Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hotel Portofino - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
10 lipca 2024
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hotel Portofino - ebook

Książka dla fanów Downton Abbey i Agathy Christie.

Prowadzenie hotelu jest tak łatwe jak jego goście. Przekonuje się o tym Bella Ainsworth, właścicielka działającego od kilku tygodni ekskluzywnego hotelu Portofino, zlokalizowanego na włoskiej riwierze. W jednym czasie zjeżdżają do niego nietuzinkowe postacie: Julia, dawna miłość męża Belli, wraz ze swoją córką Rose, którą rodzina Ainsworthów pragnie wydać za syna Belli – pokiereszowanego emocjonalnie weterana pierwszej wojny światowej; marszand Jack Turner z ciemnoskórą tancerką, która rozpala wyobraźnię gości i mieszkańców miasteczka; wiecznie niezadowolona lady Latchmere, skrywająca bolesną historię; były student medycyny z Indii, który podczas wojny opiekował się rannym synem Belli; uznany tenisista z żoną; oraz hrabia Albani z synem, jedyni Włosi w tym towarzystwie.

Bella robi wszystko, aby jej goście miło spędzili czas – od tego zależy powodzenie jej przedsięwzięcia. Na drodze staje jej jednak skorumpowany lokalny polityk, zwolennik Mussoliniego, grożąc zamknięciem hotelu, a napięcie sięga zenitu, gdy znika cenny obraz Rubensa należący do męża Belli i wszystkie osoby przebywające w hotelu zostają zamknięte na czas śledztwa. Każda z nich ma swój sekret, którego musi strzec.

Porywający dramat historyczny z intrygą i faszystowskimi rozgrywkami w tle.

Na podstawie książki powstał serial o tym samym tytule.

Hotel Portofino, którego akcja dzieje się na oszałamiającej włoskiej riwierze, podbije twoje serce i sprawi, że będziesz przerzucać strony szybciej, niż zdążysz przygotować kakao.

Women.com

Ta powieść – napisana w stylu Agathy Christie, Henry’ego Jamesa i Edith Wharton – zachwyca. Znajdziecie w niej przepiękne opisy Portofino i bohaterów z krwi i kości. A historia szepcze ostrzeżenie: uważaj, wolność można utracić na wiele różnych, często subtelnych, sposobów.

Pamela Binnings Ewen, autorka książki Coco Chanel. Królowa Paryża

Autor buduje ogromne emocje za pomocą kilku ostrych pociągnięć. Wdzięcznie przechodzi od komedii do melodramatu łamiącego serce, a zaraz potem do scen pełnych napięcia. Brawurowe przygody, rozgrywające się późną nocą ucieczki i kradzieże dzieł sztuki równoważą spokojniejsze momenty, w których uchwycono ludzką dobroć i piękno przemijającego świata. Urocza, poruszająca i zapadająca w pamięć powieść.

„Historical Novels Review”

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-68121-59-9
Rozmiar pliku: 2,0 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Bella po­my­ślała, że przy­go­to­wy­wa­nie po­koi dla no­wych go­ści przy­nosi jej wiele sa­tys­fak­cji. Po roz­mo­wie z Ce­ci­lem zde­cy­do­wała się umie­ścić pa­nie Drum­mond-Ward w apar­ta­men­cie Ep­som. Nie tylko miał wi­dok na mo­rze, lecz także był ja­sny i prze­wiewny, wy­po­sa­żony w ma­ho­niowe łóżka, a jego ściany zdo­biła ta­peta z de­li­kat­nym, nie­przy­tła­cza­ją­cym ro­ślin­nym wzo­rem.

Zbyt wiele wzo­rów za­wsze było po­myłką. Mogą ku­sić lu­dzi, żeby za­trzy­mali się i im przyj­rzeli, sta­rali się roz­pra­co­wać grę li­nii i kształ­tów. Jed­nak cza­sem – za­równo w ży­ciu, jak i urzą­dza­niu wnętrz – le­piej jest nie za­uwa­żać żad­nych wzo­rów.

W każ­dym ra­zie Bella nie mo­gła so­bie po­zwo­lić na to, żeby się za­trzy­my­wać – miała za dużo do zro­bie­nia.

Prze­szła przez po­kój, w któ­rym Fran­ce­sco i Billy tru­dzili się nad prze­wró­ce­niem ma­te­raca na drugą stronę.

– Silny z cie­bie chło­pak – rzu­ciła do Billy’ego, czer­wo­nego na twa­rzy i zdy­sza­nego. – Spró­buj­cie jesz­cze raz.

– Ale on jest strasz­nie ciężki, pani Ain­sworth.

– To koń­skie wło­sie – wy­ja­śniła Bella. – Dzięki niemu tak wy­god­nie się na nim śpi.

– Ale w środku jest też me­tal, mogę go wy­czuć.

– To sprę­żyny, Billy.

Gdy Billy krę­cił z nie­do­wie­rza­niem głową, do środka wpa­ro­wała Pa­ola z na­rę­czem świe­żej, przed chwilą wy­pra­so­wa­nej po­ścieli. Zo­stała spro­wa­dzona z Lon­dynu – z sa­mego He­ala przy Tot­ten­ham Co­urt Road. Co prawda bry­tyj­ski sklep w Bor­di­ghe­rze rów­nież sprze­da­wał po­ściel – oraz pod­sta­wowe pro­dukty, jak gin Gor­don’s czy her­bat­niki Hun­tley and Pal­mers – i wiele ro­dzin imi­gran­tów było za­do­wo­lo­nych z jego oferty.

Jed­nak w ho­telu Por­to­fino znaj­do­wało się miej­sce tylko dla tego, co naj­lep­sze.

A to ozna­czało miękką ba­weł­nianą po­ściel z gru­bej przę­dzy. Prze­ście­ra­dła, które aż trzesz­czą po zdję­ciu ze sznura do su­sze­nia.

Kiedy ma­te­rac zo­stał już prze­wró­cony jak na­leży, Billy zmył się, żeby po­móc swo­jej matce w kuchni. Pa­ola za­brała się do ście­le­nia łóżka, pod­czas gdy Fran­ce­sco usta­wił wa­zon z fio­le­to­wymi iry­sami na sto­liku ka­wo­wym.

Bella lu­biła sama przy­go­to­wy­wać ła­zienki, a w ho­telu Por­to­fino lep­sze apar­ta­menty miały wła­sne po­koje ką­pie­lowe. Wraz z Ce­ci­lem za­in­we­sto­wali w cał­ko­witą no­wość, jaką była go­rąca woda z kranu. W obec­nych cza­sach lu­dzie ocze­ki­wali moż­li­wo­ści wzię­cia ką­pieli – bez ca­łego cyrku zwią­za­nego z obec­no­ścią słu­żą­cych do­kła­da­ją­cych drewno do pieca. Poza tym nie­które star­sze tech­no­lo­gie były, szcze­rze mó­wiąc, dość nie­bez­pieczne. Wszy­scy sły­szeli hi­sto­rię o wy­bu­chu boj­lera w Ca­stle Brown. Ja­kiś nie­szczę­sny an­giel­ski tu­ry­sta wy­łą­czył go w złym mo­men­cie – i pro­szę! – trzy mie­siące póź­niej na­dal trwał tam re­mont.

Stą­pa­jąc po wy­po­le­ro­wa­nych mo­zai­ko­wych ka­fel­kach, Bella po­ło­żyła świeży biały ręcz­nik obok umy­walki i świecę za­pa­chową na półce przy wiel­kiej wan­nie na nóż­kach w kształ­cie lwich łap. Po­przedni lo­ka­to­rzy apar­ta­mentu, z kwiet­nia – star­sza para, okropne ma­rudy z Gu­ild­ford – na­rze­kali na za­pach. Belli nie udało się wy­czuć ni­czego po­dej­rza­nego. W przy­padku pań Drum­mond-Ward nie za­mie­rzała jed­nak ry­zy­ko­wać.

Kiedy wy­szła, Pa­ola skoń­czyła już słać łóżko i stała obok niego, cze­ka­jąc na osąd Belli. Pa­ola była wdową wo­jenną ze wsi. Miała duże ciemne oczy i krę­cone kru­czo­czarne włosy, zwią­zane z tyłu tak, że spły­wały gładko po szyi. Była rów­nie atrak­cyjna, co nie­za­wodna. Ale Bella za­uwa­żyła ostat­nio zmianę. Nową ostroż­ność po­łą­czoną z czymś bar­dziej pier­wot­nym i su­ge­styw­nym. Trudno ująć to w słowa, ale gdyby Pa­ola była męż­czy­zną, to Bella po­wie­dzia­łaby, że się wy­wyż­sza.

Na­rzuta wy­ma­gała je­dy­nie odro­biny do­piesz­cze­nia. Bella cof­nęła się i ski­nęła głową, apro­bu­jąc dzieło po­ko­jówki.

– Ec­cel­lente – oświad­czyła z uśmie­chem.

Pa­ola też się uśmiech­nęła, uni­ka­jąc jed­nak prze­ni­kli­wego spoj­rze­nia pra­co­daw­czyni.

„Dla­czego się mar­twię?”, za­py­tała Bella samą sie­bie. „Dla­czego nie mogę się od­prę­żyć?”

Jej ra­cjo­nalna strona wie­działa, że od­po­wiedź jest oczy­wi­sta. Od tego lata za­le­żało tak wiele. Nie tylko re­pu­ta­cja ho­telu, lecz także przy­szłość Lu­ciana i – przy­zna­nie tego mar­twiło ją, ale nie było in­nego wyj­ścia – jej mał­żeń­stwo z Ce­ci­lem. Cza­sami wy­da­wało się, że wisi na wło­sku.

Przy­naj­mniej mo­gła po­wie­dzieć, że jest za­do­wo­lona z per­so­nelu.

Betty – ich ku­charka – i jej syn Billy to­wa­rzy­szyli im już wcze­śniej w Lon­dy­nie i York­shire. Byli jak ro­dzina i Bella ufała im bez­gra­nicz­nie, cho­ciaż Bóg wie, że wciąż usi­ło­wali od­na­leźć się w tym no­wym, ob­cym świe­cie. Duże na­dzieje wią­zała z Con­stance – nową nia­nią Lot­tie, po­le­coną przez Betty.

Z ko­lei Pa­ola po­zo­sta­wała nie­wia­domą. Go­dzina w jej to­wa­rzy­stwie spra­wiała, że Bella za­czy­nała się za­sta­na­wiać, czy w ogóle ro­zu­mie Wło­chów. A tak bar­dzo tego pra­gnęła.

Od naj­młod­szych lat miała ob­se­sję na punk­cie Włoch. W szkole z in­ter­na­tem po­wie­siła przy łóżku re­pro­duk­cje słyn­nych wło­skich ob­ra­zów i była wście­kła, gdy pro­wa­dzące pla­cówkę za­kon­nice po­pro­siły ją, by zdjęła Na­ro­dziny We­nus Bot­ti­cel­lego, bo uznały je za nie­przy­zwo­ite. Dla Belli Wło­chy ozna­czały prawdę, piękno i do­bro. Były po­ło­żoną wy­soko na cy­plu la­tar­nią mor­ską, pro­mie­niu­jącą sno­pami czy­stego śród­ziem­no­mor­skiego świa­tła, które jak brzy­twa prze­ci­nały mrok wil­got­nego, za­dy­mio­nego Lon­dynu.

Ce­cil też lu­bił Wło­chy. W każ­dym ra­zie tak twier­dził. Ale to Bella wy­brała Por­to­fino na miej­sce ich po­dróży po­ślub­nej.

Wes­tchnęła na wspo­mnie­nie tam­tych bez­tro­skich dni. To ta­kie dziwne, że córka po­częta na tam­tym wy­jeź­dzie była te­raz wdową, a ich syn we­te­ra­nem, który zo­stał ranny w naj­gor­szej woj­nie, jaką kto­kol­wiek pa­mię­tał. Co dziw­niej­sze, był rok 1926, a Bella miała czter­dzie­ści osiem lat.

Czas mi­nął tak nie­po­strze­że­nie.

Oczy­wi­ście, była też inna strata. Ale Bella ze­pchnęła ją tak głę­boko, jak tylko się dało. Gdyby po­zwo­liła jej się umoc­nić, nie my­śla­łaby o ni­czym in­nym.

To, z czym na­prawdę się zma­gała, to fakt – nie­za­prze­czalny – że ona i Ce­cil byli kie­dyś mło­dzi i za­ko­chani; spę­dzali ła­godne, upojne noce, wpa­tru­jąc się w lśniącą wodę, a po­tem pły­wali nago w za­toce Pa­raggi, gdy słońce wscho­dziło nad gó­rami.

W trak­cie tej pierw­szej po­dróży do Por­to­fino to­wa­rzy­szyły im na­miętne po­ca­łunki w księ­ży­co­wej ci­szy bocz­nych uli­czek oraz mnó­stwo no­wych sma­ków i do­znań – słone, cią­gnące się pro­sciutto i figi tak świeże, że pę­kały na jej ję­zyku.

Pod­czas gdy Ce­cil grał w te­nisa w ho­telu, Bella wy­cho­dziła i po­dą­żała sta­ro­żyt­nymi szla­kami mu­łów, pro­wa­dzą­cymi do farm na wzgó­rzach i ga­jów oliw­nych. Spo­glą­dała przez za­mknięte bramy na ogrody pstrzące się kwia­tami i za­sta­na­wiała się, kto może tam miesz­kać – i czy kie­dy­kol­wiek ona sama wpro­wa­dzi się do ta­kiego miej­sca? Przy­pa­try­wała się ko­ron­czar­kom na miej­skim placu, a po­tem kła­dła się na cie­płych ska­łach, spi­ja­jąc pro­mie­nie słońca, gdy jasz­czurki prze­my­kały po jej go­łych no­gach.

Oczy­wi­ście tamte czasy były o wiele bar­dziej for­malne – ko­bieta bez to­wa­rzy­stwa bu­dziła zdzi­wie­nie i dez­apro­batę. Ale Bella nie po­zwo­liła, żeby to ją po­wstrzy­mało. Dla­czego, u li­cha, mia­łoby? Była ko­bietą no­wo­cze­sną, jak te, o któ­rych czy­tała w po­wie­ściach, i wła­śnie do­świad­czała no­wej rze­czy­wi­sto­ści.

Pew­nego dnia, zwa­biona pa­sia­stą fa­sadą, wspięła się do sto­ją­cego wy­soko nad za­toką ko­ścioła San Mar­tino. Poza starą ko­bietą z czar­nym szy­deł­ko­wym sza­lem na gło­wie nie było tam ni­kogo. Wdy­cha­jąc za­pach ka­dzi­dła, Bella za­nu­rzyła palce w wo­dzie świę­co­nej i prze­że­gnała się – nie była ka­to­liczką, ale wy­da­wało się to słuszne. Po­czuła się tak, jakby grała, a jed­no­cze­śnie w czymś uczest­ni­czyła, i ude­rzyło ją to jak ro­dzaj oświe­ce­nia; coś, co może odło­żyć i wy­ko­rzy­stać póź­niej.

Tak wiele w ży­ciu opie­rało się na ry­tu­ale i spek­ta­klu, zwłasz­cza te­raz, gdy pro­wa­dziła ho­tel, od­gry­wa­jąc rolę za­równo kie­row­nika, jak i osoby ob­słu­gu­ją­cej go­ści. Nie­mą­drze by­łoby na­zwać to, co zro­biła, po­wo­ła­niem. Ale miało to po­nie­kąd wy­miar re­li­gijny. A ona wie­działa, że była w tym do­bra, co czy­niło wspo­mnie­nie po­cząt­ko­wego scep­ty­cy­zmu Ce­cila jesz­cze bar­dziej bo­le­snym.

– Otwo­rzyć ho­tel? W Por­to­fino? – Sie­dzieli w sa­lo­nie swo­jego wy­so­kiego, wą­skiego domu w Ken­sing­ton, Ce­cil do­le­wał so­bie whi­sky sin­gle malt. – Dla­czego mie­li­by­śmy to zro­bić?

Wie­dział do­sko­nale, jak ją stłam­sić. Ale tym ra­zem nie za­mie­rzała się pod­dać.

– To by­łaby przy­goda – po­wie­działa ra­do­śnie. – Nowy po­czą­tek. Spo­sób na za­po­mnie­nie o woj­nie i wszyst­kich okrop­nych rze­czach, które wy­rzą­dziła na­szej ro­dzi­nie.

– Pro­wa­dze­nie ho­telu to bez­sen­sowna ha­rówka. Wy­obraź so­bie bzdury, któ­rymi mu­sia­ła­byś się zaj­mo­wać. Wy­bór od­po­wied­niego ro­dzaju krze­seł na ta­ras. Or­ga­ni­zo­wa­nie jed­no­dnio­wych wy­cie­czek do mu­zeów. To wszystko jest ta­kie...

– W stylu klasy śred­niej? Przed­mieść?

– No cóż, o tym na­wet nie wspo­mi­na­jąc. – Ce­cil wy­krzy­wił usta, szu­ka­jąc wła­ści­wego słowa. – Ta­kie... pro­za­iczne. Co by­łoby w po­rządku, gdyby nie to, że ty, Bella, ni­gdy nie mia­łaś w so­bie nic pro­za­icz­nego. To po­wód, dla któ­rego cię po­ślu­bi­łem. W każ­dym ra­zie je­den z nich. – Opadł z wes­tchnię­ciem na ulu­biony fo­tel. – Poza tym w dzi­siej­szych cza­sach pa­nuje duża kon­ku­ren­cja. O ile masz na­dzieję przy­cią­gnąć tu­ry­stów lep­szego sortu.

Nie można było temu za­prze­czyć. Co roku w li­sto­pa­dzie od­by­wała się mi­gra­cja lu­dzi z bry­tyj­skich klas wyż­szych do bar­dziej sło­necz­nych re­gio­nów, gdzie po­zo­sta­wali do końca zimy. Nie­któ­rzy rę­czyli za Can­nes, inni wo­leli we­nec­kie Lido lub zdro­wotne wła­ści­wo­ści Ba­den-Ba­den. Biar­ritz z ko­lei spraw­dzało się w roli azylu, gdy upał na Ri­wie­rze Fran­cu­skiej sta­wał się nie do znie­sie­nia.

Ri­wiera Wło­ska wy­da­wała się zaś sto­sun­kowo nie­od­kryta. Była tu oczy­wi­ście bry­tyj­ska ko­lo­nia – gdzie na świe­cie ta­kiej nie było? – a więk­sze ho­tele miały na­wet korty te­ni­sowe i ba­seny.

Ale Bella miała na­dzieję przy­cią­gnąć inną klien­telę.

– Wy­obra­żam so­bie ra­czej ty­powy letni ho­tel – po­wie­działa. – Nie schro­nie­nie dla wy­rzut­ków z so­cjety.

Ce­cil udał, że wzdy­cha.

– No już, już! Sno­bizm à re­bo­urs za­wsze jest w złym gu­ście.

– Nie je­stem snobką, ani à re­bo­urs, ani żadną inną. – Bella sta­rała się, żeby w jej gło­sie nie było sły­chać gniewu. – Chcę tylko, żeby ho­tel spodo­bał się cie­ka­wym lu­dziom. Lu­dziom, z któ­rymi fak­tycz­nie chcia­ła­bym po­roz­ma­wiać.

– Ta­kimi jak ar­ty­ści.

– Tak.

– I pi­sa­rze.

– Mam na­dzieję.

– Lu­dziom o ra­dy­kal­nych po­glą­dach. – Ton Ce­cila był wy­raź­nie szy­der­czy.

– Nie­ko­niecz­nie.

– Lu­dziom, któ­rzy nie są z wyż­szych sfer jak ja.

Na to Belli już nie star­czyło cier­pli­wo­ści.

– Nie bądź śmieszny.

– Ani biedni jak ja. Za­kła­dam, że twój oj­ciec sfi­nan­suje to przed­się­wzię­cie?

– Na pewno chęt­nie nam po­może.

Ce­cil uniósł szklankę w kpią­cym ge­ście.

– W ta­kim ra­zie wznie­śmy to­ast za Jego Hojną Wy­so­kość.

Z bie­giem lat Bella na­uczyła się igno­ro­wać sar­kazm Ce­cila, wie­dząc, że jest to przy­krywka dla braku pew­no­ści sie­bie. Była już tym zmę­czona. Ale te­raz skon­cen­tro­wała się na za­an­ga­żo­wa­niu go, by po­szu­kał w ga­ze­tach i cza­so­pi­smach ogło­szeń do­ty­czą­cych nie­ru­cho­mo­ści, pod­czas gdy ona przej­rza­łaby bro­szury biur tu­ry­stycz­nych. W ten spo­sób czułby się, jakby miał w tym pla­nie swój udział. A poza tym po­tra­fił być za­ska­ku­jąco za­radny – wręcz po­my­słowy – kiedy po­świę­cał się ja­kiejś spra­wie.

Na Ri­wie­rze nie bra­ko­wało do­mów. Ale nic, co wi­dzieli w bro­szu­rach, nie wy­da­wało się od­po­wied­nie. Nie­ru­cho­mo­ści były albo za duże, albo za małe, albo znaj­do­wały się w le­piej zna­nych, ale nad­mier­nie roz­wi­nię­tych ku­ror­tach Santa Mar­ghe­rita i Ra­pallo, pod­czas gdy Bella na­sta­wiła się na Por­to­fino, które miało bar­dziej ka­me­ralny cha­rak­ter.

Szu­kali przez kilka mie­sięcy i byli bli­scy re­zy­gna­cji, gdy pew­nego zi­mo­wego wie­czoru Ce­cil od nie­chce­nia wy­cią­gnął spod pa­chy po­ranny nu­mer „Ti­mesa” i skie­ro­wał uwagę Belli na ogło­sze­nie, które za­kre­ślił swoim ulu­bio­nym bur­gun­do­wym atra­men­tem:

Za­byt­kowa willa w Por­to­fino, po­ło­żona na ele­ganc­kim te­re­nie ze wspa­nia­łym wi­do­kiem na mo­rze. Bli­sko mia­sta i plaży. Do­sko­nała na „pen­sione”. Tylko po­ważne oferty, szcze­góły pod Gro­sve­nor Squ­are 12, May­fair.

Trzy dni póź­niej zna­leźli się we Wło­szech, drżący z pod­nie­ce­nia, ale zde­ner­wo­wani, że po wszyst­kich ich wy­sił­kach – po­dróż była kosz­mar­nym po­łą­cze­niem cho­roby mor­skiej i opóź­nień przy prze­siad­kach – dom może ich roz­cza­ro­wać albo przy­naj­mniej oka­zać się mniej do­sko­nały w rze­czy­wi­sto­ści niż na zdję­ciach, które za­pre­zen­to­wał im przy her­ba­cie sprze­da­jący go bar­dzo wik­to­riań­ski sta­ru­szek cuch­nący tal­kiem.

Żwi­rowy pod­jazd ob­sa­dzony pal­mami pro­wa­dził do du­żej, bla­do­żół­tej willi z przy­sa­dzi­stą wieżą, przy­po­mi­na­ją­cej pięt­na­sto­wieczny wiej­ski dom. Dziw­nie to­skań­skiej, jak za­uwa­żył Ce­cil, ale pięk­nej – na­prawdę pięk­nej. Uczu­cie ulgi za­lało ciało Belli jak opiat. Ni­gdy nie za­po­mni do­nio­słej ci­szy, gdy cięż­kie dę­bowe drzwi otwo­rzyły się i po raz pierw­szy sta­nęli w chłod­nym mar­mu­ro­wym holu.

– Vi pia­cerà, ve­drete – prze­ko­ny­wał agent. – Spodoba wam się.

A te­raz tam miesz­kali!

Z ko­ry­ta­rza Bella usły­szała, jak otwie­rają się drzwi i męż­czy­zna od­chrzą­kuje. Był to przy­ja­ciel Lu­ciana, Nish – skrót od Anish. Miesz­kał tu już od kilku ty­go­dni – ła­godna, uczona du­sza, która bez wąt­pie­nia ura­to­wała ży­cie Lu­ciana po woj­nie.

Ale kiedy Bella scho­dziła po scho­dach, do­bie­gły ją inne dźwięki – ko­biece głosy pod­nie­sione w gnie­wie albo co naj­mniej za­sko­cze­niu. Alice wy­bie­gła z kuchni, pra­wie wpa­da­jąc na matkę u pod­nóża scho­dów. Wy­glą­dała na wzbu­rzoną.

– To Betty – za­wo­łała. – Znowu robi aferę. Po­mo­żesz mi ją uspo­koić?

Ko­biety udały się do kuchni, gdzie w pro­mie­niach słońca wpa­da­ją­cych przez otwarte na dzie­dzi­niec drzwi błysz­czała im­po­nu­jąca ko­lek­cja mie­dzia­nych ron­dli. Bellę drę­czył za­pach pie­czo­nego chleba. W ca­łym tym roz­gar­dia­szu za­po­mniała rano zjeść śnia­da­nie.

Betty stała przy piecu, jej ru­mianą twarz wy­krzy­wiał gry­mas.

– O co cho­dzi, Betty? Co się stało? – za­py­tała Bella, pod­cho­dząc do niej.

– Nic, pani Ain­sworth. Ra­dzę so­bie.

– Ra­dzisz so­bie?

Nie od­wra­ca­jąc się, Betty wska­zała na ka­wa­łek wo­ło­winy, który le­żał za nią na stole.

– To nie przy­po­mina żad­nego mięsa, ja­kie wcze­śniej go­to­wa­łam.

– Ale to wo­ło­wina? – Bella ski­nęła na Alice.

Ra­zem spoj­rzały na sztukę mięsa.

– Och, ja­sne, to wo­ło­wina. Wło­ska wo­ło­wina.

– A jest ja­kiś pro­blem z wło­ską wo­ło­winą?

– Nie ma na niej tłusz­czu – od­parła Betty rze­czowo.

– A czy to... coś złego? – ode­zwała się Alice.

Betty po­pa­trzyła na Alice jak na głu­pią.

– Nie będę miała wy­to­pio­nego tłusz­czyku! Na moje pud­dingi! Albo ziem­niaki! A skoro o nich mowa, ni­gdy cze­goś ta­kiego nie wi­dzia­łam. – Wy­jęła jed­nego z ron­dla i unio­sła, trzy­ma­jąc go kciu­kiem i pal­cem wska­zu­ją­cym. – Wo­sko­wate, po­dłużne jak po­ci­ski. Ani tro­chę jak po­rządne kar­to­fle.

– Je­stem pewna, że po­ra­dzisz so­bie zna­ko­mi­cie – po­wie­działa Alice. – Jak za­wsze, Betty.

– Zro­bię, co w mo­jej mocy, pani Mays-Smith.

Alice ode­szła, zo­sta­wia­jąc Bellę samą z Betty. Nie po raz pierw­szy Bellę ude­rzyło to, jak przy­tło­czona wy­da­wała się star­sza ko­bieta, i po­czuła się odro­binę winna. Prze­ko­na­nie Betty, by opu­ściła Lon­dyn i po­je­chała za Ain­swor­thami do Włoch, nie na­le­żało do ła­twych, zwłasz­cza że prze­pro­wa­dziła się z York­shire do­piero kilka lat wcze­śniej. Nie tylko ni­gdy do tej pory nie była za gra­nicą – na­dal uwa­żała Lon­dyn za nie­bez­piecz­nie obcy.

Ten krok był naj­więk­szym, naj­od­waż­niej­szym przed­się­wzię­ciem w ży­ciu Betty, a Bella cią­gle ją za to chwa­liła. Cza­sami jed­nak mar­twiła się, że jej za­chęty prze­ro­dziły się w przy­mus. A prze­cież tego nie chciała. Za­wsze pra­gnęła być do­bra, zwłasz­cza dla ko­goś ta­kiego jak Betty.

Jak wiele osób, Betty wciąż do­cho­dziła do sie­bie po woj­nie. Stra­ciła dwóch sy­nów na fron­cie za­chod­nim. Dwóch sy­nów! Oczy­wi­ście na­dal miała Billy’ego – ale jak mu­siała się czuć za każ­dym ra­zem, gdy wi­działa Lu­ciana? To tak, jakby dzień po dniu wbi­jać so­bie w stopę odła­mek szkła.

Naj­trud­niej­sze oka­zało się wy­ja­śnie­nie jej atrak­cyj­no­ści Włoch, która dla Belli była oczy­wi­sta. Po­sta­no­wiła po­ka­zać Betty nie­które pocz­tówki, ze­brane jesz­cze pod­czas mie­siąca mio­do­wego. Ręcz­nie ko­lo­ro­wane, przy­wo­dzące na myśl słońce i szczę­ście. Ta stra­te­gia wy­da­wała się dzia­łać – prze­ko­nała star­szą ko­bietę, że Wło­chy są bez­piecz­nym, cy­wi­li­zo­wa­nym miej­scem dla niej i jej po­zba­wio­nego ojca syna, mimo że nie­które do­nie­sie­nia pra­sowe świad­czyły o czymś wręcz prze­ciw­nym.

– A co z je­dze­niem? – spy­tała pełna po­dejrz­li­wo­ści Betty.

Bella wy­jęła z torby książkę. Betty prze­je­chała pulchną dło­nią po mięk­kiej zie­lo­nej okładce, po czym zmru­żyła oczy, od­czy­tu­jąc ty­tuł: Wło­ska sztuka do­brego go­to­wa­nia Pel­le­grina Ar­tu­siego.

– Znaj­dziesz tu wszystko, co mu­sisz wie­dzieć – po­wie­działa Bella. – Nikt nie pi­sze le­piej o wło­skiej kuchni.

Betty uśmiech­nęła się. Była słusz­nie dumna ze swo­jej umie­jęt­no­ści czy­ta­nia i pi­sa­nia.

– Za­cznę czy­tać jesz­cze dziś wie­czo­rem.

Pierw­sze przy­rzą­dzone da­nia nie na­le­żały jed­nak do jej naj­więk­szych ku­li­nar­nych osią­gnięć. Szcze­gól­nie godna uwagi była próba ugo­to­wa­nia mi­ne­strone, by­naj­mniej nie ze względu na osta­teczny suk­ces.

– Co to jest, u li­cha? – za­py­tał Ce­cil, mie­sza­jąc roz­mię­kłe wa­rzywa.

Bella ostroż­nie spró­bo­wała zupy. Była za­ska­ku­jąco ostra w smaku, na tyle, że ser­wetką mu­siała stłu­mić ka­szel.

– Chyba użyła czosnku niedź­wie­dziego. I to sporo. No cóż. To nie ma zna­cze­nia. – Odło­żyła łyżkę. – Mu­simy ją wspie­rać, Ce­cil. Poza tym nie bę­dzie co­dzien­nie go­to­wała wło­skiego je­dze­nia. Wielu na­szych go­ści wy­bie­rze pla­cek z wo­ło­winą i ner­kami.

Po kilku ty­go­dniach sy­tu­acja wy­glą­dała już zu­peł­nie ina­czej. Betty była pra­co­wita i kom­pe­tentna. Billy ro­bił wra­że­nie god­nego za­ufa­nia mło­dzieńca, który miał zo­stać wspa­nia­łym boyem ho­te­lo­wym. Bella pla­no­wała na­uczyć go wkrótce ob­sługi sto­li­ków – sub­tel­nej sztuki uważ­nego krą­że­nia mię­dzy nimi.

Bella de­li­kat­nie chwy­ciła Betty za ra­mię.

– Wy­ko­nu­jesz wspa­niałą ro­botę – po­wie­działa. – Je­dze­nie, które przy­rzą­dzasz, jest nie z tego świata.

Betty za­ru­mie­niła się z wdzięcz­no­ści.

– Jest pani bar­dzo uprzejma, pani Ain­sworth.

– A Billy ci po­maga, tak?

Betty ski­nęła głową.

– Wła­śnie wy­sła­łam go, żeby przy­niósł tro­chę śmie­tanki do pud­dingu cy­try­no­wego.

– To do­brze. I nie za­po­mi­naj, że nie­długo przy­je­dzie Con­stance. Bę­dzie miała mnó­stwo czasu, żeby po­móc w kuchni, kiedy nie bę­dzie zaj­mo­wała się Lot­tie.

W tym mo­men­cie star­sza ko­bieta od­wró­ciła się do Belli. Jej ciało jakby cał­ko­wi­cie ze­sztyw­niało.

– Jaki mamy dzi­siaj dzień?

– Czwar­tek.

– O nie... – Za­kryła usta dło­nią.

– O co cho­dzi, Betty?

– To dzi­siaj. Con­stance przy­jeż­dża dzi­siaj. Po­cią­giem z Ge­nui.

– Ale to jest po­ciąg, na który wy­je­chał Lu­cian. Po­ciąg, któ­rym przy­jeż­dżają pa­nie Drum­mond-Ward.

– Och, pani Ain­sworth. – Betty wy­glą­dała, jakby miała za­raz wy­buch­nąć pła­czem. – Za­ufała mi pani, że zajmę się wszyst­kimi przy­go­to­wa­niami, po­nie­waż Con­stance jest przy­ja­ciółką ro­dziny...

– Nie pa­ni­kuj, Betty. Moż­liwe, że Lu­cian jesz­cze nie wy­je­chał. Wtedy po­wiemy mu, żeby ode­brał też Con­stance.

Bella pró­bo­wała brzmieć pew­nie i opty­mi­stycz­nie, ale sy­tu­acja była da­leka od ide­ału. Z tego, co wie­działa, Ju­lia Drum­mond-Ward nie była ty­pem ko­biety, która za­re­ago­wa­łaby do­brze na dzie­le­nie po­wozu ze słu­żącą. W każ­dym ra­zie Lu­cian pra­wie na pewno znaj­do­wał się już w po­ło­wie drogi do sta­cji Mez­zago. Bella roz­ma­wiała z nim wcze­śniej, kiedy cze­kał, aż Fran­ce­sco za­przę­gnie ko­nie. To był mo­ment, by wspo­mnieć o Con­stance.

Wy­bie­ga­jąc do holu, Bella za­wo­łała Lu­ciana – bar­dziej w na­dziei niż ocze­ki­wa­niu. Kiedy jej głos wciąż od­bi­jał się echem od ścian, z bi­blio­teki wy­ło­nił się Nish.

– Nie ma go tu­taj, pani Ain­sworth. Wy­ru­szył ja­kąś go­dzinę temu. Mar­twił się, że spóźni się na spo­tka­nie z Rose.

– I matką Rose – przy­po­mniała mu Bella.

– Oczy­wi­ście. Z nią też. – Nish uśmiech­nął się. – Czy mogę w czym­kol­wiek po­móc?

– Nie, nie. – Bella mach­nęła ręką. – Od­po­czy­waj i baw się do­brze. Je­steś na­szym go­ściem.

– Ale to wielki ty­dzień dla ho­telu. Wielki ty­dzień dla was.

Nie dało się temu za­prze­czyć. W po­nie­dzia­łek za­częli przy­by­wać go­ście – naj­pierw lady Latch­mere i jej cio­teczna wnuczka Me­lissa, po­tem hra­bia Al­bani i jego syn Ro­berto. Do week­endu ho­tel się za­pełni.

Bella była szcze­gól­nie pod­eks­cy­to­wana re­zer­wa­cją hra­biego. Jego przy­jazd bę­dzie sy­gna­łem dla szer­szego grona, że ho­tel Por­to­fino jest rów­nież miej­scem dla Wło­chów. Ce­cil nie miał pew­no­ści, czy to sy­gnał, który po­winni wy­sy­łać, ale obec­ność jego sa­mego w ho­telu sta­wała się co­raz bar­dziej ulotna i nie­prze­wi­dy­walna.

Gdzie on te­raz wła­ści­wie się po­dzie­wał? Czy wróci, za­nim po­ja­wią się pa­nie Drum­mond-Ward? Bella nie chciała być sama, kiedy po raz pierw­szy spo­tka się z Ju­lią. Znała hi­sto­rię jej i Ce­cila. Nie mo­gła za­prze­czyć, że ży­wiła wo­bec tej ko­biety silne, skom­pli­ko­wane uczu­cia. Cie­ka­wość, za­zdrość – na­wet strach. Po co jej mąż, je­śli nie po to, żeby ją uspo­koić w ta­kiej sy­tu­acji?

– Wszystko w po­rządku, pani Ain­sworth? – Głos Ni­sha wy­rwał Bellę z za­dumy.

– Po pro­stu mar­twię się o Con­stance – od­parła. – Nową nia­nię. Naj­wy­raź­niej jest w po­ciągu, na który wy­je­chał Lu­cian. Ale te­raz nic nie mo­żemy zro­bić. Bę­dzie mu­siała sama do nas tra­fić.

– Na pewno nic jej się nie sta­nie – po­wie­dział Nish. – Kiedy do­tar­łem do Mez­zago, nie mo­głem się prze­drzeć przez wrzesz­czą­cych tak­sów­ka­rzy.

Bella za­śmiała się.

– Dla­czego to mnie wcale nie uspo­kaja?

*

Ba­gnet na­pra­wiony. Lu­cian po­sta­wił mocno jedną stopę na stop­niu, a drugą na roz­kle­ko­ta­nej dra­bi­nie opar­tej o ścianę okopu. Przy­ci­snął głowę do naj­wyż­szego szcze­bla, za­mknął oczy i wy­szep­tał mo­dli­twę.

Czy Bóg słu­chał? Lu­cian nie do­strze­gał na to zbyt wielu do­wo­dów.

Zmierzch za­padł ciężko, łą­cząc niebo i zie­mię w bez­kształtną szarą masę. Lo­do­wate kro­ple desz­czu kłuły twarz Lu­ciana jak igły. Jego stopy i ręce były zmar­z­nięte, ale pot wciąż spły­wał mu po ple­cach. Ota­czał go stłu­miony grzmot dział. Kiedy ostatni raz w tej wrza­wie za­pa­no­wała ci­sza? Lu­cian prze­stał to śle­dzić. Zdą­żył przy­zwy­czaić się do tego świata i zim­nego, cho­rego stra­chu.

Być może ja­kaś jego część od za­wsze była do tego przy­zwy­cza­jona. W szkole, cze­ka­jąc na bi­cie za ja­kieś błahe wy­kro­cze­nie, Lu­cian do­pra­co­wał do per­fek­cji stra­te­gię ra­dze­nia so­bie. Tak bar­dzo za­pa­dał się w sie­bie, że nie był w sta­nie re­je­stro­wać bólu.

Pró­bo­wał te­raz tej sa­mej tak­tyki, pra­gnął sku­pić się na swoim od­de­chu i pul­so­wa­niu w uszach. Nie mógł jed­nak zi­gno­ro­wać od­le­głych grzmo­tów hau­bicy, wy­cia i huku po­ci­sków. Każda mi­ja­jąca se­kunda wy­da­wała się wiecz­no­ścią.

I wtedy nad­szedł – upiorny chór gwiz­dów wzdłuż li­nii. Wy­krzy­ki­wane na­wo­ły­wa­nia, żeby się przy­go­to­wać. Lu­cian trzy­mał się błot­ni­stych brze­gów, pró­bu­jąc się uspo­koić. Był zmar­z­nięty na kość. Kiedy po­cisk pękł, ma­leń­kie czą­steczki le­ciały jak odłamki muru.

Na­gły gwizd prze­szył jego lewe ucho. Ozna­czało to tylko jedno. Że na­de­szła jego ko­lej. Jego ko­lej na wy­ko­na­nie za­da­nia i wspię­cie się na górę...

Oczy Lu­ciana otwo­rzyły się, nie­przy­go­to­wane na wi­dok, który je po­wi­tał: krępy męż­czy­zna z wą­sami, w czer­wo­nej czapce z dasz­kiem i dłu­gim płasz­czu za­pi­na­nym na mo­siężne gu­ziki. Na­pie­rał na Lu­ciana i po­krzy­ki­wał po wło­sku: Si­gnore! Il treno da Ne­rvi sta ar­ri­vando!

Po czym od­su­nął się ostroż­nie, z rę­kami unie­sio­nymi w po­kor­nym ge­ście.

Lu­cian usiadł po­woli, serce biło mu mocno.

Znowu to samo. Wi­docz­nie przy­snął. Czę­sto, kiedy spał, śniło mu się Cam­brai. Okropne sny, które za­bie­rały go z po­wro­tem na li­nię frontu.

Ha­łas po­wtó­rzył się i Lu­cian za­drżał, chwy­ta­jąc za sie­dze­nie. Gdzie on był? Ro­zej­rzał się wo­kół sie­bie – i na­tych­miast uspo­ko­iły go te­ra­ko­towe ka­felki i ja­sne pla­katy, słońce wpa­da­jące przez okna.

W po­rządku.

Po­cze­kal­nia na sta­cji Mez­zago. Pa­nika znik­nęła.

Ma­sywna syl­wetka na­czel­nika sta­cji wy­peł­niła drzwi. Wy­jął gwiz­dek z ust, spoj­rzał na Lu­ciana i wska­zał kciu­kiem sto­jący po­ciąg. Lu­cian wstał i wy­szedł za nim na pe­ron. Po­do­bień­stwo męż­czy­zny do jego daw­nego sier­żanta było nie­po­ko­jące. Z dru­giej strony te zmory po­ja­wiały się cią­gle.

Ściana go­rą­cego po­wie­trza, którą z na­gła prze­kro­czył, wy­da­wała się cu­downa, re­ge­ne­ru­jąca. Wziął głę­boki od­dech i wdy­chał za­pach ja­śminu i go­rą­cego as­faltu. Pe­ron był wy­peł­niony pa­sa­że­rami i tra­ga­rzami, parą i gło­sami. Lu­cian prze­ci­skał się przez tłum w stronę wa­gonu pierw­szej klasy.

Był tu­taj, by ode­brać starą przy­ja­ciółkę swo­jego ojca, Ju­lię Drum­mond-Ward, i jej córkę. Stara przy­ja­ciółka... Lu­cian do­sko­nale wie­dział, co to zna­czy, cho­ciaż rzadko roz­ma­wiali na ta­kie te­maty.

– Czy spo­tka­łem już kie­dyś pa­nią Drum­mond-Ward? – za­py­tał matkę.

– Tylko raz, kiedy by­łeś mały.

– Więc jak ją roz­po­znam?

Uśmiech­nęła się za­gad­kowo.

– Po­dej­rze­wam, że moż­li­wość po­myłki bę­dzie ogra­ni­czona. Cho­ciaż je­śli się mar­twisz, to je­stem pewna, że twój oj­ciec ma gdzieś scho­wane stare zdję­cie.

Pe­ron był węż­szy, niż za­pa­mię­tał Lu­cian. Duża grupa rzu­ciła się do przodu, za­sła­nia­jąc mu wi­dok. Za­jęło tro­chę czasu, za­nim do­strzegł w od­dali po­są­gową po­stać ko­biety, którą roz­po­znał na­tych­miast i bez­błęd­nie.

Pani Ju­lia Drum­mond-Ward.

Wy­szła z wa­gonu i stała na pe­ro­nie, ści­ska­jąc pa­ra­solkę; sta­rała się wy­glą­dać na opa­no­waną.

– Scusi!

Przy­spie­sza­jąc kroku, Lu­cian pod­szedł do niej i chciał uży­czyć jej swo­jej ręki, ale nie sko­rzy­stała. Za­miast tego jej oczy prze­su­nęły się z jego opa­lo­nej twa­rzy na białą ko­szulę bez koł­nie­rzyka i pod­wi­nięte rę­kawy.

– Moja córka – po­wie­działa, wska­zu­jąc na po­ciąg.

I wtedy Lu­cian po raz pierw­szy zo­ba­czył Rose: sto­jącą w drzwiach wa­gonu, przy­go­to­waną do zej­ścia, ubraną w ko­ron­kową su­kienkę z dłu­gimi rę­ka­wami i szarfą, która pod­kre­ślała jej szczu­płą ta­lię. Słom­kowy ka­pe­lusz z sze­ro­kim ron­dem z tru­dem mie­ścił masę krę­co­nych kasz­ta­no­wych wło­sów. Je­śli wy­glą­dała na nieco zmę­czoną po­dróżą, nie umniej­szało to jej nie­zwy­kłego, na­tu­ral­nego piękna. Wła­ści­wie to je wzmoc­niło – uczy­niło jesz­cze bar­dziej na­tu­ral­nym, o ile było to moż­liwe.

Rose przy­ła­pała go na przy­glą­da­niu się i od­wza­jem­niła jego uśmiech. Lu­cia­nowi prze­wró­cił się żo­łą­dek. Po­czuł się nie­śmiały i – nie­zwy­kłe uczu­cie – nie­ade­kwatny.

Oczy star­szej ko­biety wciąż spo­czy­wały na nim.

– No­stri ba­ga­gli – po­wie­działa na­gle i wska­zała na wa­gon ba­ga­żowy. Po­tem do­dała rów­nie gło­śno, ale wol­niej, jak do dziecka: – Na­sze ba­gaże. Jest osiem wa­li­zek. – Unio­sła sześć pal­ców i dwa kciuki. – Otto.

Lu­cian stłu­mił śmiech, gdy do­tarła do niego prawda. Pani Drum­mond-Ward nie miała po­ję­cia, kim on jest. A trzeba przy­znać, że wy­glą­dał śniado, jak pew­nie by po­wie­działa, ze swoją ro­bot­ni­czą opa­le­ni­zną i kru­czo­czar­nymi wło­sami.

Cóż, skoro my­ślała, że jest Wło­chem – bę­dzie Wło­chem. Ukło­nił się lekko.

– Si­gnora – po­wie­dział.

– I nie zgub żad­nego z nich!

Po­chy­lił głowę.

– No, si­gnora.

Od­wró­cił się na pię­cie i pod­szedł do wa­gonu ba­ga­żo­wego. Z ulgą zo­ba­czył, że wa­lizki pań są już usta­wione na pe­ro­nie, nad­zo­ro­wał tylko za­ła­du­nek na wó­zek. Na­stęp­nie prze­szedł z po­wro­tem przez sta­cję, spe­cjal­nie trzy­ma­jąc się bli­sko ba­ga­żo­wego, i wy­szedł na piaz­zettę.

Kilku na­ga­nia­czy z tak­só­wek szu­kało klien­tów. Po uzgod­nie­niu, jak mu się wy­da­wało, roz­sąd­nej opłaty, Lu­cian za­ła­do­wał więk­szość ba­gaży do sa­mo­chodu tego, który wy­glą­dał na naj­mniej­szego oszu­sta. Reszta miała po­dró­żo­wać z pa­niami Drum­mond-Ward po­wo­zem na­le­żą­cym do ho­telu Por­to­fino; Lu­cian sam go wy­re­mon­to­wał i jeź­dził nim do Mez­zago jako nie­for­malny ho­te­lowy woź­nica.

Wró­cił do miej­sca, gdzie cze­kały ko­biety. Zda­wał so­bie sprawę, że po­ru­szał się zu­peł­nie ina­czej niż zwy­kle – bar­dziej tak, jak wy­obra­żał so­bie spo­sób cho­dze­nia wło­skiego chłopa. Za­wa­diacko i dum­nie, przy­naj­mniej na tyle, na ile zdo­łało to znieść jego po­ha­ra­tane ciało.

Po­dróż­niczki zna­la­zły tro­chę cie­nia pod mar­kizą. Mimo to pani Drum­mond-Ward krzy­wiła się i wa­chlo­wała – jej weł­niany strój był zbyt cie­pły na tę po­godę. Rose wy­da­wała się mniej tym przej­mo­wać. Pa­trzyła ze zdu­mie­niem na nowe oto­cze­nie. Boże, ja­każ ona była piękna. Lu­cian ni­gdy nie wi­dział ko­goś ta­kiego – nie z bli­ska, na wła­sne oczy. Wy­glą­dała jak z ma­ga­zynu o gwiaz­dach kina.

Lu­cian pra­gnął coś po­wie­dzieć – prze­stać grać w tę śmieszną grę, którą sam roz­po­czął. Ale nie wie­dział, jak to zro­bić, żeby ni­kogo nie ura­zić. Mu­siał też przy­znać, że za­baw­nie by­łoby się prze­ko­nać, czy ta gra może trwać; i czy fak­tycz­nie uda­łoby mu się ją wy­grać, po­nie­waż bez wąt­pie­nia była to ry­wa­li­za­cja. Nie mię­dzy Lu­cia­nem a Rose – nic nie mo­gło z nią kon­ku­ro­wać – ale mię­dzy nim a jej dumną matką o skwa­szo­nej mi­nie.

W ciągu pię­ciu mi­nut Lu­cian umie­ścił ko­biety w po­wo­zie. Pani Drum­mond-Ward zro­biła nieco za­mie­sza­nia z po­wodu twar­do­ści sie­dzeń, ale szybko jej prze­szło i usa­do­wiw­szy się wy­god­nie, za­częła mó­wić, nie ro­biąc żad­nych przerw.

Ru­szyli bru­ko­wa­nymi ulicz­kami, które pro­wa­dziły do nad­brzeż­nej drogi. Sie­dząc z przodu, Lu­cian ma­rzył o od­wró­ce­niu się i za­gad­nię­ciu do pa­sa­że­rów tak, jak zro­biłby to miej­scowy kie­rowca. Ecco la fa­mosa chiesa! At­tenta al ve­stito, per fa­vore... Da­łoby mu to rów­nież moż­li­wość rzu­ce­nia okiem na bo­ską Rose. Ale jego wło­ski był szcząt­kowy, a uwagi pani Drum­mond-Ward i tak nie uda­łoby się przy­cią­gnąć.

Mó­wiła i mó­wiła. A je­śli pod­czas ja­kiejś rzad­kiej chwili ci­szy w stru­mie­niu sno­bi­stycz­nych plo­tek Rose nie za­re­ago­wała wy­star­cza­jąco szybko, matka zwra­cała jej uwagę: „Słu­chaj mnie!”, Rose zaś od­po­wia­dała: „Tak, mamo”, gło­sem tak pu­stym, że mógł ucho­dzić za wręcz krnąbrny.

Droga wy­pro­sto­wała się po se­rii ostrych za­krę­tów i Lu­cian za­czął błą­dzić my­ślami. Nie­długo póź­niej jed­nak roz­mowa ze­szła na jego wła­sną ro­dzinę, więc nad­sta­wił uszu.

– To je­den z naj­star­szych ro­dów w hrab­stwie – mó­wiła pani Drum­mond-Ward. – Znam Ce­cila, od­kąd by­łam małą dziew­czynką.

– A co z pa­nią Ain­sworth? – Nie­winne py­ta­nie nie­win­nie za­dane.

– O Boże, nie. Ona jest czło­wie­kiem zu­peł­nie in­nego ro­dzaju.

– In­nego ro­dzaju?

– Nie uda­waj głu­piej, Rose. Wiesz do­sko­nale, o co mi cho­dzi.

– Nie je­stem pewna, mamo.

– To taka ko­bieta, która my­śli, że nie ma nic dziw­nego w otwie­ra­niu ho­telu. – Pani Drum­mond-Ward ści­szyła głos. – Jej oj­ciec pro­wa­dzi gar­bar­nię. I nie ob­cho­dzi go, kto o tym wie!

*

Rose już dawno od­kryła, że spo­so­bem na ra­dze­nie so­bie z jej matką było nie­ule­ga­nie jej pro­wo­ka­cjom. W in­nym wy­padku wy­wo­ły­wało się jej gniew, po nim zaś szybko na­stę­po­wały dąsy. Dużo lep­sze były spo­kój i po­słu­szeń­stwo. Które oczy­wi­ście nie były rów­no­znaczne z pa­syw­no­ścią – nie, je­śli Rose za­cho­wy­wała się tak ce­lowo. Za­sko­czyło ją to, za jak bo­le­sne na­dal uwa­żała ko­men­ta­rze matki, mimo że była już do­ro­słą, dwu­dzie­sto­kil­ku­let­nią ko­bietą.

Nie­długo – pro­szę, niech to bę­dzie już nie­długo! – wyj­dzie za mąż. Więc dla­czego nie po­tra­fiła zi­gno­ro­wać lek­ce­wa­że­nia i po­ni­ża­nia ze strony mamy?

Do­brym przy­kła­dem była dzi­siej­sza sy­tu­acja w po­ciągu. Kiedy wjeż­dżał na sta­cję, Rose wy­chy­liła się przez okno, żeby le­piej wi­dzieć śliczny mały pe­ron i wszyst­kich peł­nych ży­cia lu­dzi. Ale mama nie była z tego za­do­wo­lona. Szturch­nęła ją w bok – tak, na­prawdę szturch­nęła! – swoim nie­szczę­snym pa­ra­so­lem.

– Odejdź od okna, Rose! Po­bru­dzisz su­kienkę!

Nie po­zo­stało nic in­nego, jak zro­bić to, co jej na­ka­zano.

Gdyby tylko Rose mo­gła przy­je­chać do Włoch sama. Ja­kie to by­łoby cu­downe! Ale oczy­wi­ście to nie wcho­dziło w ra­chubę. Ni­gdy. Młoda dama po­winna się znaj­do­wać pod opieką przy­zwo­itki. A tą przy­zwo­itką musi być... mama.

Ale dla­czego? Mama nie­na­wi­dziła „za­gra­nicy”, jak to na­zy­wała. Jej en­tu­zjazm dla tej po­dróży osią­gnął szczyt na sa­mym po­czątku, w chwili, gdy ona i Rose przy­były do portu w Rzy­mie, pierw­szego przy­stanku ich wy­prawy.

Za­trzy­mały się na kilka dni w sza­cow­nym pen­sjo­na­cie nie­da­leko Scho­dów Hisz­pań­skich. Rose po raz pierw­szy od­wie­dzała Wło­chy i trzę­sła się z ner­wo­wego pod­nie­ce­nia, ma­rząc o spa­ghetti i wy­pró­bo­wa­niu swo­jego wło­skiego, któ­rego mo­zol­nie usi­ło­wała się uczyć ze sta­rej książki do gra­ma­tyki zna­le­zio­nej w bi­blio­tece. Ale matka, przy tych kilku oka­zjach, kiedy zgo­dziła się to­wa­rzy­szyć jej pod­czas zwie­dza­nia, była jesz­cze bar­dziej nie­chętna i nie­wzru­szona niż zwy­kle. Rose czuła się tak sfru­stro­wana, że w końcu po­sta­no­wiła dać upust swo­jemu roz­cza­ro­wa­niu.

Oczy­wi­ście mama zi­gno­ro­wała te pro­te­sty, które w ustach Rose za­brzmiały jak ner­wowe, ża­ło­sne uwagi.

– Je­steś skłonna prze­sad­nie ide­ali­zo­wać to miej­sce. Jako dziew­czyna od­by­łam swoje grand tour, więc do­brze znam Wło­chy, może za do­brze. Ni­gdy nie za­po­mi­naj, że jest to w za­sa­dzie kraj nie­pi­śmien­nych rol­ni­ków.

– Dante był Wło­chem – sprze­ci­wiła się Rose.

Miała na­dzieję, że się nie po­my­liła. To brzmiało wia­ry­god­nie.

Mama za­śmiała się chłodno.

– Co ty wiesz o Dan­tem? Dante nie po­może ci zna­leźć od­po­wied­niego męża.

Te­raz Rose czuła się, jakby była owi­nięta cięż­kim płasz­czem. Nie mo­gła się ru­szyć, nie mo­gła od­dy­chać. Tak bar­dzo chciała go ścią­gnąć i... być sobą. Co­kol­wiek to ozna­czało. Może uda się jej to w ho­telu Por­to­fino.

Bo na pewno nie­długo tam do­trą. Pod­czas gdy mama wy­ja­śniała jej na ucho okrop­no­ści miesz­kań so­cjal­nych – „Za­uważ, że tu­taj ich nie ma. We Wło­szech biedni są biedni i za­do­wo­leni z ta­kiego losu” – Rose chło­nęła nie­znane wi­doki wio­sek, przez które prze­jeż­dżali. Z gór­nych okien wy­glą­dały dziew­czyny o ciem­nych brwiach, stare ko­biety ro­biły na dru­tach przed do­mami, a dzieci ba­wiły się u ich stóp. To wszystko było ta­kie cza­ru­jące. Żeby zro­zu­mieć Wło­chy, trzeba spoj­rzeć nie tylko na sztukę, ale i na lu­dzi. Gdzie to prze­czy­tała? Nie po­tra­fiła so­bie przy­po­mnieć. Miała okropną pa­mięć, mama za­wsze na to na­rze­kała.

Rose była szcze­gól­nie za­fa­scy­no­wana ty­łem głowy woź­nicy. Ko­smyki czar­nych krę­co­nych wło­sów spły­wały mu po szyi. Nie spo­sób było nie za­uwa­żyć jego sze­ro­kich ra­mion, mię­śni aż na­zbyt wi­docz­nych pod białą ko­szulą bez koł­nie­rzyka, po­środku któ­rej znaj­do­wała się sze­roka plama potu.

Rose pra­gnęła skry­cie, żeby się od­wró­cił, ale oczy­wi­ście nie zro­bił tego, nie mógł. Mu­siał uwa­żać na drogę, którą w ogóle trudno było uznać za drogę, bar­dziej przy­po­mi­nała wy­żło­bioną ścieżkę wy­rą­baną w zbo­czu wzgó­rza.

„Mimo wszystko”, po­my­ślała. „Mimo wszystko. By­łoby miło zo­ba­czyć jego twarz”.

*

Do­tarli do Por­to­fino w chwili, gdy z dnia ucho­dził naj­gor­szy upał. Po­wóz po­dą­żał wzno­szącą się, krętą drogą w na­wał­nicy luź­nych ka­mieni i pyłu.

Po le­wej stro­nie znaj­do­wał się za­gaj­nik drzew po­ma­rań­czo­wych – a do­kład­nie chi­notto. Ro­sły na nich gorz­kie małe po­ma­rań­cze uży­wane do aro­ma­ty­zo­wa­nia cam­pari, jed­nego z ulu­bio­nych trun­ków Lu­ciana.

Ich wi­dok za­dzi­wił go w trak­cie pierw­szej po­dróży do Li­gu­rii, wzmac­nia­jąc u niego po­czu­cie, że za­lane słoń­cem Wło­chy są w ja­kiś spo­sób prze­ci­wień­stwem wojny. We Fran­cji, pod­czas tej strasz­nej zimy 1917 roku, ko­lega ofi­cer po­ka­zał mu dwie skle­jone, zmro­żone po­ma­rań­cze. „Spójrz na nie! Twarde jak piłki do kry­kieta!”

Cóż, tu­taj nie było zmro­żo­nych po­ma­rań­czy.

Jedną z pierw­szych rze­czy, ja­kie Lu­cian zro­bił, gdy zo­stał wy­pi­sany z re­kon­wa­le­scen­cji i od­zy­skał siły na tyle, by skon­cen­tro­wać się na dłu­żej niż dzie­sięć mi­nut, było prze­czy­ta­nie bar­dzo sta­rego be­de­kera po Wło­szech, na­le­żą­cego do matki. Uwiel­biał za­miesz­czone w nim plany i mapy, bez­kom­pro­mi­sowe, zja­dliwe osądy re­stau­ra­cji i ho­teli.

Po­sta­no­wił po­je­chać na kon­ty­nent i ma­lo­wać jak jego idol, Da­vid Bom­berg. Bo tym wła­śnie był – ma­la­rzem – i do dia­bła z jego oj­cem! Lu­cian nie za­mie­rzał słu­chać wy­kła­dów czło­wieka, który ni­gdy w ży­ciu uczci­wie nie pra­co­wał.

Wszy­scy jego przy­ja­ciele pla­no­wali ucieczkę z An­glii, wy­da­wała się bo­wiem podła i pod­upa­dła. Naj­lepsi pi­sa­rze i ar­ty­ści już się stam­tąd wy­nie­śli, zwłasz­cza ci, któ­rzy wal­czyli pod­czas wojny. W końcu po co tam zo­sta­wać? Mnó­stwo pa­trio­tycz­nych prze­chwa­łek i nie­mal cał­ko­wita nie­świa­do­mość tego, co fak­tycz­nie wy­da­rzyło się na po­lach śmierci we Fran­cji i w Bel­gii.

– An­glia jest kra­jem fi­li­ster­skim – po­wta­rzał Nish – ale nie zdaje so­bie z tego sprawy. Jej kul­tura nie­do­maga. To po­wód, dla któ­rego im­pe­rium jest ska­zane na za­gładę.

Do­bry stary Nish. Za­wsze było wia­domo, czego się po nim spo­dzie­wać.

Te­raz Lu­cian za­trzy­mał po­wóz przed ostat­nim zjaz­dem, żeby ko­nie od­po­częły, a pa­sa­żerki miały szansę na po­dzi­wia­nie wi­doku: wy­so­kich pa­ste­lo­wych do­mów wy­ra­sta­ją­cych wo­kół za­toki i ło­dzi ko­ły­szą­cych się ła­god­nie na ide­al­nej, la­zu­ro­wej wo­dzie. Za­kła­dał, że będą tego chciały – że bę­dzie to dla nich rów­nie do­nio­sły wi­dok, jak kie­dyś dla niego. Ale pod­czas gdy Rose za­re­ago­wała drżą­cym wes­tchnie­niem, pani Drum­mond-Ward była skon­ster­no­wana.

– Dla­czego się za­trzy­mał? – usły­szał jej py­ta­nie.

– Nie wiem. Pew­nie po to, żeby po­ka­zać nam wi­dok.

– Ale ja nie chcę się za­trzy­my­wać. – Lu­cian po­czuł klep­nię­cie w ra­mię. – Jedźmy da­lej, pro­szę. – Zwró­ciła się do Rose: – Jak bę­dzie: „Jedź do ho­telu”?

– Pró­buję so­bie przy­po­mnieć – od­parła Rose.

– No to jak so­bie przy­po­mnisz, po­wiedz to woź­nicy.

– Vai in al­bergo? – Rose wstrzy­mała od­dech.

– Certo – od­parł Lu­cian.

Po raz pierw­szy od opusz­cze­nia sta­cji od­wró­cił się i po­chwy­cił spoj­rze­nie Rose. Krótki uśmiech, który wy­mie­nili, wy­peł­nił jego serce. „Roz­gry­zła mnie”, po­my­ślał. „A je­śli nie, to ma silne po­dej­rze­nia”.

Uśmie­cha­jąc się, skie­ro­wał wzrok znów na drogę i zmu­siw­szy ko­nia do ru­sze­nia, zje­chał ze wzgó­rza w stronę ho­telu.

------------------------------------------------------------------------

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

------------------------------------------------------------------------
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: