Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hrabia August: notatki i wrażenia - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hrabia August: notatki i wrażenia - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 298 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD WY­DAW­CÓW.

Za­zna­cza­my, że ni­niej­sze stu­dy­um, któ­re z d. 27-ym mar­ca r. b. za­czę­ło wy­cho­dzić w od­cin­ku Ga­ze­ty pol­skiej, opa­trzo­ne było na­stę­pu­ją­cem za­strze­że­niem Re­dak­cyi: "Czy­niąc za­dość ży­cze­niu Au­to­ra, nad­mie­nia­my, że po­wieść ni­niej­sza była nam ko­mu­ni­ko­wa­na w kwiet­niu r. z."

Czer­wiec r. 1890.

War­sza­wa, 15 kwiet­nia 188.

Każ­dy przy­stę­pu­ją­cy do spi­sy­wa­nia swo­ich wra­żeń lub wspo­mnień czu­je nie­ja­ko obo­wią­zek wy­kła­mać się przed czy­tel­ni­kiem i na­wet przed sa­mym sobą z po­bu­dek, dla ja­kich bie­rze pió­ro do ręki.

I słusz­nie, bo, choć je­den za­sła­nia się tem, że pa­trzał na rze­czy cie­ka­we, dru­gi tłó­ma­czy się za­ży­ło­ścią i sto­sun­ka­mi z ludź­mi wy­bit­ny­mi, inny znów bro­ni się od prze­wi­dy­wa­nych za­rzu­tów przy­się­gą, że tyl­ko dla swo­ich naj­bliż­szych ukła­da kro­nicz­kę, każ­dy nie­mal roz­wo­dzi się nad swo­ją wła­sną i ko­cha­ną oso­bą. Rze­czy cie­ka­we i lu­dzie wy­bit­ni o tyle tyl­ko na­bie­ra­ją wagi, o ile z sa­mym au­to­rem we­szli w ze­tknię­cie. A im kto so­len­niej za­pew­nia, że jego nie­udol­na ba­zgra­ni­na nig­dy nie uka­że się w dru­ku, tem mniej mu wie­rzyć po­trze­ba.

Co do mnie, – mam prze­ko­na­nie, że naj­bar – dziej nie­udol­na ba­zgra­ni­na, by­le­by tyl­ko pi­sa­na była szcze­rze, za­wsze ja­kąś war­tość mieć bę­dzie.

A te­raz mu­szę i ja opo­wie­dzieć, dla­cze­go "bio­rę pió­ro do ręki".

Naj­przód więc pi­szę dla­te­go, że pi­sać lu­bię. Pi­sa­nie jest za­ję­ciem, któ­re za­miast po­bu­dzać do ru­chu przy­mu­sza do spo­koj­ne­go sie­dze­nia w wy­god­nym fo­te­lu, a ja spo­kój ko­cham.

Po­wtó­re pi­szę dla­te­go, że mam pi­smo ład­ne, rów­ne, i spra­wia mi to pew­ne­go ro­dza­ju ucie­chę nie­zbyt twar­dem pió­rem, czar­nym ko­lo­rem rów­no za­ha­fto­wy­wać bia­łe ar­ku­sze pa­pie­ru.

Po­trze­cie – lu­bię zaj­mo­wać się sobą, sie­bie stu­djo­wać, no­to­wać roz­ma­ite ob­ja­wy i zmia­ny we wła­snej oso­bie. Choć­bym ja tyl­ko je­den miał czy­tać te ulot­ne no­tat­ki, po­win­no mi to przy­nieść ko­rzyść. Jak każ­dy czło­wiek, ob­da­rzo­ny du­szą i mó­zgiem, dążę do upa­trzo­ne­go celu, któ­ry się wy­raź­nie za­ry­so­wu­je przedem­ną. Tym ce­lem jest har­mo­nia i pięk­no. Ma­jąc prze­to za­no­to­wa­ne, że tu albo tam oka­za­łem się brzyd­kim, za­tem nie­har­mo­nij­nym, na przy­szłość w po­dob­nym wy­pad­ku będę się sta­rał być pięk­nym.

Po czwar­te i przedew­szyst­kiem pi­szę dla­te­go, że mam dużo, że mam bar­dzo dużo, okrop­nie dużo zby­wa­ją­ce­go cza­su.

Sen, je­dze­nie, tu­ale­ta za­peł­nia­ją mi po­ło­wę mo­je­go dnia. Co ro­bić z resz­tą?

17 kwiet­nia.

Zo­sia przy­jeż­dża do War­sza­wy.

25 kwiet­nia.

Zo­sia co roku pięk­niej­sza i śwież­sza.

27 kwiet­nia.

Ślicz­na!

A jed­nak każ­dy męż­czy­zna że­nić się nie może. Do tego po­trze­ba spe­cy­al­nych zdol­no­ści i od­ręb­ne­go po­wo­ła­nia.

Ślub po­tra­fi wziąć każ­dy, ale żyć po­tem z ko­bie­tą, być jej mę­żem, umieć być na­prze­mian jej pa­nem albo słu­gą, sta­rać się jej da­wać to, cze­go się nie­wi­dzi i w co się nie­wie­rzy, – szczę­ście, na to po­trze­ba być bo­ha­te­rem.

Gdy­byż to jesz­cze cho­dzi­ło o jed­ną tyl­ko ko­bie­tę!…. Ale ich tu cały ba­ta­lion.

Ko­bie­ta wy­wdzię­cza się mę­żo­wi dzieć­mi, a te znów po­cią­ga­ją za sobą niań­ki, gu­wer­nant­ki, bony… wszyst­ko to pisz­czy, ka­pry­si, krzy­czy, cho­ru­je…

Jak­że tu wy­żyć wpo­śród tego wszyst­kie­go?

Szczę­ście – to spo­kój. Ab­so­lut­ne­go spo­ko­ju nie­ma na świe­cie. Ale moż­na do nie­go dą­żyć, szu­kać go i tak so­bie urzą­dzić ży­cie, aby, o ile moż­na, zbli­żyć się do ide­ału. Ro­dzi­na ze wszyst­kiem, co za nią się ci­śnie w sze­re­gu, jest wro­giem spo­ko­ju, wro­giem, tem strasz­niej­szym, że z ła­ski wszel­kich bon i nia­niek – w ro­dzi­nie prze­ma­ga ży­wioł ko­bie­cy.

A jed­nak nie­przy­ja­cie­lem ko­biet nie je­stem. Prze­ciw­nie tych, któ­rzy się o ko­bie­tach od­zy­wa­ją z lek­ce­wa­że­niem, po­gar­dą albo i nie­na­wi­ścią, je­że­li tyl­ko wie­rzę w ich szcze­rość, uwa­żam za lu­dzi cho­rych.

Ka­le­ką jest każ­dy męż­czy­zna, któ­ry nie lubi ko­bie­ty.

Ko­bie­ta jest ślicz­nem i mi­ster­nem cac­kiem, któ­re­mu miło jest od cza­su do cza­su kil­ka mi­nut po­świę­cić.

Ale ka­le­ką jest tak­że męż­czy­zna, któ­ry się cały od­da­je ko­bie­tom. Ży­cie za­nad­to jest dro­gie i krót­kie, aby je wy­łącz­nie za­peł­niać frasz­ka­mi.

Nie­wpa­da­jąc w skraj­no­ści, kro­czę tedy dro­gą środ­ko­wą, a tu, jak i wszę­dzie, dro­ga środ­ko­wa jest naj­lep­sza.

W ten spo­sób, utrzy­mu­jąc się w rów­no­wa­dze, nie­da­jąc się uno­sić ani w pra­wo, ani w lewo, prze­ży­łem do­tych­czas bez szwan­ku i nie oże­ni­łem się.

A bli­sko było już tego.

Praw­da, że ja Zo­się bar­dzo ko­cha­łem. Ko­cha­łem ją ca­łem uczu­ciem mło­de­go i sil­ne­go ser­ca. Kil­ka lat od tego cza­su mi­nę­ło, a do tej pory nie umiem bez pew­ne­go wzru­sze­nia wspo­mi­nać tych daw­nych dzie­jów.

Mia­łem lat dwa­dzie­ścia je­den, a ona – szes­na­ście. O niej my­śla­łem na ja­wie i we śnie i po ca­łych dniach śpie­wa­łem ślicz­ną chan­son de For­tu­nio:

Si vous croy­ez, que je vais dire

Qui jose aimer.

Upły­nę­ło lat kil­ka, a już mi się ta piosn­ka nie wy­da­je tak ład­ną, i – nie umiem się ko­chać.

Szko­da!

Zo­sia dzi­siaj pięk­niej­sza, niż daw­niej, a jed­nak, gdy z nią roz­ma­wiam, – spra­wia mi to tyl­ko przy­jem­ność, – nic wię­cej.

A daw­niej tak uno­si­ło!

Dzi­siaj mnie tyl­ko mogą po­ru­szyć wspo­mnie­nia cza­sów daw­nych. Praw­da, że wpo­śród nich obok Zosi wi­dzę sie­bie, o lat kil­ka młod­sze­go, a mło­dość ma ser­ce świe­że, du­szę pro­stą i peł­ną wia­ry, któ­ra każ­de złu­dze­nie umie brać za praw­dę.

Ja wów­czas śni­łem, wie­rzy­łem i na­wet nie mo­głem przy­pu­ścić, że na świe­cie ist­nie­ją ja­kieś ścież­ki środ­ko­we. Jak dzi­ki ko­zioł al­pej­ski, bie­ga­łem dro­ga­mi skraj­ne­mi gdzieś po nad urwi­ska­mi i na­wet nie do­sta­wa­łem za­wro­tu gło­wy.

Szczę­ściem cało z mło­do­ści wy­sze­dłem i w żad­nej prze­pa­ści nie zo­sta­wi­łem ko­ści.

Zo­sia mnie bar­dzo ko­cha­ła. Zna­li­śmy się od lat kil­ku.

Było to za­gra­ni­cą, – da­le­ko. Zo­sia pod okiem ro­dzi­ców uczy­ła się grać, śpie­wać, ma­lo­wać… jak wszyst­kie na­sze pa­nien­ki… ja, jak wszy­scy nasi pa­ni­cze, by­łem za­pi­sa­ny na uni­wer­sy­te­cie.

Od na­szych pa­ni­czów tem się chy­ba róż­ni­łem, że, gdy oni za­wsze tak pil­nie uczęsz­cza­ją na uni­wer­sy­tec­kie wy­kła­dy, aż ro­dzi­ce ich roz­pły­wa­ją się z ra­do­ści, ja zrzad­ka tyl­ko cho­dzi­łem zo­ba­czyć, czy też się nie prze­wró­cił gmach uni­wer­sy­te­tu, chy­ba że mnie spe­cy­al­nie wa­bi­ły ja­kieś wy­kła­dy, nie­wcho­dzą­ce w pro­gram mo­ich po­waż­nych nauk.

Bo, jako przy­szły oby­wa­tel-hrecz­ko­siej, za­pi­sa­ny by­łem na wy­dzia­le praw­nym. Taka to u nas już moda. Czło­wiek, ma­ją­cy zo­stać szew­cem, – uczy się mu­zy­ki. Hrecz­ko­siej – stu­dy­uje pra­wo.

Wszak­że nie ule­głem mo­dzie, ale mi­ło­ści spo­ko­ju, któ­ra się we mnie ob­ja­wia­ła od lat dzie­cin­nych.

Ro­dzi­ców już nie mia­łem. Mat­ki nie pa­mię­tam wca­le, a oj­ciec mój umarł, gdy by­łem jesz­cze dziec­kiem.

Za­pra­co­wał się.

Ob­jąw­szy po ro­dzi­cach znacz­ny, ale za­dłu­żo­ny ma­ją­tek, od mło­do­ści go­rą­co się wziął do pra­cy, a raz się do niej wcią­gnąw­szy, gdy już miał pra­wo od­po­cząć, da­lej bez wy­tchnie­nia pra­co­wał. Pra­ca go za­bi­ja­ła, a jed­no­cze­śnie bez niej żyć nie umiał. Cięż­ko już cho­ry, jesz­cze się ru­szał i krzą­tał.

Umarł mło­do, zo­sta­wia­jąc mi wiel­ką for­tu­nę.

Praw­do­po­dob­nie ta­kie wy­tę­że­nie wszyst­kich sił i zdol­no­ści w jed­nej ge­ne­ra­cyi wy­wo­ła­ło w na­stęp­nej in­stynk­to­wą i nie­po­ha­mo­wa­ną dąż­ność do spo­ko­ju. Choć lu­bię ga­wę­dę z le­ka­rza­mi, nig­dy­śmy ja­koś nie po­ru­szy­li tej kwe­styi. Praw­da, że, kie­dy nas dok­tor od­wie­dza, za­zwy­czaj – z nim mó­wi­my o so­bie a nie – o ro­dzi­cach.

Bądź, co bądź, czy to dla­te­go, że mój oj­ciec się ru­szał, czy też dla in­nych przy­czyn, to wiem z pew­no­ścią, iż rze­czą naj­do­sko­nal­szą na świe­cie jest tu­rec­ki kef.

Tur­cy zna­ją się na rze­czach do­brych. Oni wy­po­czy­wać umie­ją.

Otóż – dla mi­ło­ści spo­ko­ju zo­sta­łem stu­den­tem na wy­dzia­le praw­nym.

Z praw­ni­ków ro­bią dy­plo­ma­tów, am­ba­sa­do­rów, a do am­ba­sa­do­rów mówi się "Eks­ce­len­cyo!"

Tak ro­zu­mo­wa­li ci, któ­rzy czu­wa­li na­de­mną i w ogro­dzie mo­jej du­szy sta­ra­li się pięk­ne kwia­ty ho­do­wać, a wy­ple­niać chwa­sty.

Nie ro­zu­mie­li tego, że, zo­sta­wia­jąc mi znacz­ny ma­ją­tek, oj­ciec już był mi przy­go­to­wał sta­no­wi­sko, wyż­sze od sta­no­wi­ska am­ba­sa­do­ra albo mi­ni­stra. Mia­łem pra­wo zo­stać czło­wie­kiem, uży­wa­ją­cym ty­tu­łów "wol­ne­go", "swo­bod­ne­go", "nie­za­wi­słe­go"…

Ale nie! Im chcia­ło się mó­wić do mnie: "Eks­ce­len­cyo".

Dla unik­nie­nia nie­po­trzeb­nych i dłu­gich dys­ku­syi wstą­pi­łem do przy­rzą­du za po­mo­cą któ­re­go wy­ra­bia­ją pa­ten­to­wa­nych dy­plo­ma­tów. Wszak­że nie po­su­ną­łem swo­jej po­wol­no­ści do tego stop­nia, aby na wy­kła­dy pra­wa uczęsz­czać. Za to słu­cha­łem wy­kła­dów z hi­sto­ryi, li­te­ra­tu­ry, sztu­ki… a przedew­szyst­kiem ro­bi­łem da­le­kie wy­ciecz­ki, szu­ka­łem drzew, gór, słoń­ca, po­wie­trza i pil­nie uczęsz­cza­łem na ope­ry i kon­cer­ta.

W te­atrze wi­dy­wa­łem prze­róż­ne "eks­ce­len­cye". Kła­nia­ły się na wszyst­kie stro­ny, bo kła­niać się mu­sia­ły.

Ja, czło­wiek swo­bod­ny, – do ni­cze­go nie by­łem zmu­szo­ny, a je­śli się Zosi kła­nia­łem, to je­dy­nie dla­te­go, że taka była moja do­bra wola.

Praw­da, że Zo­sia była ślicz­na!

Była tak ślicz­na, że jej opi­sy­wać nie my­ślę. Za­zna­czę tyl­ko ja­sne jej wło­sy, nie­co kę­dzie­rza­we przy skro­niach, – ład­ny owal twa­rzy, duże, in­te­li­gent­ne oczy si­we­go ko­lo­ru, – cien­ki, za­okrą­glo­ny no­sek… Usta, tro­chę mię­si­ste, nie przy­po­mi­na­ły ani ko­ra­li, ani wi­śni, ani żad­nej ja­go­dy. Mia­ły swój wła­sny ró­żo­wy ko­lor, ale mu­sia­ły być ład­ne, sko­ro, pa­trząc tyl­ko na nie, moż­na było za­ko­chać się w ca­łej oso­bie.

Wpraw­dzie ja nie ogra­ni­cza­łem się na ustach. Pa­trza­łem i na Zo­się, a za każ­dym ra­zem pa­trza­łem dłu­żej, moc­niej i tę­sk­niej.

By­łem we­sół, lu­bi­łem ze wszyst­kie­go żar­to­wać. Zo­sia nie zna­ła pra­wie ni­ko­go, mia­ła lat szes­na­ście i za­ko­cha­ła się we mnie.

Żar­to­wa­nie jest bez­wa­run­ko­wo jed­ną z sil­niej­szych bro­ni, któ­rą się zdo­by­wa ser­ce ko­bie­ty. Wes­tchnie­nia, jęki albo po­zaw­ra­ca­ne do góry oczy nu­dzą ją, je­że­li nie śmie­szą. W żar­cie jest pew­na ju­na­kie­rya, szcze­gól­nie je­że­li się żar­tu­je z rze­czy, któ­re tu­zin­ko­wy ogół uwa­ża za ja­kieś świę­to­ści, któ­re uznał, któ­re przy­wykł zgod­nie chwa­lić albo wiel­bić… na­przy­kład dzi­wacz­ne stro­je hra­bi­ny Izy albo sze­ple­nie­nie księż­ny Na­ta­lii…

Kto wo­bec ko­bie­ty tar­gnie się na ta­kie na­wet świę­to­ści, ten może mieć po­wo­dze­nie. Po­ko­na ją do resz­ty, je­że­li z niej sa­mej za­cznie żar­to­wać.

Ale wra­cam do Zosi.

Ko­cha­li­śmy się strasz­nie, choć nig­dy­śmy so­bie o tem sło­wa nie po­wie­dzie­li. I na cóż sło­wa były po­trzeb­ne, kie­dy do­sko­na­le wie­dzie­li­śmy o tem, że się ko­cha­my, i – jak się ko­cha­my; kie­dy by­li­śmy pod tym wzglę­dem spo­koj­ni i wie­rzy­li­śmy w sie­bie.

Ani so­bie, ani ni­ko­mu nie zwie­rza­li­śmy się z tego, co dzia­ło się w na­szych ser­cach. Wszak­że lu­dzie o tem wie­dzie­li i ga­da­li.

Lu­dzie za­wsze wie­dzą to, cze­go się im nie­mó­wi.

Na na­szą mi­łość ła­ska­wie pa­trza­ło oko ro­dzi­ców Zosi.

Pro­sta rzecz, iż, gdy dwo­je osób skła­da się na to, aby mieć jed­no tyl­ko oko, tak zwa­ne "okiem ro­dzi­ców", stan ich jest bli­ski śle­po­ty. I czwo­ro oczu – to nie­za­wie­le dla ro­dzi­ców.

Dzię­ki uro­dze­niu i ma­jąt­ko­wi przed­sta­wia­łem do­sko­na­łą par­tyę dla Zosi. Nic więc dziw­ne­go, że jej ro­dzi­ce tak ła­ska­wie na mnie pa­trzy­li. Są­dzę, że, gdy­by nie wy­jąt­ko­wa pięk­ność cór­ki, na­wet­by nie ma­rzy­li o tem, iż kie­dyś na­zwą mnie zię­ciem.

Ale, choć się za­pa­mię­ta­le ko­cha­łem, ani razu nie po­my­śla­łem o tem, żeby się z Zo­sią oże­nić. Nie za­sta­na­wia­łem się nad tem, czy była dla mnie sto­sow­ną par­tyą, bo za­wsze mia­łem wstręt do ga­tun­ko­wa­nia lu­dzi na par­tye i są­dzę, że, sko­ro męż­czy­zna z ko­bie­tą szcze­rze pra­gną się po­brać, wte­dy są za­wsze dla sie­bie naj­sto­sow­niej­sze­mi par­ty­ami, cho­ciaż­by on był "eks­ce­len­cyą", a ona – ba­let­ni­cą. Ni­ko­mu nic do tego.

Nie po­my­śla­łem o tem, żeby się z Zo­sią, oże­nić, dla­te­go, że w ogó­le z ni­kim nie pra­gną­łem się że­nić.

Ko­cha­łem i by­łem ko­cha­ny. Czy­ta­li­śmy so­bie na­sze uczu­cia w spoj­rze­niach, ru­chach, uśmie­chach, dźwię­ku mowy, i do­brze nam z tem było, i nie ma­rzy­li­śmy o czem in­nem. Ży­li­śmy te­raź­niej­szo­ścią, nie­fra­su­jąc się o ju­tro.

"Ju­tro" za­tru­wa i okwa­sza naj­przy­jem­niej­sze "dzi­siaj".

Z cza­sem jed­nak po­czą­łem się za­sta­na­wiać po­waż­niej nad Zo­sią i nad sobą.

Nie! Ja nie mo­głem na sa­mym wstę­pie do ży­cia za­wią­zy­wać go so­bie na za­wsze – i do­bro­wol­nie wy­zu­wać się z je­dy­ne­go bo­gac­twa, ja­kie nam ono daje, – ze swo­bo­dy.

Ko­cha­łem Zo­się, by­łem zdol­ny ko­chać ją jesz­cze dłu­go, ale nie czu­łem w so­bie do­syć sił, aby jej za­stą­pić i ojca, i mat­kę, i wu­jasz­ków, i cio­cie, i wszyst­ko, coby dla mnie rzu­ci­ła.

Sło­wem – mał­żeń­stwo nie było wy­na­le­zio­ne dla mnie.

Je­że­li na­wet wów­czas przy­pusz­cza­łem moż­li­wość oże­nie­nia się kie­dyś, chcia­łem przed­tem wy­zy­skać swo­ją wol­ność i po­kosz­to­wać wszyst­kie­go.

A by­łem jesz­cze cie­ka­wy. To wła­ści­wość lat mło­dych.

Pew­ne­go dnia w po­uf­nej ga­wę­dzie oj­ciec Zosi uchy­lił nie­co przedem­ną za­sło­nę, po za któ­rą zwykł był ukry­wać swo­je naj­skryt­sze ma­rze­nia, i zo­ba­czy­łem w ca­łej na­go­ści to, cze­go się tyl­ko za­czy­na­łem do­my­ślać.

Li­czo­no na mnie na pew­no.

Na­le­ża­ło coś na ra­zie wy­kom­bi­no­wać, ale nie zna­la­złem jed­ne­go sło­wa. Za­czą­łem się głu­pio uśmie­chać, a na­wet się ci­cho za­śmia­łem:

– Che! che! chel

Oj­ciec Zosi, pe­łen jesz­cze złu­dzeń, do­bro­dusz­nie po­kle­pał mnie po ko­la­nie i tak­że się śmiać za­czął, a jako star­szy wo­bec mło­dzi­ka i pew­ny swo­jej spra­wy, śmiał się gło­śniej:

– Cha! cha! cha!

Po­czem, na­śmiaw­szy się tak do syta, moc­no so­bie uści­snę­li­śmy dło­nie. Oj­ciec Zosi miał ocho­tę przy­pro­wa­dzić żonę, aby się z nami śmia­ła, ale ja wo­la­łem wy­raź­niej­szą roz­mo­wę od­ro­czyć i po­że­gna­łem go. Nie za­trzy­my­wał mnie, nie­chcąc zbyt ostro na­cie­rać. Po­sta­wiw­szy ka­te­go­rycz­ne py­ta­nie, dał mi do cza­su spo­kój.

Co mia­łem ro­bić?

Po­nie­waż o mał­żeń­stwie nie­mo­gło być mowy, na­le­ża­ło wy­co­fać się jak­najś­piesz­niej i z Zo­sią się roz­stać.

Ser­ce mi się na tę myśl kra­ja­ło, ale ro­zu­mia­łem, że in­a­czej po­stą­pić nie mo­głem. Dal­sze ba­ła­mu­ce­nie jej by­ło­by okru­cień­stwem. Za­nad­to ją ko­cha­łem, aby dla wła­snej przy­jem­no­ści go­to­wać dla niej łzy i cier­pie­nia.

Wo­la­łem prze­cier­pieć sam.

Z oj­cem Zosi nie roz­mó­wi­łem się nig­dy. Spo­tka­łem go w parę dni po na­szej roz­mo­wie na balu, ale nie zna­la­złem spo­sob­no­ści po­mó­wie­nia z nim sam na sam. Praw­da, że nie szu­ka­łem tej spo­sob­no­ści.

Dru­gi raz go spo­tka­łem trzy lata temu przy zie­lo­nym sto­li­ku, i za­czę­li­śmy roz­ma­wiać.

Ja po­wie­dzia­łem – pik, a on na to – pas, po­czem za­mil­kłem.

Po­tem znów się ode­zwał. Po­wie­dział mi karo, a ja od­rze­kłem bez atu.

W ten spo­sób w cią­gu wie­czo­ru kil­ka­na­ście razy po­mię­dzy nami na­stą­pi­ła wy­mia­na my­śli, po­czem ro­ze­szli­śmy się jak­naj­zgod­niej. Praw­da, że­śmy na współ­kę wy­gra­li z osiem­na­ście ru­bli.

Praw­da tak­że, iż Zo­sia już od lat kil­ku była za­męż­na.

Od tej pory już go nie wi­dzia­łem. Los go na tam­ten świat wy­słał, a mnie zo­sta­wił w War­sza­wie.

Otóż na tym balu, o któ­rym wspo­mi­na­łem, po raz pierw­szy Zo­się w świat wy­pusz­cza­no.

W bia­łej su­kien­ce, za­ru­mie­nio­na, nie­śmia­ła, uśmiech­nię­ta, wy­glą­da­ła, jak pta­szek, któ­ry się z klat­ki wy­rwał do pięk­ne­go ogro­du. Nie tań­czy­ła, ale fru­wa­ła, nie mó­wi­ła, lecz szcze­bio­ta­ła, – co chwi­la, ury­wa­jąc roz­mo­wę, jak­by spło­szo­na dźwię­kiem wła­sne­go gło­su w tym tłu­mie…Ład­ne dziew­cząt­ko na pierw­szym swym balu – to cały po­emat.

Dziś jesz­cze ją wi­dzę w tej bia­łej su­kien­ce i na­pa­trzeć się na nią nie mogę.

Boże! Tak to już daw­no!

Ale na tym wie­czo­rze, choć na nią pa­trza­łem, nie zbli­ży­łem się do niej, nie za­pra­sza­łem do tań­ca, nie roz­ma­wia­łem z nią… Ser­ce mi pę­ka­ło.

Wi­docz­nie draż­ni­ło ją moje za­cho­wa­nie. Co chwi­la, na mnie szyb­ko i nie­spo­koj­nie rzu­ca­ła okiem.

Gra­no wal­ce, po­lki, ka­dry­le, za­gra­no ma­zu­ra; tań­czy­łem tro­chę przez grzecz­ność, ale – nie z Zo­sią.

Zbli­ży­ła się i wy­bra­ła mnie do fi­gu­ry.

– Co panu jest? – za­py­ta­ła i nie­spo­koj­nie zaj­rza­ła mi w oczy. Ręka jej, któ­rą lek­ko trzy­ma­łem, drża­ła. Chcia­ło mi się pła­kać.

– Ju­tro od­jeż­dżam, – od­rze­kłem krót­ko.

Zo­sia za­trzy­ma­ła się i po­pa­trza­ła na mnie.

– A… a na­uki? – spy­ta­ła.

– Skoń­czo­ne.

– Jak­to?…, tak… w środ­ku se­me­stru?

Zo­sia wie­dzia­ła do­sko­na­le, co to jest se­mestr. Ba! zna­ła na­wet na­zwi­ska mo­ich pro­fe­so­rów, rek­to­ra, dzie­ka­na wy­dzia­łu praw­ne­go… Wszyst­ko wie­dzia­ła.

– Pan już nie wró­cisz? – rze­kła po chwi­li.

– Rond – krzyk­nął mło­dzie­niec, pro­wa­dzą­cy tań­ce, a tak po­waż­nie wy­glą­dał, jakg­dy­by już był "eks­ce­len­cyą." Tak­że stu­dy­ował pra­wo.

Zro­bi­li­śmy koło. Po­czę­to szar­pać w róż­ne stro­ny; trzy­ma­li­śmy roz­ma­ite ręce, po­tem je pusz­cza­li­śmy; bie­gli­śmy do ko­min­ka, a po­tem do okna; pod­ska­ki­wa­li­śmy w jed­nem miej­scu, a su­nę­li­śmy w dru­giem; na­stę­po­wa­li­śmy so­bie na nogi, mó­wi­li­śmy: par­don! oj­co­wie i mat­ki, sie­dzą­cy pod ścia­na­mi, mi­ga­li nam przed ocza­mi, sło­wem trud­no mi było da­lej pro­wa­dzić roz­po­czę­tą z Zo­sią roz­mo­wę.

Pra­co­wa­li­śmy su­mien­nie, au­to­ma­tycz­nie, za­ba­wa szła świet­nie, ale oboj­gu nam było bar­dzo ja­koś cięż­ko.

Po skoń­czo­nej fi­gu­rze Zo­sia wy­bie­gła z sa – lonu. Dłu­go nie po­wra­ca­ła, a gdy uka­za­ła się wresz­cie, oczy jej wy­da­ły mi się lek­ko za­czer­wie­nio­ne.

Po ko­la­cyi na­stą­pił ko­ty­lion.

Nie tań­czy­łem. Roz­są­dek ka­zał mi bal opu­ścić, ale ser­ce bu­rzy­ło się prze­ciw roz­sąd­ko­wi. Ostat­ni raz Zo­się wi­dzia­łem. Chcia­łem się na nią na­pa­trzeć i zo­sta­łem.

Zo­sia mia­ła za­szczyt tań­czyć w pierw­szej pa­rze z tym, któ­ry tań­ce pro­wa­dził; wszak­że było wi­docz­nem, że bez uwa­gi słu­cha­ła tego, co jej opo­wia­dał. Od cza­su do cza­su ręką do­ty­ka­ła czo­ła, od cza­su do cza­su w moją stro­nę rzu­ca­ła trwoż­ne spoj­rze­nia.

Był to jej pierw­szy bal. Szła na tę za­ba­wę, we­so­ła, z ser­cem, peł­nem uczu­cia i wia­ry, szła ba­wić się, kosz­to­wać szczę­ścia…

Ja jej po­wie­dzia­łem, że jadę. Po co? Dla­cze­go jej ten bal za­tru­łem?

By­łem na sie­bie zły. Mo­głem prze­cie od­je­chać, ni­ko­mu sło­wa nie­mó­wiąc, a Zo­sia by­ła­by do rana we­so­ło tań­czy­ła.

Nie! Ja jej bru­tal­nie po­wie­dzia­łem, że jadę.

Czy chcia­łem jej dać tem do zro­zu­mie­nia, że smut­ny je­stem z tego od­jaz­du?…. Nie!

Czy chcia­łem zo­ba­czyć, ja­kie na niej ten wy­jazd zro­bi wra­że­nie?…. Tak­że nie! Wie­dzia­łem, że ją za­smu­cę.

Więc chcia­łem po­pro­stu wi­dzieć jej łzy i jej smu­tek? Za­pew­ne. W po­czci­wym na­wet czło­wie­ku tkwi ja­kaś pie­kiel­na cie­ka­wość do łez oso­by ko­cha­nej i ko­cha­ją­cej.

A te­raz się na sie­bie gnie­wa­łem.

Zo­sia po­de­szła do mnie, trzy­ma­jąc w ręku de­ko­ra­cyę, przed­sta­wia­ją­cą ja­skół­kę w peł­nym lo­cie, i drżą­cy­mi pal­ca­mi przy­pię­ła mi ją do fra­ka, przy­czem uśmie­cha­ła się smut­nie.

– Umyśl­nie dla pana wy­bra­łam, – rze­kła nie­śmia­ło, zaj­rzaw­szy mi w oczy. – Ja­skół­ka to go­dło po­dróż­nych.

– Praw­da! – od­po­wie­dzia­łem. – One tak­że od­la­ty­wać mu­szą.

– Ale wra­ca­ją, – szep­nę­ła Zo­sia i lek­ko się za­ru­mie­ni­ła.

Bied­ne, bied­ne stwo­rze­nie! Ucie­ka­łem od niej, a ona sła­be­mi si­ła­mi pró­bo­wa­ła mnie za­trzy­mać… i może się łu­dzi­ła na­dzie­ją, że moją wolę prze­ła­mie.

Prze­tań­czyw­szy jed­no koło, nie­pa­trząc na nią, ukło­ni­łem się i śpiesz­nie po­wró­ci­łem do swe­go kąta, ale, choć nie pa­trza­łem, czu­łem całą siłę jej wzro­ku, cią­żą­ce­go na mnie. Czu­łem, jak swo­jem spoj­rze­niem si­li­ła się pod­nieść moje po­wie­ki, umyśl­nie spusz­czo­ne.

Ale by­łem sil­niej­szy od tego wą­tłe­go dziew­czę­cia.

Mło­dy praw­nik-dy­plo­ma­ta, któ­ry pro­wa­dził tań­ce, miał wiel­ką sła­bość do de­ko­ra­cyi; nie­mo­gąc so­bie na pier­siach roz­wie­szać praw­dzi­wych, za­da­wa­lał się tym­cza­so­wo kar­to­no­we­mi i bar­dzo się o nie na wszyst­kich ba­lach ubie­gał. Po­nie­waż tań­czył nie­zmor­do­wa­nie i za­pa­mię­ta­le nad­ska­ki­wał pa­nien­kom, na każ­dym wie­czo­rze zbie­rał spo­re za­pa­sy ko­ty­lio­no­wych świe­ci­de­łek. Rzu­cał na nie uko­śne spoj­rze­nia, lu­bo­wał się nie­mi, ra­cho­wał je, po­pra­wiał te, któ­re się nie­moc­no trzy­ma­ły, a je­śli przy­pad­kiem zgu­bił któ­re z nich, szu­kał go, obie­gał sa­lon, za­glą­dał pod krze­sła, a na­wet kon­tro­lo­wał cu­dze fra­ki w oba­wie tego, co się w dy­plo­ma­tycz­nym sty­lu na­zy­wa – anek­syą.

Lu­bił de­ko­ra­cye.

Trud­no mu to mieć za złe: był mło­dy, a mło­dość musi mieć swo­je ide­ały. Bez ide­ałów mło­dość jest tru­pią.

Roz­ma­wia­jąc z Zo­sią, spu­ścił oczy i zo­ba­czył z prze­stra­chem, że zgi­nę­ła mu ja­kaś gwiazd­ka czy ko­kard­ka. Prze­pro­siw­szy prze­to tan­cer­kę, wstał z krze­sła; roz­po­czął swo­ją piel­grzym­kę po sa­lo­nie, wszyst­kich się do­py­tu­jąc o swo­ja zgu­bę. Szu­ka­jąc, nie­znacz­nie zbli­żał się do mnie.

Zo­sia na mnie pa­trza­ła. Była smut­na. Obu rącz­ka­mi ści­ska­ła za­mknię­ty wa­chla­rzyk.

– Kie­dy już wie, że jadę, – po­my­śla­łem, –

le­piej, aby się od­ra­zu do­wie­dzia­ła o wszyst­kiem. – I od­pią­łem swo­ją je­dy­ną de­ko­ra­cyę, tę, któ­rą Zo­sia umyśl­nie dla mnie wy­bra­ła.

– Pan nie zna­la­złeś przy­pad­kiem de­ko­ra­cyi? – za­py­tał mnie mło­dy dy­plo­ma­ta.

– Owszem, – rze­kłem, po­ka­zu­jąc mu swo­ją ja­skół­kę. – Czy ta?

– Ach! ta. Ta sama! Dzię­ku­ję! – za­wo­łał dy­plo­ma­ta bez za­jąk­nie­nia i, schwy­ciw­szy de­ko­ra­cyę, przy­piął ją so­bie do fra­ka.

Ręce Zosi drgnę­ły kon­wul­syj­nie, za­ci­snę­ły się moc­niej, i zła­ma­ły wa­chla­rzyk.

– Wie wszyst­ko, – po­my­śla­łem. – Tak bę­dzie le­piej.

A jed­nak ja ją ko­cha­łem.

Gdy wa­chlarz pękł jej w ręku, uczu­łem, jak­by i we mnie coś się zła­ma­ło.

Ucie­kłem, nie­ma­jąc od­wa­gi wy­trzy­mać jej spoj­rze­nia. Nie śmia­łem na­wet na po­że­gna­nie okiem na nią rzu­cić.

Wy­bie­głem na uli­cę i dłu­go cho­dzi­łem, nie­mo­gąc się uspo­ko­ić.

Wró­ciw­szy do domu, rzu­ci­łem się na łóż­ko, pró­bu­jąc za­snąć. Ale sen nie przy­cho­dził. My­śli na­wet ze­brać nie mo­głem. Poj­mo­wa­łem tyl­ko, że zro­bi­łem coś okrop­ne­go, że ta rzecz okrop­na nie da się nig­dy na­pra­wić.

Za­czą­łem szlo­chać, ję­czeć, ry­czeć…

– Pod­ły! pod­ły! pod­ły! – mó­wi­łem do sie­bie wśród pła­czu.

Ze­rwa­łem się. Chcia­łem na bal po­wró­cić, upaść Zosi do nóg i ca­ło­wać je, ca­ło­wać, aż mi prze­ba­czy, aż mi przy­rzek­nie, że moją żoną, zo­sta­nie.

Ale już słoń­ce wscho­dzi­ło. Bal daw­no już się skoń­czył.

Pła­ka­łem da­lej; wkoń­cu, fi­zycz­nie i mo­ral­nie zmę­czo­ny, za­sną­łem.

Spa­łem do wie­czo­ra. Obu­dzi­łem się, zu­peł­nie wy­po­czę­ty i trzeź­wy, i po­czą­łem z roz­wa­gą roz­pa­try­wać to, co wczo­raj za­szło.

Mo­głem jesz­cze wszyst­ko na­pra­wić. Za­miast ucie­kać z mia­sta mo­głem po­biedz do ro­dzi­ców Zosi, oświad­czyć się o nią…

Ale nie! To… co w bez­sen­nej go­rącz­ce na­zy­wa­łem pod­ło­ścią, obec­nie mi się przed­sta­wia­ło in­a­czej. Zro­bi­łem to, co zro­bić na­le­ża­ło, sko­ro nie mia­łem za­mia­ru ba­ła­mu­ce­nia uczci­wej pan­ny, z któ­rą się że­nić nie chcia­łem.

A ja sta­now­czo że­nić się nie chcia­łem.

O pół­no­cy opu­ści­łem mia­sto.,.

Tych go­dzin, we łzach spę­dzo­nych, nig­dy nie za­po­mnę, bom nig­dy tyle nie cier­piał. Ileż to Zo­sia tej­że nocy cier­pieć mu­sia­ła! Była sła­ba i za­leż­na od ro­dzi­ców, a mi­łość jej była może sil­niej­sza od mo­jej, bo ja jesz­cze mo­głem ro­zu­mo­wać.

Czu­wa­ją­ca na­de­mną opie­ka skła­da­ła się z ka­wał­ka wuja i ca­łej ciot­ki. Wuj mógł mi się tyl­ko czę­ścio­wo udzie­lać, bo miał tro­chę dzie­ci i dużo wy­ści­go­wych koni. Ciot­ka zaś prócz mnie nie mia­ła ni­ko­go, chy­ba nie­zbyt do­kucz­li­we new­ral­gie.

Opie­ka spró­bo­wa­ła pro­te­sto­wać prze­ciw temu na­głe­mu po­wro­to­wi wy­cho­wań­ca na jej łono.

Ale wy­cho­wa­niec, któ­ry się kłó­cić nie lu­bił, od­ra­zu po­ka­zał swo­ja me­try­kę, któ­ra świad­czy­ła, że miał już lat dwa­dzie­ścia dwa.

To był ar­gu­ment wy­mow­ny. Wszak­że dla for­my tro­chę po­dy­sku­to­wa­no, choć w grun­cie rze­czy moje na­uki praw­ne były dość obo­jęt­ne i wu­jo­wi, i ciot­ce.

Mój wuj po­cie­szył się pręd­ko. Nie­mo­gąc mnie "eks­ce­len­cyą" na­zy­wać, na­zwał tak jed­ne­go ze swych koni. Po­cie­szył się do resz­ty, gdy raz na wy­ści­gach ten­że koń wła­śnie był­by nie­za­wod­nie otrzy­mał pierw­szą na­gro­dę, gdy­by nie ja­kiś osioł, któ­ry mu za­je­chał' dro­gę, nie­umie­jąc za­pa­no­wać nad swo­im roz­hu­ka­nym wierz­chow­cem.

W czte­ry lata po­tem Zo­sia wy­szła za­mąż za bo­ga­te­go i po­rząd­ne­go oby­wa­te­la z kró­le­stwa, któ­re­go na­zy­wa­ją An­gli­kiem zpo­wo­du ni­czem nie­za­mą­co­ne­go spo­ko­ju. Zim­na krew jego we­szła w przy­sło­wie. Po­dob­no się nig­dy nie uniósł.

Zo­sia nie ma dzie­ci, ale z mę­żem żyje szczę­śli­wa. Mó­wią, że ko­cha ją bar­dzo.

Po co ja to pi­szę? Jaki mo­ral­ny sens tego wszyst­kie­go?

Usia­dłem do dzien­ni­ka, a to na pa­mięt­ni­ki za­kra­wa.

Po­pro­stu na wi­dok Zosi roz­ma­rzy­ła mnie ta cała daw­na hi­sto­rya. Po­trze­bo­wa­łem wy­spo­wia­dać się, choć­by przed sa­mym sobą.

I sta­wiam so­bie py­ta­nie:

– Czy dzi­siaj ża­łu­ję, żem taki, a nie inny kie­ru­nek nadał tej ser­co­wej spra­wie? Czy ża­łu­ję, że nie oże­ni­łem się z Zo­sią, któ­rą ko­cha­łem, któ­rą za­chwy­cam się dziś jesz­cze?

Nie!

Nie ża­łu­ję tego ani dla sie­bie, ani dla niej. Co się mnie ty­czy, spo­kój i swo­bo­dę prze­no­szę nad wszyst­ko. Co do Zosi, nie by­ła­by ze mną szczę­śli­wa. Nie umiał­bym być do­brym mę­żem.

Za­tem – wszyst­ko, co się sta­ło, sta­ło się do­brze.

Oto się roz­pi­sa­łem! Już pół­noc. Mój lo­kaj łazi po ko­ry­ta­rzu i cze­ka. Chciał­by świa­tła po­ga­sić i pójść spać.

Gdy­by nie deszcz, któ­ry pa­dał od rana, ni – gdy­bym nie był tyle na­pi­sał. Ale nie mo­głem ru­szyć się kro­kiem z domu, za­sia­dłem więc do dzien­ni­ka, a raz za­cząw­szy, nie mo­głem już ode­rwać się od roz­po­czę­tej hi­sto­ryi. Nig­dy w ży­ciu nie na­pi­sa­łem tak dużo.

Oby to u mnie nie prze­ro­dzi­ło się w ja­kąś ma­nię.

28-go kwiet­nia.

Ja­sno­wło­sa Zo­sia przy­po­mi­na mi bo­gi­nie Ty­cy­ana, a cho­ciaż nie po­sia­da ich form w peł­nym roz­kwi­cie, ich zdro­wia i siły, – w jej skó­rze jest dużo tego cie­płe­go ko­lo­ry­tu, jaki się u we­nec­kich mi­strzów spo­ty­ka, rów­nie jak i jej wło­sy, któ­re za­miast chłod­nej i nie­zdro­wej bar­wy, wła­ści­wej po­spo­li­tym blon­dyn­kom pół­no­cy, tłu­mią w so­bie ja­kieś iskry i pro­mie­nie; zda się, że to żar, któ­ry się kry­je pod war­stwą po­pio­łu.

Zo­sia ma typ We­ne­cy­an­ki.

By­łem dziś u niej. Oży­wio­na, swo­bod­na, przy­ję­ła mnie uprzej­mie, ale ba­wi­łem nie­dłu­go. Przy­je­cha­ła tu­taj na krót­ko, bar­dzo jest za­ję­ta i wy­pro­si­ła mnie wkoń­cu od sie­bie.

I czem­że tak za­ję­ta? Na­tu­ral­nie suk­nia­mi i ka­pe­lu­sza­mi. Nie by­ła­by ko­bie­tą, gdy­by jej to nie zaj­mo­wa­ło. Nie po­tę­piam ko­biet za tę wro­dzo­ną po­trze­bę stro­je­nia się, jak nie mogę po­tę­piać ład­ne­go ptasz­ka o barw­nych pió­rach, gdy, usiadł­szy na ga­łąz­ce, strze­pu­je skrzy­deł­ka i dziob­kiem gła­dzi piór­ka, Ko­bie­ta, nie­dba­ją­ca o stro­je, by­ła­by nie­na­tu­ral­na i brzyd­ka.

Zo­sia tak się zda­wa­ła swo­bod­na, że mi­mo­wo­li sta­nia­łem so­bie py­ta­nie, czy jesz­cze daw­ne dzie­je pa­mię­ta, czy moc­niej bije jej ser­ce, gdy je so­bie przy­po­mni.

Zda­je się, że ja sam tyl­ko pa­mię­tam. Praw­da, że mi nie w gło­wie ani gał­ga­ny, ani ka­pe­lu­sze.

To też jesz­cze dzi­siaj za­wa­dza mi tro­chę ta kart­ka z mo­jej mło­do­ści. Dziś jesz­cze wi­dzę i Zo­się, i kar­to­no­wa ja­skół­kę, i zła­ma­ny wa­chla­rzyk…

Być może, iż, jako ko­bie­ta, wraż­liw­sza ode­mnie i wię­cej ner­wo­wa, Zo­sia w da­nym ra­zie ko­cha­ła gwał­tow­niej i moc­niej… ale moja mi­łość była dłuż­sza i trwal­sza.

W roz­mo­wie parę razy zbli­ży­li­śmy się do draż­li­we­go dla nas wspo­mnie­nia, i, gdy ja, wzru­szo­ny, sta­ra­łem się roz­mo­wę od­wró­cić, Zo­sia była zu­peł­nie spo­koj­na i śmia­ło mi w oczy pa­trzy­ła.

Tak, uczu­cia męż­czyn są trwal­sze, cho­ciaż się ob­ja­wia­ją mniej gwał­tow­nie.

Wy­sze­dłem od niej za­in­try­go­wa­ny, cie­ka­wy, co o mnie my­śli i w jaki spo­sób mnie są­dzi.

Nie chcę wie­rzyć, aby tro­chę cza­su i kil­ka­na­ście suk­ni mo­gło zu­peł­nie wy­pę­dzić z ser­ca to, co nie­gdyś je prze­peł­nia­ło. Ona musi so­bie coś przy­po­mi­nać, mój ob­raz musi się cza­sem wci­skać do jej my­śli, trud­no więc, aby o mnie nie mia­ła wy­ro­bio­ne­go zda­nia.

I może mnie są­dzi fał­szy­wie, może do tej pory nie od­ga­dła, że uciecz­ka moja była naj­więk­szym do­wo­dem czci i mi­ło­ści, jaką dać moż­na ko­bie­cie.

Nie­mo­gąc się z nią oże­nić, ucie­kłem, aby jej spo­kój przy­wró­cić.

A zresz­tą, sko­ro dzi­siaj ma męża i żyje z nim szczę­śli­wie, nie ma pra­wa mnie po­tę­piać. Po­win­na­by mi być owszem wdzięcz­ną.

W każ­dym ra­zie nie jest to przy­jem­nem my­śleć, że kto inny za­jął moje miej­sce w jej ser­cu, że wszyst­kie uczu­cia, za­chwy­ty, uzna­nia, cały sza­cu­nek od­da­ła in­ne­mu, że wo­bec nie­go każ­dy wy­da­je się jej mar­ną dru­go­rzęd­ną fi­gur­ką.

Ale czy ona męża ko­cha w isto­cie?

2 maja.

Kil­ka razy ją spo­ty­ka­łem. Raz na­wet spę­dzi­łem z nią wie­czór. Za­wsze swo­bod­na i śmia­ła, a cho­ciaż wita uprzej­mie, – kie­dy od­cho­dzę, nie wi­dzę, aby to na niej spra­wia­ło wra­że­nie. Gdy­by mnie po­tę­pia­ła, – nie by­ła­by tak uprzej­ma. Czu­ła­by się skrę­po­wa­ną… Zo­sia przedew­szyst­kiem jest szcze­ra.

Wczo­raj zro­bi­łem przy niej wzmian­kę o tem, że za­czą­łem spi­sy­wać swój dzien­nik.

– Daw­no już? – za­py­ta­ła.

– Ze dwa ty­go­dnie.

– Oho!…. I pan jesz­cze nie rzu­ci­łeś swo­jej ro­bo­ty?

– Nie. Dla­cze­go­bym ją miał rzu­cać?

– Tak… nie… nie wiem… – i Zo­sia urwa­ła roz­mo­wę.

Czyż­by to była jaka da­le­ka alu­zya? Być może. Upa­tru­je we mnie brak wy­trwa­ło­ści, ona, któ­ra ze mną taka swo­bod­na, gdy ja jesz­cze bez lek­kie­go wzru­sze­nia na nią pa­trzeć nie umiem.

– Szko­da, że to dzien­nik! – za­wo­ła­ła Zo­sia.

– Cze­mu?

– Wo­la­ła­bym pa­mięt­nik albo wspo­mnie­nia. Pan byś mi je dał prze­czy­tać.

Nie­ostroż­na, po ostrych no­żach cho­dzi­ła!

– Ja bar­dzo lu­bię pa­mięt­ni­ki, – do­da­ła, – czy­ta­jąc je i po­rów­ny­wa­jąc z hi­sto­ryą, praw­dą, fak­ta­mi, wi­dzi się, ile to za­po­zna­nych przez świat bo­ha­te­rów żyło albo żyje jesz­cze.

Drwi­ła ze mnie.

– Spo­tkał­by pa­nią za­wód, co do mnie, –

od­rze­kłem, – bo pa­mięt­ni­ki czy dzien­nik, to… co pi­szę, pi­szę dla sie­bie; po pro­stu pro­wa­dzę ro­dzaj ra­chun­ko­wej księ­gi mo­je­go su­mie­nia.

– Wła­śnie, – po­wie­dzia­ła Zo­sia.

Drwi­ła jesz­cze; za­tem – jesz­cze pa­mię­ta, osa­dza mnie i po­tę­pia.

Więc dla­cze­góż ten ro­dzaj życz­li­wo­ści, jaką mi oka­zu­je?

Nie wiem.

To wiem, że po­go­da i słoń­ce do­pi­su­ją cią­gle, że Zo­sia jest ład­na. Więc i ja je­stem po­god­ny, jak wio­sna. Je­stem zdrów, czu­ję w so­bie rów­no­wa­gę mo­ral­ną, har­mo­nię, czu­ję, iż żyję, i cie­szę się z tego.

3 maja.

Przy­je­chał Zosi mąż, – An­glik. Choć go już nie­pierw­szy raz wi­dzę, przy­pa­try­wa­łem mu się cie­ka­wie.

Wy­so­ki jest i przy­stoj­ny. W oczach jego i za­ci­śnię­ciu ust ma­lu­je się że­la­zny, nie­ugię­ty cha­rak­ter, ale, choć wi­dać, że wie, cze­go chce, że, raz coś po­sta­no­wiw­szy, przed ni­czem się nie cof­nie, wi­dać tak­że, iż ten czło­wiek nie ze­chce rze­czy nie­pra­wej. Twarz jego ma ja­kiś wy­raz po­czci­wy. To też wi­dok jego spra­wia wra­że­nie uspo­ka­ja­ją­ce, choć jed­no­cze­śnie tro­chę onie­śmie­la, i – mi­mo­wo­li w jego obec­no­ści wszy­scy się tro­chę po­pra­wia­ją i kry­gu­ją, pra­gnąc się przed nim wy­dać jak­naj­le­piej. Dba się o sza­cu­nek tego czło­wie­ka.

Sło­wem – jest sym­pa­tycz­ny, lubo ubie­ra się brzyd­ko i w ru­chach tro­chę nie­zgrab­ny.

An­glik zda­je się bar­dzo ko­chać żonę. W obec niej ener­gia ustę­pu­je mu z twa­rzy, i zo­sta­ją tyl­ko do­broć i dziw­na ja­kaś po­ko­ra.

To też uwa­ga moja była roz­dzie­lo­na po­mię­dzy Zo­się i jej męża. Nie mo­głem się nim nie lu­bo­wać; sta­wał się pięk­ny, gdy mu się tak, co chwi­la, twarz mie­ni­ła. Stu­dy­owa­łem go z cie­ka­wo­ścią ar­ty­sty.

Kie­dy zwra­cał się do mnie, wi­dzia­łem gra­ni­to­we­go ol­brzy­ma. Kie­dy pa­trzał na żonę, – wy­glą­dał, jak sła­be dziec­ko.

Bóg wy­na­gro­dził Zosi jej łzy i bo­leść. Do­sta­ła ta­kie­go męża, ja­kim­bym nig­dy zo­stać nie po­tra­fił; – nie dzi­wię się, że ze mną taka swo­bod­na i śmia­ła. Gdy się czu­je pod sto­pa­mi fun­da­ment, tak moc­ny, jak mi­łość i opie­ka tego dziw­ne­go i nie­po­spo­li­te­go czło­wie­ka, moż­na na cały świat pa­trzeć z wy­so­ka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: