Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hrabia-starosta: Tom 1 studium współczesne. - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hrabia-starosta: Tom 1 studium współczesne. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 264 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Stu­dium Współ­cze­sne.

Tom I.

War­sza­wa.

Na­kład Ge­be­th­ne­ra i Wol­l­fa.

1885.

Przed paru jesz­cze laty, w jed­nej z naj­lud­niej­szych i naj­żyź­niej­szych oko­lic Ga­li­cyi, wy­so­kie sta­no­wi­sko zaj­mo­wał hra­bia Ana­sta­zy Bar­wałdz­ki.

Za­wdzię­czał je na­zwi­sku nie sta­ro­żyt­ne­mu lecz uszom na­szym przy­swo­jo­ne­mu, du­żej for­tu­nie, wła­snej swej woli, oko­licz­no­ściom a naj­wię­cej może py­sze, któ­ra mu ka­za­ła do­bi­jać się o to, co daje sta­no­wi­sko, a po co fi­lo­zo­fo­wie tego świa­ta czę­sto nie się­ga­ją, mniej zaś spryt­ni jak hra­bia Ana­sta­zy, czę­sto wy­pusz­cza­ją, lub nie chwy­ta­ją.

Hra­bia Bar­wałdz­ki li­czył wte­dy lat sześć­dzie­siąt i jak­kol­wiek zdrów, czer­stwy i pra­wie mło­dy umy­słem, wy­co­fał się z wiru świa­ta i in­tryg po­li­tycz­nych, któ­re cho­ro­bli­wie opa­no­waw­szy Ga­li­cyę i nim mio­ta­ły.

A może zaj­mo­wa­ły go one jesz­cze o ile echa ich do­cho­dzi­ły do sa­lo­nów Bar­wał­du, o ile przy­śpie­sza­ły sen lub straw­ność, od­zy­wa­ją­ce się w or­ga­nach pra­ssy Ga­li­cyj­skiej, któ­rej fo­lia­ła­mi za­ba­zgra­nej bi­bu­ły hra­bia ota­czał się w łóż­ku, przy czar­nej ka­wie po obie­dzie i gdzieś i kie­dyś jesz­cze za­pew­ne.

Uśmie­chem iro­nicz­nym czło­wie­ka, któ­ry po­wie­dział: "do­bry wie­czór" jeź­li nie "do­bra­noc" ewe­ne­men­tom ży­cia kon­sty­tu­cyj­ne­go, wi­tał sen­sa­cyj­ne wia­do­mo­ści, czy­tał mowy pana mar­szał­ka i po­słów, a przy­mru­ża­jąc oczy i pusz­cza­jąc kłąb dymu z ha­wań­skie­go cy­ga­ra, że­gnał ar­ty­ku­ły któ­re­by nim były nie­daw­no jesz­cze po­ru­sza­ły, jeź­li nie mio­ta­ły.

Kon­sty­tu­cya! opo­zy­cya! Stań­czy­ki! ra­dy­ka­ły! – były to sło­wa, któ­re usta jego wy­mru­ki­wa­ły czę­sto z tą samą wi­bra­cyą gło­su, z kom­plet­ną obo­jęt­no­ścią tonu.

Hra­bia owdo­wiał lat temu kil­ka, ma­jąc jed­ne­go syna tyl­ko, któ­ry ści­gał (nie szedł nią) ka­ry­erę po­li­tycz­ną i w tej chwi­li był ko­mi­sa­rzem w Zda­no­wie, żył ży­ciem ka­wa­ler­skiem, oto­czo­ny tem wszyst­kiem co sam po­two­rzył, dzie­ła­mi swe­go gu­stu, swych upodo­bań, swej py­chy.

Nie nu­dził się; bo wspo­mnie­nia, któ­re mi­go­ta­ły w kłę­bach dymu, sze­le­ścia­ły w szu­mie li­ści Bar­wałdz­kie­go par­ku, prze­ma­wia­ły z przed­mio­tów apar­ta­men­tu, jak­by ży­cie, ży­cie wspo­mnień, two­rzy­ły w at­mos­fe­rze hra­bie­go.

I trze­ba go było wi­dzieć, by po­jąć całą po­tę­gę, cały urok wspo­mnień, trze­ba było go wi­dzieć sie­dzą­ce­go na bal­ko­nie Bar­wałdz­kim z "Ga­ze­tą Lwow­ską" opusz­czo­ną na ko­la­nach, roz­glą­da­ją­ce­go się przy­mru­żo­ne­mi ocza­mi po roz­ta­cza­ją­cej się oko­li­cy, któ­ra wy­cię­te­mi miej­sca­mi w par­ku po­ka­zy­wa­ła sie­dzą­ce­mu hra­bie­mu dal­sze i bliż­sze miej­sco­wo­ści – fol­war­ki Bar­wałdz­kie­go klu­cza, któ­ry zło­śli­wi, a może za­zdro­śni są­sie­dzi "szwarz­gel­be­row­ską fun­da­cyą", – zwa­li.

Hra­bia był całe ży­cie ar­cy­lo­jal­ny!

Nie nu­dził się, bo my­ślał o so­bie, o swo­ich czy­nach i dzie­łach, o swo­ich chwi­lach try­um­fu, jeź­li try­um­fem moż­na na­zwać uczu­cie bom­blu­ją­ce pysz­ne pier­si, jak le­żą­cy na niej, wy­kroch­ma­lo­ny pla­stron ko­szu­li.

Nie nu­dził się, bo wspo­mnie­nia jego były ubar­wio­ne, uroz­ma­ico­ne i przy­jem­ne, jeź­li ta­kie­mi są wspo­mnie­nia czło­wie­ka, któ­ry do­piął celu, któ­ry całe ży­cie, cho­dząc po dy­wa­nie lek­ko i wy­god­nie, roz­wi­jał kłę­bek po­mo­ta­ny, ja­kim jest za­ło­że­nie w ży­ciu każ­de­go czło­wie­ka.

Temu lat czter­dzie­ści wi­dział się łak­ną­cym bo­gactw, szpa­le­rów wy­fra­ko­wa­nych istot, ukło­nów sto­so­wa­nych ka­pe­lu­szy, ofi­cy­al­nych obia­dów z mo­wa­mi i to­a­sta­mi, szpalt za­peł­nio­nych jego oso­bą, na­zwi­skiem, dzien­ni­ków, – czuł jesz­cze szum, jaki hu­czał w jego gło­wie na samą myśl tych roz­ko­szy, czuł śli­nę przy­cho­dzą­cą do ust na samo przy­pusz­cze­nie c… k… obia­dów i ar­cy­ksią­żę­cych przy­jęć.

I te wszyst­kie ma­rze­nia mło­do­ści, am­bi­cyi, py­chy zre­ali­zo­wa­ły się jak w fe­ryi ope­ry.

Dziś zmę­czo­ny nie­mi jeź­li nie na­sy­co­ny, ob­je­dzo­ny, jeź­li nie syty, rzu­cał my­ślą w prze­szłość i wte­dy mi­ga­ły jak bar­wy w go­rącz­ce w naj­więk­szym nie­ła­dzie i nie­po­rząd­ku, szu­mią­ce i oszo­ło­mia­ją­ce ob­ra­zy i ob­raz­ki z książ­ki jego ży­cia.

Tłu­my wy­fra­ko­wa­ne i umun­du­ro­wa­ne na­peł­nia­ły, jak­by po­wie­trze, brzmia­ły gło­sy, gło­sy zna­ne mow­ców, lał się szam­pan, gra­ła mu­zy­ka, za­jeż­dża­ły ekwi­pa­źe, jak­by pę­dzo­ne wia­trem le­cia­ły i sze­le­ścia­ły ak­cye i gul­de­ny, dźwię­cza­ły du­ka­ty, błysz­cza­ły na czar­nem tle, czar­ne­go suk­na niby prze­strze­ni, niby fra­ka, or­de­ry i klu­cze zło­te – ro­bił się szmer, hra­bia spusz­czał za­ło­żo­ną nogę – to prze­cho­dził mi­ni­ster – ro­bił się ru­mor – hra­bia wsta­wał – ga­sło cy­ga­ro, wy­la­ty­wa­ła ga­ze­ta – to prze­su­wał się ce­sarz… – zja­wi­sko zni­ka­ło.

Hra­bia sie­dział na gan­ku – drze­mał – uśmie­chał się.

Nie zmar­no­wa­łem ży­cia – szep­tał – opusz­cza­jąc bal­kon i wol­no wlo­kąc się tro­chę, dą­żył na po­obied­nią drzem­kę.

Tak żył już od lat kil­ku; nie pra­gnąc naj­mniej­szej zmia­ny, po­grą­żo­ny w cho­ro­bie a może nie cho­ro­bie tyl­ko cno­cie, jaką jest wła­sna sie­bie ad­mi­ra­cya.

Dom par­te­ro­wy, pra­wie pa­łac o wspa­nia­łych apar­ta­men­tach, przez nie­go wy­sta­wio­ny, fol­war­ki przez nie­go na­by­te i urzą­dzo­ne, ogro­dy we­dług jego pla­nu prze­pro­wa­dzo­ne.

W sa­lo­nie stał jesz­cze fo­tel, na któ­rym sie­dział był ar­cy­ksią­że, miesz­ka­ją­cy u nie­go przy­by­ły na ćwi­cze­nia woj­sko­we, w sali ja­dal­nej wi­sia­ły por­tre­ty przod­ków, i wszy­scy się do nie­go uśmie­cha­li, i ci sta­rzy, za­pró­sze­ni cza­sem, w kon­tu­szach, o fi­glar­nych i roz­pi­tych mi­nach za­ścian­ko­wych i ci nowi, czy od­no­wie­ni bo wer­nik­sem lśnią­cy, a może po­kom­po­no­wa­ni w pe­ru­kach, or­de­rach i mun­du­rach.

O tej ga­le­ryi opo­wia­da­no dzi­wy.

Kasz­te­lan Lu­bo­mir­ski wi­szą­cy w Pod­hor­cach czy gdzieś, miał do sie­bie po­dob­niu­teń­kie­go w Bar­wał­dzie, któ­ry był pra­dzia­dem hra­bie­go Ana­sta­ze­go – a więc kasz­te­la­nem Bar­wałdz­kim, a nie Lu­bo­mir­skim.

Ksią­że raz bę­dąc w Bar­wał­dzie, rzu­ca­jąc okiem na por­tret ry­cer­ski i sta­ry, pod któ­re­go wy­cho­wał się okiem, za­wo­łał:

– To!…

– To mój pra­dziad, kasz­te­lan Za­kro­czym­ski – prze­rwał hra­bia Ana­sta­zy.

W rok póź­niej hra­bia był u księ­cia, któ­ry mu po­ka­zy­wał fa­mi­lij­ną ga­le­ryę – zbladł wi­dząc swo­je­go pra­dzia­da.

– A to, twój pra­dziad – za­wo­łał ksią­że – kasz­te­lan….

– Za­kro­czym­ski! – do­dał nie drgnąw­szy hra­bia Ana­sta­zy….

– Za­wsze lo­jal­ny – mruk­nął ksią­że do ko­goś…

Ta­kie wy­my­śla­ła za­zdrość aneg­do­ty na hra­bie­go – za­zdrosz­czo­no mu jego ro­sną­ce­go ma­jąt­ku, po­wo­dze­nia, sym­pa­tyi u dwo­ru, mów, za któ­re gwiz­da­li ra­dy­ka­ły" a któ­rym po­dob­no po­ta­ki­wał Jego Eks­ce­len­cya, pan na­miest­nik….

Po­wo­li hra­bia Ana­sta­zy szedł wy­tknię­tą dro­gą, któ­ra ozdo­biw­szy go ty­tu­łem hra­biow­skim roku 57, zro­bi­ła go człon­kiem do­ży­wot­nim izby pa­nów w 70 – tym.

Ra­zem z nim awan­so­wa­li i przod­ko­wie w sali ja­dal­nej, i 71, jak twier­dzi­li są­sie­dzi, ja­kiś qu­asi­mo­do z XVI – go wie­ku, wi­szą­cy nad ko­mi­nem, zo­stał kasz­te­la­nem, a kasz­te­lan, po­dob­ny do Lu­bo­mir­skie­go, zo­stał wo­je­wo­dą Za­kro­czym­skim.

Któż nie zna sła­bo­stek? – do­brze, że pan Ana­sta­zy miał tyl­ko ta­kie, któ­re mo­gły spra­wić nie­po­rzą­dek w spi­sie por­tre­tów pol­skich za­mie­rzo­nym przez hra­bie­go K. P., bo mógł mieć zna­cze­nie gor­sze.

Hra­bia, jeź­li po­mi­nie­my te sła­bost­ki, któ­re wy­ra­dzał strasz­ny szum jego pysz­nej na­tu­ry, był czło­wie­kiem ro­zum­nym, cze­go mu nikt od­mó­wić nie mógł, a każ­dy przy­znać mu­siał, wi­dząc go w sześć­dzie­sią­tym roku ży­cia , od­po­czy­wa­ją­cym na lau­rach, po kil­ko­dzie­się­cio­let­nich wpraw­dzie za­bie­gach, ale czyż te za­bie­gi mo­gły być przy­kre­mi?

Za­bie­gi w sa­lo­nach mi­ni­ste­ry­al­nych, po­le­ga­ją­ce na słod­kich uśmie­chach, na zgrab­nie wnie­sio­nych to­a­stach, we wła­ści­wym cza­sie rzu­co­nych kar­tach, na wy­uczo­nej lo­jal­nej mó­wie, na ślicz­nych ukło­nach, a póź­niej na wspa­nia­łem przyj­mo­wa­niu tego, cze­go sam tyle się na­sza­fo­wał….

We fra­ku, z uśmie­chem na ustach, w la­kie­ro­wa­nym bu­ci­ku, prze­szedł przez ży­cie i siłą woli, wspar­tej spry­tem i fra­ze­sa­mi, do­szedł do celu.

Nie­tyl­ko, że do­szedł, że miał wszyst­kie ucie­chy i sło­dy­cze zna­ne temu tyl­ko, któ­ry gdzieś szedł i tam za­szedł, oprócz tego miał jesz­cze nie­każ­de­mu z tych pie­chot­ni­ków celu daną, wiel­ką roz­kosz, roz­kosz po­zo­sta­wie­nia ko­muś swe­go dzie­ła i jego hi­sto­ryi, po­zo­sta­wie­nia tra­dy­cyi z za­pew­nie­niem, że ta nie za­gi­nie.

Hra­bia miał syna Ro­ma­na, któ­ry prze­jął się wła­snym swym oj­cem, któ­ry jesz­cze w blu­zie i krót­kich spodniach ro­bił już wra­że­nie ma­łe­go człon­ka izby pa­nów, któ­rzy en her­be obie­cy­wał po­sia­dać wszyst­kie ce­chy in­dy­wi­du­al­ne, oso­bli­we, za­zdrosz­czo­ne, choć obrzy­dli­we, po­ma­ga­ją­ce do ka­ry­ery i sta­no­wi­ska, choć ujem­ne, sym­pa­tycz­ne i wstręt­ne, po­le­ga­ją­ce na ob­łu­dzie i fał­szu, a za­ra­zem spry­cie i prze­ni­kli­wo­ści, ce­chy, któ­re­by fi­lo­zof mógł fi­lo­zo­fo­wi XIX – go stu­le­cia, ży­ją­ce­mu w Ga­li­cyi, okre­ślić dwo­ma sło­wy: "świe­ży hra­bia".

Hra­bia był świe­żym hra­bią – tak – po­wta­rzam i do­sta­tecz­nie zro­zu­mia­le za­pew­nie dla tych, któ­rzy czu­ją, jeź­li nie ana­li­zu­ją wszyst­kie od­cie­nia cha­rak­te­rów, tych ob­da­rzo­nych no­wym ty­tu­łem, kon­sty­tu­cyj­ne­go tro­nu.

Jak oj­ciec, tak i syn mie­li wszyst­kie od­cie­nia i za­ry­sy, wszyst­kie po­cią­gi pędz­la tego, ma­lo­wi­dła, któ­rem w zbyt wie­lu eg­zem­pla­rzach Wie­deń za­lud­nia Ga­li­cyę, a o któ­rych po­wsta­wa­niu do­wia­du­je­my się "z Ga­ze­ty Lwow­skiej" a któ­rych ci­cho naj­czę­ściej zo­wie­my "świe­ży­mi hra­bia­mi", na któ­rych daw­niej­si pa­trzą z uko­sa a przy­szli z za­zdro­ścią.

Za­stę­py te się mno­żą, do­po­ma­ga im i sto­li­ca apo­stol­ska i cze­kać i spo­dzie­wać trze­ba się chwi­li, w któ­rej wraz z księ­ciem ory­gi­na­łem bę­dzie­my mó­wić: "nowy frak , nowy hra­bia".

Hra­bia Ana­sta­zy był jed­nym z pierw­szych, uty­tu­ło­wa­nym w chwi­li, w któ­rej jesz­cze nie wszyst­kie nosy mia­ły wy­żli węch ka­ry­ery i w któ­rej więc ci, co go mie­li, po­dwój­nie byli oce­nia­ni i wy­nad­gra­dza­ni.

A jaki węch miał! – trud­no opi­sać. – Trud­no okre­ślić a na­wet spi­sać wszyst­kie ozna­ki tego ro­dza­ju po­wo­nie­nia, któ­re­mu to­ru­jąc dro­gę do sza­fa­rzy, to­ro­wa­ła po­wo­li go­ści­niec do for­tu­ny, na­zwi­ska, sta­no­wi­ska – sta­no­wi­ska wy­jąt­ko­we­go, bo ge­nial­nie ma­sku­ją­ce­go oso­bi­ste tyl­ko wi­do­ki i cele, py­chy, któ­rą on i epo­ka zwa­li i jesz­cze zo­wią am­bi­cyą i ro­zu­mem.

Ro­zum? – miał go, jeź­li nie ten, któ­ry świa­ty od­kry­wa we wła­snej du­szy, któ­ry szczę­ście znaj­du­je w swo­im ele­men­cie i z sie­bie go czer­pie, to ten, któ­ry pro­wa­dzi do po­zy­cyi i ma­jąt­ku, dwu po­tęg, któ­re w zgni­łej epo­ce na­sze­go stu­le­cia, zda­ją się wie­lu zu­peł­nie wy­star­czać.

Wy­star­cza­ły one i hra­bie­mu, – ba! za­ję­ły wszyst­kie tęt­na jego mo­ral­ne­go ustro­ju i kosz­tem wszyst­kich in­nych uczuć, opa­no­wa­ły jego du­szę.

Za­pew­ne nie­zna­ne­mi mu były te na­mięt­no­ści, któ­re mio­ta­ją bo­ha­te­ra­mi ro­man­sów i któ­re ro­bią bo­ha­te­rów my­śli i czy­nu, ide­ali­zmu i ser­ca, – za­pew­ne nie za­znał on po­ciech nie­odmó­wio­nych i ma­lucz­kim świa­ta, po­ciech ogni­ska do­mo­we­go, sza­łów mi­ło­ści, za­pa­łów my­śli, a póź­niej i tych, któ­re jesz­cze w wie­ku sty­gnie­ją­cym, od­mła­dza­ją ser­ca, ale też i znać ich nie chciał.

Z sil­nem po­sta­no­wie­niem zo­sta­nia wiel­kim pa­nem, wstą­pił w szran­ki wo­jow­ni­ków, ma­ją­cych za­miast sza­bli wolę, za­miast pi­sto­le­tu, po­my­sły, za­miast ko­nia, świat i lu­dzi – i zwy­cię­żył.

Kosz­tem ilu przy­głu­szo­nych gło­sów du­szy i ser­ca, kosz­tem ilu gwał­tów za­da­nych jesz­cze nie po­gwał­co­nym uczu­ciom i po­pę­dom, kosz­tem wresz­cie ilu upo­ko­rzeń, do­szedł do mety, to dru­ga, dru­ga cała hi­sto­rya, któ­rej bo­le­sne nuty nie wszy­scy zna­ją, bo od­zy­wa­ją się one tyl­ko w szla­chet­nych, wy­bra­nych, a gwał­tow­nych na­tu­rach.

Ze wszyst­kich tych da­nych czło­wie­ko­wi do uszczę­śli­wie­nia sie­bie, zro­bił on bez­dź­więcz­ne in­stru­men­ta, po­moc­ne do do­pię­cia celu.

Za­pa­ły mło­do­ści świę­téj stłu­mił, a siły jej dzie­wi­cze zu­żyt­ko­wał na śle­pém na­śla­do­wa­niu pier­wo­wzo­rów, z mał­żeń­stwa zro­biw­szy je­den po­tęż­ny sto­pień zbli­ża­ją­cy go do ka­ry­ery wy­ma­rzo­néj; z ży­cia, jed­no pa­smo ukło­nów i za­bie­gów, świa­to­wych pod­ło­ści i fał­szy­wych fra­ze­sów, któ­re­mi z ob­li­czem ste­reo­ty­po­wo uśmiech­nię­tém się za­si­la­jąc, dą­żył, biegł, pę­dził do mety. A do­le­ciaw­szy, do­pie­ro się spo­strzegł, że próż­ność, któ­rą zwał am­bi­cyą, nie ma gra­ni­cy, był­by biegł da­léj, gdy­by go pe­do­gra nie była zmu­si­ła do wy­krzy­wia­nia się, za­miast uśmie­cha­nia, był­by biegł da­léj kon­wul­syj­nie pod uśmie­chem ma­sku­jąc cier­pie­nie fi­zycz­ne, a może i mo­ral­ne, gdy­by nie spo­tkał się z sy­nem w przed­sion­ku, z któ­re­go on wy­cho­dził, a do któ­re­go syn jego wcho­dził. Za­miast za­wo­łać do nie­go:

– Wy­cho­dzę, ty nie wchodź! – uchy­lił przed nie­do­rost­kiem po­dwo­je sal i apar­ta­men­tów na­peł­nio­nych uper­fu­mo­wa­nym tłu­mem o ob­li­czach, wy­bla­dłych pra­cą na­mięt­ną py­chy i chci­wo­ści, – i za­wo­łał z prze­ko­na­niem może po­psu­te­go:

– Tu, ży­cie, ztąd do­stoj­no­ści pły­ną, tu za­sze­dłem ja, gdzież ty zaj­dziesz, ztąd wy­cho­dząc.

Sam więc się wy­co­fał, zo­sta­wia­jąc za­stęp­cę – syna – o ileż ten miał ła­twiej­szą dro­gę, jeź­li tyl­ko miał ojca cha­rak­ter.

Jed­ną z pierw­szych rad, jaka mu dał wpro­wa­dza­jąc go, rzu­ca­jąc w świat, z któ­re­go wy­szedł, ma­gna­tem ude­ko­ro­wa­nym i uty­tu­ło­wa­nym, była w tych sło­wach:

– Pa­mię­taj, że od cie­bie za­le­ży two­je ży­cie, bądź gięt­kim, jak sprę­ży­na, śli­zgim jak ryba, nie szczędź ukło­nów, sza­fuj uśmie­cha­mi i fra­ze­sa­mi, bądź wy­trwa­ły, i nie znie­chę­caj się, pu­kaj, do­pó­ki ci nie otwo­rzą drzwi, któ­re ci pod no­sem za­mknię­to, wci­skaj się, gdy się uchy­lą, po­wra­caj wy­rzu­co­ny, byś mógł sam póź­niej wy­rzu­cać.

W tym ro­dza­ju na­pi­sa­ny był ko­deks, któ­ry hra­bia Ana­sta­zy chciał wpo­ić w roz­wi­ja­ją­ce­go się do­pie­ro syna, – a gdy uj­rzał, iż mło­dy Ro­man, czy się zda­wał, czy rze­czy­wi­ście na­uka­mi i przy­kła­dem się prze­jął, usu­nął się, prze­ko­na­ny, że ten nie za­wie­dzie jego na­dziei, że da­lej na­wet zaj­dzie, niż on może.

Nie przy­pusz­czał, by w Ro­ma­nie mo­gły tkwić lub się obu­dzić za­ro­dy strasz­nie sto­ją­ce na prze­szko­dzie ka­ry­erow­skim po wo­ła­niom i bu­dzą­ce nie­raz dzie­ła i tra­dy­cye ar­cy­lo­jal­ne.

Z Bar­wał­du więc przy­pa­try­wał się i śle­dził uko­cha­ne­go syna, któ­re­mu, że nie mógł po­dob­nie jak jego są­siad, ksią­że, prze­ka­zać dzie­dzicz­ne­go ty­tu­łu da­ją­ce­go fik­cyj­ne miej­sce 'bez zna­cze­nia w izbie pa­nów, ża­ło­wał.

Z Bar­wał­du li­sta­mi pod­sy­cał te już bu­dzą­ce się, jak cie­płe wino szam­pań­skie, am­bi­cye pysz­ne i próż­ne dwu­dzie­sto-ośmio-let­nie­go Ro­ma­na, któ­ry, je­że­li nie był du­szą i cha­rak­te­rem, to był wszyst­kie­mi ich po­zo­ra­mi, ka­rie­ro­wi­czem, we śnie wi­dzą­cym się na­miest­ni­kiem, lub mi­ni­strem.

Bo mógł mieć dno tej nie­wy­czer­pa­nej stud­ni, jaką jest du­sza, dno inne, szla­chet­ne i ide­al­ne, ale czyż mógł być in­nym jak jego oj­ciec pod wzglę­dem prze­ko­nań i za­sad, aspi­ra­cyi i żądz, syn hra­bie­go Ana­sta­ze­go.

Czyż mógł być w tym wie­ku dość wy­traw­nym i zna­ją­cym sie­bie i du­szę ludz­ką, jéj po­trze­by i znać do­sta­tecz­nie nuty gło­sów, któ­re­mi od­zy­wa­ją się drze­mią­ce, bo nig­dy nie bu­dzo­ne, uśpio­ne może, bo usy­pia­ne, szla­chet­niej­sze stru­ny je­ste­stwa.

Wy­cho­wa­ny w at­mos­fe­rze, któ­ra zda­wa­ła się szu­mieć py­chą i za­do­wo­le­niem ojca, któ­ra lo­do­wa­ci­ła wszyst­ko strasz­nym re­ali­zmem, wy­cho­wa­ny w prze­ko­na­niach o wiel­ko­ści swe­go ojca, w głę­bo­kiej po­gar­dzie dla wszyst­kie­go, co nie pro­wa­dzi­ło do zło­ta lub or­de­ru; nie wi­dział nic, prócz tego. Czło­wiek za­pew­ne za­czy­nał się u nie­go od c… k… szam­be­la­na, a koń­czył na mi­ni­strze, nie mar­szał­ku, któ­ry tak mało po­bie­ra pen­syi. – In­nych, lu­dzi skrom­nych, go­spo­da­rzy, fi­lo­zo­fów, lu­dzi nie­pro­szo­nych na ofi­cy­al­ne obia­dy, boby na nich z nu­dów po­umie­ra­li, nie­uga­nia­ją­cych się na wy­bo­rach, nie­przed­po­ko­ju­ją­cych u mi­ni­strów i sza­fa­rzy kon­sty­tu­cyj­nych bły­sko­tek, uwa­żał za­pew­ne on, tak jak i oj­ciec jego, za nie­lu­dzi.

W Bar­wał­dzie sie­dział hra­bia Ana­sta­zy sza­nu­jąc do śmiesz­no­ści swo­je zdro­wie, któ­re, jak sam mó­wił, było ko­niecz­nie po­trzeb­ném, by mógł się do­cze­kać chwi­li, w któ­rej­by Ro­man przed sobą wi­dział ja­sną, jak c… k… go­ści­niec – dro­gę.

Gdy mu pe­do­gra do­ku­cza­ła, sy­kał z bólu i wzy­wał dok­to­rów, a gdy cier­pie­nie usta­ło – szep­tał:

– Jesz­cze będę na balu u sta­ro­sty Jar­czow­skie­go.

Sta­ro­stą Jar­czow­skim miał być syn jego i… rów­no­cze­śnie za­wsze w wy­obraź­ni swéj za­wsze buj­nej, choć sta­rej, wi­dział się wcho­dzą­cym i przy­kry­tym or­de­ra­mi na pierw­szy bal u sta­ro­sty w Jar­czo­wie, a po­tem już ze spo­ko­jem pra­wie, przy­pa­try­wał się swo­je­mu po­grze­bo­wi, z śpie­wem i pió­ra­mi, po­chod­nią i mo­wa­mi i sły­szał, jak się ktoś w tłu­mie pyta: "Czyj to po­grzeb?" – i od­po­wi­édź szum­ną: "hra­bie­go Bar­wałdz­kie­go"… i ty­tu­ły…

Tak ma­rzył sta­ry hra­bia – pra­cu­jąc z Bar­wał­du nad przy­spie­sze­niem awan­su, nad uzy­ska­niem pro­tek­cyi dla uko­cha­ne­go syna, uko­cha­ne­go, bo wkrót­ce, jak są­dził, sta­ro­sty – a póź­niej – na­miest­ni­ka.

Od­zy­ski­wał zdro­wie i siły, wolę i ocho­tę, dow­cip i po­my­sły, gdy cho­dzi­ło o uzy­ska­nie tego lub owe­go, dla Ro­ma­na.

Roz­pi­sy­wał li­sty, przy­po­mi­nał się pa­mię­ci sta­rych ksią­żąt i hra­biów, win­szo­wał jesz­cze z Bar­wał­du imie­nin i uro­dzin sta­rym i do­go­ry­wa­ją­cym jak i mło­dym i pną­cym się dy­gni­ta­rzom w przy­pusz­cze­niu, że mogą być sy­no­wi po­moc­ni.

Pro­tek­cy­ja! wiel­kie sło­wo! zna­ne od wie­ków, ale nig­dy tak po­pu­lar­ne jak w na­szym wie­ku.

Pro­tek­cyą! wszech­wład­na pani – siłą któ­réj mali wy­cho­dzą na wiel­kich, i znów ro­bią wiel­kich.

O! jak­że w nią śle­po wie­rzył – sta­ry hra­bia! bo jak nikt, znał jej po­tę­gę; nig­dzie, choć wszę­dzie ja­skra­wą, tak błę­kit­ną, jak na dro­dze po­li­tycz­nych aspi­ra­cyi.

Że­brzą­ce niej tłu­my, wi­dział za­peł­nia­ją­ce przed­po­ko­je mi­ni­strów i rad­ców, bur­mi­strzów i re­dak­to­rów ga­zet – czę­sto wmie­sza­ny w ten tłum o wy­gię­tych ka­dłu­bach, o schy­lo­nych gło­wach i chci­wem spoj­rze­niu, cze­kał po­ja­wie­nia się tego, któ­ry jesz­cze się nie miał cza­su wy­pro­sto­wać – od wczo­raj mi­ni­ster, lub rad­ca sta­nu – po­zaw­czo­raj jesz­cze nie­zmę­czo­ny pie­chot­nik kon­sty­tu­cyj­néj arm­ji – téj arm­ji, naj­sil­niej­széj w no­gach… nie­zmę­czo­néj w wy­cie­ra­niu scho­dów gma­chów pu­blicz­nych i dy­wa­nów dy­gni­ta­rzy.

Pro­tek­cyę! – sil­ną pro­tek­cyę! – jak naj­wię­cej pro­tek­cyi! – za­pew­nić swe­mu sy­no­wi, było ce­lem hra­bie­go Ana­sta­ze­go, zaj­mu­ją­cym go w sa­mot­no­ści Bar­wałdz­ki­éj.

Bie­ga­li po­słań­cy na pocz­tę i przy­wo­zi­li li­sty, na któ­re nie­cier­pli­wie wy­cze­ki­wał ex-dy­gni­tarz Ga­li­cyj­ski, li­sty nie­kie­dy od daw­ne­go ko­le­gi, cza­sem jesz­cze o pro­tek­cyę rzad­ko wy­cho­dzą­ce z urzę­do­wej stro­ny, a czę­sto od syna.

Pięk­ne­go dnia sierp­nio­we­go hra­bia pusz­cza­jąc kłę­by dymu na bal­ko­nie, wy­god­nie usa­do­wił się na fo­te­lu, gdy wszedł lo­kaj, przy­no­sząc na tacy ga­ze­ty "Lwow­ską" i "Czas", "Pres­se" i "Fi­ga­ro"

i dwa li­sty, oba ele­ganc­kie, kwa­dra­to­we, pry­wat­ne.

Pu­ściw­szy kłąb dymu, po­piw­szy kawą, wziął się hra­bia do czy­ta­nia.

Pi­érw­szy był od syna – téj tre­ści:

"Ko­cha­ny oj­cze! – Uszczę­śli­wił mnie. Twój list, z któ­re­go wi­dzę, że za­mia­ry moje mał­żeń­skie wi­dzisz przy­chyl­niej­szem okiem, ni­żem przy­pusz­czał; Ma­riet­ta jest ślicz­na i ko­cha Cię po­dwój­nie, prze­czy­taw­szy Twój list, w któ­rym obie­cu­jesz mieć oj­cow­skie czu­łe uczu­cie dla tej, któ­rą wy­bra­łem. – Przy­spie­szy­li­śmy za­rę­czy­ny i od­bę­dą się dnia pią­te­go paź­dzier­ni­ka, na­tu­ral­nie, jeź­li na ten czas wy­god­nem Ci bę­dzie, oj­cze, przy­je­chać.

"Je­stem szczę­śli­wy, i po­dwój­nie szczę­śli­wy do­wie­dziaw­szy się, że mał­żeń­stwo moje, jak pi­szesz, od­po­wia­da Ci pod każ­dym wzglę­dem.

"Oże­nio­ny, pew­niej­szym kro­kiem, będę zmie­rzał, pi­szesz, do celu, sil­niej utrzy­mam się na sta­no­wi­sku za­kre­ślo­ném, któ­re­go wy­ma­ga moja ka­ry­era.

Wolą sta­ro­sta­mi mia­no­wać lu­dzi żo­na­tych, któ­rzy mogą pro­wa­dzić dom otwar­ty, a Ma­riet­ta, qu­el­le char­man­te ma­it­tres­se de ma­ison!

"Ocze­ku­ję te­le­gra­mu, kie­dy przy­je­dziesz, a tym­cza­sem ca­łu­ję Two­je ręce syn Ro­man".

Hra­bia się za­my­ślił.

– Mał­żeń­stwo to ko­niecz­ne głup­stwo – mruk­nął – żeni się… za­rę­czy­ny… śpie­szy się… czyż­by za­ko­cha­ny… – mach­nął ręką i ro­ze­rwał dru­gą ko­per­tę.

– Cher ami! – Dzię­ku­ję Ci za pa­mięć – je­stem pra­wie zdro­wy, ale jadę do mo­rza. Wie­deń o téj po­rze za­czy­na się ru­szać, ce­sa­rzo­wa już w sto­li­cy, ce­sarz z Schön­brunn przy­jeż­dża co­dzień na po­sie­dze­nia.

"Przy­po­mi­nam Ci kan­dy­da­tu­rę Al­fre­da, dużo od Cie­bie za­le­ży. – Ale à pro­pos, mogę Ci do­nieść, że mia­no­wa­nie Twe­go syna sta­ro­stą Zda­now­skim jest sous nap­pe – jaki po­czą­tek! po­wszech­ne uzna­nie. – Nasz ko­cha­ny mi­ni­ster wi­dział go w Zda­no­wie i jest pod jego uro­kiem. Twój syn! – dość po­wie­dzieć. – Nie wąt­pisz, że go cią­gle mam na oku. – Jesz­cze raz przy­po­mi­na­jąc Ci Al­fre­da, ści­skam Cię sta­ry przy­ja­cie­lu.

Wal­l­mann.

Hra­bia po­grą­żył się w za­du­mie.

– Ro­man lada dzień sta­ro­stą – szep­tał – to zmie­nia wszyst­ko – Ro­man, ka – wa­ler, dziec­ko, sta­ro­stą…. Ko­cha­ny Wal­l­mann! – Ro­man głu­pio się żeni… i nie na cza­sie… Ro­man le­piej­by się mógł oże­nić….

Na­stą­pi­ło dłu­gie du­ma­nie, hra­bia z gło­wą wy­wró­co­ną na tył fo­te­lu, prze­cią­ga­jąc ręką po czo­le, my­ślał – my­ślał dłu­go… – go­dzi­nę… dwie….

Otrząsł się – za­dzwo­nił – po­ja­wił się lo­kaj.

– Dziś wie­czór po­je­dzie­my do Zda­no­wa, Ja­nie – wy­mó­wił spo­koj­nie i znów jak­by drze­mał na fo­te­lu.II.

Zda­nów – mia­stecz­ko Ga­li­cyj­skie po­dob­ne jak kro­pla wody do in­nych. Są­cza, Wa­do­wic, Boch­ni, Sta­ni­sła­wo­wa, mniej­szych lub więk­szych.

Zda­nów, – mia­stecz­ko po­wia­to­we, ze swem sta­ro­stwem, któ­re­go pryn­cy­pał li­czył się do urzęd­ni­ków do­stoj­niej­szych kra­ju, ze swym ko­ścio­łem, z któ­re­go wy­lę­ga­ją­ce tłu­my co nie­dzie­la, dzie­li­ły się na gru­py i uda­wa­ły co nie­dzie­la – od lat – w tym sa­mym kie­run­ku.

Nie­dzie­la w mia­stecz­ku pro­win­cy­onal­nem, to uro­czy­stość, uro­czy­stość dla wszyst­kich sta­nów, któ­re gro­ma­dzi pa­ra­fia.

Wi­dzieć wy­le­ga­ją­cy z ko­ścio­ła pa­ra­fial­ne­go mia­stecz­ka po­wia­to­we­go, róż­no­barw­ny tłum, to dość dla spo­strze­ga­cza, by od­gadł i do­kład­nie po­znał nie­tyl­ko mia­stecz­ko, ale i oko­li­cę, nie­tyl­ko twa­rze i fi­zy­ogno­mie, ale uczu­cia i na­mięt­no­ści.

Nie­dzie­la w ma­łej mie­ści­nie, to na­wet cie­ka­we stu­dium dla ma­la­rza i po­wie­ścio­pi­sa­rza, bę­dąc cie­ka­wem dla sa­ty­ry­ka i ka­ry­ka­tu­rzy­sty.

Ileż tam moż­na spo­tkać zni­ka­ją­cych ty­pów, iluż nie­wy­chy­la­ją­cych nosa poza pa­ra­fię ory­gi­na­łów, ileż prze­śmiesz­nych min i stro­jów, ileż ży­wych ka­ry­ka­tur, ka­ry­ka­tur i dusz i ser­ca, bo ileż tam moż­na od­gad­nąć ma­ło­stek, głupstw, śmiesz­no­stek jesz­cze ja­skra­wych, bo cy­wi­li­za­cya na­sza wy­pę­dziw­szy je ze świa­ta lub za­kryw­szy, po­zwa­la­ła im się roz­sie­dlić po mia­stecz­kach, by ba­wić się tymi pa­ra­fia­na­mi stro­jów, cho­du, gło­su i mowy, pa­ra­fia­na­mi my­śli i uczuć.

Zda­nów – to typ mia­stecz­ka Ga­li­cyj­skie­go.

Po­wie­dzie­li­śmy, że bo­ha­ter na­sze­go opo­wia­da­nia, Ro­man Bar­wałdz­ki, był ko­mi­sa­rzem przy Zda­now­skiem sta­ro­stwie.

Ob­raz nie ma­low­ni­czy, bo ma­low­ni­czą może być tyl­ko na­tu­ra lub sztu­ka, ani pierw­szej ani dru­giej przy­po­mi­nać nie może ob­ra­zek ma­ło­miej­skiej pa­ra­fji… – try­wial­ny, jak nic na świe­cie w swej bez­myśl­nej po­boż­no­ści, w swem nie­udol­nem na­śla­dow­nic­twie, w swym śmiesz­nym a ja­skra­wym ko­lo­ry­cie.

Już Zda­now­ski ry­nek ko­lo­ro­wał się róż­ne­mi bar­wa­mi od roz­pra­sza­ją­cych się po nim lu­dzi, gdy jesz­cze z ko­ścio­ła już nie ma­sa­mi wy­cho­dzi­li lu­dzie – do­my­ślić się może czy­tel­nik – ary­sto­kra­cya Zda­now­ska.

I na czę­ści ryn­ku przed ko­ścio­łem, two­rzy­ły się po­wo­li i co­raz to ro­sły gro­ma­dy po­boż­nych, a przed fron­tem za­jeż­dża­ły pa­rad­ne ekwi­pa­że, któ­rych fur­ma­ni świą – tecz­niej­sze od uro­czy­sto­ści i god­niej­sze od swych pa­nów, mie­li miny.

I ro­bił się gwar, ha­łas, szep­ta­nie i co­raz gło­śniej­sze roz­mo­wy i przy­wi­ta­nia, w któ­rych na­tu­ral­nie nie mo­gło się obejść bez fran­cuz­kich wy­krzy­ków i fra­ze­sów.

W zgro­ma­dzo­nem już to­wa­rzy­stwie, nie tłu­mie, spo­strze­ga­łeś i ja­kieś mun­du­ry pań­stwo­we i ga­lo­we, zło­ci­ste cza­ko ułań­skie i na czar­nym sur­du­cie mi­go­tał or­der z au­stry­ac­kim orzeł­kiem, a od kół­ka do kół­ka prze­cha­dzał się pod­krę­ca­jąc wąsa i trzy­ma­jąc ka­ra­be­lę ja­skra­wy od atła­su, gu­zi­ków i zło­ci­ste­go pasa, a nie­bie­skich wy­lo­tów po­lo­nus.

Cóż­by to być mo­gło? – cóż zna­czy­ła ta gala z na­ro­do­wym stro­jem i cza­kiem, ta gala w mi­nach, w roz­pro­mie­nio­nem ob­li­czu pana sta­ro­sty, któ­re­go ob­sy­py­wa­ła kom­ple­men­ta­mi ja­kaś dama fran­cuz­ka, w try­um­fu­ją­cych spoj­rze­niach ofi­ce­rów, w bło­gim uśmie­chu księ­dza ka­no­ni­ka, któ­re­go wy­cho­dzą­ce­go ze świą­ty­ni, wi­ta­li dys­tyn­go­wa­ni pa­ra­fia­nie.

Dzia­ło się to pią­te­go paź­dzier­ni­ka, ob­cho­dzo­no więc ce­sar­skie imie­ni­ny.

Wła­dze i woj­sko w pa­ra­dzie – ztąd to nie­dzie­la była uro­czyst­szą, ztąd to aż dwa w Zda­no­wie ze skrzyń wy­szły kon­tu­sze, ztąd to taki zjazd lo­jal­nej oko­li­cy.

Zgiełk ro­bił się co­raz więk­szy.

Ka­no­nik so­bie, pan sta­ro­sta so­bie pro­si­li na wód­kę i prze­ką­ski.

Jed­ni po­zo­sta­wa­li, inni opusz­cza­li mia­sto, co chwi­la od­jeż­dżał ja­kiś ekwi­paż próż­ny, czy na­peł­nio­ny po­gar­dza­ją­cy­mi, lub nie­pro­szo­ny­mi na tra­dy­cy­onal­ne śnia­dan­ko do ka­no­ni­ka, lub pra­wie ofi­cy­al­ne ze­bra­nie u sta­ro­sty.

Pan sta­ro­sta, czło­wiek jesz­cze mło­dy, stał bli­sko ko­ścio­ła, jak­by cze­kał jesz­cze na ko­goś, z miną za­do­wo­lo­ną, uśmie­chem dow­cip­nym roz­ma­wiał z przy nim sto­ją­cym mło­dzień­cem.

Ten ostat­ni ubra­ny we­dług ostat­nie­go żur­na­lu pa­ry­skie­go, blon­dyn z an­giel­ski­mi rzad­ki­mi fa­wo­ry­ta­mi, wy­go­lo­ny, zresz­tą przy­stoj­ny ry­sa­mi, choć nie sym­pa­tycz­ny sztyw­ną i na­pu­szo­ną miną.

Wy­so­ki, bar­dzo mło­dy, ale z miną dy­plo­ma­ty, a god­no­ścią czu­ją­ce­go swą wyż­szość, roz­glą­dał się po ru­sza­ją­cym się tłu­mie, roz­ma­wia­jąc pół­słów­ka­mi ze sta­ro­stą, cze­sał pal­ca­mi swo­je rzad­kie, lecz cha­rak­te­ry­stycz­ne an­giel­skie i spor­t­mań­skie bo rude fa­wo­ry­ty.

Z ko­ścio­ła już pra­wie nie wy­cho­dzo­no, wy­próż­nił się. Na­gle lo­kaj w peł­nej li­be­ryi, ka­ma­szach, fra­ku sza­fi­ro­wym, ka­pią­cy nie­mal od zło­ta wy­biegł ze świą­ty­ni, i z po­śpie­chem nad­zwy­czaj­nym, z nie­po­ję­tą god­no­ścią, de­ber­du­ją­cy pra­wie nie­zro­zu­mia­łą py­chę, ski­nął w stro­nę ekwi­pa­ży.

W oka mgnie­niu za­je­chał przed front ko­ścio­ła ame­ry­kan za­przą­gnię­ty gnia­de­mi an­gli­ka­mi, osa­dzo­ne­mi na miej­scu przez wpraw­ną rękę kut­sche­ra mo­gą­ce­go się po­pi­sy­wać w "Pra­te­rze", któ­ry nie­ru­cho­my, z wy­prę­żo­ne­mi lej­ca­mi, z bro­dą w koł­nie­rzy­ku, któ­re­go koń­ce za­kry­wa­ły czar­ne fa­wo­ry­ty, z ocza­mi wle­pio­ne­mi mię­dzy uszy koń­skie, stał na tyl­nem miej­scu.

Ekwi­paż ro­bił nie­za­rzu­cal­ne wra­że­nie; nie mie­li nic do za­rzu­ce­nia ofi­ce­ro­wie.

– Ganz fesch! – za­wo­łał puł­kow­nik.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: