- promocja
Houston, lecimy! - ebook
Houston, lecimy! - ebook
Kim są ci, do których skierowane były słynne słowa: „Houston, we have a problem"? Na czym polegała ich rola w pionierskich przedsięwzięciach, jakimi były loty załogowych promów, co widzieli na ekranach monitorów, jakie decyzje podejmowali i jak z ich strony wyglądały pierwsze wyprawy w kosmos wahadłowców? Książka Paula Dye'a, najdłużej pełniącego obowiązki dyrektora lotów NASA, pozwala zajrzeć w miejsca na co dzień niedostępne – za kulisy centrum dowodzenia lotów kosmicznych – i poznać ich tajemnice.
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-287-1511-0 |
Rozmiar pliku: | 3,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To coś więcej niż was uczestniczących w programie, zaangażowanych w program załogowych misji kosmicznych, bo wasze zaangażowanie było sposobem na życie. Nieważne, jak dokładnie przyczyniłeś lub przyczyniłaś się do powodzenia kolejnych lotów wahadłowców. Może jako kontroler, inżynier projektowy, może jako astronauta lub instruktor, a może sporządzając plany lotu – w każdym przypadku poświęcałeś/poświęcałaś temu projektowi swoje życie. Praca w jego ramach wymagała pełnego, wieloletniego zaangażowania i niezliczonych godzin ciężkiej pracy. Ponieważ każde z was wniosło swój wkład w ten Program, moja książka dedykowana jest właśnie wam. Na jej kartach padną nazwiska tylko niektórych – głównie dlatego, że przez trzydzieści lat powodzenie kolejnych misji wahadłowców zależało od pracy tysięcy mężczyzn i kobiet. Może więc nie odnajdziesz tu swego nazwiska, ale jeśli odpowiadałeś/odpowiadałaś za: dozór systemów, zasoby eksploatacyjne, dynamikę lotu, kontrolę naziemną, pozycjonowanie, łączność czy którykolwiek z setek innych kluczowych dla lotu czynników, ta książka jest również o tobie. Jeśli byłeś/byłaś instruktorem lub tworzyłeś/tworzyłaś plany lotów, to książka także o tobie. Jeśli uczestniczyłeś/uczestniczyłaś w Houston w ewaluacji i organizacji lotów, pracowałeś/pracowałaś na przylądku Canaveral lub w ośrodku zarządzania ładunkami, również jesteś jednym z bohaterów tej książki.
Jestem dumny, że mogłem pracować z każdym i każdą z was. Cieszę się bardzo, że niektórymi spośród naszych historii będę mógł się teraz podzielić z szerszym gronem odbiorców.
Książkę dedykuję też setkom tysięcy inżynierów i techników w Stanach Zjednoczonych i na całym globie, którzy konstruowali pojazdy i szykowali je do lotu. Z pokorą kieruję podziękowania również do całej reszty świata. Służyliście ludzkości, wnosząc swój wkład w najbardziej niezwykłą ze wszystkich profesji – odkrywcy!
To także dedykacja dla członków mojej rodziny i przyjaciół, którzy cierpliwie czekali, aż moja książka w końcu się ukaże. Dziękuję, że daliście mi dość czasu, bym wreszcie zdołał opowiedzieć wszystko to, co chciałem.
ŻelaznyWSTĘP
Niedługo minie czterdzieści lat, odkąd po raz pierwszy wszedłem do pokoju zarządzania operacyjnego Centrum Kontroli Lotów kosmicznych NASA, serca budynku zwanego w skrócie MCC. Po plecach przebiegł mi wtedy dreszcz – w tym miejscu tworzyła się przecież historia. To stamtąd, z tego właśnie pomieszczenia, Christopher Kraft i Gene Kranz kierowali zespołami w ramach programu Gemini. Ameryka uczyła się wtedy, jak umożliwić człowiekowi wielodniowy pobyt w kosmosie, kosmiczne spacery czy współdziałanie jednostek na orbicie. Doświadczenia tamtych lat odmieniły nasze doświadczanie kosmosu – wykonaliśmy skok od wystrzeliwania ludzi na orbitę do rzeczywistych lotów kosmicznych.
Gemini było jednak ledwie próbą przed naprawdę wielkim spektaklem – misjami księżycowymi Apollo. I ja obserwowałem te misje, jako chłopiec, przyklejony do czarno-białego telewizora. W Wigilię oglądałem, jak Apollo 8 okrąża orbitę okołoksiężycową. Latem kolejnego roku zobaczyłem, jak Neil Armstrong schodzi po drabince Apollo 11 na powierzchnię Księżyca. Wreszcie śledziłem, jak mężczyźni i kobiety w tym pomieszczeniu dniem i nocą walczyli o to, by bezpiecznie sprowadzić do domu załogę niesprawnego Apollo 13.
Pomieszczenie to było przez lata areną działań inżynierów i naukowców, którzy wraz z kolejnymi misjami Apollo badali Księżyc, by w późniejszym okresie nawiązać współpracę ze Związkiem Radzieckim i skonstruować Skylab, pierwszą amerykańską stację orbitalną. Gdy byłem chłopcem, żyłem marzeniem o tym miejscu, a teraz oto stałem tutaj, o krok od przestrzeni niemalże świętej. Za sprawą wykładzin i obić ściennych było tu cicho. Ciszy sprzyjało też to, że wszyscy wewnątrz rozmawiali przez zestawy słuchawkowe, ani trochę nie podnosząc głosu. Nieraz słyszałem porównania, sugerujące, że wejść tutaj, to jak wstąpić do katedry – i rzeczywiście, dało się wyczuć podobieństwo atmosfery. W takiej przestrzeni mogły się dziać rzeczy naprawdę wielkie. I działy się. Miejsce to domagało się szacunku, a może nawet pewnej dozy nabożności. Oświetlenie wnętrza było łagodne, tak by nie utrudniać korzystania z elektronicznych wyświetlaczy i rzędów sygnalizatorów świetlnych. Kontrolerzy lotu spokojnie sięgali zza swoich konsol po księgi i za pomocą stosów dokumentacji, dokonywali podwójnej weryfikacji informacji. Żadnej paniki, sama rzeczowość. A jednak wszystko to było niesamowicie ekscytujące – wiedziałem, że jestem świadkiem ćwiczeń przed pierwszą misją wahadłowca.
Pamiętam, jak wraz z jednym z moich mentorów odwiedziłem centrum kontroli lotów. Musiał pomówić z kontrolerem, który zajmował się akurat symulacją pierwszego lotu. Mężczyzna siedział w jednym z pomieszczeń na zapleczu, wykonując czynności pomocnicze – zawracanie głowy takim osobom podczas ćwiczeń było tu, jak się okazało, częstą praktyką. Weszliśmy do pomieszczenia pełnego konsol i ksiąg, których rzędy były tu jeszcze dłuższe niż w pomieszczeniu głównym. Od razu zauważyliśmy osobę, której szukaliśmy. Mężczyzna uniósł wzrok i gestem dłoni nakazał nam zachowanie ciszy – cały czas słuchał komunikatów.
– Jak mogę pomóc? – spytał po mniej więcej minucie. – Mam jakieś pięć minut, zanim wychwycą nas Hawaje. Kiedy pojawi się sygnał, będę miał trzy minuty, żeby potwierdzić ustawienia platformy. Potem nam znikną. Dadzą gazu i zejdą z orbity w atmosferę. Muszą im wtedy wszystko dokładnie podać. Ale teraz mam chwilę. Co potrzeba?
W tamtym momencie zrozumiałem, że jeśli mam się w tej pracy sprawdzić, będę musiał wykazać się ogromną podzielnością uwagi.
Prom kosmiczny stanowił zwieńczenie wszystkiego, czego nauczyliśmy się o obejmujących udział człowieka działaniach w kosmosie – był to potężny skok naprzód, zarówno na poziomie technologii, jak i zakresu stwarzanych możliwości. Owszem, rakieta Saturn V, dzięki której dotarliśmy na Księżyc, była wyższa, cięższa i nadawała jednostce załogowej znacznie wyższą prędkość. I tak dotarliśmy wtedy znacznie wyżej, bo aż na Księżyc, a nie tylko na niską orbitę okołoziemską. Mówimy tu o niezwykłym osiągnięciu, ale przy tym wszystkim należy mieć świadomość, że komponenty jednostek z programu Apollo były o wiele prostsze niż te wykorzystywane w promach kosmicznych. Odnosi się to zarówno do mechaniki i elektroniki, jak i do poziomu zaawansowania aerodynamicznego. Promy kosmiczne potrafiły wynieść na orbitę ładunek o masie do dwudziestu trzech ton. Ich ładownie miały ponad osiemnaście metrów długości i blisko cztery metry średnicy. Pozwalało to nie tylko na wynoszenie znacznych ładunków, lecz także na zwożenie znacznych ciężarów na Ziemię. Zanim powstały wahadłowce, sprowadzenie czegokolwiek z kosmosu było niemal tak samo drogie jak samo wyniesienie na orbitę. Mało co zresztą wracało wówczas na Ziemię – ot, kilkaset kilogramów skał księżycowych, no i, rzecz jasna, astronauci.
Zalety promu kosmicznego nie sprowadzały się do zdolności przewiezienia pokaźnego ładunku na orbitę i z powrotem. Równie ważne było to, że w odróżnieniu od kapsuł z programów Apollo, Gemini czy Mercury, które są dziś eksponatami muzealnymi, w tym przypadku mieliśmy do czynienia z jednostką kosmiczną wielokrotnego użytku. Oto statek kosmiczny wyglądający jak samolot i mogący wylądować na lotnisku – właśnie o czymś takim ja i moi rówieśnicy marzyliśmy, oglądając sobotnie kreskówki i filmy o podróżach kosmicznych. Prom kosmiczny był aktem nadziei i wspaniałą zdobyczą techniki, a być może towarzyszyła temu również odrobina magii.
Na dobrą sprawę nigdy nie planowałem, że znajdę się w centrum kontroli lotów kosmicznych ani że w ogóle dołączę do NASA. Odkąd sięgam pamięcią, byłem po prostu zakochany we wszystkim, co lata. Sęk w tym, że w okresie mojej wczesnej młodości statków kosmicznych po prostu nie było. Skupiłem się więc na samolotach. Zacząłem od sklejania modeli, które nie latały, później budowałem modele latające, aż wreszcie otrzymałem możliwość pracy przy pełnowymiarowych samolotach (a także latania nimi). Oczywiście, towarzysząca pierwszym misjom kosmicznym ekscytacja udzieliła się również mnie. Ojciec, z zawodu nauczyciel matematyki, podtrzymywał moje zainteresowanie, podsuwając mi raporty NASA i dzieląc się ze mną informacjami uzyskanymi w stanowym departamencie edukacji. Budowałem modele rakiet i zapewne wiedziałem o programie kosmicznym więcej niż ktokolwiek inny w mojej szkole. Jeśli coś latało, można było przyjąć, że zdołam gadać o tym w nieskończoność.
Pomimo dziecięcej fascynacji misjami kosmicznymi zamierzałem zająć się zawodowo samolotami – ich budowaniem i lataniem nimi. Ktoś, kto znał mnie w dzieciństwie, powie wam zapewne, że pasjonowała mnie technika rakietowa i było oczywiste, że prędzej czy później trafię do NASA. Ja jednak miałem głowę pełną historii wybitnych pilotów i konstruktorów samolotów, od braci Wright aż po tych współczesnych, i dopiero gdy byłem na trzecim roku studiów, zrządzenie losu pchnęło mnie ku kosmosowi. Lokalne przedsiębiorstwo lotnicze zbankrutowało, a jednocześnie NASA – chcąca, wobec planów wdrożenia programu wahadłowców, na nowo rozbudować kadry – ogłosiło nabór stażystów i studentów. Po zakończeniu programu Apollo w Centrum Lotów Kosmicznych imienia Lyndona Johnsona nastąpiły redukcja zatrudnienia i wiele przymusowych zwolnień. Nowy program oznaczał jednak, że etatów znów musi przybyć.
Miałem szczęście, bo trafiłem do łączonego programu kształcenia zawodowego. Przez kolejne dwa lata kursowałem pomiędzy Houston a Minnesotą, by spędzając naprzemiennie po kilka miesięcy tu i tu, jednocześnie zdobyć dyplom i uczyć się fachu w ramach operacji kosmicznych. Gdy w końcu dopiąłem na uczelni temat pracy końcowej, czekała na mnie stała posada w NASA. Zdecydowałem się na poważny krok i przeprowadziłem się do Teksasu, ale wciąż rozważałem opcje inne niż agencja (jak praca dla producenta rakiet Tomahawk w San Diego czy posada w Fort Worth związana z testami myśliwca F-16). Ponieważ w szkole średniej nauczyłem się nurkować i zostałem instruktorem, chodziło mi nawet po głowie związanie się na stałe ze środowiskiem nurków. Pociągały mnie techniczne kwestie związane ze schodzeniem pod wodę i ryzyko związane z pracą w obcym dla człowieka środowisku. Praca nurka dawała naprawdę ekscytujące perspektywy. Mam wrażenie, że klamka zapadła na dobre właśnie w dniu, gdy po raz pierwszy wszedłem do „katedry” w centrum kontroli lotów. To miejsce było naprawdę magiczne, a ja miałem zaraz dołączyć do programu lotów promów kosmicznych.
Nigdy wcześniej człowiek nie latał z podobną prędkością czymś, co miałoby skrzydła. Nigdy wcześniej nie istniała również jednostka kosmiczna, która byłaby tak wszechstronna. Do zrealizowania wszystkich zakładanych celów potrzebni byli ludzie – specjaliści w zakresie planowania misji i parametrów lotu, spece od analizy zużycia materiałów, kontrolerzy lotów, doskonale rozumiejący integralne działanie systemów i potrafiący na bieżąco rozwiązywać problemy, a także inżynierowie zarządzający, umiejący oceniać złożone problemy, posyłać właściwych ludzi w odpowiednie miejsca i znajdować najrozsądniejsze rozwiązania. Miałem to szczęście, że trafiłem do jednego z pierwszych rzutów naboru. Choć kilka osób mnie ubiegło, wciąż był to wczesny etap, w związku z czym szkolili mnie ostatni prawdziwi weterani, na stanowiskach od czasów misji: Gemini, Apollo i Skylab. Niewielu z nich to osoby rozpoznawalne przez ogół społeczeństwa – większość bohaterów programu Apollo do dziś pozostaje anonimowa. Pewne postaci z tego grona zdobyły jednak szerszy rozgłos. Byłem pod kolosalnym wrażeniem, że oto pracuję choćby dla Gene’a Kranza – dyrektora lotów z czasów Apollo, który w dobie największego zainteresowania historią programu stał się legendą. Miałem również pracować z byłymi astronautami, ludźmi, którzy stąpali po Księżycu.
Inspirujące było już samo korzystanie z foteli, w których siadywali kiedyś cisi, pełni zaangażowania ludzie, którzy odważyli się na tak wiele i tak wiele zaryzykowali, by dać ludzkości szansę wyjrzenia poza naszą planetę. Napawało mnie pokorą to, jak dużo będę się musiał nauczyć. Nasze szkolenie trwało nieprzerwanie i miało intensywny charakter, a ci, którzy chcieli się wybić na tle naprawdę zdolnych rówieśników, musieli włożyć w to sporo dodatkowego wysiłku. Kto chciał dać się poznać od najlepszej strony, ten musiał uczyć się nocami i poznawać działanie systemów w zakresie znacznie wykraczającym poza zadania opisane programem. To był naprawdę niezwykły czas. Żadne z nas nie próbowało błysnąć kosztem pozostałych – wszyscy robiliśmy nadzwyczajne rzeczy, a istotą było stawianie sobie samemu coraz większych wyzwań, tak by osiągnąć jeszcze więcej niż reszta. Wszyscy stawaliśmy się coraz lepsi, bo rywalizowaliśmy sami ze sobą. Nikt nie był przegrany.
Materiały szkoleniowe, zajęcia i zadania w symulatorze opracowywano i rozwijano równolegle do postępów naszego szkolenia. Wszyscy więc braliśmy podręczniki do domu i wszyscy byliśmy świadkami wdrożeniowego etapu sesji symulacyjnych. Wszyscy też uczestniczyliśmy w zajęciach poświęconych działaniu i obsłudze systemów; żadnych przestojów, ciągły rozwój. Pamiętam, jak zabierałem do domu grube zeszyty zadań z mechaniki orbitalnej, telemetrii i systemów sterowania. Zresztą nie ja jeden. Robił to każdy. Nieustannie starałem się dorównać „mózgowcom”. Pamiętam też wyczekiwanie, aż zostanie mi wydany mój pierwszy zestaw słuchawkowy. Mając go, mogłem w końcu udać się do centrum kontroli lotów, znaleźć sobie pusty pokoik na zapleczu i przysłuchując się kolejnym symulacjom, chłonąć rytm miejsca. Zestawy słuchawkowe musiały być wówczas towarem deficytowym, ponieważ otrzymywali je wyłącznie ci, których przypisano do najbliższej misji. Moje towarzystwo było chyba rozrywką dla weteranów kosmosu i najwyraźniej dostrzegli oni mój zapał, bo podpisano odpowiedni papier i mogłem otrzymać własne słuchawki. Odtąd regularnie przesiadywałem po godzinach – chciałem nie tylko wywiązywać się ze swoich obowiązków, lecz także poświęcać dodatkowy czas na uczenie się tego, jak wyglądały amerykańskie kosmiczne loty załogowe.
Skala programu promów kosmicznych była przepotężna. Obejmował on cały kraj i rozpościerał się na cały świat. Pojęcie całości jego ogromu przekraczało chyba możliwości pojedynczej osoby. Na każdą zdobytą informację przypadało sześć kolejnych rzeczy, których się nie wiedziało. Jako uczestnik programu kształcenia zawodowego NASA, na kilka miesięcy wróciłem na uczelnię w Minnesocie, a jednocześnie – do pracy instruktora nurkowania i płetwonurka technicznego. Przy tej okazji spotkałem się z kolegą, który przeskakiwał od zajęcia do zajęcia w sąsiadujących ze sobą Minneapolis i Saint Paul. Pewnego dnia zjawił się on w pracy ze skrzynką pełną metalowych części – zatrudniono go akurat na pół etatu jako kontrolera jakości w niewielkiej odlewni. Elementy w skrzynce natychmiast wydały mi się znajome. Były to prawe i lewe połówki ręcznego kontrolera rotacji, wykorzystywane we wszystkich naszych kokpitach, wliczając prawdziwe orbitery, symulatory i wszelki sprzęt szkoleniowy. Za dostawy kompletnych kontrolerów odpowiadał Honeywell, ale produkcję tych metalowych osłon zlecono, jak widać, małemu podwykonawcy z Minnesoty. Znałem te elementy z autopsji, bo osobiście ćwiczyłem na nich w Houston.
Wspomnienie tej sytuacji pozostało ze mną na zawsze, ponieważ pomogła mi ona uzmysłowić sobie, jak potężnym przedsięwzięciem jest program wahadłowców. Był to dla mnie jednocześnie bodziec, by jeszcze bardziej się doskonalić – nie chciałem przecież zawieść setek tysięcy (jeśli nie milionów) osób, które wniosły swój wkład w ten gigantyczny projekt. W późniejszym okresie, jako kontroler i dyrektor lotów, odbywałem wizyty w zakładach produkcyjnych i ośrodkach projektowania. Tam podczas kolejnych spotkań dokonywałem oceny poszczególnych aspektów programu. Wizyty te były dla mnie okazją, by przypomnieć sobie, jak ogromna jest rzesza ludzi, od których pracy uzależnione było powodzenie naszych działań. Były to liczby wręcz przytłaczające. Doświadczenie to uczyło pokory, a zarazem sprawiało, że czułem się dumny, będąc częścią przedsięwzięcia o takiej skali.
Jak wspominałem, jako młody człowiek nie miałem aspiracji, by zostać dyrektorem lotów w ramach programu promów kosmicznych. Stało się to moim celem, dopiero gdy udało mi się pojąć strukturę organizacyjną kosmicznych lotów załogowych. Wybór na to stanowisko opisywałem niegdyś jako Mount Everest mojej kariery zawodowej – szczyt, który jawił się jako najwyższy z możliwych, zwieńczenie rozwoju, po którym nie da się już pójść dalej. Prawda była jednak taka, że ten awans okazał się zaledwie odskocznią do dwudziestu kolejnych lat kariery, gdy zasiadałem w fotelu głównodowodzącego centrum kontroli lotów. Przez tych dwadzieścia lat wydarzyło się wiele: przeprowadziliśmy kompletny program lotów we współpracy z rosyjską stacją Mir, zbudowaliśmy Międzynarodową Stację Kosmiczną (ISS) i wielokrotnie lataliśmy do Kosmicznego Teleskopu Hubble’a. Straciliśmy także orbiter wraz z załogą. Były okresy, kiedy częstotliwość misji była duża, ale i takie, gdy zdawało się, że już na zawsze pozostaniemy uziemieni. Wpływy polityczne oddziaływały na program, sprawiając, że wielu z nas głowiło się, dokąd właściwie zmierzamy i czy zmierzamy dokądkolwiek. Przez cały ten czas jednak praca dyrektora lotów polegała na tym, by organizować misje i przeprowadzać loty, a wszystko to robić w sposób jak najbezpieczniejszy. Żadna misja nie jest tak naprawdę w stu procentach bezpieczna – robimy jednak, co w naszej mocy, by identyfikować zagrożenia i minimalizować ryzyko. Tam, gdzie to tylko możliwe, ograniczamy je, a godzimy się na nie tam, gdzie nic zrobić się nie da. Poruszamy się w realiach, w których rzadko istnieją dobra i zła odpowiedź. Rozwiązanie kryje się zazwyczaj gdzieś pośród odcieni szarości – tam, gdzie najlepszym narzędziem okazują się uczciwość i gotowość, by zmierzyć się bezpośrednio z własnymi obawami.
Historia, którą przeczytacie, to powrót do tamtych dni – przy konsoli, w salach narad, wewnątrz symulatorów i w ośrodkach szkoleniowych, gdzie minęły nam trzy dekady. Nie stawiam sobie przy tym za zadanie opowiedzenia całej historii programu promów kosmicznych. Chciałbym za to sprawić, by czytelnik poczuł, jak to było – uczestniczyć w programach, poświęcać miesiące i lata na przygotowania, tygodnie na loty, a potem długie godziny na podsumowania i wyciąganie wniosków, tak by ocenić, czego się nauczyliśmy, i móc przeprowadzić kolejną misję. Znajdzie się tu miejsce na przykłady technologicznej biegłości, ale i wspomnienia sytuacji, gdy nikt nie wiedział dokładnie, co się dzieje. Latanie to poważna sprawa, często towarzyszy mu jednak sporo śmiechu. A śmiać się jest z czego. Moja opowieść będzie osobista i niepowtarzalna, tak samo jak wspomnienia tysięcy innych, którzy towarzyszyli mi podczas mojej przygody. Niektórzy z nich opiszą je zapewne w swoich własnych książkach. Moja retrospekcja nie ma być całościowym obrazem programu wahadłowców. To osobiste spojrzenie pojedynczej osoby, która była w o tyle uprzywilejowanej sytuacji, że mogła się przyjrzeć temu przedsięwzięciu przekrojowo. Proszę, byście tak właśnie spojrzeli na tę książkę – jako na indywidualną perspektywę. To rzut oka za kulisy centrum kontroli lotów i na część życia, którą wraz z wieloma oddanymi współpracownikami poświęciłem staraniom, aby osiągnąć coś wyjątkowego. Razem wynosiliśmy ludzi poza naszą planetę, by następnie sprowadzać ich do domu po tym, jak zrealizują kolejne ważne zadanie.
Mija siedem lat, odkąd po raz ostatni połączyłem swój zestaw słuchawkowy z konsolą w centrum kontroli lotów. Część wspomnień zaczyna już blednąć, pora więc przelać je na papier. Chciałbym, by i inni mogli usłyszeć o tym, czego ja przez lata miałem przywilej się nauczyć. Wiem, że jest wielu pasjonatów kosmosu, którzy daliby wszystko, aby móc jakkolwiek przyłożyć rękę do programu wahadłowców. Tymczasem ja i moi koledzy mieliśmy tyle szczęścia, że przyszło nam przez wiele lat zawiadywać kolejnymi misjami. Bardziej niż o szczęściu należy właściwie mówić o przywileju. Otrzymaliśmy ów przywilej, bo zdecydowano się powierzyć nam potężne środki i narzędzia umożliwiające realizację doniosłych misji. Ja otrzymałem możliwość pracy z mnóstwem osób znacznie zdolniejszych ode mnie. Przywilejem było wreszcie samo to, że przez tyle lat stałem na czele przedniej straży badań kosmicznych. Nie było to łatwe, ale nigdy nie żałowałem włożonego wysiłku.
Moja opowieść ukaże przeciwności i bolączki, z którymi trzeba się zmagać, gdy dowodzi się skomplikowaną misją kosmiczną. Bardziej jednak niż na to, że czytelnik czegoś się z mojej książki dowie, liczę na to, że doceni dzięki niej, jak kolosalny wysiłek włożono w umożliwienie ludzkości przeniesienia perspektywy z poziomu Ziemi na niebo i gwiazdy. Jest to zasługa setek tysięcy ludzi, którzy służyli programowi kosmicznemu – zarówno w chwilach jego licznych triumfów, jak i wtedy, gdy dotykały go najczarniejsze tragedie.
Program promów kosmicznych został zakończony, a wiele jego szczegółów już utracono. Pojawią się jednak kolejne generacje technologii. Muszą się pojawić. Wówczas zaś przeznaczenie nabierze realnego kształtu i udamy się daleko poza naszą planetę. Nie wiem, kiedy się to stanie ani kto tego dokona, ale wierzę, że przyszli odkrywcy będą mogli podzielić się wspomnieniami podobnymi do tych spisanych na kartach tej książki. Mam nadzieję, że przyszłe pokolenia z przyjemnością przeczytają kiedyś, jak to było, gdy wytyczaliśmy pierwszy kosmiczny szlak.
Paul Dye
Dayton, Nevada
* * *
koniec darmowego fragmentu
zapraszamy do zakupu pełnej wersji