- W empik go
Hrabia-starosta: Tom 1 studium współczesne. - ebook
Hrabia-starosta: Tom 1 studium współczesne. - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 264 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Tom I.
Warszawa.
Nakład Gebethnera i Wollfa.
1885.
Przed paru jeszcze laty, w jednej z najludniejszych i najżyźniejszych okolic Galicyi, wysokie stanowisko zajmował hrabia Anastazy Barwałdzki.
Zawdzięczał je nazwisku nie starożytnemu lecz uszom naszym przyswojonemu, dużej fortunie, własnej swej woli, okolicznościom a najwięcej może pysze, która mu kazała dobijać się o to, co daje stanowisko, a po co filozofowie tego świata często nie sięgają, mniej zaś sprytni jak hrabia Anastazy, często wypuszczają, lub nie chwytają.
Hrabia Barwałdzki liczył wtedy lat sześćdziesiąt i jakkolwiek zdrów, czerstwy i prawie młody umysłem, wycofał się z wiru świata i intryg politycznych, które chorobliwie opanowawszy Galicyę i nim miotały.
A może zajmowały go one jeszcze o ile echa ich dochodziły do salonów Barwałdu, o ile przyśpieszały sen lub strawność, odzywające się w organach prassy Galicyjskiej, której foliałami zabazgranej bibuły hrabia otaczał się w łóżku, przy czarnej kawie po obiedzie i gdzieś i kiedyś jeszcze zapewne.
Uśmiechem ironicznym człowieka, który powiedział: "dobry wieczór" jeźli nie "dobranoc" ewenementom życia konstytucyjnego, witał sensacyjne wiadomości, czytał mowy pana marszałka i posłów, a przymrużając oczy i puszczając kłąb dymu z hawańskiego cygara, żegnał artykuły któreby nim były niedawno jeszcze poruszały, jeźli nie miotały.
Konstytucya! opozycya! Stańczyki! radykały! – były to słowa, które usta jego wymrukiwały często z tą samą wibracyą głosu, z kompletną obojętnością tonu.
Hrabia owdowiał lat temu kilka, mając jednego syna tylko, który ścigał (nie szedł nią) karyerę polityczną i w tej chwili był komisarzem w Zdanowie, żył życiem kawalerskiem, otoczony tem wszystkiem co sam potworzył, dziełami swego gustu, swych upodobań, swej pychy.
Nie nudził się; bo wspomnienia, które migotały w kłębach dymu, szeleściały w szumie liści Barwałdzkiego parku, przemawiały z przedmiotów apartamentu, jakby życie, życie wspomnień, tworzyły w atmosferze hrabiego.
I trzeba go było widzieć, by pojąć całą potęgę, cały urok wspomnień, trzeba było go widzieć siedzącego na balkonie Barwałdzkim z "Gazetą Lwowską" opuszczoną na kolanach, rozglądającego się przymrużonemi oczami po roztaczającej się okolicy, która wyciętemi miejscami w parku pokazywała siedzącemu hrabiemu dalsze i bliższe miejscowości – folwarki Barwałdzkiego klucza, który złośliwi, a może zazdrośni sąsiedzi "szwarzgelberowską fundacyą", – zwali.
Hrabia był całe życie arcylojalny!
Nie nudził się, bo myślał o sobie, o swoich czynach i dziełach, o swoich chwilach tryumfu, jeźli tryumfem można nazwać uczucie bomblujące pyszne piersi, jak leżący na niej, wykrochmalony plastron koszuli.
Nie nudził się, bo wspomnienia jego były ubarwione, urozmaicone i przyjemne, jeźli takiemi są wspomnienia człowieka, który dopiął celu, który całe życie, chodząc po dywanie lekko i wygodnie, rozwijał kłębek pomotany, jakim jest założenie w życiu każdego człowieka.
Temu lat czterdzieści widział się łaknącym bogactw, szpalerów wyfrakowanych istot, ukłonów stosowanych kapeluszy, oficyalnych obiadów z mowami i toastami, szpalt zapełnionych jego osobą, nazwiskiem, dzienników, – czuł jeszcze szum, jaki huczał w jego głowie na samą myśl tych rozkoszy, czuł ślinę przychodzącą do ust na samo przypuszczenie c… k… obiadów i arcyksiążęcych przyjęć.
I te wszystkie marzenia młodości, ambicyi, pychy zrealizowały się jak w feryi opery.
Dziś zmęczony niemi jeźli nie nasycony, objedzony, jeźli nie syty, rzucał myślą w przeszłość i wtedy migały jak barwy w gorączce w największym nieładzie i nieporządku, szumiące i oszołomiające obrazy i obrazki z książki jego życia.
Tłumy wyfrakowane i umundurowane napełniały, jakby powietrze, brzmiały głosy, głosy znane mowców, lał się szampan, grała muzyka, zajeżdżały ekwipaźe, jakby pędzone wiatrem leciały i szeleściały akcye i guldeny, dźwięczały dukaty, błyszczały na czarnem tle, czarnego sukna niby przestrzeni, niby fraka, ordery i klucze złote – robił się szmer, hrabia spuszczał założoną nogę – to przechodził minister – robił się rumor – hrabia wstawał – gasło cygaro, wylatywała gazeta – to przesuwał się cesarz… – zjawisko znikało.
Hrabia siedział na ganku – drzemał – uśmiechał się.
Nie zmarnowałem życia – szeptał – opuszczając balkon i wolno wlokąc się trochę, dążył na poobiednią drzemkę.
Tak żył już od lat kilku; nie pragnąc najmniejszej zmiany, pogrążony w chorobie a może nie chorobie tylko cnocie, jaką jest własna siebie admiracya.
Dom parterowy, prawie pałac o wspaniałych apartamentach, przez niego wystawiony, folwarki przez niego nabyte i urządzone, ogrody według jego planu przeprowadzone.
W salonie stał jeszcze fotel, na którym siedział był arcyksiąże, mieszkający u niego przybyły na ćwiczenia wojskowe, w sali jadalnej wisiały portrety przodków, i wszyscy się do niego uśmiechali, i ci starzy, zaprószeni czasem, w kontuszach, o figlarnych i rozpitych minach zaściankowych i ci nowi, czy odnowieni bo werniksem lśniący, a może pokomponowani w perukach, orderach i mundurach.
O tej galeryi opowiadano dziwy.
Kasztelan Lubomirski wiszący w Podhorcach czy gdzieś, miał do siebie podobniuteńkiego w Barwałdzie, który był pradziadem hrabiego Anastazego – a więc kasztelanem Barwałdzkim, a nie Lubomirskim.
Książe raz będąc w Barwałdzie, rzucając okiem na portret rycerski i stary, pod którego wychował się okiem, zawołał:
– To!…
– To mój pradziad, kasztelan Zakroczymski – przerwał hrabia Anastazy.
W rok później hrabia był u księcia, który mu pokazywał familijną galeryę – zbladł widząc swojego pradziada.
– A to, twój pradziad – zawołał książe – kasztelan….
– Zakroczymski! – dodał nie drgnąwszy hrabia Anastazy….
– Zawsze lojalny – mruknął książe do kogoś…
Takie wymyślała zazdrość anegdoty na hrabiego – zazdroszczono mu jego rosnącego majątku, powodzenia, sympatyi u dworu, mów, za które gwizdali radykały" a którym podobno potakiwał Jego Ekscelencya, pan namiestnik….
Powoli hrabia Anastazy szedł wytkniętą drogą, która ozdobiwszy go tytułem hrabiowskim roku 57, zrobiła go członkiem dożywotnim izby panów w 70 – tym.
Razem z nim awansowali i przodkowie w sali jadalnej, i 71, jak twierdzili sąsiedzi, jakiś quasimodo z XVI – go wieku, wiszący nad kominem, został kasztelanem, a kasztelan, podobny do Lubomirskiego, został wojewodą Zakroczymskim.
Któż nie zna słabostek? – dobrze, że pan Anastazy miał tylko takie, które mogły sprawić nieporządek w spisie portretów polskich zamierzonym przez hrabiego K. P., bo mógł mieć znaczenie gorsze.
Hrabia, jeźli pominiemy te słabostki, które wyradzał straszny szum jego pysznej natury, był człowiekiem rozumnym, czego mu nikt odmówić nie mógł, a każdy przyznać musiał, widząc go w sześćdziesiątym roku życia , odpoczywającym na laurach, po kilkodziesięcioletnich wprawdzie zabiegach, ale czyż te zabiegi mogły być przykremi?
Zabiegi w salonach ministeryalnych, polegające na słodkich uśmiechach, na zgrabnie wniesionych toastach, we właściwym czasie rzuconych kartach, na wyuczonej lojalnej mówie, na ślicznych ukłonach, a później na wspaniałem przyjmowaniu tego, czego sam tyle się naszafował….
We fraku, z uśmiechem na ustach, w lakierowanym buciku, przeszedł przez życie i siłą woli, wspartej sprytem i frazesami, doszedł do celu.
Nietylko, że doszedł, że miał wszystkie uciechy i słodycze znane temu tylko, który gdzieś szedł i tam zaszedł, oprócz tego miał jeszcze niekażdemu z tych piechotników celu daną, wielką rozkosz, rozkosz pozostawienia komuś swego dzieła i jego historyi, pozostawienia tradycyi z zapewnieniem, że ta nie zaginie.
Hrabia miał syna Romana, który przejął się własnym swym ojcem, który jeszcze w bluzie i krótkich spodniach robił już wrażenie małego członka izby panów, którzy en herbe obiecywał posiadać wszystkie cechy indywidualne, osobliwe, zazdroszczone, choć obrzydliwe, pomagające do karyery i stanowiska, choć ujemne, sympatyczne i wstrętne, polegające na obłudzie i fałszu, a zarazem sprycie i przenikliwości, cechy, któreby filozof mógł filozofowi XIX – go stulecia, żyjącemu w Galicyi, określić dwoma słowy: "świeży hrabia".
Hrabia był świeżym hrabią – tak – powtarzam i dostatecznie zrozumiale zapewnie dla tych, którzy czują, jeźli nie analizują wszystkie odcienia charakterów, tych obdarzonych nowym tytułem, konstytucyjnego tronu.
Jak ojciec, tak i syn mieli wszystkie odcienia i zarysy, wszystkie pociągi pędzla tego, malowidła, którem w zbyt wielu egzemplarzach Wiedeń zaludnia Galicyę, a o których powstawaniu dowiadujemy się "z Gazety Lwowskiej" a których cicho najczęściej zowiemy "świeżymi hrabiami", na których dawniejsi patrzą z ukosa a przyszli z zazdrością.
Zastępy te się mnożą, dopomaga im i stolica apostolska i czekać i spodziewać trzeba się chwili, w której wraz z księciem oryginałem będziemy mówić: "nowy frak , nowy hrabia".
Hrabia Anastazy był jednym z pierwszych, utytułowanym w chwili, w której jeszcze nie wszystkie nosy miały wyżli węch karyery i w której więc ci, co go mieli, podwójnie byli oceniani i wynadgradzani.
A jaki węch miał! – trudno opisać. – Trudno określić a nawet spisać wszystkie oznaki tego rodzaju powonienia, któremu torując drogę do szafarzy, torowała powoli gościniec do fortuny, nazwiska, stanowiska – stanowiska wyjątkowego, bo genialnie maskującego osobiste tylko widoki i cele, pychy, którą on i epoka zwali i jeszcze zowią ambicyą i rozumem.
Rozum? – miał go, jeźli nie ten, który światy odkrywa we własnej duszy, który szczęście znajduje w swoim elemencie i z siebie go czerpie, to ten, który prowadzi do pozycyi i majątku, dwu potęg, które w zgniłej epoce naszego stulecia, zdają się wielu zupełnie wystarczać.
Wystarczały one i hrabiemu, – ba! zajęły wszystkie tętna jego moralnego ustroju i kosztem wszystkich innych uczuć, opanowały jego duszę.
Zapewne nieznanemi mu były te namiętności, które miotają bohaterami romansów i które robią bohaterów myśli i czynu, idealizmu i serca, – zapewne nie zaznał on pociech nieodmówionych i maluczkim świata, pociech ogniska domowego, szałów miłości, zapałów myśli, a później i tych, które jeszcze w wieku stygniejącym, odmładzają serca, ale też i znać ich nie chciał.
Z silnem postanowieniem zostania wielkim panem, wstąpił w szranki wojowników, mających zamiast szabli wolę, zamiast pistoletu, pomysły, zamiast konia, świat i ludzi – i zwyciężył.
Kosztem ilu przygłuszonych głosów duszy i serca, kosztem ilu gwałtów zadanych jeszcze nie pogwałconym uczuciom i popędom, kosztem wreszcie ilu upokorzeń, doszedł do mety, to druga, druga cała historya, której bolesne nuty nie wszyscy znają, bo odzywają się one tylko w szlachetnych, wybranych, a gwałtownych naturach.
Ze wszystkich tych danych człowiekowi do uszczęśliwienia siebie, zrobił on bezdźwięczne instrumenta, pomocne do dopięcia celu.
Zapały młodości świętéj stłumił, a siły jej dziewicze zużytkował na ślepém naśladowaniu pierwowzorów, z małżeństwa zrobiwszy jeden potężny stopień zbliżający go do karyery wymarzonéj; z życia, jedno pasmo ukłonów i zabiegów, światowych podłości i fałszywych frazesów, któremi z obliczem stereotypowo uśmiechniętém się zasilając, dążył, biegł, pędził do mety. A doleciawszy, dopiero się spostrzegł, że próżność, którą zwał ambicyą, nie ma granicy, byłby biegł daléj, gdyby go pedogra nie była zmusiła do wykrzywiania się, zamiast uśmiechania, byłby biegł daléj konwulsyjnie pod uśmiechem maskując cierpienie fizyczne, a może i moralne, gdyby nie spotkał się z synem w przedsionku, z którego on wychodził, a do którego syn jego wchodził. Zamiast zawołać do niego:
– Wychodzę, ty nie wchodź! – uchylił przed niedorostkiem podwoje sal i apartamentów napełnionych uperfumowanym tłumem o obliczach, wybladłych pracą namiętną pychy i chciwości, – i zawołał z przekonaniem może popsutego:
– Tu, życie, ztąd dostojności płyną, tu zaszedłem ja, gdzież ty zajdziesz, ztąd wychodząc.
Sam więc się wycofał, zostawiając zastępcę – syna – o ileż ten miał łatwiejszą drogę, jeźli tylko miał ojca charakter.
Jedną z pierwszych rad, jaka mu dał wprowadzając go, rzucając w świat, z którego wyszedł, magnatem udekorowanym i utytułowanym, była w tych słowach:
– Pamiętaj, że od ciebie zależy twoje życie, bądź giętkim, jak sprężyna, ślizgim jak ryba, nie szczędź ukłonów, szafuj uśmiechami i frazesami, bądź wytrwały, i nie zniechęcaj się, pukaj, dopóki ci nie otworzą drzwi, które ci pod nosem zamknięto, wciskaj się, gdy się uchylą, powracaj wyrzucony, byś mógł sam później wyrzucać.
W tym rodzaju napisany był kodeks, który hrabia Anastazy chciał wpoić w rozwijającego się dopiero syna, – a gdy ujrzał, iż młody Roman, czy się zdawał, czy rzeczywiście naukami i przykładem się przejął, usunął się, przekonany, że ten nie zawiedzie jego nadziei, że dalej nawet zajdzie, niż on może.
Nie przypuszczał, by w Romanie mogły tkwić lub się obudzić zarody strasznie stojące na przeszkodzie karyerowskim po wołaniom i budzące nieraz dzieła i tradycye arcylojalne.
Z Barwałdu więc przypatrywał się i śledził ukochanego syna, któremu, że nie mógł podobnie jak jego sąsiad, książe, przekazać dziedzicznego tytułu dającego fikcyjne miejsce 'bez znaczenia w izbie panów, żałował.
Z Barwałdu listami podsycał te już budzące się, jak ciepłe wino szampańskie, ambicye pyszne i próżne dwudziesto-ośmio-letniego Romana, który, jeżeli nie był duszą i charakterem, to był wszystkiemi ich pozorami, karierowiczem, we śnie widzącym się namiestnikiem, lub ministrem.
Bo mógł mieć dno tej niewyczerpanej studni, jaką jest dusza, dno inne, szlachetne i idealne, ale czyż mógł być innym jak jego ojciec pod względem przekonań i zasad, aspiracyi i żądz, syn hrabiego Anastazego.
Czyż mógł być w tym wieku dość wytrawnym i znającym siebie i duszę ludzką, jéj potrzeby i znać dostatecznie nuty głosów, któremi odzywają się drzemiące, bo nigdy nie budzone, uśpione może, bo usypiane, szlachetniejsze struny jestestwa.
Wychowany w atmosferze, która zdawała się szumieć pychą i zadowoleniem ojca, która lodowaciła wszystko strasznym realizmem, wychowany w przekonaniach o wielkości swego ojca, w głębokiej pogardzie dla wszystkiego, co nie prowadziło do złota lub orderu; nie widział nic, prócz tego. Człowiek zapewne zaczynał się u niego od c… k… szambelana, a kończył na ministrze, nie marszałku, który tak mało pobiera pensyi. – Innych, ludzi skromnych, gospodarzy, filozofów, ludzi nieproszonych na oficyalne obiady, boby na nich z nudów poumierali, nieuganiających się na wyborach, nieprzedpokojujących u ministrów i szafarzy konstytucyjnych błyskotek, uważał zapewne on, tak jak i ojciec jego, za nieludzi.
W Barwałdzie siedział hrabia Anastazy szanując do śmieszności swoje zdrowie, które, jak sam mówił, było koniecznie potrzebném, by mógł się doczekać chwili, w którejby Roman przed sobą widział jasną, jak c… k… gościniec – drogę.
Gdy mu pedogra dokuczała, sykał z bólu i wzywał doktorów, a gdy cierpienie ustało – szeptał:
– Jeszcze będę na balu u starosty Jarczowskiego.
Starostą Jarczowskim miał być syn jego i… równocześnie zawsze w wyobraźni swéj zawsze bujnej, choć starej, widział się wchodzącym i przykrytym orderami na pierwszy bal u starosty w Jarczowie, a potem już ze spokojem prawie, przypatrywał się swojemu pogrzebowi, z śpiewem i piórami, pochodnią i mowami i słyszał, jak się ktoś w tłumie pyta: "Czyj to pogrzeb?" – i odpowiédź szumną: "hrabiego Barwałdzkiego"… i tytuły…
Tak marzył stary hrabia – pracując z Barwałdu nad przyspieszeniem awansu, nad uzyskaniem protekcyi dla ukochanego syna, ukochanego, bo wkrótce, jak sądził, starosty – a później – namiestnika.
Odzyskiwał zdrowie i siły, wolę i ochotę, dowcip i pomysły, gdy chodziło o uzyskanie tego lub owego, dla Romana.
Rozpisywał listy, przypominał się pamięci starych książąt i hrabiów, winszował jeszcze z Barwałdu imienin i urodzin starym i dogorywającym jak i młodym i pnącym się dygnitarzom w przypuszczeniu, że mogą być synowi pomocni.
Protekcyja! wielkie słowo! znane od wieków, ale nigdy tak popularne jak w naszym wieku.
Protekcyą! wszechwładna pani – siłą któréj mali wychodzą na wielkich, i znów robią wielkich.
O! jakże w nią ślepo wierzył – stary hrabia! bo jak nikt, znał jej potęgę; nigdzie, choć wszędzie jaskrawą, tak błękitną, jak na drodze politycznych aspiracyi.
Żebrzące niej tłumy, widział zapełniające przedpokoje ministrów i radców, burmistrzów i redaktorów gazet – często wmieszany w ten tłum o wygiętych kadłubach, o schylonych głowach i chciwem spojrzeniu, czekał pojawienia się tego, który jeszcze się nie miał czasu wyprostować – od wczoraj minister, lub radca stanu – pozawczoraj jeszcze niezmęczony piechotnik konstytucyjnéj armji – téj armji, najsilniejszéj w nogach… niezmęczonéj w wycieraniu schodów gmachów publicznych i dywanów dygnitarzy.
Protekcyę! – silną protekcyę! – jak najwięcej protekcyi! – zapewnić swemu synowi, było celem hrabiego Anastazego, zajmującym go w samotności Barwałdzkiéj.
Biegali posłańcy na pocztę i przywozili listy, na które niecierpliwie wyczekiwał ex-dygnitarz Galicyjski, listy niekiedy od dawnego kolegi, czasem jeszcze o protekcyę rzadko wychodzące z urzędowej strony, a często od syna.
Pięknego dnia sierpniowego hrabia puszczając kłęby dymu na balkonie, wygodnie usadowił się na fotelu, gdy wszedł lokaj, przynosząc na tacy gazety "Lwowską" i "Czas", "Presse" i "Figaro"
i dwa listy, oba eleganckie, kwadratowe, prywatne.
Puściwszy kłąb dymu, popiwszy kawą, wziął się hrabia do czytania.
Piérwszy był od syna – téj treści:
"Kochany ojcze! – Uszczęśliwił mnie. Twój list, z którego widzę, że zamiary moje małżeńskie widzisz przychylniejszem okiem, niżem przypuszczał; Marietta jest śliczna i kocha Cię podwójnie, przeczytawszy Twój list, w którym obiecujesz mieć ojcowskie czułe uczucie dla tej, którą wybrałem. – Przyspieszyliśmy zaręczyny i odbędą się dnia piątego października, naturalnie, jeźli na ten czas wygodnem Ci będzie, ojcze, przyjechać.
"Jestem szczęśliwy, i podwójnie szczęśliwy dowiedziawszy się, że małżeństwo moje, jak piszesz, odpowiada Ci pod każdym względem.
"Ożeniony, pewniejszym krokiem, będę zmierzał, piszesz, do celu, silniej utrzymam się na stanowisku zakreśloném, którego wymaga moja karyera.
Wolą starostami mianować ludzi żonatych, którzy mogą prowadzić dom otwarty, a Marietta, quelle charmante maittresse de maison!
"Oczekuję telegramu, kiedy przyjedziesz, a tymczasem całuję Twoje ręce syn Roman".
Hrabia się zamyślił.
– Małżeństwo to konieczne głupstwo – mruknął – żeni się… zaręczyny… śpieszy się… czyżby zakochany… – machnął ręką i rozerwał drugą kopertę.
– Cher ami! – Dziękuję Ci za pamięć – jestem prawie zdrowy, ale jadę do morza. Wiedeń o téj porze zaczyna się ruszać, cesarzowa już w stolicy, cesarz z Schönbrunn przyjeżdża codzień na posiedzenia.
"Przypominam Ci kandydaturę Alfreda, dużo od Ciebie zależy. – Ale à propos, mogę Ci donieść, że mianowanie Twego syna starostą Zdanowskim jest sous nappe – jaki początek! powszechne uznanie. – Nasz kochany minister widział go w Zdanowie i jest pod jego urokiem. Twój syn! – dość powiedzieć. – Nie wątpisz, że go ciągle mam na oku. – Jeszcze raz przypominając Ci Alfreda, ściskam Cię stary przyjacielu.
Wallmann.
Hrabia pogrążył się w zadumie.
– Roman lada dzień starostą – szeptał – to zmienia wszystko – Roman, ka – waler, dziecko, starostą…. Kochany Wallmann! – Roman głupio się żeni… i nie na czasie… Roman lepiejby się mógł ożenić….
Nastąpiło długie dumanie, hrabia z głową wywróconą na tył fotelu, przeciągając ręką po czole, myślał – myślał długo… – godzinę… dwie….
Otrząsł się – zadzwonił – pojawił się lokaj.
– Dziś wieczór pojedziemy do Zdanowa, Janie – wymówił spokojnie i znów jakby drzemał na fotelu.II.
Zdanów – miasteczko Galicyjskie podobne jak kropla wody do innych. Sącza, Wadowic, Bochni, Stanisławowa, mniejszych lub większych.
Zdanów, – miasteczko powiatowe, ze swem starostwem, którego pryncypał liczył się do urzędników dostojniejszych kraju, ze swym kościołem, z którego wylęgające tłumy co niedziela, dzieliły się na grupy i udawały co niedziela – od lat – w tym samym kierunku.
Niedziela w miasteczku prowincyonalnem, to uroczystość, uroczystość dla wszystkich stanów, które gromadzi parafia.
Widzieć wylegający z kościoła parafialnego miasteczka powiatowego, różnobarwny tłum, to dość dla spostrzegacza, by odgadł i dokładnie poznał nietylko miasteczko, ale i okolicę, nietylko twarze i fizyognomie, ale uczucia i namiętności.
Niedziela w małej mieścinie, to nawet ciekawe studium dla malarza i powieściopisarza, będąc ciekawem dla satyryka i karykaturzysty.
Ileż tam można spotkać znikających typów, iluż niewychylających nosa poza parafię oryginałów, ileż prześmiesznych min i strojów, ileż żywych karykatur, karykatur i dusz i serca, bo ileż tam można odgadnąć małostek, głupstw, śmiesznostek jeszcze jaskrawych, bo cywilizacya nasza wypędziwszy je ze świata lub zakrywszy, pozwalała im się rozsiedlić po miasteczkach, by bawić się tymi parafianami strojów, chodu, głosu i mowy, parafianami myśli i uczuć.
Zdanów – to typ miasteczka Galicyjskiego.
Powiedzieliśmy, że bohater naszego opowiadania, Roman Barwałdzki, był komisarzem przy Zdanowskiem starostwie.
Obraz nie malowniczy, bo malowniczą może być tylko natura lub sztuka, ani pierwszej ani drugiej przypominać nie może obrazek małomiejskiej parafji… – trywialny, jak nic na świecie w swej bezmyślnej pobożności, w swem nieudolnem naśladownictwie, w swym śmiesznym a jaskrawym kolorycie.
Już Zdanowski rynek kolorował się różnemi barwami od rozpraszających się po nim ludzi, gdy jeszcze z kościoła już nie masami wychodzili ludzie – domyślić się może czytelnik – arystokracya Zdanowska.
I na części rynku przed kościołem, tworzyły się powoli i coraz to rosły gromady pobożnych, a przed frontem zajeżdżały paradne ekwipaże, których furmani świą – teczniejsze od uroczystości i godniejsze od swych panów, mieli miny.
I robił się gwar, hałas, szeptanie i coraz głośniejsze rozmowy i przywitania, w których naturalnie nie mogło się obejść bez francuzkich wykrzyków i frazesów.
W zgromadzonem już towarzystwie, nie tłumie, spostrzegałeś i jakieś mundury państwowe i galowe, złociste czako ułańskie i na czarnym surducie migotał order z austryackim orzełkiem, a od kółka do kółka przechadzał się podkręcając wąsa i trzymając karabelę jaskrawy od atłasu, guzików i złocistego pasa, a niebieskich wylotów polonus.
Cóżby to być mogło? – cóż znaczyła ta gala z narodowym strojem i czakiem, ta gala w minach, w rozpromienionem obliczu pana starosty, którego obsypywała komplementami jakaś dama francuzka, w tryumfujących spojrzeniach oficerów, w błogim uśmiechu księdza kanonika, którego wychodzącego ze świątyni, witali dystyngowani parafianie.
Działo się to piątego października, obchodzono więc cesarskie imieniny.
Władze i wojsko w paradzie – ztąd to niedziela była uroczystszą, ztąd to aż dwa w Zdanowie ze skrzyń wyszły kontusze, ztąd to taki zjazd lojalnej okolicy.
Zgiełk robił się coraz większy.
Kanonik sobie, pan starosta sobie prosili na wódkę i przekąski.
Jedni pozostawali, inni opuszczali miasto, co chwila odjeżdżał jakiś ekwipaż próżny, czy napełniony pogardzającymi, lub nieproszonymi na tradycyonalne śniadanko do kanonika, lub prawie oficyalne zebranie u starosty.
Pan starosta, człowiek jeszcze młody, stał blisko kościoła, jakby czekał jeszcze na kogoś, z miną zadowoloną, uśmiechem dowcipnym rozmawiał z przy nim stojącym młodzieńcem.
Ten ostatni ubrany według ostatniego żurnalu paryskiego, blondyn z angielskimi rzadkimi faworytami, wygolony, zresztą przystojny rysami, choć nie sympatyczny sztywną i napuszoną miną.
Wysoki, bardzo młody, ale z miną dyplomaty, a godnością czującego swą wyższość, rozglądał się po ruszającym się tłumie, rozmawiając półsłówkami ze starostą, czesał palcami swoje rzadkie, lecz charakterystyczne angielskie i sportmańskie bo rude faworyty.
Z kościoła już prawie nie wychodzono, wypróżnił się. Nagle lokaj w pełnej liberyi, kamaszach, fraku szafirowym, kapiący niemal od złota wybiegł ze świątyni, i z pośpiechem nadzwyczajnym, z niepojętą godnością, deberdujący prawie niezrozumiałą pychę, skinął w stronę ekwipaży.
W oka mgnieniu zajechał przed front kościoła amerykan zaprzągnięty gniademi anglikami, osadzonemi na miejscu przez wprawną rękę kutschera mogącego się popisywać w "Praterze", który nieruchomy, z wyprężonemi lejcami, z brodą w kołnierzyku, którego końce zakrywały czarne faworyty, z oczami wlepionemi między uszy końskie, stał na tylnem miejscu.
Ekwipaż robił niezarzucalne wrażenie; nie mieli nic do zarzucenia oficerowie.
– Ganz fesch! – zawołał pułkownik.