Jest dość ładna, choć za chuda.
Dorota. Też jest szczupła.
Muszę odpocząć. Koniecznie.
– Zapraszam do pokoju numer siedem. – Patrzy na mnie i już wiem, że będzie mi coś tłumaczyć. – Musi pan przejść łącznikiem, tym wejściem po lewej stronie – wdzięcznie wskazuje otwartą dłonią – dalej prosto i do końca. Ostatnie drzwi po lewej stronie. Miłego pobytu.
Uśmiech na koniec. Kurtyna. Zwykle jest to przedstawienie. Tym razem wdzięk recepcjonistki uratował spektakl.
Idę korytarzem, mimo woli rozglądając się po ścianach. Widzę na nich płaskorzeźby autorstwa kogoś niepospolitego. Wykonywał je ktoś z wyobraźnią, ktoś, kogo z czystym sumieniem można nazwać artystą. Zatrzymuję się przy jednej z nich i patrzę na konia. Ale ten koń nie galopuje, on frunie. I na upartego można dostrzec skrzydła na jego grzbiecie. Łatwo też zauważyć jeźdźca, którego głowa jest wręcz zespolona z grzywą rumaka. W prawym dolnym rogu dzieło podpisano, ale odczytać poszczególne litery potrafi chyba tylko autor.
Idę. Ciągnę za sobą walizkę. Jest duża, bo postanowiłem zabrać kilkanaście książek i kilka zaległych czasopism. Ale nie wierzę, że będę się zaczytywał w którejkolwiek z tych publikacji. I nie wierzyłem już wtedy, kiedy wrzucałem to wszystko do walizki.
Jest numer siedem. Zbliżam kartę do czytnika i chwilę później delikatnie popycham drzwi. Pokój nie jest duży, ale spore łóżko rekompensuje brak przestrzeni. Jest też biurko, na którym leży mały notes. Wiem, że z niego nie skorzystam, bo nigdy tego nie robię. Za to zawsze przywłaszczam sobie hotelowe ołówki i długopisy. Wygląda to jak mój fetysz. Dobrze jest jakiś mieć.
Walizkę zostawiam przy szafie, a sam zbliżam się do okna. To właściwie wyjście na taras. Wydaje mi się, że takich pokoi w tym hotelu jest niewiele. Czuję się dopieszczony, ale tłumię w sobie zadowolenie. Odzwyczaiłem się od okazywania go. Tak mi lepiej.
Taras, tak jak pokój, nie imponuje wielkością, ale ma ładną, drewnianą balustradę. Siadam na jednym z dwóch drewnianych krzeseł i patrzę przed siebie. Przez najbliższych kilka, może kilkanaście dni codziennie będę patrzył na tę polanę wznoszącą się w stronę lasu. Urządzę sobie codzienny rytuał wgapiania się rano i wieczorem. To zdecydowanie lepsze niż polska religia, czyli telewizja od rana do wieczora. Las mądrzej gada, bo gada ciszą. A może po prostu mam deficyt takiej ciszy, takiego milczenia. Może świat, w którym żyję, jest przegadany i niemądry.
Wracam do pokoju i sprawdzam łazienkę. Myję ręce, patrząc w lustro. Przecieram zmęczoną życiem twarz. Mam czterdzieści dziewięć lat, niedługo osiągnę wiek starczy. Jestem sam. Z wyboru, bo o ile jedenaście lat temu to los mnie osierocił, o tyle w kolejnych latach sam wybierałem tę samotność. A raczej nie dawałem szansy tej samotności odejść. Swoimi wadami odpycham niemal wszystkich, nawet Natalię i Hanię. Zawsze chciałem je mieć, a kiedy już były, nie potrafiłem się nimi zająć. Zwłaszcza po śmierci Agnieszki. I potem, kiedy rosły tak szybko. I jeszcze potem, kiedy coraz wyraźniej dawały mi do zrozumienia, że nie potrzebują mnie w swoim życiu. Cierpienie ukrywałem w mistrzowski sposób. Nikt go nie widział. I nikt nadal nie widzi. Widać to tylko na mojej twarzy. Wszystko na niej widać. To znaczy ja widzę.
Włosy opadły mi na czoło, blizna na lewym policzku stała się jakby głębsza. Tego wrażenia nie zmienia trzydniowy zarost. Nie mam w planach golenia. Pierdolę.
Zdejmuję koszulę i rzucam na walizkę. Dotykam palcami materaca, sprawdzam twardość. Kładę się i głęboko wciągam powietrze w płuca. Czuję, że odpływam. Zasypiam.
✶✶✶
Warkot silnika piły spalinowej słychać było zapewne w promieniu kilku kilometrów. Dźwięk rozdmuchiwała cisza, która była tu niepodzielnym gospodarzem. Kiedy od czasu do czasu musiała walczyć z hałasem, robiła to, rozpraszając go na wszystkie strony świata. A nawet w górę i w dół.
Drzewo opadło na ziemię z hukiem. To już trzecie tego dnia. I po raz trzeci tego dnia mężczyzna odbiegł w ostatniej chwili, jakby zdziwiony, że właśnie w tym momencie to się dzieje. Ale nie był zaskoczony. Miał to dokładnie zaplanowane i wyliczone. Gdyby ktoś zapytał go, gdzie spadnie drzewo, odpowiadając, pomyliłby się może o pięć centymetrów.
Telefon odebrał poprzedniego wieczoru. Wchodził właśnie do swojej małej chaty, mijał żarówkę zawieszoną nad gankiem. Rozpoznał numer. Nigdy nie zapisał go w kontaktach, ale układ cyfr był na tyle charakterystyczny, że błyskawicznie zapadł w pamięć. Tym bardziej że oznaczał pieniądze.
– Pięć kolejnych do ścięcia – powiedział głos.
– Gdzie? – wyszeptał to pytanie, by głos nie zabrzmiał zbyt głośno w pustej kuchni.
– Tam gdzie ostatnio. Warunki te same.
– A pieniądze?
– Te same.
– Gdzie?
– Tam gdzie zawsze.
Bar Pod Konikiem. Czerwona koperta ze znaczkiem pocztowym z wizerunkiem jakiegoś sportowca w kasku. Żadnych opóźnień, zawsze następnego dnia po robocie, zawsze bez kontaktu osobistego.
– Drwalu – rzekł ponownie głos. – Nadal jesteś dyskretny?
– A ty? – odparł prowokacyjnie.
Po drugiej stronie słuchawki usłyszał stłumiony śmiech.
– Dobra, wiem, że jesteś. Ty z nikim nie rozmawiasz, komu miałbyś powiedzieć.
Drwal milczał. Czekał, aż tamten zakończy rozmowę. Miał rację, mówiąc, że z nikim nie rozmawia. Tylko czasem z Wojtkiem. Ale bywają dni, kiedy wypowiada zaledwie kilka słów, najczęściej do samego siebie, by przypomnieć sobie swój głos.
– Jutro będzie wszystko zrobione. – Rozłączył się.
Od jakiegoś czasu miał wrażenie, że głos próbował wyciągnąć z niego informacje. Coś, co pozwoliłoby mu dowiedzieć się, kim jest. Nie chciał na to pozwolić. Może to ostatni raz – pomyślał, ale sam w to nie wierzył. Pyta o dyskrecję, sam o nią nie dbając.
Rzucił telefon na łóżko. Zdjął buty, włączył czajnik bezprzewodowy i podszedł do czarnego boomboxa z lat dziewięćdziesiątych.
Play. W małej chacie, w małym pokoju skąpanym w nikłym świetle żarówki rozbrzmiały pierwsze takty _Ulyssesa_. Dead Can Dance często gościł w tym pokoju, ale Ulysses miał swoją dodatkową moc. Oplótł dźwiękiem całą przestrzeń, a on… zamknął oczy, rozpostarł ramiona i zaczął tańczyć trochę jak Zorba, a trochę jakby naśladował lądujący w burzy samolot.
Ale to było wczoraj, teraz jest dziś. Podchodzi do czwartego drzewa i dotyka dłonią kory, jakby się z nim żegnał. Przysuwa do niej ucho i zamyka oczy. Potem uruchamia piłę i przysuwa jej łańcuch do pnia.
Drzewo pada po kwadransie. Kiedy zaczyna się przechylać w stronę ziemi, drwal zamyka oczy i otwiera ramiona jak poprzedniego wieczoru przy _Ulyssesie_. Tym razem jednak nie tańczy. Stoi i wsłuchuje się w specyficzny huk. Delektuje się. W tej ciszy to dźwięk natury. Dźwięk boga.
Wolałby odbierać kasę bezpośrednio po robocie. Zbaczałby z drogi jedynie kilkaset metrów do baru Pod Konikiem i miałby sprawę załatwioną. Swoją drogą co za idiotyczna nazwa knajpy. Tym bardziej tu, w górach.
Piąte drzewo nie jest wymagające. Jego ścięcie zajmuje mu jeszcze mniej czasu niż poprzednie. Jest miękkie. Duże, ale miękkie. Zostawia dziesiątki pniaków pociętych na dwumetrowe kawałki i rusza w głąb lasu. Przejdzie dwa kilometry, z końca polany zobaczy w dole bar z dachem zbitym z desek. Pójdzie kolejne dwa kilometry i dojdzie do swojej chaty, do której nikt nie zagląda. Dobrze mu tu jest. Nikt go tu nie będzie szukał, nikt go tu nie znajdzie. I nikt go nie rozpozna. I będzie już zawsze słuchał swojego Dead Can Dance.
Wieczorem znów tam pójdzie. Patrzeć i nasłuchiwać. Obserwować.ROZDZIAŁ 2
2
Znów ten sen. To znaczy nie ten sam. Inny, ale też o końcu. Morfeusz gnębi mnie bajkami o przeróżnych końcach: życia mojego lub jej, przyjaźni i miłości, fascynacji, pasji, drogi czy pasa startowego, szkoły, kariery. Wszystkie te końce są złe, nieszczęśliwe jak w dobrym francuskim dramacie.
Tym razem to sen o końcu snu. Śni mi się, że budzi mnie strzał w głowę. To oznacza, że to również sen o końcu żywota. Nie za krótkiego, wręcz wystarczająco długiego, by odejść bez żalu do losu. Nie wiem, czy był to strzał z pistoletu czy karabinka snajperskiego. Nie widzę napastnika. Wiem tylko, że mam kulę w głowie i ulatuję z ciała. Całe pomieszczenie widzę z góry, spod sufitu. Banał.
Zerkam na zegarek. Kilka minut po dwudziestej pierwszej, przespałem trzy godziny. Stracone trzy godziny. Zawsze wszystkim powtarzam, że nie mam czasu na sen. Ale teraz jestem tu, by tracić czas, marnować go w każdy możliwy sposób.
Wychodzę z pokoju, licząc na to, że hotelowa restauracja o tej porze jeszcze funkcjonuje. Przechodzę wzdłuż recepcji, więc o to pytam.
– Do dwudziestej drugiej, panie Mateuszu – odpowiada ta sama chuda dziewczyna, która instruowała mnie kilka godzin wcześniej, jak dojść do pokoju.
W restauracji pusto. Sam hotel zresztą też zapewne nie jest oblegany. Przyjeżdżają tu prawdopodobnie tacy jak ja – chcący zażyć spokoju, pragnący zaszyć się w ciszy lasu i gór, a już na pewno swojego pokoju. Posiłki trwają krótko, bo po co siedzieć w jadłodajni.
Kartę podaje pani po czterdziestce. Wiek widać na jej twarzy i w lekko siwiejących włosach. Ale jest to kobieta o bardzo przyjemnej prezencji. Nie mam wątpliwości, że często się uśmiecha i potrafi rozmawiać z ludźmi.
O tej porze nie powinienem się objadać. Przeglądam stronę z sałatkami, ale mój ostatni posiłek był sześć godzin temu, w jakiejś przydrożnej karczmie na Zakopiance. Kwaśnica i pierogi z mięsem. Potem już tylko herbata, kawa i jeszcze raz herbata. No i woda na którejś ze stacji benzynowych.
Grillowany kozi ser z orzeszkami pini. To może być to.
– Ale uprzedzam, że to niewielka porcja – mówi kelnerka, kiedy składam zamówienie na to danie. W lewej klapie gustownej bluzki hotelowej, którą miała na sobie także chuda z recepcji, widnieje imię. Karolina. Nie zwróciłem uwagi na bluzkę recepcjonistki, może poznałbym jej imię.
– Poleci mi pani coś?
Nie chciałem tego mówić, ale jeśli to mi pomoże wybrać. Nie pomogło. Karolina zasypała mnie listą dań, z której nie zapamiętałem praktycznie ani jednego słowa. Nie dość, że chwilę wcześniej się obudziłem, to jeszcze kelnerka wyrecytowała każdą pozycję w języku włoskim. Nim akurat nie władam nawet w najmniejszym stopniu. Zerkam jeszcze raz w kartę i nie rezygnując z sałatki, wybieram najprostsze z możliwych dań: spagheti carbonara.
Karolina przyjmuje zamówienie z uśmiechem. Zapala na moim stoliku świecę, co każe mi się zastanowić, czy nie ma zamiaru się dosiąść. Zrobiło się romantycznie. Kiedy odchodzi, zdmuchuję płomień. Nie chcę, by było zbyt przyjemnie. Jeszcze nie dziś.
Dokładnie jedenaście minut czekam na sałatkę. W tym czasie sprawdzam w telefonie skrzynkę mailową, co jakiś czas krzywiąc się z niesmakiem. Rzucam okiem na twittera, żeby się zorientować, co piszą koledzy zafascynowani krajową polityką, a potem na facebooka, by się dowartościować. Bo nawet człowiek, który tego nie potrzebuje, musi czasem zafundować sobie terapię szokową w stylu: „Kolego, nie jest z tobą źle, zerknij na facebooka”.
„Dojechałeś?” – esemes od Doroty. Przyszedł ponad godzinę temu.
„Dojechałem. Wszystko w porządku”.
Nie chcę odpisywać, ale robię to. Miałem odpocząć również od telefonu. Ale nie od razu się odzwyczaję.
Dzwoni. Nie odbieram.
Na stole pojawia się carbonara. Trochę za wcześnie, bo nie zdążyłem zjeść sałatki. Ale wybaczam to Karolinie. Jest miła i profesjonalna, co dziś – mam wrażenie – jest rzadkością.
Makaron wyśmienity. Mam ochotę wręcz mruczeć z zachwytu. Jeśli tak będę karmiony w najbliższych dniach, wielokrotne orgazmy kulinarne mam zagwarantowane.
„Daj znać, jak zacznie Ci się nudzić” – esemes od Doroty jakby w odpowiedzi na myśl o orgazmach.
Lubię z nią seks. Rozumiemy się w łóżku bardzo dobrze. Ale seks jako taki jest przereklamowany. Wchodzisz, wychodzisz, pieprzysz, rżniesz, dymasz, kochasz się… i co dalej? Co potem? Dopiero to, co potem, daje odpowiedź na pytanie, co to było. Chcesz się przytulić? Chcesz wyjść? Odpowiedz sobie na te pytania.
„Nawet nie powiedziałeś, w którym jesteś hotelu” – napisała jeszcze raz.
Jak ona lubi te pieprzone esemesy.
Źle ją traktuję. Nie odpowiadam, nie dzwonię, nie troszczę się o nią. Zainteresowanie wykazuję tylko wtedy, kiedy się widzimy. Ale za to szczere – nie udawane, jak to zwykle bywa przy kontakcie wirtualnym. Ludzie piszą do siebie uprzejmości, a potem nie pamiętają, co napisała druga osoba. To nie dla mnie. Ale ja jestem z innego pokolenia, tego rozmawiającego, spotykającego się – mimo że teraz uciekam od tego jak nikt.
Źle ją traktuję. Nie zabieram do kina ani do teatru. Tylko raz gdzieś razem wyjechaliśmy. Nie pokazuję jej znajomym. Ale przyzwyczaiłem ją do takiego siebie. Nie ma pretensji. Chyba wie, że pretensje wszystko do końca by spieprzyły. Bo jestem złym człowiekiem. A nawet gorszym, kiedy ktoś próbuje wpłynąć na moje postępowanie.
– Podać coś jeszcze? – kelnerka Karolina wyrywa mnie z mojego kulinarnego szczytowania i myśli o nieszczęśliwej Dorocie.
– Nie, dziękuję. Proszę jedynie pozdrowić kucharza. – Zdobyłem się na uśmiech. – Znakomita carbonara.
– Dziękuję, przekażę na pewno. Ucieszy się.
– Jeśli mógłbym prosić jeszcze jedynie lampkę białego wina. Koniecznie półwytrawnego.
Dostaję ją po dwóch minutach. Na szczęście nikt trunku nie próbuje zachwalać, po prostu został mi podany. Słów o niezwykłym bukiecie nie zniósłbym najlepiej. Zdaję sobie sprawę ze swojego pogłębiającego się, chorego cynizmu. Jestem lepszy od alkoholika, który upiera się, że mało pije. Jestem właśnie takim świadomym alkoholikiem cynizmu, ale bez chęci uczestniczenia w jakiejkolwiek terapii. Nie chcę się z tego leczyć, choć czasem to schorzenie doprowadza do mojej podłości wobec innych.
Idealnie schłodzone wino delikatnie łaskocze mnie w przełyk. Lubię to. Na tyle, że szybko wlewam w siebie całą zawartość lampki, po czym wstaję i rzucając w powietrze: „dziękuję”, wychodzę z restauracji. Przechodząc obok recepcji, zerkam na klapę bluzki recepcjonistki. Dyskretnie, by nie posądziła mnie, że patrzę jej w biust. Choć trudno się go u niej doszukiwać.
Diana. Tak ma na imię.
– Zapomniałam jeszcze panu przekazać – mówi do mnie – że śniadania od siódmej. Zapraszamy również do naszej strefy ciszy z basenem, dwiema saunami i małym klubem fitness.
Strefa ciszy? Cały ten hotel wydaje się strefą ciszy.
– Dziękuję, na pewno skorzystam – odpowiadam i próbuję się uśmiechnąć. Praktycznie się nie zatrzymuję. Zwalniam jedynie znacząco, tak by zdążyć usłyszeć, co Diana ma mi do powiedzenia. Życzę jeszcze dobrej nocy i znikam w przejściu.
W pokoju bardzo głośno mówi do mnie telewizor: „włącz mnie”. Tym bardziej że siadam na krawędzi łóżka i się w niego wgapiam. Wygrywam walkę głównie dzięki temu, że pilot leży na biurku, czyli wcale nie w zasięgu ręki. Nie żebym był leniwy. Po prostu znalazłem pretekst, by nie posłuchać tego głosu. Wstaję i zasłaniam telewizor T-shirtem. Tak, to banalnie demonstracyjne, wręcz teatralne, ale podoba mi się. Podoba mi się, że mogę tak zrobić.
Wkładam sweter zapinany na zamek błyskawiczny i wychodzę na spacer. O dwudziestej drugiej szesnaście. Hotel jest oświetlony i pewnie z doliny wygląda jak domek z bajki. Stojąc obok niego, mam inne wrażenie. Że to jakieś monstrum z oświetleniem jak w Pałacu Kultury.
Idę wzdłuż budynku. Przez duże okna widać korytarz ciągnący się od recepcji do części rekreacyjnej. Tam leżaki, widoczne dwie sauny i niewielki basen, sprawiający jednak bardzo przyzwoite wrażenie. Dobrze pływam, ale to nie pływalnia. Będzie mi brakować dystansu, nawrotów, zmiany stylów. Na chwilę przystaję i przyglądam się wodzie. Przyjdę rano.
Nie da się obejść hotelu. Trzeba wyjść poza ogrodzenie. Brama jest otwarta, więc wychodzę. Skręcam w prawo, by przejść za budynek, ale panuje tu ciemność. Mam wrażenie, że dalej jest jeszcze głębsza. Ale idę, bo wydaje mi się, że na tamtą stronę wychodzi moje okno. Zboczenie zawodowe – sprawdzać empirycznie.
Jest ciemno. Poruszam się wolno, ale mimo wszystko się potykam. Nie przewracam się jednak i kroczę dalej w stronę dwóch widocznych okien. Kiedy widzę je dokładniej, zatrzymuję się. Dopiero teraz zauważam, że jest tu jeszcze ciszej niż od frontu budynku. Delektuję się tym. Stoję z zamkniętymi oczami i wdycham tę ciszę nozdrzami. Robię to zachłannie, jak bezdomny, który właśnie dorwał pierwszą od dwóch miesięcy bułkę.
Otwieram wreszcie oczy i przyzwyczajam je do ciemności. Potem wychwytuję ledwo zauważalny błysk. Nie mam wątpliwości, że to światło odbite od szkła. Gdzieś w górze. Wytężam wzrok, ale niczego nie dostrzegam. Biję się z myślami, czy iść w tamtą stronę. Drugi błysk. Krótki, równie niezauważalny jak pierwszy. Tym razem jednak bardziej niepokojący, bo uświadamiający, że to nie przypadek. Robię krok w tamtą stronę, mrużąc oczy. Ciemno jak diabli. Ale idę, powoli. Gdybym oglądał taki film, pomyślałbym: „po co tam leziesz?”. W filmach zawsze wtedy dzieje się coś złego. Ale to nie film, więc idę. Powoli i ostrożnie, bo nie widzę podłoża. Jeszcze jeden błysk. Już dość blisko. Zatrzymuję się, by coś usłyszeć. Nic. Krzyczy cisza. Mija kilka sekund i błysk niemal mnie oślepia. Słyszę szelest, a potem głuche, choć ciche tąpnięcia. Jestem pewny, że to odgłos kroków kogoś ciężkiego. Nic nie widzę, ale wyobrażam sobie ciężkie buty brodzące w niskiej trawie. Wyobrażam sobie też oddalającego się człowieka, bo to podpowiada mi słuch. Czuję, jak mocno bije mi serce i jak szybko oddycham. Rozglądam się ostrożnie, ale nic nie widzę. Za plecami powinny być okna hotelu. Okno mojego pokoju. Ale światła nie docierają do tego miejsca. Wiem jedynie, w którą stronę pójść. Próbuję wyrównać oddech, uspokoić się. Zatrzymanie akcji serca nie jest mi potrzebne, a to przecież ten wiek, w którym często się zdarza.
Idę tyłem. Nie chcę niczego przeoczyć i być gotowy na wszelki wypadek. Oddech nadal szybki. Nadal ciężki. To nie jest sytuacja, w której łatwo mieć wyjebane. To sytuacja, w której nie pomaga bagaż doświadczeń i przekonanie, że jest się odważnym i na wszystko przygotowanym. To sytuacja, w której kolana nie gwarantują stabilności i masz wrażenie, że serce podchodzi ci do gardła.
Jestem blisko ogrodzenia. Mogę odetchnąć. Zadaję sobie pytanie, czy to był człowiek, czy zwierzę. Zaraz jednak karcę się za myśl o niedźwiedziu posługującym się latarką. Zgłupiałeś stary ze strachu.
Idąc wzdłuż płotu, niestety przyspieszam. To okazanie słabości. Ale przed samym sobą to nie boli. Raczej wkurwia.
Mijam szybko recepcję. Diana zerka badawczo na mnie i pyta, czy wszystko w porządku. Nie zatrzymując się, odpowiadam, że jak najbardziej. Chwilę później myślę, że może powinna wiedzieć. Nie chcę się jednak ośmieszać i nie wracam do niej. W pokoju nie zapalam światła. Zasuwam natomiast zasłony i siadam na krześle przy biurku. Jest dobrze.
Dopiero po pięciu minutach oddycham spokojnie i półgłosem zadaję sobie pytanie: „Co to, kurwa, było?”. Odpowiedzi nie mam. Ale szukam jej, lekko uchylając zasłonę i spoglądając przez okno. Gdzieś w tej nieprzeniknionej ciemności byłem ja i ten blask latarki. A potem szelest.
Muszę odpocząć.ROZDZIAŁ 6
6
Sandacz ze szpinakiem i kurkami pachnie wspaniale. Mam go przed oczami, ale nie chcę zburzyć kompozycji, więc jem tylko oczami. Wiem, że kiedy tknę to danie, już nigdy nie będzie tak wyglądać.
Wcześniej Karolina podała bruschettę z pomidorem i mozzarellą. Tu nie miałem oporów i zmiotłem danie z talerza w trzy minuty. Nie było skomplikowane ani też wyjątkowo podane. Za to sandacz… koi oczy.
To jest zawsze jedyny, bardzo krótki moment, który jestem w stanie znieść w gotowaniu w telewizjach śniadaniowych. Tych kilka sekund, kiedy ekran wypełnia gotowe danie. I najlepiej z wyłączonym dźwiękiem, by nie słyszeć ani sympatycznych prowadzących, ani zachwyconych sobą gotujących. Ale owe sympatyczne buzie z przyklejonym do nich uśmiechem widzi się zaraz potem na wszelkich fejsbukach i instagramach. Trudno od tego uciec. Oni po prostu muszą pokazać, że są fajni, uśmiechnięci, otwarci. A do tego, że mają dystans do siebie.
Dystans. Dziś posiadanie dystansu do siebie wydaje się największą zaletą ze wszystkich dostępnych. Dlatego każdy na siłę ten dystans chce pokazać, nawet jeśli go nie ma.
Wgapiam się w sandacza i dociera do mnie, że znów przypominam sobie o dewizie na najbliższe dni: muszę odpocząć. Przypominam sobie za każdym razem, kiedy moja głowa łączy się z tym wielkim i obrzydliwym światem show-biznesu. Nie wiem, czy uda mi się tutaj od tego odciąć. Na stoliku w kawiarni rozrzucone kolorowe gazety, na ścianie powieszony telewizor, gdzieś z pewnością natknę się na włączone radio i śpiewających w komercyjnych rozgłośniach pseudoartystów wpisanych na playlistę przez firmy fonograficzne.
I jeszcze te fejsbuki i instragramy ze zdjęciami uśmiechniętych buziek, odsłoniętych brzuchów i pośladków. Z motywacyjnymi hasełkami w stylu coachingowym. Z pytaniami „jak się macie” albo „jak wam minął weekend”. I z tymi wszystkimi zdrobnieniami, od których niedobrze się robi. I zaraz potem: „Sprawdź, jakie gwiazdy pojawiły się na premierze nowego… bla bla bla”. A co mnie to obchodzi?
Mateusz! Wyjechałeś! Odpoczywasz! – myślę do siebie. Nie muszę o tym myśleć. Znajdę sobie procę i będę walił w każde radio i każdy telewizor. Coś, co miało człowiekowi przynieść wiedzę i rozrywkę, teraz w coraz większej mierze przynosi wkurwienie.
Odpocząć. Odciąć się.
Myśli zepsuły mi smak sandacza. Teraz muszę go sobie przypominać. Jutro zamówię to samo i odstrzelę sobie łeb, jeśli znów zacznę myśleć.
Kieruję się do pokoju. W recepcji widzę Zosię pochyloną nad księgą meldunkową.
– Doba hotelowa zaczyna się o czternastej, ale mogę już teraz państwa zaprosić do pokoju – mówi do kobiety i mężczyzny w wieku około czterdziestu lat. Oni, cały czas uśmiechnięci, zaczynają zadawać serię pytań. Siadam na kanapie naprzeciwko i bezwiednie sięgam po leżącą na niej gazetę. Zanim dociera do mnie treść pierwszej strony, mija kilka sekund. Odrzucam ją wtedy gwałtownie i wygodnie się opieram.
Po kilku minutach małżeństwo kieruje się do pokoju, a Zosia podchodzi do mnie i siada. Jest śliczna. Piękny łabędź z niej wyrósł. Jest ładniejsza nawet od Natalii. Kiedy widziałem ją ostatni raz? Dwa lata temu?
– Dobrze spędza pan czas? – pyta Zosia, pokazując rząd białych zębów.
– Naturalnie – odpowiadam, uśmiechając się do niej szczerze, choć jeszcze nie wiem, czy dobrze spędzam ten czas. Jestem za krótko.
– Ale za krótko tu jestem – dopowiadam, bo chcę być wobec niej uczciwy.
– Przyjechał pan sam?
To już pytanie dość niewygodne, ale nadal chcę być wobec niej szczery. Mam do niej stosunek tak czysty jak do nikogo w ostatnim czasie.
– Tak, bardzo tego chciałem. Przyjechałem odpocząć po kilku tygodniach dość ciężkich dla mnie.
Czuję, że chcę jej wszystko opowiedzieć, ale nie wiem, czy zrozumie.
– Coś się stało? – pyta.
Nie powinienem burzyć jej obrazu idealnego świata, jaki z pewnością ma w głowie. Bo prawie wszyscy z jej pokolenia przepełnieni są ideałami.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki