Hrabia Monte Christo. Tom I - ebook
Hrabia Monte Christo. Tom I - ebook
Hrabia Monte Christo jest powieścią przygodową francuskiego pisarza Aleksandra Dumas, uważaną za arcydzieło światowej literatury dziecięcej i młodzieżowej. Opowiada o losach Edmunda Dantesa, przyszłego hrabiego Monte Christo, który w 1815 roku, jako dziewiętnastoletni młodzieniec stojący u progu wielkiej kariery w marynarce francuskiej i w przeddzień ślubu z ukochaną Mercedes, pada ofiarą straszliwej intrygi. Idealistyczny i pełen wiary w ludzi bohater zostaje podstępnie oskarżony o uczestnictwo w spisku politycznym i niesłusznie skazany na dożywotnie osadzenie w twierdzy d’If. Czekają go lata ciężkich prób, niezwykłych spotkań i dojrzewania do świadomości o panującej na świecie obłudzie i konieczności walki o sprawiedliwość. Dantes okaże się człowiekiem obdarzonym niezwykła siłą woli, zdolnym do rzeczy po ludzku niemożliwych. Pokona najczarniejsze przeciwności losu i zbuduje ziemską potęgę, by podjąć samotną walkę o naprawienie świata, wymierzając karę czyniącym zło i nagradzając ludzi prawych. Pasjonująca i kontrowersyjna powieść Aleksandra Dumas stała się jednym z największych sukcesów wydawniczych i czytelniczych w dziejach. Doczekała się nadzwyczajnej ilości ekranizacji, zarówno w postaci filmów kinowych, jak i seriali telewizyjnych.
Spis treści
Część I. W szponach nikczemników
Rozdział 1. Przybycie „Faraona”
Rozdział 3. Rodzina katalońska
Rozdział 6. Zastępca prokuratora królewskiego
Rozdział 9. Wieczór zaręczynowy
Rozdział 10. Gabinet w Tuileries
Rozdział 11. Potwór korsykański
Część II. Zapomniany przez Boga i ludzi
Rozdział 14. Więzień wściekły i więzień szalony
Rozdział 15. Numer 34 i numer 27
Rozdział 20. Cmentarz zamku If
Kategoria: | Dla młodzieży |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-66251-28-1 |
Rozmiar pliku: | 4,1 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Przybycie „Faraona”
W słonecznym i bardzo ciepłym dniu 24 lutego 1815 r. dano z wieży kościoła Notre Dame de la Garde w Marsylii hasło, zapowiadające powrót z podróży do Smyrny, Triestu i Neapolu trójmasztowca „Faraon”. Pilot portwy, jak mu to nakazywał obowiązek, wyruszył natychmiast na spotkanie przybysza, opływając mury zamku If pomiędzy przylądkiem Morgion a wyspą Rion.
Jak zwykle, gdy sygnały oznajmiają przybycie statku, wały fortu św. Jana zaległy natychmiast tłumy ciekawskich. Dla miasta portowego przybycie każdego statku, a cóż dopiero takiego jak „Faraon”, jest wielką uroczystością. „Faraon” bowiem był jakby dzieckiem Marsylii — zbudowany w miejskich zakładach, w Marsylii ekwipowany i ładowany, wreszcie jego właścicielem był człowiek ogólnie lubiany i szanowany.
Statek zbliżał się do portu. Już przebył cieśninę pomiędzy wyspami Calasareigne i Jaros, następnie minął Pomègue, a płynął wszakże tak powoli i w takiej zupełnej ciszy nieruchomej załogi, iż szedł od niego jakiś posępny i mroczny powiew.
Tak posuwać może się jedynie nieszczęście.
Doświadczeni żeglarze wywnioskowali, że jeżeli statek istotnie spotkało jakieś nieszczęście, to na pewno przytrafiło się ono nie statkowi samemu — jakkolwiek płynął on bardzo wolno, to jednak posuwał się w największym porządku, jak statek znajdujący się w najlepszym stanie, kierowany biegłą i umiejętną ręką. Kotwicę miał spuszczoną, żagle zwinięte, obok pilota zaś widać było stojącego młodego, pełnego życia mężczyznę, który bacznym okiem czuwał nad każdym ruchem okrętu i każdy rozkaz przewodnika polecał załodze do wykonania.
Los „Faraona” był tak bliski marsylczykom, że na twarzach zebranego tłumu widać było to szczególne zaniepokojenie; szczególnie poruszony był zaś jeden z wyczekujących, który, nie mogąc wreszcie stłumić wzruszenia, wsiadł do małej łódki i popłynął na spotkanie statku.
Na widok przybijającego młody marynarz, który do tej chwili stał przy pilocie, opuścił go i, z kapeluszem w ręku, wyszedł naprzeciw przybyłego.
Marynarz ten był młodym zaledwie osiemnastoletnim bądź dwudziestoletnim mężczyzną, smukłym, wysokim, o pięknych czarnych oczach i hebanowych włosach. Jego postawa emanowała spokojem, właściwym tym, którzy nawykli do walki z niebezpiecznym żywiołem morskiej otchłani.
— To ty, Dantèsie?! — zawołał na jego widok przybyły. — Cóż to się stało? Cóż jest przyczyną tego smutku na pokładzie?
— Nieszczęście, wielkie nieszczęście, panie Morrel! — odrzekł młodzieniec. — Nieszczęście szczególnie dla mnie. Na wysokości Civitavecchia straciliśmy naszego dzielnego kapitana!
— A ładunek? — zapytał żywo armator.
— Przybył bezpiecznie do portu, panie Morrel, i wierzę, że będzie pan z tego zadowolony, ale biedny kapitan Leclère…
— Cóż mu się więc przytrafiło? — zapytał z ulgą armator. — Cóż się stało temu dzielnemu kapitanowi?
— Nie żyje.
— Utonął w morzu?
— Nie, panie. Zmarł na gorączkę mózgową, w strasznych cierpieniach — odpowiedział zapytany, a potem, zwracając się do załogi: — Zakotwiczyć okręt! — zawołał.
Rozkaz natychmiast i w największym porządku został wykonany.
Wtedy młody marynarz, rzuciwszy bacznym okiem na wszystko, zwrócił się znów do pana Morrela.
— Opowiedz, mój drogi, jak to się stało? — zapytał teraz ten ostatni.
— Mój Boże! Nieszczęście to spadło na nas nagle, jak grom — po długiej rozmowie z komendantem portu, kapitan Leclère opuścił Neapol wielce poruszony; w ciągu dwudziestu czterech godzin dostał silnej gorączki, a trzy dni potem już nie żył. Z wielkim żalem musieliśmy mu oddać ostatnią posługę i nasz drogi kapitan spoczywa teraz z 26 funtową kulą u nóg na dnie morskim, w pobliżu wyspy del Giglio. Odwozimy wdowie po nim jego Krzyż Legii Honorowej i szpadę. Okropne to, naprawdę, przez dziesięć lat walczyć z Anglikami i umrzeć potem w łóżku, jak pierwszy lepszy szczur lądowy.
— Ha! wszyscy jesteśmy śmiertelni. Szkoda, wielka szkoda kapitana, lecz zdarzyć się mogło coś o wiele gorszego — wraz z nim zginąć mógł i okręt, i ładunek…
— Co do tego ostatniego, to znajduje się on w jak najlepszym stanie — odpowiedział młodzieniec i zwracając się do załogi, krzyknął: — Zwijać żagle!
Rozkaz został spełniony z taką precyzją i szybkością, jak na wojennym statku i okręt posuwał się dalej jedynie już samą siłą rozpędu.
— Teraz, panie Morrel — powiedział Dantès — może zechce pan porozmawiać z buchalterem, panem Danglarsem, który udzieli panu wszelkich wyjaśnień, ja bowiem jestem zmuszony pana opuścić, by zlustrować okręt i wywiesić żałobną flagę.
W tejże chwili Danglars wyszedł pospiesznie na spotkanie właściciela. Był to człowiek liczący sobie około dwadzieściu pięciu lat, o ponurej twarzy. Z tejże zapewne przyczyny cała załoga, o ile kochała Edmunda Dantèsa, o tyle była usposobiona niechętnie do Danglarsa.
— Już wiesz zapewne, panie Morrel, o nieszczęściu?
— Wiem, biedny Leclère. Dzielny i zacny był to człowiek.
— A nade wszystko — był to marynarz doskonały, jak przystało człowiekowi, w którego ręku spoczywały interesy tak znakomitego domu jak „Morrel i Syn”— odrzekł uniżenie Danglars.
— Zdaje mi się jednak — odpowiedział właściciel, obrzucając Danglarsa bystrym spojrzeniem — że niekoniecznie trzeba być starym marynarzem, aby dobrze znać swoje rzemiosło. Przykładem tego jest choćby nasz Edmund Dantès. Ten na pewno zawsze i w każdej potrzebie da sobie radę.
— Zapewne — odparł Danglars, spoglądając na Dantèsa wzrokiem, w którym czaiła się zawiść. — Niewątpliwie jest to młodzieniec bardzo energiczny i przedsiębiorczy. Ledwo kapitan zamknął oczy, natychmiast samowładnie objął po nim dowództwo i, zamiast udać się prostą drogą do Marsylii, stracił całą dobę na Elbie.
— Że objął dowództwo — pochwalam w całości, a nawet jego obowiązkiem było tak właśnie uczynić; że stracił dobę na Elbie — jest sprawą nieco gorszą, lecz może okręt potrzebował naprawy?
— Okręt był w jak najlepszym stanie. Jemu po prostu zachciało się być na Elbie przez dobę, nic ponad to.
— Dantès, proszę tu pana na moment! — zawołał właściciel, zwracając się ku młodzieńcowi.
— Będę służył za chwilę — odrzekł Dantès. — Zarzucić kotwicę! — zwrócił się do załogi.
Kotwica opadła w moment po daniu rozkazu. Dantès krzyknął wtedy:
— Spuścić flagę do połowy masztu, zwinąć żagle na znak żałoby i skrzyżować reje!
— Czy pan widzi — podszepnął Danglars — ten Dantès ma się najzupełniej za kapitana. Słowo daję!
— Jest nim przecież w tej chwili bezspornie — odparł właściciel.
— Brak mu tylko patentu z pana podpisem, panie Morrel, i twoich wspólników.
— A dlaczegóż byśmy nie mieli zaofiarować mu tego stanowiska? Młody jest, to prawda, ale zdolny, sprężysty i wyrobiony.
Danglars nachmurzył się po takiej odpowiedzi i zmarszczył brwi.
W tejże chwili do rozmawiających zbliżył się Dantès ze słowami:
— Najmocniej przepraszam pana, panie Morrel, że nie przybyłem natychmiast, lecz byłem zajęty. Teraz, gdy okręt jest już na kotwicy, służę panu.
Danglars cofnął się nieco, Morrel zaś zapytał:
— Dlaczego zatrzymałeś się na Elbie?
— Dlaczego? Nie wiem dokładnie. Czyniąc to, spełniłem tylko rozkaz umierającego kapitana, który na godzinę przed śmiercią polecił mi oddać depeszę marszałkowi Bertrandowi.
— I widziałeś go?
— Kogo? Marszałka? Widziałem.
Morrel rozejrzał się wokoło i odprowadził Dantèsa na bok.
— Jakże się ma cesarz?
— O ile mogę sądzić, z tego, co widziałem, to dobrze.
— Widziałeś więc także i cesarza?
— Kiedy byłem u marszałka, cesarz wszedł tam właśnie.
— Mówiłeś z nim?
— Tak, to jest… cesarz raczej mówił ze mną — odpowiedział Dantès, uśmiechając się.
— I o czym z tobą mówił?
— Zapytał mnie, kiedy statek wypłynął z Marsylii, jaką płynął drogą i jaki ma ładunek. Zdaje się, iż kupiłby go, gdyby był bez ładunku i gdyby był mój. Odpowiedziałem, że jestem tylko porucznikiem okrętu i że on sam należy do domu „Morrel i Syn”.
— O! — zawołał wtedy cesarz — dobrze znam ten dom. Morrelowie od wieków są właścicielami okrętów handlowych. Jeden z tych Morrelów służył w tym samym pułku co i ja, kiedym stał garnizonem w Walencji.
— Prawda! — wykrzyknął radośnie właściciel statku. — Cesarz mówił o Polikarpie Morrelu, moim rodzonym stryju. Dantèsie, mój drogi, sam powiesz stryjowi, że cesarz go pamięta, a zobaczysz, że stary rozpłacze się z radości. No, chodźmy! — rzekł następnie, uderzając młodzieńca po ramieniu. — Chodźmy, Dantèsie. Dobrze zrobiłeś, że spełniłeś rozkazy Leclère’a, dobrze zrobiłeś, żeś się zatrzymał na Elbie, chociaż, gdyby wiedziano, że miałeś depeszę do marszałka i że mówiłeś z cesarzem, mógłbyś sobie diabelnie zaszkodzić.
— A to z jakiej racji? — rzekł Dantès. — Czyż ja wiem, co odwoziłem? Spełniłem jedynie rozkaz. Lecz przepraszam pana raz jeszcze, że zmuszony jestem znów odejść. Obowiązek mnie woła, załatwić muszę formalności celne i pokazać się służbie sanitarnej.
— Wybacz, że ci przeszkadzam, mój drogi Dantèsie. Rób co trzeba i jak trzeba.
Gdy młodzieniec oddalił się, do Morrela natychmiast podbiegł Danglars.
— I cóż? — zapytał. — Dantès usprawiedliwił się panu ze swego pobytu w Porto Ferraio?
— Najzupełniej, kochany panie Danglars.
— Tym lepiej. Przykro bowiem mieć towarzysza pracy niespełniającego swych obowiązków.
— Dantès jest dzielnym chłopcem i przewybornym marynarzem — odparł właściciel. — To nie ulega najmniejszej wątpliwości. Na Elbie zaś zatrzymał się z tej przyczyny, iż taki miał rozkaz od zmarłego kapitana.
— Od Leclère’a? To przypomina mi jeden szczegół. Czy Dantès oddał panu listu od kapitana?
— Nie. A czy miał jakiś list?
— Zdawało mi się, że prócz pakietu, kapitan Leclère wręczył mu również jakiś list.
— O jakim pakiecie pan mówi, panie Danglars?
— O tym, który Dantès miał oddać w Porto Ferraio.
— Skądże wiesz, iż miał tam jakiś pakiet do oddania?
Danglars zaczerwienił się gwałtownie.
— Przechodziłem przypadkiem koło na wpół przymkniętych drzwi kapitana, gdy ten oddawał właśnie Dantèsowi jakiś list i pakiet.
— O liście nic nie wiem. Jeżeli go dla mnie ma, odda mi go niewątpliwie.
— Panie Morrel — Danglars odpowiedział po chwili namysłu — nie wspominaj nic Dantèsowi o tym wszystkim, proszę cię o to bardzo, mogłem się pomylić…
W tejże chwili Dantès powrócił, a Danglars powtórnie usunął się chyłkiem.
— Cóż, skończyłeś już wszystko? — zapytał właściciel.
— Tak jest.
— Szybko się uwinąłeś.
— Niewiele miałem do roboty. Oddałem spis towarów, a wszelkie inne papiery posłałem również tam, gdzie należy.
Mówiąc to, rozejrzał się dookoła.
— Tak jest, już wszystko zrobione i wszystko jest w należytym porządku.
— W takim razie zabieram cię na obiad.
— Zechce pan mi wybaczyć, lecz mam starego ojca; jego pierwszego muszę powitać. Dziękuję za zaszczyt z całego serca.
— Nie mam ci tego wcale za złe. Wiem, że byłeś zawsze dobrym synem.
— A czy pan nie wie przypadkiem — nieśmiało zapytał Dantès — jak się miewa moje ojczysko?
— Myślę, że dobrze, chociaż przyznam ci się, mój Edmundzie, że go już dosyć dawno nie widziałem.
— Starowina nie wychodzi prawie ze swego pokoiku.
— Co dowodzi, że w czasie twej nieobecności niczego mu nie brakowało.
— Mój ojciec — odparł młody człowiek — jest tak dumnym człowiekiem, że gdyby nic nawet nie miał, to i wtedy nigdy by nikogo o nic nie poprosił. Boga chyba tylko jednego!
— W takim razie mam nadzieję, że przyjdziesz do nas przed wieczorem?
— Proszę mi wybaczyć raz jeszcze, panie Morrel. Gdy się nacieszę ojcem, czekają mnie jeszcze inne odwiedziny…
— Ach, prawda! Zapomniałem na śmierć, że jest jeszcze ktoś drugi, kto oczekuje cię z nie mniejszą niecierpliwością. Piękna Mercedes, nieprawdaż?
Dantès oblał się rumieńcem aż po czoło.
— Nic dziwnego więc, że trzykrotnie przychodziła się pytać, czy nie ma jakichś wiadomości o „Faraonie”. Do diabła! Szczęśliwy jesteś, Edmundzie, bo naprawdę śliczną kochasz dziewczynę.
— To moja narzeczona — odparł poważnie Dantès.
— Toż to przecież wszystko jedno — odparł, śmiejąc się właściciel statku.
— U nas — to nie jest to samo — z naciskiem i jeszcze poważniej rzekł Dantès.
— A więc idź już, idź, kochany Dantèsie. Nie zatrzymuję cię dłużej. Dosyć się napracowałeś dla mnie i masz teraz prawo do odpoczynku i swobody. A może potrzebujesz pieniędzy?
— Dziękuję bardzo. W czasie podróży udało mi się trochę zaoszczędzić...
— Porządny z ciebie człowiek, Edmundzie.
— Mam biednego ojca, pan wie przecież o tym.
— O! wiem, wiem, że jesteś wprost wyjątkowym synem. Spiesz więc powitać ojca. Ja również mam syna i nie byłbym bynajmniej wdzięczny, gdyby go ktoś po trzymiesięcznej podróży zatrzymał zbyt długo przy sobie.
— A więc żegnam pana — rzekł Dantès, składając ukłon głęboki i uśmiechając się z wdzięcznością.
— Bywaj więc zdrów, jeżeli nie masz mi już więcej nic do powiedzenia.
— Nic już, szanowny panie.
— A czy czasem kapitan Leclère nie polecił ci przed śmiercią, żebyś mi oddał jakiś list?
— Kapitan przed śmiercią był bezwładny i nie był w stanie pisać. Dobrze jednak, że sobie przypomniałem. Chciałbym prosić pana o parodniowy urlop.
— Zapewne chcesz się ożenić?
— I to również. Lecz wcześniej muszę pojechać do Paryża.
— Dobrze. Daję ci swobodę na tak długo, jak ci to będzie potrzebne. Na wyładowanie statku potrzeba co najmniej sześciu tygodni. „Faraon” więc najwcześniej za trzy miesiące będzie gotów pod żagle. Na ten termin musisz więc się stawić. „Faraon” bowiem — rzekł w końcu właściciel statku, podnosząc głos — nie mógłby się przecież obejść bez swego kapitana!
— Kapitana?! — zawołał Dantès, a oczy rozbłysły mu radością. — Zastanów się dobrze, drogi panie Morrel, nad tym, coś powiedział. Czy ma pan istotnie ma zamiar mianować mnie kapitanem „Faraona”?
— Gdyby to zależało wyłącznie ode mnie, już teraz podałbym ci rękę, mój drogi Dantèsie i powiedział: „Jesteś kapitanem”. Ale mam wspólnika, a znasz włoskie przysłowie: „Kto ma wspólnika — jest niewolnikiem”. W połowie jednak sprawa jest załatwiona, albowiem z dwóch głosów, jednego możesz być pewnym. Polegaj zresztą na mnie, że i drugi pozyskasz.
— O, zacny panie Morrel! — zawołał młody marynarz, ze łzami w oczach ściskając ręce pryncypała. — Dziękuję ci, szlachetny panie Morrel, w imieniu ojca mojego i mojej Mercedes.
— Bądź spokojny, drogi Edmundzie! Cóż u diabła! Jest przecież Bóg na niebie, co się opiekuje poczciwymi. Idź, idź do ojca, idź do swej Mercedes, a potem przychodź do mnie.
— Pozwoli pan, że odwiozę go do brzegu?
— Nie potrzeba, dziękuję ci. Zostanę tutaj jeszcze chwilę dla rozliczenia się z Danglarsem. Czy byłeś z niego zadowolony w czasie podróży?
— Zależy, co pan przez to rozumie. Jako z towarzysza — nie mogłem być zadowolony. Wiem bowiem, że mnie nie lubi. Zwłaszcza od tej chwili gdy popełniłem wielką niedorzeczność i wyzwałem go na pojedynek z powodu błahej sprzeczki, jaka zaszła między nami. Zażądałem, abyśmy zatrzymali się na dziesięć minut na wyspie Monte Christo, żeby ostatecznie zakończyć ten spór. Głupstwo zrobiłem, że go wyzwałem i jestem mu wdzięczny, gdyż rację miał, odrzucając spotkanie. Jeżeli jednak pan zapyta mnie o niego jako o buchaltera, to odpowiem, iż spełnia swe obowiązki z całą gorliwością.
— Więc jako kapitan nie masz nic przeciwko temu, by Danglars nadal pozostał na stanowisku buchaltera?
— Czy jako kapitan, czy jako porucznik, potrafię zawsze uszanować każdego, kto będzie obdarzony zaufaniem mych chlebodawców.
— Widzę, że pod każdym względem jesteś prawym człowiekiem. Lecz idźże już sobie, bo widzę, że stoisz jak na szpilkach.
— Do widzenia, panie Morrel, racz pan raz jeszcze przyjąć moje podziękowanie.
— Do widzenia, Edmundzie. Życzę ci powodzenia.
Młody marynarz wskoczył do łodzi i dał rozkaz skierowania jej do Canebière. Dwaj majtkowie zanurzyli wiosła w wodę i poprzez wąski przesmyk pomiędzy statkami wydostali się szybko na wolną toń, płynąc do wybrzeża portu Orleans.
Morrel z uśmiechem na ustach odprowadził wzrokiem płynącego Edmunda, by po chwili zobaczyć, jak wyskakuje on na ląd i znika natychmiast w różnobarwnym tłumie, co od wczesnego rana aż do późnego wieczora zalega najwspanialszą w Marsylii ulicę Canebière, z której są tak dumni dzisiejsi Fokajczycy. Z najzimniejszą krwią i z największą pewnością, tak bardzo dla nich charakterystyczną, powiadają oni: „Gdyby Paryż miał Canebière, mógłby się wtedy nazwać małą Marsylią”.
Gdy Morrel w końcu stracił z oczu Dantèsa i odwrócił się, ujrzał przed sobą Danglarsa, który, wydawać by się mogło, oczekiwał na jego rozkazy, a w gruncie rzeczy również śledził wzrokiem młodego marynarza.
Wielka była różnica w wyrazie oczu tych dwóch ludzi śledzących jednego i tego samego człowieka.Rozdział 2
Ojciec i syn
Niechże sobie Danglars wysila swój geniusz zawiści — nie będziemy dalej słuchali jego podszeptów złośliwych, których jedynym celem jest poddanie w wątpliwość uczciwości swego towarzysza, lecz udamy się z Dantèsem.
Oto przebiegł on już wzdłuż całą Canebière i wpadł na ulicę Noailles, do małego domku po lewej stronie Alei Meilhańskich. Pokonał szybko cztery piętra po ciemnych schodach, by — jedną ręką trzymając się za poręcz, drugą zaś tłumiąc uderzenia serca — stanąć w końcu pod drzwiami mieszkania ojca.
Wiadomość o przybyciu „Faraona” nie dotarła jeszcze do uszu starca, który w tej właśnie chwili drżącą ręką rozpinał na drabince nasturcję, co Dantès mógł spostrzec przez uchylone drzwi.
Nagle starzec poczuł, że ktoś go objął wpół, a znajomy głos odezwał się z tyłu.
— Ojcze! Drogi ojcze!…
Starzec krzyknął i odwrócił się nagle, a zobaczywszy syna rzucił się w jego objęcia drżący i blady.
— Co ci jest, mój ojcze? — zawołał strwożony młodzieniec. — Czy czasem nie jesteś chory?
— Nie, nie, kochany Edmundzie, synu mój, dziecko moje. Tylko nie miałem nadziei, że cię w tej chwili zobaczę. To z radości, ze szczęścia, że cię wreszcie ujrzałem… Boże, Wielki Boże! Zdaje mi się, że umieram…
— Ojcze, przyjdź do siebie! Patrz! To ja, twój syn. Powiadają, że radość nigdy nikomu zaszkodzić nie może, więc wbiegłem tutaj, nie uprzedzając cię. Wróciłem, abyśmy żyli razem szczęśliwie.
— Dobrze, już dobrze, mój chłopcze — odpowiedział starzec. — Tylko czy ty mnie aby nie łudzisz? Czy my istotnie będziemy szczęśliwi? Czy nie opuścisz mnie już więcej?
— Oby mi Bóg przebaczył, że raduję się szczęściem okupionym żałobą innej rodziny, ale ten sam Bóg może być mi świadkiem, że nie pragnąłem tego szczęścia wcale! Samo przyszło i odtrącać go żadnym prawem nie mogę. Dzielny kapitan Leclère umarł i ja — za wstawiennictwem pana Morrela — prawdopodobnie obejmę jego miejsce. W dwudziestym roku życia zostanę kapitanem! W dwudziestym roku życia mieć będę sto luidorów pensji i udział w zyskach. Czy kiedykolwiek majtek tak ubogi jak ja, mógł spodziewać się takiego losu?
— Prawda, mój synu, prawda — odparł starzec.
— Za pierwsze pieniądze, jakie otrzymam, urządzę ci mały domek z ogródkiem, byś mógł pielęgnować w nim ulubione kwiaty. Ale cóż ci to jest, mój ojcze? Wyglądasz, jakbyś był chory.
— Bądź spokojny, mój synu, to tylko chwilowe osłabienie, które zaraz przejdzie.
Niestety, siły zaczęły opuszczać starca, aż zachwiał się i potoczył w tył.
— Napij się czegoś, ojcze. Wypij szklankę wina, to cię pokrzepi. Gdzie przechowujesz wino?
— Dziękuję ci, nie szukaj go. Nie będę pił — odparł starzec, usiłując powstrzymać syna.
— Ale pozwól, ojcze — zawołał Dantès i zaczął otwierać szafy.
— Próżno szukasz — wyszeptał w końcu starzec. — Nie ma tam wina.
— Jak to? Wina nie masz? — krzyknął Dantès, blednąc i wpatrując się w zapadłe policzki ojca oraz puste szafki. — Jednej kropli wina nie masz! Nie starczyło ci pieniędzy?
— Teraz mam wszystko, bo mam ciebie, mój synu.
— Przecież zostawiłem ci dwieście franków, gdy odjeżdżałem przed trzema miesiącami — wyszeptał biedny młodzieniec, ocierając z czoła zimny pot.
— Tak, Edmundzie, to prawda. Przed wyjazdem zapomniałeś jednak spłacić mały dług sąsiadowi, panu Caderousse. Upominał się i zagroził, że jeżeli mu nie zapłacę, uda się do pana Morrela, aby ten uregulował dług. Pojmujesz więc, że z obawy, aby ci to nie zaszkodziło, musiałem mu zapłacić. Cóż innego miałem zrobić? Sam osądź.
— Ależ, Boże mój! Ja mu byłem winien sto czterdzieści franków — zawołał Dantès — a ty miałeś dwieście franków wszystkiego!
Starzec skinął głową w milczeniu.
— Tym sposobem żyłeś za sześćdziesiąt franków przez trzy miesiące!
— Wiesz przecież, jak mało potrzebuję — odpowiedział starzec.
— Boże! Boże! Ojcze! Daruj mi, przebacz! — zawołał Dantès, rzucając się do nóg starca.
— Teraz to wszystko już minęło i znów jest wszystko dobrze, gdy ty jesteś ze mną. O wszystkim możemy teraz zapomnieć. Jesteśmy szczęśliwi.
— Tak, jestem przy tobie, ojcze. Jestem przy tobie i piękna przyszłość mi się uśmiecha, a i pieniędzy mam dosyć. Masz je, masz je wszystkie, ojcze, bierz i posyłaj, by ci coś natychmiast przynieśli.
Wysypał na stół z kieszeni około dwudziestu sztuk złota i pięć lub sześć monet pięciofrankowych.
Twarz starca rozpromieniła się.
— Dla kogóż to? — zapytał.
— Dla mnie, dla ciebie, dla nas wszystkich! Bierz i każ kupić zaraz czego potrzeba. Bądź spokojny o przyszłość, bo jutro będę mieć więcej.
— Powoli, powoli — rzekł starzec, a łagodny uśmiech pojawił się na jego ustach. — Muszę oszczędnie obchodzić się z twoją kiesą. Gdyby zobaczono, że wiele kupuję i to tak od razu, powiedziano by z pewnością, że musiałem czekać z zakupami na twój powrót.
— Rób więc, jak uważasz, drogi ojcze. Ale przede wszystkim najmij służącą, bardzo cię o to proszę. Nie chcę, abyś żył samotnie i męczył się po dawnemu. Mam trochę kawy kontrabandowej i nieco najlepszego tytoniu w skrzyni ukrytej na spodzie okrętu. Jutro ci to przyniosę. Ale ciii...! Ktoś nadchodzi!
— To Caderousse. Musiał się już dowiedzieć, żeś przyjechał i z pewnością przychodzi pogratulować ci szczęśliwego powrotu.
— Cudownie! Znów zobaczymy zatem rzecz zwykłą: usta mówiące jedno i serce mówiące co innego. Mniejsza jednak o to. Bądź co bądź jest to sąsiad, który kiedyś pomógł nam w potrzebie, zatem należy dobrze go przyjąć.
W chwili, gdy Edmund kończył tę uwagę wypowiedzianą głosem przyciszonym, we drzwiach wejściowych ukazał się Caderousse. Zgarbiony, brodaty, o czarnych włosach, mogący mieć dwadzieścia pięć, dwudzieścia sześć lat. Trzymał w ręku kawał sukna, które, jako krawiec z powołania, zamierzał przekształcić w klapę surduta.
— Wróciłeś więc, Edmundzie? — zawołał z czysto marsylskim akcentem, otwierając szeroko usta do uśmiechu i ukazując zęby białe jak kość słoniowa.
— Przybyłem, jak widzisz, panie sąsiedzie i gotów jestem na twe rozkazy — odrzekł Dantès, niezręcznie ukrywając oziębłość.
— Dziękuję za dobre chęci, dziękuję. Jednak chwała Bogu nic od nikogo nie potrzebuję. Inni, owszem, czasami czegoś ode mnie potrzebować mogą, zdarzały się już takie przypadki — Dantès drgnął.
— Nie mówię tego do ciebie, mój młody kawalerze. Pożyczyłem ci wprawdzie kiedyś trochę grosza, ale mi to oddałeś, więc rachunek skończony.
— Nigdy nie możemy wypłacić się w zupełności tym, którzy nam przysługę wyświadczyli. Zawsze bowiem należy im się od nas wdzięczność.
— E! co tam o tym gadać! Co było, a nie jest, nie pisze się w rejestr. Pomówmy lepiej o twojej podróży. Poszedłem oto do portu, by, jak zwykle, zaopatrzyć się w sukno, i spotkałem mojego przyjaciela Danglarsa. A ty co tu robisz w Marsylii? — zapytałem go. A tyś myślał, że jestem w Smyrnie? — odpowiedział. I dobrze myślałeś, bo właśnie stamtąd wracam. Ale gdzie to nasz młody Edmundek? — Naturalnie, że musi być u ojca — odpowiedział mi na to Danglars, więc przyszedłem tu natychmiast, aby uścisnąć z serca twoją rękę.
— Poczciwy Caderousse! — rzucił spostrzeżenie starzec. — Jak on nas serdecznie kocha.
— Niezawodnie, że was kocham, a co więcej — szanuję, boć to teraz o ludzi poczciwych niełatwo. Widzę żeś powrócił bogatym, mój chłopcze — mówił dalej krawiec, spoglądając chciwie na sztuki złota i srebra rozrzucone na stole.
Młodzieniec dostrzegł iskry chciwości malujące się w oczach sąsiada.
— To nie moje — rzekł niedbale. — Mówiłem właśnie ojcu, że obawiałem się, czy mu czegoś nie brakło podczas mej nieobecności, a on dla uspokojenia mnie wysypał z worka tyle pieniędzy. Mój ojcze, schowaj je do szuflady. Może nasz sąsiad Caderousse będzie kiedyś potrzebował, to będziemy mieli sposobność odwdzięczenia się mu.
— Uchowaj Boże, moje dziecko! — zawołał Caderousse. — Ja, Bogu dzięki, niczego nie potrzebuję. Praca zawsze wyżywi człowieka, schowaj więc sobie te pieniądze, bo ich nigdy nie można mieć zbyt wiele. A swoją drogą bardzo ci dziękuję za twą gotowość i przyjmuję chęć za uczynek.
— Gotów jestem służyć ci zawsze z całego serca — odpowiedział Dantès.
— Nie wątpię. Ale jak tam twoje sprawy? Jesteś podobno na bardzo dobrej stopie z panem Morrelem?
— Pan Morrel jest zawsze łaskawy dla mnie.
— I dlaczegóż nie przyjąłeś jego zaproszenia na obiad?
— Jak to? Dantès nie przyjął zaproszenia na obiad? — wmieszał się do rozmowy stary Dantès. — Powiedz, Edmundzie, czy pan Morrel istotnie cię zapraszał do siebie?
— Tak jest, ojcze.
— Mój synu, jak mogłeś mu odmówić?
— Bo pragnąłem ciebie przede wszystkim zobaczyć, drogi ojcze! — odparł młodzieniec. — Bo się do ciebie spieszyłem.
— Mogło to być przykre dla pana Morrela. A gdy kto chce zostać kapitanem, nie powinien się narażać swemu zwierzchnikowi.
— Wytłumaczyłem mu powody odmowy i sądzę, że je zrozumiał.
— Daj Boże! — dorzucił swe słowa Caderousse. — Wszyscy twoi przyjaciele cieszyć się będą, jeżeli nie minie cię to przyobiecane kapitaństwo. A wiem, że i za cytadelą Świętego Mikołaja ktoś z tego szczerze cieszyć się będzie.
— Mercedes! — rzekł starzec.
— Tak, mój ojcze — powiedział Dantès — którą, jeżeli pozwolisz, chciałbym teraz, gdy ciebie już uściskałem, zobaczyć także.
— Idź, moje dziecko, idź — odrzekł stary Dantès — i niech Bóg tobie i twej żonie we wszystkim błogosławi.
— Żonie?… Przedwczesne, sąsiedzie, zasyłasz przed niebiosa modły. Mercedes nie jest przecież jeszcze żoną Edmunda? — zawołał Caderousse.
— Nie, ale już wkrótce zostanie.
— I dobrze zrobisz, jeżeli szybko to urzeczywistnisz. Młodym i ładnym dziewczętom nie trudno bowiem o kochanków.
— Czyż istotnie? — zapytał Edmund i lekki cień niepokoju przemknął po jego twarzy.
— Słyszałem sam, że twej narzeczonej trafiały się bardzo dobre partie. Jednak ty niebawem będziesz kapitanem, więc nie ośmielą ci się odmówić.
— To znaczy, mówiąc jaśniej, że gdybym nie był kapitanem… to by mi odmówiono? Ja jestem pewny swej Mercedes i wierzę, że mnie nie zdradzi.
— Daj Boże! — rzekł Caderousse. — Kto się decyduje na małżeństwo, ten musi ufać i wierzyć. Co mi tam zresztą do tego. Jednak posłuchaj mojej rady i idź do niej natychmiast.
— To właśnie robię. — Mówiąc to, Edmund uścisnął ojca, lekkim skinieniem głowy pożegnał Caderousse’a i wybiegł na ulicę.
Caderousse zatrzymał się jeszcze na chwilę u starca, a następnie wyszedł i zaraz na pierwszym rogu spotkał Danglarsa.
— I cóż, widziałeś go?
— Rozstaliśmy się przed chwilą — odpowiedział Caderousse.
— Mówił o tym, iż ma nadzieję zostania kapitanem?
— Mówił o tym takim tonem, jakby to był już fakt.
— Oby się pomylił w tych rachubach.
— Diabli wiedzą! Pan Morrel, zdaje się, przyrzekł mu to.
— No! — wydusił Danglars. — Jeszcze nim nie został.
— Daję słowo, że dobrze by było, gdyby nim nie został. Już dziś zadziera nosa, a cóż by było dopiero, gdyby istotnie został kapitanem!
— Jeżeli zechcemy — wycedził cicho Danglars — to z tych jego marzeń nic nie będzie i pozostanie tym, czym jest teraz, a nawet może i to utraci.
— Co ty mówisz?!
— Ależ nic nie mówię. Ot, tak sobie rzuciłem słowa na wiatr. Ale… ale… czy on ciągle jeszcze się kocha w tej dziewczynie?
— Bez opamiętania! Właśnie poszedł do niej, lecz myślę, że znajdzie tam twardy orzech do zgryzienia.
— Tajemniczo jakoś się wyrażasz. Widzę, że nie bardzo lubisz tego Dantèsa…
— Nie mogę ścierpieć zarozumialców.
— Powiedz mi jednak, co wiesz o tej jego kochance?
— Nie wiem nic dokładnie. Powiedzieć jednak mogę z całą pewnością, że ile razy Mercedes idzie do miasta, to nieodmiennie towarzyszy jej jakiś olbrzymiego wzrostu Katalończyk, o czarnych oczach i śniadej twarzy. Jest to zresztą jakiś jej krewny, podobno.
— Nie sądzisz chyba, że ten niby krewniak umizga się do panienki…
— Tak mi się przynajmniej wydaje. Bo cóż innego robiłby dwudziestoletni chłopak przy siedemnastoletniej i do tego pięknej dziewczynie?
— Powiadasz, że Dantès właśnie poszedł do Katalończyków?
— Przed chwilą.
— Pójdziemy i my w tamtą stronę. Posiedzimy sobie chwilę w trattorii Pamfila i przy szklance marsala będziemy czekać, co też z tego wyniknie.
Caderousse zgodził się na projekt bez większego oporu i para nie przyjaciół, ale ludzi sprzymierzonych nienawiścią, szybko podążyła naprzód.
Przyszedłszy na miejsce, kazali sobie podać małą buteleczkę marsali i zaczęli powoli popijać.
Pan Pamfil przed dziesięcioma co najwyżej minutami widział przechodzącego Dantèsa.
Nie ulegało więc wątpliwości, że poszedł do Katalończyków, pod cieniem rozkwitających krzewów i pod gałęziami, na których całe falangi ptasząt wyśpiewywały hymny radosne, na cześć pierwszych uśmiechów wiosny.Rozdział 3
Rodzina katalońska
O sto kroków od miejsca, gdzie dwaj przyjaciele popijali marsalę, wytężając wzrok i uszy, poza wzgórzem wypalonym od słońca i surowych wiatrów wschodnich — wznosiła się mała, przyczepiona do skał, skromna wioska.
W czasie, którego dokładnie oznaczyć nie umiemy, jakaś tajemnicza kompania przybyła z Hiszpanii, zajęła ów kawałek ziemi, na którym do dziś pozostaje. Naczelnik tej kompanii, znający język prowansalski, wniósł prośbę, by gmina Marsylska przeznaczyła im tę niepłodną ziemię, na której wzorem starożytnych żeglarzy jego towarzysze pragną założyć swoje siedziby. Przychylono się do tej prośby i trzy miesiące później powstała osada z dwunastu, czy piętnastu zabudowań, jakie wznieśli zamorscy przybysze. Wioska ta w dziwny i malowniczy sposób, w stylu na poły hiszpańskim, na poły mauretańskim zbudowana, istnieje do dziś i żywi rodziny potomków pierwszych osadników, z pietyzmem przechowujących język swych ojców. Po trzech czy czterech wiekach potomkowie ci pozostali jeszcze wierni małemu przylądkowi, na którym osiedlili się ich pradziadowie.
Musimy zaprowadzić Czytelników na jedyną ulicę tej małej wioski i poprosić ich, aby zaszli z nami do domku, któremu gorące promienie słońca nadały zewnętrznie koloryt złotawy, właściwy pomnikom z marmuru. Wewnątrz za to mury miały barwę niepokalanie białą, co stanowi główną cechę siedzib hiszpańskich.
Zwrócona do ściany piękna młoda dziewczyna o włosach jak skrzydła kruka i oczach gazeli, wilgotnych a płomiennych, rwała niecierpliwie smukłymi paluszkami płatki purpurowej róży. Ręce jej, po łokcie obnażone, były nieco opalone, lecz kształtne jak u Wenus z Arles. Ręce te drżały w nerwowym niepokoju. Nóżką zgrabną, szczupłą z lekka uderzała o ziemię.
O trzy kroki od niej siedział na krześle, łokciem oparty o jakiś sprzęt, młodzieniec wyniosły, mroczny, lat dwudziestu i patrzył na nią wzrokiem, w którym malował się niepokój. Wzrok ten badał i zapytywał o coś, lecz śmiałe i spokojne oczy dziewczyny zdawały się onieśmielać jej towarzysza.
— Weź pod uwagę, Mercedes, że zbliża się Wielkanoc i że jest to chwila na wesele najodpowiedniejsza.
— Już ci sto razy mówiłam, Fernandzie, i zawsze odmownie.
— Niech i tak będzie! Lecz powtórz raz jeszcze, że odrzucasz moją miłość, którą matka twoja błogosławiła. Powtórz mi to raz jeszcze, niech się upewnię, że bawisz moim szczęściem, że ani śmierć moja, ani życie nic a nic cię nie obchodzą. Boże mój! Boże! Dziesięć lat marzyłem o tym, że zostanę twoim mężem i dziś mam stracić tę nadzieję, co była jedynym celem mego życia.
— A czy ja kiedykolwiek nadzieję tę podsycałam? Czy masz mi do zarzucenia jedno choćby tylko jakieś przymilenie, choćby tylko jeden uśmiech, jedno spojrzenie? Przeciwnie. Powtarzałam ci zawsze: „Kocham cię jak brata, więcej jednak ponad to nie żądaj ode mnie, bo serce oddałam komu innemu”. Powtarzałam ci to setki razy, prawda?
— Prawda, Mercedes — odpowiedział młodzieniec — to jedno tylko od ciebie słyszałem niezmiennie. Zawsze obdarzałaś mnie bezmiernym okrucieństwem. Byłaś szczera. Nie zapominaj jednak o świętej tradycji Katalończyków, którzy jedynie pomiędzy sobą się żenią.
— Tradycja to tylko i zwyczaj. Więc nie jest żadnym prawem ani bezwzględnym obowiązkiem. Radzę ci zatem, na Boga, nie powołuj się na ten zwyczaj, broniąc swej sprawy. A i to weź pod uwagę, że ty, Fernandzie, jesteś poborowym; lada chwila możesz zostać żołnierzem. Co wtedy stanie się ze mną, biedną dziewczyną, ubogą sierotą, której całym mieniem jest nędzna, waląca się chata i kilka starych sieci rybackich? Oto całe dziedzictwo moje, oto spadek mej matki po ojcu i mój — po matce. Od jej śmierci minął już prawie rok, a ja żyję przecież tylko dzięki ludzkiej litości. Ty, w swej dobroci, mówisz mi wprawdzie, że jestem ci pomocna, lecz przecież wiem, że bierzesz mnie ze sobą na połów, by być ze mną. A ja ci nie odmawiam, bo jesteś moim kuzynem, bośmy się razem wychowali, a jeszcze bardziej dlatego, że wiem, jak bardzo by ci było przykro, gdybym odmówiła. Czuję przecież dobrze, Fernandzie, że te ryby, które sprzedaję i za które biorę pieniądze, aby potem było za co kupić konopi na sieci, to jedynie jałmużna.
— Cóż to ma do rzeczy. Uboga jesteś? Więc cóż z tego? Taka jak jesteś — milsza mi jesteś i bardziej dla mnie odpowiednia, niż byś była córką jakiegoś kupca lub najbogatszego choćby bankiera Marsylii. Bo czegóż mi potrzeba? Zacnej żony i dobrej gospodyni.
— Fernandzie — rzekła Mercedes, wstrząsając głową — niepodobna być dobrą gospodynią i żoną, jeśli się kocha innego. Poprzestań więc na mojej przyjaźni, bo tyle tylko ofiarować ci mogę.
— Ha! W takim razie zrzucam mój strój Katalończyka i przywdzieję pstrą czapkę, koszulę w pasy i niebieską kamizelkę z kotwicami na guzikach. Może wtedy bardziej ci przypadnę do gustu?
— Cóż to znaczy, Fernandzie? — zapytała Mercedes, dumnie podnosząc głowę.
— To znaczy, Mercedes, że dlatego tak nieugięta i tak względem mnie okrutna, że czekasz na kogoś, co właśnie taki strój nosi! A czy pomyślałaś, że może on już zapomniał o tobie? A może, jeśli nawet był ci wierny, to morze okazało się zdradliwe dla niego?
— Fernandzie — zawołała Mercedes — myślałam, że jesteś człowiekiem szlachetnym, widzę zaś, że złe masz serce. Z zazdrości i nienawiści gniew boski wyzywasz! Tak jest, nie ukrywam tego: kocham tego, o którym wspominasz. I wiem, że jeżeliby nawet zginął na morzu, to kochając mnie całym sercem.
Młody Katalończyk zadrżał z wściekłości.
— Mimo twoich złych słów, wierzę jednak, Fernandzie, że nie użyjesz przeciw niemu katalońskiego noża. Bo do czegóż by cię to doprowadziło? Zwyciężony — stracisz moją przyjaźń, zwycięski — zyskasz moją śmiertelną nienawiść. Wierz mi, że to zły sposób, chcieć się podobać kobiecie, szukając zwady z człowiekiem, którego ona kocha. Jeżeli nie możesz mieć mnie za żonę, poprzestań na przyjaźni mojej, poprzestań na tym, że mieć będziesz we mnie zawsze siostrę. Zresztą — dodała z wyrazem przerażenia w oczach — poczekaj jeszcze, Fernandzie, poczekaj! Powiedziałeś przed chwilą, że morze jest niestałe. Czwarty miesiąc już mija, a on nie wraca…
I łzy popłynęły z jej oczu. Lecz jej towarzysz powstał niewzruszony, aczkolwiek za każdą łzę Mercedes gotów był oddać ostatnią kroplę krwi. Lecz Mercedes nie za nim płakała. Podniósł się jedynie i chodzić zaczął po chacie, z ponurym spojrzeniem i z zaciśniętymi pięściami.
— Kocham Edmunda Dantèsa — łkała dziewczyna — i nikt inny nie zostanie moim mężem.
— I wiecznie go kochać będziesz?
— Do śmierci!
Fernand zwiesił głowę, zaczęła opuszczać go odwaga i nikła nadzieja. Nagle ciemna błyskawica nienawiści błysnęła w jego oczach i rzekł:
— A jeśli on nie żyje?
— Wtedy i ja umrę.
— A jeśli on o tobie zapomniał?
— Mercedes — dał się słyszeć radosny głos, płynący z oddali — Mercedes!
— Dantès! — krzyknęła dziewczyna. — Teraz widzisz, czy zapomniał.
Na jej twarzy zaigrał niebiański uśmiech szczęścia, rozpromieniła się radością i uniesieniem. Podskoczyła do drzwi, otwierających się w tej właśnie chwili i krzyknęła:
— Edmundzie!
Fernand blady i drżący cofnął się nagle, jakby ujrzał węża, i padł na krzesło.
Edmund i Mercedes padli sobie w objęcia. Palące słońce Marsylii, co smugą światła wdarło się przez otwarte drzwi, otoczyło ich słupem światła. Nie widzieli nic, co się wkoło nich działo; ogrom szczęścia i radości oderwał ich od świata. Z ust płynęły tylko urywane słowa.
W końcu Dantès spostrzegł posępną postać Fernanda; była blada i groźna. Młody Katalończyk pochwycił ręką za nóż u pasa zwieszony. Był to ruch nagły, żywiołowy, niezależny od myśli.
— Ach! Proszę mi darować — rzekł Dantès, marszcząc brwi — nie zauważyłem, że jest nas tutaj troje.
A zwracając się do Mercedes, zapytał:
— Kim jest ten pan?
— Edmundzie, ten pan będzie najlepszym twoim przyjacielem. To mój kuzyn, mój brat, Fernand. Po tobie jest to najbliższy mi człowiek na świecie.
Edmund, trzymając w jednej dłoni rękę Mercedes, drugą wyciągnął z serdecznością do Katalończyka. Fernand kamiennym milczeniem odpowiedział na to przyjacielskie wezwanie. Wówczas Dantès spojrzał badawczym okiem na Mercedes, wzruszoną i drżącą, i na Fernanda, stojącego ponuro i groźnie. Jedno spojrzenie wystarczyło, by gniew wystąpił mu na czoło.
— Nie byłbym się tak spieszył do ciebie, Mercedes, gdybym był wiedział, że zastanę tu nieprzyjaciela.
— Nieprzyjaciela?! — krzyknęła Mercedes, rzucając pełne gniewu spojrzenie na kuzyna. — Nieprzyjaciela? Co ty mówisz, Edmundzie?! Gdybym tak sądziła, wzięłabym twą rękę i odeszła stąd, porzucając na wieki dom własny.
Błyskawica zamigotała w oku Fernanda.
— A gdyby cię spotkało, Edmundzie mój, jakieś nieszczęście — dodała ze straszliwym spokojem, który musiał przekonać Fernanda, jak głęboko wejrzała w jego myśli — gdyby cię, powtarzam, spotkało nieszczęście, poszłabym na sam szczyt przylądka Morgion i stamtąd rzuciłabym się głową na skały.
Fernand się wstrząsnął i zbladł przeraźliwie.
— Ty jednak mylisz się, Edmundzie — rzekła, zwracając się do ukochanego — tutaj nie masz wrogów. Przecież to jest Fernand, mój brat, który oto podaje ci rękę do uścisku jako twój szczery przyjaciel.
Mówiąc to, utkwiła nakazujące spojrzenie w Fernandzie, a on jak niewolnik zbliżył się do Dantèsa i podał mu dłoń.
Nienawiść jego, jak fala u skalistych brzegów, rozbiła się pod cudownym wpływem ukochanej kobiety. Jednak zaledwie dotknął dłoni Dantèsa, poczuł, iż dłużej panować nad sobą nie zdoła i jak obłąkany wypadł z izby.
— O! — wołał, biegnąc jak szalony — któż mnie uwolni od tego człowieka! O! ja nieszczęśliwy!
— Katalończyku! Fernandzie! Hej! Dokąd tak pędzisz? — zawołał Caderousse. — Czy ci tak pilno, że nie masz już czasu przywitać się z przyjaciółmi i to wtedy w dodatku, gdy przed nimi stoi pełna butelka wina?
Fernand spojrzał nieprzytomnym okiem i nie odpowiedział ani słowa.
— Zdaje się, żeśmy się zawiedli — rzekł Danglars, trącając kolanem towarzysza. — Wbrew naszym nadziejom — Dantès triumfuje.
— No i cóż, Katalończyku — zawołał Caderousse, nie odpowiadając Danglarsowi — przystaniesz?
Fernand otarł pot i wszedł do altany. Jej łagodny cień orzeźwił i ukoił go nieco.
— Jak się macie? Zdaje się, żeście mnie przywoływali? — i mówiąc to, rzucił się na ławkę.
— Wołałem cię — odparł, śmiejąc się Caderousse — boś leciał jak opętany, bo się już zaczynałem obawiać, że się rzucisz do morza. Cóż, u licha! Kto ma przyjaciół, to nie po to jedynie, aby z nimi wychylić szklankę wina, lecz jeszcze i po to, żeby ci nie dali mu połknąć, gdy się zdarzy, trzech lub czterech najzupełniej zbytecznych kwart wody.
Fernand jęknął głucho i oparł głowę na skrzyżowanych na stole rękach.
— Chcesz, bym ci powiedział, jaką masz minę? — rzekł Caderousse, zagajając rozmowę tonem właściwym prostakowi, co zwykł delikatność odkładać zawsze na bok, by tylko zaspokoić ciekawość — Masz minę kota odstawionego od miski.
I zaśmiał się z całego gardła.
— E! — wtrącił Danglars — taki piękny chłopiec jak Fernand miałby być nieszczęśliwy w miłości? Kpisz chyba, Caderousse!
— No, no, daj spokój, Fernandzie — rzekł Caderousse. — Nos do góry i odpowiadaj. Niegrzecznością jest nie odpowiadać przyjaciołom, gdy pytają o zdrowie.
— Zdrów jestem — mruknął Fernand, ściskając pięści, z głową ciągle jeszcze leżącą na stole.
— Uważaj, Danglarsie! — mówił Caderousse, rzucając znaczące spojrzenie. — Fernand, jak ci wiadomo, jest najzacniejszym z Katalończyków i najlepszym w całej Marsylii rybakiem. Lecz mu się zdarzyło, że się zakochał w najpiękniejszej z całej okolicy dziewczynie, imieniem Mercedes. Niestety, to piękne dziewczę kocha nie jego, lecz porucznika okrętu „Faraon”, a że Faraon niedawno przybył do portu, to… rozumiesz?
— Właśnie, że nic a nic — odpowiedział Danglars.
— Biedny Fernand dostał odprawę.
— Więc i cóż z tego? — rzekł ten ostatni, podnosząc głowę i spoglądając na Caderousse’a. — Mercedes jest wolna i może kochać, kogo jej się spodoba.
— Ha, jeżeli w ten sposób sobie to tłumaczysz — rzekł Caderousse — to co innego. Ja myślałem żeś ty Katalończyk, a słyszałem zawsze, że Katalończycy nie ustępują nigdy rywalom i są straszni w zemście.
Fernand uśmiechnął się boleśnie.
— Ten, który kocha, nie jest straszny nikomu — smutnie odpowiedział.
— Biedny człowiek! — bąknął Danglars, udając serdeczne współczucie.
— Hm! słowo daję — odezwał się Caderousse, łykając potężną szklanicę wina — bądź co bądź nie jeden Fernand cierpi na tym, że Dantès powrócił i że jest teraz w takiej pełni szczęścia. I myślę, że on za to szczęście zapłaci.
I nalał znów wina sobie i Fernandowi, gdyż szklanka Danglarsa stała nietknięta.
— Być może, że zapłaci — powtórzył Caderousse pijackim głosem — lecz tymczasem ożeni się z piękną Mercedes, a tego już mu nikt nie odbierze.
Słowa Caderousse padały na Katalończyka jak roztopiony ołów.
— Kiedyż ślub? — zapytał Danglars.
— O! jeszcze do ślubu daleko — mruknął Fernand.
— Daleko, albo i nie daleko. Jak Dantès zostanie kapitanem okrętu, to wszystko pójdzie w szybkim tempie, nieprawda Danglarsie?
Danglars zadrżał na to rzucone niespodziewanie pytanie i spojrzał na mówiącego badawczym wzrokiem, aby przeniknąć, czy te słowa powiedziane były z rozmysłem. Ale w oczach Caderousse’a, zmętniałych od opilstwa, wyczytać było można jedynie bezmyślną głupotę i złośliwość.
— Ha! w takim razie — zawołał Danglars, napełniając kompanom szklanki — wypijemy zdrowie kapitana Dantèsa, męża najpiękniejszej Katalonki!
Caderousse ociężałą ręką podnosił już do ust szklankę, by ją wypić duszkiem, gdy Fernand silnym rzutem roztrzaskał swoją o ziemię.
— Oo!… co ja widzę! — zawołał Caderousse. — Patrzcie no tam na szczyt tego wzgórza, w stronie Katalończyków. Spojrzyj no, Fernandzie, masz przecież lepsze oczy od moich. Mnie się zdaje, że podwójnie zaczynam widzieć. Wydaje mi się, jakbym widział dwoje kochanków, idących ręka w rękę. Panie odpuść!… Toż oni są przekonani, że nikt ich nie widzi i ot, patrzcie, jak się ściskają!
Danglars rzucił okiem na Fernanda, który zdawał się być obłąkanym.
— Cóż, panie Fernandzie, czy znasz może te turkawki?
— Znam! To pan Edmund i pani Mercedes.
— Patrzcie! — rzekł Caderousse. — A ja ich nie poznałem. Hej, Dantès! Hej tam i ty, panienko! Chodźcie no tutaj i powiedzcie nam, kiedy wesele!
— Będziesz ty cicho? — rzekł Danglars, udając, że pragnie powstrzymać wielomówność Caderousse’a. — Siedź i nie przeszkadzaj pieszczotom kochanków. Patrz na Fernanda i bierz z niego przykład. — Widzisz, jaki jest powściągliwy i spokojny!
Fernand tymi naigrywaniami doprowadzony do ostateczności już miał wybuchnąć i rzucić się ku rywalowi, gdy wtem piękna Mercedes odwróciła główkę i błysła promieniejącym wzrokiem. Fernand przypomniał sobie wtedy jej groźbę, że się zabije, gdyby Edmundowi stało się coś złego — i padł bezwładnie na ławkę.
Danglars spod oka spoglądał na obydwóch: na jednego — pijanego winem i zazdrością i na drugiego opętanego przez miłość.
— Ja już z tymi głupcami nie dam sobie rady i żadnej z nich korzyści mieć nie będę — mówił z cicha do siebie Danglars — a wstyd pozostać tutaj, w towarzystwie pijaka i tchórza. Ten pierwszy łotr bardziej upija się winem niż żółcią, która, myślałem, pobudzi go do czynów; tamten znowu — to niedołęga, jakiego świat nie widział. Zabierają mu z przed nosa kochankę, a on płacze tylko i żali się jak dziecko, aczkolwiek w oczach ma błyskawice wszystkich Hiszpanów i Sycylijczyków, którzy tak dobrze umieją się mścić. Pięści ma przy tym, że wołu na pewno powaliłby nie z mniejszą łatwością, jak to czyni obuch rzeźnika. Do obłąkania doprowadza go szczęście Dantèsa, który, widać, na przekór nam ożeni się z piękną Katalonką i zostanie kapitanem „Faraona”.
— Hola panowie! — zawołał, ocknąwszy się z drzemki Caderousse. — Hola, Edmundzie, czy nie widzisz swoich przyjaciół, czy stałeś się do tego stopnia hardy, że nie poznajesz już przyjaciół?
— Nie, bynajmniej, kochany Caderousse — odkrzyknął wesoło Dantès — nie jestem hardy, lecz szczęśliwy, szczęście zaś bardziej niż inne uczucia oślepia.
— Masz go! Wytłumaczył się — zawołał Caderousse. — A pani Dantès jak się miewa?
Mercedes skłoniła się poważnie.
— Nie jest to jeszcze moje nazwisko — rzekła — a u nas, w naszej ojczyźnie, mówią, że źle to wróży, gdy kto dziewczynę nazwiskiem narzeczonego nazywa, zanim on mężem jej zostanie. Proszę więc, by pan mnie nazywał Mercedes.
— Wybacz biednemu sąsiadowi, zwłaszcza że nie o wiele się przecież pomylił.
— A więc tak, panie Dantès, niezadługo mieć będziemy wesele, prawda? — rzekł Danglars, również kłaniając się parze narzeczonych.
— Jak tylko będzie można najprędzej, panie Danglars. Dziś wszystko omówimy u mojego ojca. Jutro, najdalej pojutrze — zaręczyny, które sprawimy tutaj, na tym samym miejscu. Przyjaciele nasi nie odmówią nam, mam nadzieję, swego udziału w uczcie; i pana, panie Danglars, prosimy i pana, panie Caderousse.
— A Fernand? — rzekł Caderousse, śmiejąc się chrapliwie. — Czy również będzie zaproszony?
— Brat mojej żony jest i moim bratem — odparł Dantès — i byłoby nam bardzo przykro, gdyby go nie było z nami, w chwili tak dla nas uroczystej.
Fernand przyjął te słowa w milczeniu.
— Dziś przygotowania, jutro lub pojutrze zrękowiny!… Niech diabli biorą, kapitanie, nie tracisz bynajmniej czasu!
— Danglarsie! — odparł Dantès z uśmiechem — powiem ci, jak przed chwilą Mercedes odpowiedziała Caderousse’owi: nie dawaj mi tytułu, do którego nie mam jeszcze prawa. To może sprowadzić nieszczęście.
— A, przepraszam — odrzucił Danglars. — Chciałem to wyrazić jedynie, że szybko wszędzie posuwasz się naprzód. I nie widzę racji w tym pośpiechu, „Faraon” odpływa dopiero za trzy miesiące!
— Do szczęścia spieszyć się należy zawsze. Kto wiele cierpiał, ten traci wiarę w szczęście. Nie wierzy, by mogło ono przyjść i boi się. Zresztą nie tylko te względy zmuszają mnie do pośpiechu. Muszę, niestety, wyjechać gwałtownie do Paryża i to jest właśnie główna przyczyna pośpiechu.
— Masz tam jakiś interes?
— Mam, lecz nie własny. Dopełnić mam ostatniego zlecenia naszego niezapomnianego kapitana Leclère, co jest świętym dla mnie obowiązkiem. Nie zabawię tam długo, tyle tylko, że polecenie załatwię i wracam natychmiast z powrotem.
— To się rozumie w twoim położeniu — odpowiedział Danglars, dodał wszakże w myśli: Acha! Jedziesz do Paryża, by tam wręczyć list kapitana podług adresu. Hm! Do kata, ten list naprowadza mnie na pewną myśl, na myśl wyborną, do kata! O, panie Dantès, jeszcze nie zająłeś na „Faraonie” kwatery kapitana!
Po monologu tym, zwracając się do Dantèsa, który się już oddalał, rzekł głośno:
— A zatem — szczęśliwej drogi!
— Dziękuję — odpowiedział już z oddali Dantès.
Kochankowie odeszli spokojni i szczęśliwi, jak dwa anioły wstępujące w niebo.