Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hrabina: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hrabina: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 335 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Po­wieść współ­cze­sna.

War­sza­wa.

Na­kład Księ­gar­ni G. Cent­nersz­we­ra.

1895.

Te­goż sa­me­go au­to­ra wy­szły na­stę­pu­ją­ce po­wie­ści:

(Skład głów­ny u G. Gent­nersz­we­ra, War­sza­wa,. Mar­szał­kow­ska 143).

Dzi­siej­sze mał­żeń­stwa… 1 tom rs. 1 kop. 80

Jesz­cze mał­żeń­stwa… 1 tom rs. 1 kop. 80

Wil­ma… 1 tom rs. 1 kop. 80

Hra­bia-Sta­ro­sta… 2 tom rs. 3 kop. 60

Ję­drzek 1892… 1 tom rs. 1 kop. 20

Li­no­skocz­ka 1892… 2 tom rs. 2 kop. 40

Wczo­raj­si. Se­rya I, 1892… 1 tom rs. 1 kop. 50

Nok­turn Szo­pe­na 1892… 1 tom rs. 1 kop. 20

Ta­jem­ni­ca 5-go puł­ku wę­gier­skich hu­za­rów 1892… 1 tom rs. 1 kop. 20

Z róż­nych puł­ków 1893… 2 tom rs. 2 kop. 40

Nera Pol­lac­ca 1895… 1 tom rs. 2 kop. –

Swat 1895… 1 tom rs. 2 kop.

Pod pra­są:

Wczo­raj­si… Se­rya II i III.

Ak­tor­ka… Tom 1.

Przy na­szych dwo­rach… Se­rya I..

To i owo… Tom 1.I.

Zruj­no­wa­ny wte­dy ma­jąt­ko­wo, przy­by­łem do War­sza­wy, aby szu­kać po­sa­dy, któ­ra­by mi dała od­po­wied­nie mym wy­ma­ga­niom i przy­zwy­cza­je­niom utrzy­ma­nie i za­ję­cie. A w zbyt­ku się wy­cho­wa­łem i w zbyt­ku do­bie­głem koń­ca trzy­dzie­ste­go pią­te­go roku ży­cia. Od kil­ku mie­się­cy ba­wi­łem w mie­ście, roz­glą­da­jąc się i szu­ka­jąc owej ja­kiej po­sa­dy, mo­gą­cej wraz z tem, co mi z du­żej po­zo­sta­wa­ło for­tu­ny, za­pew­nić mi wy­god­ną i przy­jem­ną eg­zy­sten­cyę.

Nie znaj­do­wa­łem nic, i nic mi nie obie­cy­wa­no. Prze­si­le­nie agrar­ne, ban­kruc­twa prze­my­słow­ców, – wszyst­ko ra­zem zda­wa­ło się skła­dać na to, bym dłu­go szu­kał tej in­trat­nej po­sa­dy.

Za­chwia­ny w mych wi­do­kach, wcho­dzi­łem do cu­kier­ni Lo­ur­sa, by przej­rzeć nu­mer wie­czor­ne­go Ku­ry­era. U drzwi do cu­kier­ni spo­tka­łem się z przy­ja­cie­lem i ko­le­ga szkol­nym, Le­onem Mar­kie­wi­czem, któ­ry z za­kła­du wy­cho­dził.

– Pę­dzę do cie­bie! – za­wo­łał, po­zna­jąc mnie.

– A co? – od­par­łem, za­cie­ka­wio­ny wię­cej oży­wie­niem Le­ona, niż jego in­te­re­sem.

– Do­praw­dy, w czep­ku się uro­dzi­łeś!– od­parł po­wra­ca­jąc ze mną do wnę­trza oświe­tlo­nej i na­peł­nio­nej ludź­mi sali – chodź­my ot tu, w ten ci­chy ką­cik – mó­wił, wpro­wa­dza­jąc mnie za ko­lum­ny prze­dzie­la­ją­ce salę.

Sko­ro­śmy za­sie­dli przy naj­od­le­glej­szym od zgieł­ku i wrza­wy sto­li­ku, Leon cią­gnął da­lej, wyj­mu­jąc z kie­sze­ni zwi­nię­ty nu­mer Ku­ry­era.

– Zna­la­złem ten ka­wa­łek bi­bu­ły w pal­to­cie, a wpa­dłem tu na szklan­kę her­ba­ty. Prze­rzu­ci­łem go od de­ski do de­ski, i mia­łem go już od­rzu­cić, gdy jako do­bry przy­ja­ciel, przy­po­mnia­łem so­bie cie­bie, a więc za­czą­łem prze­glą­dać drob­ne ogło­sze­nia. W nich zna­la­złem… słu­chaj! ty szczę­śli­wy wy­brań­cze losu… ot! w sam raz dla cie­bie, jak­by stwo­rzo­ne za­ję­cie… Słu­chaj!

Tu roz­wi­nął nu­mer i zna­la­zł­szy cze­go szu­kał, nie czy­tał, tyl­ko da­lej ze swym zwy­kłym sar­ka­stycz­nym a we­so­łym uśmie­chem, mó­wił:

– Jed­ne­go tyl­ko cie­bie znam, od­po­wied­nie­go na tę po­sa­dę, jak też jed­na je­dy­ną jest ona może, jeź­li nie­jest bła­ga.

– Czy­taj, do kroć­set! – pod­chwy­ci­łem za­cie­ka­wio­ny do wy­so­kie­go stop­nia oży­wie­niem przy­ja­cie­la, pły­ną­cem z przy­wią­za­nia do mnie.

Leon czy­tał:

"Męż­czy­zna, lat trzy­dzie­stu kil­ku, wy­kwint­nych ma­nier, no­szą­cy pięk­ne na­zwi­sko, sym­pa­tycz­nej po­wierz­chow­no­ści, sa­lo­no­wo wy­kształ­co­ny, któ­ry­by w sku­tek oko­licz­no­ści ze­chciał przy­jąć względ­nie za­leż­ne sta­no­wi­sko, znaj­dzie świet­ne ma­te­ry­al­ne upo­sa­że­nie i utrzy­ma­nie w ary­sto­kra­tycz­nym domu. Ty­tuł bę­dzie da­wał pierw­szeń­stwo. "

Leon urwał, jak gdy­by skoń­czył, a ja par­sk­ną­łem gło­śnym śmie­chem.

– Czy so­bie kpisz ze mnie? – za­wo­ła­łem – czy te bred­nie rze­czy­wi­ście są wy­dru­ko­wa­ne?

W od­po­wie­dzi, przy­ja­ciel po­dał mi zwi­nię­tą bi­bu­łę. Tak, do­słow­nie "sta­ło" to, co do­pie­ro czy­tał z ad­no­ta­cyą na­stę­pu­ją­cą:

"Re­flek­tan­ci ze­chcą się zgło­sić jak­naj­ry­chlej do miesz­ka­nia Nr. 20 na uli­cy Chmiel­nej, pod Nr 107. "

– Cóż my­ślisz? – za­py­tał Leon.

– Pierw­szy raz czy­tam tego ro­dza­ju ogło­sze­nie – od­par­łem za­my­ślo­ny.

Przy­ja­ciel chwy­cił z rąk mo­ich ga­ze­tę i pa­trząc na ogło­sze­nie, mó­wił:

– Jak­by stwo­rzo­ne dla cie­bie. Wszyst­kie wy­ma­ga­ne wa­run­ki jed­no­czysz w swo­jej oso­bie: ma­nie­ry, na­zwi­sko, po­wierz­chow­ność, sa­lo­no­we wy­kształ­ce­nie… ty­tuł! Ba! za­śmiał się – na­wet two­ja ru­ina ma­jąt­ko­wa jest tu wi­docz­nie wa­run­kiem sine quo, non… Do­praw­dy, sko­ry był­bym przy­pusz­czać, że ktoś, chcąc de­li­kat­nie ci przyjść w po­moc, przez ogło­sze­nia w Ku­ry­erze cię szu­ka…

– Prze­stań kpić – syk­ną­łem roz­draż­nio­ny tą we­rwą przy­ja­cie­la.

– Ależ nie kpię! – ob­ru­szył się Leon i po­waż­nie­jąc, za­py­tał: – Czy są­dzisz, że to ogło­sze­nie jest jaką pu­łap­ką?

– Nic nie są­dzę…

– Czy może my­ślisz, że się pod niem ukry­wa jaka hi­sto­ire ga­lan­te?…

– Nic nie my­ślę.

Tu się ze­rwał i za­wo­łał.

– A więc chodź­my pod nu­mer 107, do miesz­ka­nia nu­mer 20.

– Żar­tu­jesz? toż to daw­ne ogło­sze­nie, toż…

Przy­ja­ciel przy­sta­nął zdzi­wio­ny.

– Opu­ścił­byś taką spo­sob­ność? Taką ofer­tę świet­ne­go ma­te­ry­al­nie upo­sa­że­nia, któ­re­go po­trze­bu­jesz – ce­dził – w ary­sto­kra­tycz­nym domu?… Czy­byś wo­lał po­sa­dę w biu­rze ja­kie­go wzbo­ga­co­ne­go żyda – ban­kie­ra? Czy?…

– Ależ – pod­chwy­ci­łem – to ogło­sze­nie po­dej­rza­ne, zresz­tą prze­sta­rza­łe od ty­go­dnia…

– Więc chodź­my spraw­dzić! – za­wo­łał Leon, ru­sza­jąc pierw­szy z miej­sca z wła­ści­wym so­bie po­śpie­chem.

Ja się nie ru­sza­łem z krze­sła, ale Leon po­wró­cił i za­gad­nął.

– Cóż u li­cha? Czyś zwa­ry­ował? Cze­go się ocią­gasz?

Wsta­łem, a pa­mię­tam, jak dziś, dziw­ne­go do­zna­wa­łem uczu­cia. Ja­kaś trwo­ga mnie ogar­nia­ła, ja­kąś cięż­kość czu­łem na ser­cu, ja­kiś nie­smak w ustach, jak gdy­bym już jed­ną nogą wcho­dził na ja­kąś ta­jem­ni­czą dro­gę.

Otrzą­słem się z nie­mi­łe­go wra­że­nia, ale po­trze­bo­wa­łem sku­pić me wła­dze umy­sło­we, by uwie­rzyć, że ni­czem nie za­an­ga­żo­wa­łem przy­szło­ści, że to głu­pie ogło­sze­nie było tyl­ko głu­pią pro­po­zy­cyę.

– Wy­glą­dasz, jak… – za­wo­łał ze śmie­chem Leon – i urwał, by­stro mi się przy­pa­tru­jąc.

– Wiesz – od­par­łem – sam nie wiem, cze­mu to przy­pi­sać, ale do­zna­je dziw­ne­go wra­że­nia.

– Wie­rzę! – pod­chwy­cił kpiarz – i ja­bym go do­zna­wał, gdy­bym na­gle wy­czy­tał w Ku­ry­erze ogło­sze­nie, wprost do mnie wy­mie­rzo­ne. Do­praw­dy, nie przy­pusz­cza­łem do­tąd, by ban­kru­ci byli po­szu­ki­wa­ni.

– Kie­dy ty…

– No chodź! ma­ru­do! Ru­szy­li­śmy tedy ku Chmiel­nej.

W dro­dze Leon przy­spie­szał kro­ku i szep­tał co chwi­la:

– By­le­by­śmy się już nie spóź­ni­li…

W prze­rwach zaś, pę­dząc o krok przedem­ną, taki mniej wię­cej pro­wa­dził ze sobą mo­no­log.

– Ogło­sze­nie za­baw­ne, ale musi być se­ryo… Dla­cze­goż­by nie mia­ła ist­nieć taka wła­śnie po­sa­da? Ha ha ha! Ale dla­cze­go ją ofia­ru­ją aż przez ogło­sze­nia! jak­by ama­to­rów trze­ba było szu­kać z la­tar­nią…

Nie­sły­cha­nie krót­ką wy­da­ła nam się ta dro­ga od Lo­ur­sa do Chmiel­nej, gdzie­śmy wnet od­na­leź­li po­szu­ki­wa­ny nu­mer domu. Stróż tej nie­po­zor­nej, ale ol­brzy­miej ka­mie­ni­cy o dwu bra­mach, stał wła­śnie w po­dwó­rzu i od­parł na za­py­ta­nie Le­ona o nu­mer dwu­dzie­sty:

– Ten pan jest wła­śnie w domu.

– Jak się na­zy­wa? – pod­chwy­ci­łem.

– Pan Do­bro­mil­ski.

– Któż to? – do­da­łem.

– Kto go tam wie u li­cha – od­parł stróż i od­wró­ciw­szy się od nas, po­szedł w swo­ją stro­nę.

Nu­mer dwu­dzie­sty le­żał na par­te­rze w dru­giem po­dwó­rzu; na od­głos dzwon­ka, któ­rym ner­wo­wo szarp­nął Leon, dały się sły­szeć kro­ki męz­kie, drzwi się przed nami otwo­rzy­ły, a w nich sta­nął sta­ry je­go­mość ze świe­cą w ręku.

– Pa­no­wie?… – wy­ce­dził.

– Czy to nu­mer dwu­dzie­sty? – za­py­tał Leon.

– Tak! – od­parł nie­zna­jo­my – tak – po­wtó­rzył, i jak­by so­bie coś przy­po­mi­na­jąc, za­wo­łał in­nym to­nem – pa­no­wie pew­nie z ogło­sze­nia?

– Nie in­a­czej! – pod­chwy­ci­łem.

– Pro­szę, pro­szę pa­nów. – od­parł sta­ry je­go­mość, oży­wia­jąc się rów­no­cze­śnie i prze­pro­wa­dza­jąc nas przez ciem­ny po­kój do oświe­tlo­ne­go lam­pa ga­bi­ne­tu.

Ob­ją­łem po­spiesz­nie cie­ka­wem, ba­da­ją­cem i od­ga­du­ja­cem spoj­rze­niem, tak miesz­ka­nie jak i jego wła­ści­cie­la. Po­kój zda­wał się na­le­żeć do wy­kształ­co­ne­go i uczci­we­go czło­wie­ka. Pa­no­wał w nim po­rzą­dek i kom­fort, a roz­rzu­co­ne książ­ki i pa­pie­ry zdra­dza­ły lo­ka­to­ra in­te­li­gent­ne­go. Ten mógł li­czyć lat sześć­dzie­siąt i kil­ka" miał po­czci­wa fi­zy­ogno­mię, o ile ją wi­dzieć po­zwa­la­ła lam­pa na­kry­ta zie­lo­nym klo­szem, rzu­ca­ją­ca po­łysk tyl­ko na jego zło­te oku­la­ry.

– Pa­no­wie z ogło­sze­nia – po­wtó­rzył gdy­śmy usie­dli na wska­za­nych krze­słach, sam sia­da­jąc tak­że – po­sa­da do­tąd nie­za­ję­ta, a ja je­stem po­śred­ni­kiem…

Na­stą­pi­ła ci­sza. Twarz Le­ona się wy­dłu­ży­ła, a ja z uśmie­chem rze­kłem:

– Je­st­że to rze­czy­wi­ście po­sa­da dla po­rząd­nych lu­dzi?

Sta­ry spo­waż­niał i od­parł:

– Dla naj­po­rząd­niej­szych… po­sa­da świet­na, ale też są i wy­ma­ga­nia… Da­ru­ją, pa­no­wie, że wię­cej mó­wić nie­mo­gę. Wszyst­ko jest tak jak było ogło­szo­ne… Po­sa­da daje utrzy­ma­nie w pań­skim i za­cnym domu – i do pię­ciu ty­się­cy ru­bli…

Urwał, po­pra­wił się na krze­śle, po­ją­kał tro­chę i da­lej cią­gnął:

– Je­stem po­śred­ni­kiem, zo­bo­wią­za­nym sło­wem ho­no­ru do dys­kre­cyi… Dziw­nym, nie­na­tu­ral­nym zbie­gem oko­licz­no­ści, oso­ba ofia­ru­ją­ca tę po­sa­dę zmu­szo­na jest szu­kać przez ogło­sze­nie czło­wie­ka, któ­ry­by…

Urwał i pod­chwy­cił:

– Szko­da cza­su i atła­su na próż­ne ga­da­nie… Je­że­li któ­ry z pa­nów jest re­flek­tan­tem se­ryo?…

– Zu­peł­nie se­ryo! – za­wo­łał Leon.

– To – cią­gnął da­lej sta­ry – ze­chce mi od­po­wie­dzieć na kil­ka py­tań, do za­da­nia mu któ­rych je­stem je­dy­nie upo­waż­nio­ny. Od­po­wiedź na te py­ta­nia ja po­ślę wła­ści­wej oso­bie, a ta w cią­gu dni trzech albo pana uwia­do­mi i wprost się z nim po­ro­zu­mie, albo…

Znów urwał i mil­czał.

Po chwi­li do­pie­ro Leon za­gad­nął, do – brze wprzód przy­pa­trzyw­szy się go­spo­da­rzo­wi:

– Fi­zy­ogno­mia pań­ska obu­dza we mnie tyle za­ufa­nia, iż mimo dzi­wacz­nej ta­jem­ni­czo­ści rze­czy sa­mej, go­tów je­stem do bra­nia jej na se­ryo…

– Zu­peł­nie słusz­nie – wtrą­cił z obu­dza­ją­cą za­ufa­nie pro­sto­tą pan Do­bro­mil­ski, a Leon do­dał wska­zu­jąc na mnie.

– Re­flek­tan­tem na tę po­sa­dę jest ten pan, i zda­je się… ze­chce od­po­wie­dzieć na pań­skie py­ta­nia.

Tu sta­ry na­chy­lił się do mnie, uśmiech­nął, i przyj­rzaw­szy mi się, wstał z krze­sła. Pod­szedł do biur­ka, zkąd po­wró­cił z ćwiart­ką pa­pie­ru, i za­sia­da­jąc z ołów­kiem w ręku, a przy­bli­ża­jąc się do lam­py, mó­wił:

– Ze­chce mi pan od­po­wie­dzieć na py­ta­nia któ­re mam spi­sa­ne… Od­po­wiedź za­pi­szę so­bie tu­taj… Im bę­dzie ona do­kład­niej­szą, tem wię­cej… znaj­dzie wi­do­ków. Wy­ba­czy pan, jeź­li nie­któ­re py­ta­nia wy­da­dzą mu się nie­dy­skret­ne. Ja je­stem po­śred­ni­kiem, słu­żą­cym tyl­ko do tego, by oso­ba wła­ści­wa po­zo­sta­ła w ta­jem­ni­cy.

Urwał, po­my­ślał i cią­gnął.

– Zresz­tą… pięć ty­się­cy ru­bli i ho­no­ro­we za­ję­cie…

Tu się mię­szał wi­docz­nie, a Leon znie­cier­pli­wio­ny go­rącz­ko­wo za­wo­łał:

– Py­taj pan! Cóż tam w tych py­ta­niach być może? słu­cha­my!

Sta­ry oparł rękę z ołów­kiem na czy­stym pa­pie­rze, spu­ścił oczy na kart­kę za­pi­sa­ną drob­nem pi­smem, a za­wie­ra­ją­cą wi­docz­nie owe py­ta­nia i za­że­no­wa­ny mó­wił:

– Pań­skie na­zwi­sko?

– Hra­bia Eme­ryk Grodz­ki – od­par­łem.

– Za­ję­cie?

– Były wła­ści­ciel dóbr.

– Dzi­siej­sze za­ję­cie.

– Utrzy­mu­je się z pro­cen­tu od dwu­dzie­stu ty­się­cy ru­bli – wtrą­cił Leon wi­dząc, że się mie­szam – któ­re na hy­po­te­ce jego by­łych dóbr po­zo­sta­ły.

– Wiek? – py­tał po pau­zie da­lej wie­ko­wy je­go­mość.

– Trzy­dzie­sty i szó­sty.

– Do­sko­na­le – bąk­nął, za­pi­su­jąc – do­sko­na­le!

Tu pod­niósł na mnie oczy i za­py­tał:

– Żo­na­ty?

– Ka­wa­ler!

– Wy­bor­nie – szep­nął i za­pi­sał – a te­raz ra­czy mi hra­bia po­dać trzy oso­by, na któ­rych re­ko­men­da­cyę mo­żesz się po­wo­łać.

Po chwi­li na­my­słu za­cy­to­wa­łem ta­jem­ni­cze­mu i za­że­no­wa­ne­mu je­go­mo­ści trzy szum­ne i zna­ne na­zwi­ska ze świa­ta war­szaw­skie­go. Ten, za­pi­saw­szy je, uważ­niej­szem mnie ob­jął spoj­rze­niem, i za­py­tał:

– Jesz­cze mam panu za­dać kil­ka py­tań dzi­wacz­nych, ale… ale…

– Pro­szę, pro­szę!

– Pań­skie za­sa­dy! – za­wo­łał sta­ry, jak­by się spie­sząc – je­steś pan ary­sto­kra­ta, czy?…

– Za­żar­tym ary­sto­kra­tą! – od­rzekł czem­prę­dzej Leon, jak­by się bo­jąc mo­jej od­po­wie­dzi.

– Se­ryo? – szep­nął je­go­mość, znów mi się z pod oku­la­rów przy­glą­da­jąc.

– Ależ se­ryo! – od­po­wie­dział znów mój przy­ja­ciel.

– A więc in­da­ga­cya skoń­czo­na – za­wo­łał pan Do­bro­mir­ski – za trzy dni albo przed­sta­wię pana oso­bie in­te­re­so­wa­nej, albo mil­cze­nie moję bę­dzie do­wo­dem, że… Urwał i zno­wu do­dał:

– Pan masz wiel­kie szan­sę, ja wiem kogo tam po­trze­ba… Nie ro­bię na­dziei, ale mo­żesz być hra­bio pew­ny dys­kre­cyi mo­jej, jak i…

– Nie za­le­ży mi na niej zresz­tą… –

nie­dba­le od­par­łem, wsta­jąc i że­gna­jąc do­pie­ro co po­zna­ne­go je­go­mo­ścia. Od­pro­wa­dził nas do drzwi.

W po­dwó­rzu przy­sta­nę­li­śmy obaj z Le­onem.

– Ja­kaś za­baw­na hi­sto­rya – szep­nął. Ten sta­ry wy­glą­da na zu­peł­nie po­rząd­ne­go czło­wie­ka, a ty wa­ry­acie już chcia­łeś od­po­wie­dzieć, że je­steś li­be­ra­łem. Co to być może?… Trze­ba za­się­gnąć ję­zy­ka kim jest przedew­szyst­kiem ten pan Do­bro­mil­ski.

Mil­cza­łem, a przy­ja­ciel za­gad­nął.

– No mów­że! Cóż ty o tem wszyst­kiem my­ślisz?

– Do­praw­dy nie wiem, – od­par­łem – zda­je mi się, jak gdy­bym się wpla­tał w ja­kąś awan­tu­rę.

– Ha, ha!

– Dziw­ne­go do­zna­ję uczu­cia – cią­gną­łem. – Prze­czy­ta­łem ogło­sze­nie, od­po­wie­dzia­łem na kil­ka nie nie zna­czą­cych py­tań, a zda­je mi się, że się już zwią­za­łem, że w coś wpa­dłem już, czy też brnę w ja­kieś bło­to…

– Dzi­wa­ku! – za­wo­łał ru­sza­jąc z miej­sca. – Lecz… tak to wszyst­ko co tchnie choć­by wy­zła­ca­nym obo­wiąz­kiem, prze­ra­ża lu­dzi, przy­wy­kłych do da­wa­nia in­trat­nych po­sad, a nie do ich szu­ka­nia. Po chwi­li wtrą­cił:

– Ale przy­znaj się, że pięć ty­się­cy ru­bli…

– To pięć ty­się­cy ru­bli… – do­koń­czy­łem.

– Za­pew­ne, ale sam bę­dąc bo­ga­tym, nig­dy ich na czy­sto nie mia­łeś. Nie­sły­cha­nie je­stem cie­ka­wy; tu coś jest… coś bę­dzie. Mnie prze­czu­cie nie myli.

Trze­cie­go dnia po tej wi­zy­cie sie­dzie­li­śmy, ja i Leon, w mo­jem miesz­ka­niu. Mój przy­ja­ciel do­pie­ro co był przy­szedł z in­for­ma­cy­ami któ­re zdo­łał po­zy­skać o panu Do­bro­mil­skim, a któ­re nic wię­cej nie mó­wi­ły nad to, co­śmy już wie­dzie­li. Sta­ry pan był by­wal­cem kil­ku ary­sto­kra­tycz­nych do­mów, sta­rym ka­wa­le­rem, któ­ry od kil­ku­na­stu lat, opu­ściw­szy wieś, ci­cho so­bie w "War­sza­wie miesz­kał. Uży­wał naj­lep­szej re­pu­ta­cyi czło­wie­ka ży­ją­ce­go z wła­snych fun­du­szów, re­gu­lar­nie jak ze­ga­rek, nie szko­dząc ni­ko­mu i nie mie­sza­jąc się do ni­cze­go.

Za­le­d­wie Leon do­koń­czył swo­jej re­la­cyę gdy ktoś za­pu­kał do drzwi mego miesz­ka­nia.

– Pro­szę! – za­wo­łał go­rącz­ko­wy Mar – kie­wicz i w tej­że chwi­li uka­zał się we drzwiach po­sła­niec pu­blicz­ny z li­stem w ręku, któ­ry wrę­czyw­szy mi, dys­kret­nie znik­nął.

Ro­ze­rwa­łem ko­per­tę i wy­czy­ta­łem na bi­le­cie te sło­wa.

"Hi­po­lit Do­bro­mil­ski, pro­si pana, byś ze­chciał się dziś o go­dzi­nie szó­stej wie­czo­rem po­fa­ty­go­wać w wia­do­mym in­te­re­sie do pa­ła­cu hra­biów Kor­ja­tyń­skich w Ale­jach Ujaz­dow­skich, gdzie miesz­ka i ocze­ki­wać pana bę­dzie ksią­żę Mi­chał Ko­ry­bu­to­wicz. " Po­da­łem bi­let Le­ono­wi, któ­ry od­czy­taw­szy go, głę­bo­ko się za­my­ślił.

– Więc to wi­docz­nie nie far­sa, ani hum­bug – za­wo­ła­łem pierw­szy – na­my­śla­li się do ostat­niej chwi­li, bo dziś trze­ci dzień, a za kwa­drans szó­sta, ale sta­ry ja­kiś dżen­tel­man.

Ze­rwa­łem się, by opo­rzą­dzić nie­co moją tu­ale­tę i po­spie­szyć w Ale­je. By­łem za­cie­ka­wio­ny tak, jak rzad­ko. Nie wąt­pi­łem, że los mi po­da­wał swą szczę­śli­wa rękę, że już trzy­ma­łem w dło­ni po­sa­dę, o ja­kiej nie ma­rzy­łem.

O szó­stej sta­ną­łem w przed­sion­ku pa­ła­cu, któ­ry nie mógł mnie nie za­sta­no­wić. Dzi­wi­łem się, że nie wie­dzia­łem o jego ist­nie­niu. Lo­kaj w li­be­ryi prze­pro­wa­dził mnie przez mar­mu­ro­we scho­dy na dru­gie pię­tro, gdzie miesz­kał ksią­że Ko­ry­bu­to­wicz. W pa­ła­cu wiał za­pach świe­żych farb i la­kie­rów i wi­docz­nie od­na­wia­no go na­pręd­ce a wnio­sku­jąc z klat­ki scho­do­wej, od­na­wia­no z nie­sły­cha­nym prze­py­chem i zbyt­kiem. Wresz­cie mi­nąw­szy kil­ka ciem­nych po­koi, le­żą­cych już na dru­giem pię­trze, lo­kaj uchy­lił przedem­ną por­ty­ery i wy­gło­sił moje na­zwi­sko.

Zna­la­złem się w sali przy­bra­nej z wy­so­ce ar­ty­stycz­nym sma­kiem, Kan­de­labr w sty­lu Lu­dwi­ka XV, sto­ją­cy na sto­le, umiesz­czo­ny na środ­ku kom­na­ty, oświe­cał męż­czy­znę któ­ry się na po­wi­ta­nie moje ze­rwał z fo­te­lu, pod­szedł kil­ka kro­ków i sym­pa­tycz­nym or­ga­nem ode­zwał się, wska­zu­jąc mi krze­sło przy sto­le:

– Cze­kam na pana…

Na­stą­pi­ło mil­cze­nie… Usi­ło­wa­łem sku­pić zmy­sły i ro­zej­rzeć się. Po­stać księ­cia, na tle tego ar­ty­stycz­ne­go zbyt­ku zro­bi­ła na mnie nie­sły­cha­nie miłe wra­że­nie. Był to męż­czy­zna wy­smu­kły, bar­dzo przy­stoj­ny, naj­wy­żej lat czter­dzie­stu. Jego bla­de ob­li­cze o ostrych ary­sto­kra­tycz­nych li­niach, zdo­bi­ła he­ba­no­wa duża bro­da, a oświe­ca­ły je czar­ne i my­ślą­ce oczy. Ja­kiś wy­raz cier­pień prze­by­tych zdra­dzał się w dwu zmarszcz­kach, bie­gną­cych po obu stro­nach ust jego, jak­by znie­chę­ce­niem wy­krzy­wio­nych nie­co.

Ksią­że był wy­jąt­ko­wo sym­pa­tycz­nym i z po­zo­rów przy­najm­niej wy­kształ­co­nym męz­kim ty­pem. Po pau­zie, opie­ra­jąc łok­cie na ko­la­nach, a ba­wiąc się za­cie­ra­niem rąk na któ­re spu­ścił oczy, ode­zwał się:

– Po­znaw­szy pana Do­bro­mil­skie­go, po­zna­jesz pan mnie, któ­ry rów­nież nie je­stem oso­bą wła­ści­wą. – Zro­bi­łem wi­docz­nie zdzi­wio­ną minę, bo ksią­żę pod­chwy­cił spiesz­nie: – ale mogę pana za­pew­nić, że z wie­lu kan­dy­da­tów je­steś pan pierw­szym, któ­ry prze­cho­dzisz dru­gi i przed­ostat­ni etap, to jest wi­dze­nie się ze mną. Miło mi bar­dzo, iż będę mógł z pa­nem kró­cej i otwar­ciej po­mó­wić, a to z dwóch wzglę­dów.

Od­po­czął i cią­gnął:

– Na­zwi­sko, któ­re pan no­sisz, re­ko­men­da­cye, któ­re o panu przez nie­go za­cy­to­wa­ne oso­by dały, po­zwa­la­ją mi z pa­nem mó­wić jak z czło­wie­kiem pew­nym, trak­to­wać ten in­te­res d'égal à égal. Zresz­tą znam pra­wie pana…

ist­nie­niu. Lo­kaj w li­be­ryi prze­pro­wa­dził mnie przez mar­mu­ro­we scho­dy na dru­gie pię­tro, gdzie miesz­kał ksią­że Ko­ry­bu­to­wicz. W pa­ła­cu wiał za­pach świe­żych farb i la­kie­rów i wi­docz­nie od­na­wia­no go na­pręd­ce a wnio­sku­jąc z klat­ki scho­do­wej, od­na­wia­no z nie­sły­cha­nym prze­py­chem i zbyt­kiem. Wresz­cie mi­nąw­szy kil­ka ciem­nych po­koi, le­żą­cych już na dru­giem pię­trze, lo­kaj uchy­lił przedem­ną por­ty­ery i wy­gło­sił moje na­zwi­sko.

Zna­la­złem się w sali przy­bra­nej z wy­so­ce ar­ty­stycz­nym sma­kiem, Kan­de­labr w sty­lu Lu­dwi­ka XV, sto­ją­cy na sto­le, umiesz­czo­ny na środ­ku kom­na­ty, oświe­cał męż­czy­znę któ­ry się na po­wi­ta­nie moje ze­rwał z fo­te­lu, pod­szedł kil­ka kro­ków i sym­pa­tycz­nym or­ga­nem ode­zwał się, wska­zu­jąc mi krze­sło przy sto­le:

– Cze­kam na pana…

Na­stą­pi­ło mil­cze­nie… Usi­ło­wa­łem sku­pić zmy­sły i ro­zej­rzeć się. Po­stać księ­cia, na tle tego ar­ty­stycz­ne­go zbyt­ku zro­bi­ła na mnie nie­sły­cha­nie miłe wra­że­nie. Był to męż­czy­zna wy­smu­kły, bar­dzo przy­stoj­ny, naj­wy­żej lat czter­dzie­stu. Jego bla­de ob­li­cze o ostrych ary­sto­kra­tycz­nych li­niach, zdo­bi­ła he­ba­no­wa duża bro­da, a oświe­ca­ły je czar­ne i my­ślą­ce oczy. Ja­kiś wy­raz cier­pień prze­by­tych zdra­dzał się w dwu zmarszcz­kach, bie­gną­cych po obu stro­nach ust jego, jak­by znie­chę­ce­niem wy­krzy­wio­nych nie­co.

Ksią­że był wy­jąt­ko­wo sym­pa­tycz­nym i z po­zo­rów przy­najm­niej wy­kształ­co­nym męz­kim ty­pem. Po pau­zie, opie­ra­jąc łok­cie na ko­la­nach, a ba­wiąc się za­cie­ra­niem rąk na któ­re spu­ścił oczy, ode­zwał się:

– Po­znaw­szy pana Do­bro­mil­skie­go, po­zna­jesz pan mnie, któ­ry rów­nież nie je­stem oso­bą wła­ści­wą. – Zro­bi­łem wi­docz­nie zdzi­wio­ną minę, bo ksią­żę pod­chwy­cił spiesz­nie: – ale mogę pana za­pew­nić, że z wie­lu kan­dy­da­tów je­steś pan pierw­szym, któ­ry prze­cho­dzisz dru­gi i przed­ostat­ni etap, to jest wi­dze­nie się ze mną. Miło mi bar­dzo, iż będę mógł z pa­nem kró­cej i otwar­ciej po­mó­wić, a to z dwóch wzglę­dów.

Od­po­czął i cią­gnął:

– Na­zwi­sko, któ­re pan no­sisz, re­ko­men­da­cye, któ­re o panu przez nie­go za­cy­to­wa­ne oso­by dały, po­zwa­la­ją mi z pa­nem mó­wić jak z czło­wie­kiem pew­nym, trak­to­wać ten in­te­res d'égal à égal. Zresz­tą znam pra­wie pana…

– Ale hra­bio, to co po­wiem, to jest for­ma, w jaką me sło­wa ubio­rę, po­zo­sta­nie mię­dzy nami. In­a­czej­bym mó­wił do pierw­sze­go lep­sze­go re­flek­tan­ta, a in­a­czej…

– Ro­zu­miem księ­cia, i wdzięcz­ny mu je­stem za to wy­róż­nie­nie mnie.

Ko­ry­bu­to­wicz po­tarł ręką po wy­so­kiem ala­ba­stro­wem czo­le, i za­czął:

– Pew­na dama z wiel­kie­go świa­ta, bliz­ko mnie ob­cho­dzą­ca, ma dziś w tej chwi­li syna, li­czą­ce­go dwu­dzie­sty i czwar­ty rok ży­cia. Ta dama w sfe­rach ary­sto­kra­tycz­nych ucho­dzi za zwy­kłą oso­bę, choć­by za­pew­ne w re­dak­cyi "Fi­ga­ra" ucho­dzi­ła za nad­zwy­czaj­ny okaz…

Uśmiech­nął się i cią­gnął.

– Ten syn jest przez nią wy­cho­wa­ny, przez nią samą, przy po­mo­cy fran­cu­za. Mat­ka so­bie ży­czy by zro­bił tej zimy son en­trée dans Ie mon­de, nie­co osza­stał się w świe­cie, i oże­nił we­dług jej my­śli. Po­trze­bu­je czło­wie­ka któ­ry­by był to­wa­rzy­szem tego wa­dli­wie i śmiesz­nie może wy­cho­wa­ne­go mło­dzień­ca… po­trze­bu­je czło­wie­ka, któ­ry­by w jej my­śli roz­cią­gał da­lej tro­skli­wą opie­kę nad naj­pocz­ciw­szym mło­dzień­cem, bę­dą­cym do­tąd dziec­kiem, a ma­ją­cym zo­stać ju­tro męż­czy­zną. Przyj­miesz pan tę po­sa­dę, da­ją­cą, pięć ty­się­cy ru­bli utrzy­ma­nia, w domu, urzą­dzo­nym na pań­ską sto­pę, w któ­rym miesz­kać bę­dzie ta dama i jej syn, w któ­rym naj­częst­szym go­ściem będę wresz­cie ja?…

Ksią­żę skoń­czył, a ja się za­my­śli­łem. Mil­cze­nie trwa­ło bar­dzo dłu­go i by­najm­niej nie nie­cier­pli­wi­ło Ko­ry­bu­to­wi­cza, spo­koj­nie wpa­tru­ją­ce­go się w pło­mie­nie pię­ciu świec kan­de­la­bru.

– Mó­wi­łeś ksią­że – ode­zwa­łem się wresz­cie – że ta dama w re­dak­cyi Fi­ga­ra ucho­dzi­ła­by za nad­zwy­czaj­ny okaz?…

Ksią­żę mil­czał, więc cią­gną­łem da­lej.

– Mó­wi­łeś tak­że, że ten syn jest wa­dli­wie a może śmiesz­nie wy­cho­wa­ny?… Otóż te dwa punk­ta…

– Wy­ja­śnię je panu – rzekł Ko­ry­bu­to­wicz, – a na­cisk po­ło­ży­łem na nie dla­te­go, by pana nie wpro­wa­dzić w błąd i aby­śmy nadal mo­gli po­zo­stać do­bry­mi przy­ja­ciół­mi.

Po­cią­gnął pa­pie­ro­sa i mó­wił da­lej z na­my­słem.

– Dama ta jest po­sta­cią tak ory­gi­nal­ną, iż jej panu okre­ślić nie mogę. Ko­bie­ta to jesz­cze bar­dzo pięk­na i li­czą­ca za­le­d­wie czter­dzie­ści lat, któ­ra ze swe­go syna zro­bi­ła bo­żysz­cze i jemu wy­łącz­nie do­tąd po­świę­ca­ła ży­cie. Cha­rak­te­ru sil­ne­go i nie zna­ją­ce­go opo­ru, za­sad skraj­nych pod wzglę­dem prze­sa­dów ary­sto­kra­tycz­nych, – wy­cho­wa­ła syna, któ­ry dziś koń­czy rok dwu­dzie­sty trze­ci, a ży­cia, ani świa­ta na jotę nie zna.

Ksią­żę urwał, a ja mil­cza­łem, więc po chwi­li do­dał:

– Ten syn… to może nasz ro­dzi­my sil­ny dąb, lub za­lot­ny świerk wy­cho­wa­ny w cho­ro­bli­wej at­mos­fe­rze cie­plar­nia­nej?… Któż wie, jak na nie­go po­dzia­ła po­wiew wia­tru i rosa lśnią­ca do wscho­dzą­ce­go słoń­ca? On nie wie do dziś dnia, co to ży­cie, co lu­dzie. On może są­dzi, że ży­cie to dal­szy ciąg eg­zy­sten­cyi, jaką pro­wa­dzi w pa­ła­cu, gdzie się ob­cho­dzą z nim jak z pa­nien­ką. Men­to­rem pierw­szych kro­ków jego był­byś pan, jeź­li ze­chcesz przy­jąć ofia­ro­wa­ną ci po­sa­dę.

– Określ mi ksią­żę bli­żej obo­wiąz­ki do tej po­sa­dy przy­wią­za­ne.

Ko­ry­bu­to­wicz się uśmiech­nął i nie­dba­le do­rzu­cił:

– Miesz­kać w domu, gdzie on bę­dzie miesz­kał, by­wać w do­mach, w któ­rych on bę­dzie by­wał, po­dró­żo­wać z nim ra­zem. Wresz­cie, przy­pusz­czam, za­alar­mo­wać mat­kę, gdy­by mło­dzian ten oka­zy­wał skłon­no­ści prze­ciw­ne za­sa­dom, w któ­rych był wy­cho­wa­ny.

– Te za­sa­dy?

– Ha, ha! – za­śmiał się ksią­że. – Vous me ti­rez par la lan­gue cher com­te. Za­sa­dy? za­sa­dy… ha? – po­wtó­rzył ze swym dziw­nym ale sym­pa­tycz­nym uśmie­chem i cią­gnął to­nem oży­wio­nym. – Ko­bie­ta po­win­na się u nie­go za­czy­nać przy­najm­niej od księż­nicz­ki, przy­ja­ciel od hra­bie­go. Męż­czy­zna we­dług po­jęć jego mat­ki nie po­wi­nien dać się sku­sić, ani jed­nej z tych ty­sią­ca na­mięt­no­ści, któ­rym my spła­ca­my ha­racz.

– Trud­ne za­da­nie – bąk­ną­łem – od­po­wie­dzial­ność spa­dła­by więc na mnie, gdy­by mło­dzie­niec ów oka­zał się czło­wie­kiem zwy­kłym…

– Nie są­dzę; – od­parł ksią­żę po na­my­śle – tej da­mie w ży­ciu do­tąd tak się wszyst­ko uda­wa­ło, iż sko­ry je­stem przy­pusz­czać, że i syn po jej my­śli się po­kie­ru­je. Zresz­tą to na­tu­ra dziw­nie ła­god­na i apa­tycz­na…

Na­stą­pi­ło znów bar­dzo dłu­gie mil­cze­nie. Ksią­żę mi nie prze­ry­wał, aż się ode­zwa­łem:

– Na jed­no py­ta­nie, ży­czę so­bie przed moją de­cy­zyą szcze­rej od­po­wie­dzi księ­cia,

– Owszem dam ją panu…

– Dla­cze­go ksią­żę – za­gad­ną­łem by­stro mu się wpa­tru­jąc w oczy – bę­dąc wi­docz­nie przy­ja­cie­lem tego domu, nie przyj­miesz na sie­bie obo­wiąz­ku, któ­ry­by dla cię był o wie­le ła­twiej­szym, niż dla każ­de­go in­ne­go?

Ko­ry­bu­to­wicz się za­my­ślił, pu­ścił kłąb dymu, po­gła­dził bro­dę i po do­brej pau­zie od­parł.

– Obie­ca­łem dać szcze­rą od­po­wiedź. Naj­pierw więc li­be­ral­ny Al­fred de Li­gny i czło­wiek z burz­li­wą prze­szło­ścią, okry­wa­ją­cą go sła­wą lwa, nie może być w ża­den spo­sób men­to­rem dla mło­dzień­ca, któ­re­mu z za­sa­dy przez gło­wę przejść nie po­win­no np. mał­żeń­stwo z ko­bie­tą nie­uty­tu­ło­wa­ną…

Tu się za­my­ślił i do­dał ci­szej i po­waż­niej:

– Se­cun­do… wola moja jest inną,. Mó­wię do pana, jako do czło­wie­ka, któ­re­go zo­bo­wią­za­łem moją szcze­ro­ścią. Ta dama jest moją na­rze­czo­ną. Z chwi­lą gdy mło­dzie­niec ten wstą­pi w związ­ki mał­żeń­skie, co po­win­no nie­ba­wem na­stą­pić, ja się oże­nię z jego mat­ką.

– Dziw­ne kom­pli­ka­cye – bąk­ną­łem, a ksią­że da­lej cią­gnął:

– Ta dama jest, jak wie­le ko­biet z jej świa­ta, pod pew­ne­mi wzglę­da­mi… nie wiem, jak się wy­ra­zić, bo nie wiem jak okre­ślić i na­zwać… Po­świę­ci­ła ży­cie i wszyst­ko dla tego syna i za­par­ła się sama sie­bie aż do chwi­li, w któ­rej za­da­nie, swo­je gra­ni­czą­ce z mi­syą bał­wo­chwal­czą, bę­dzie mo­gła uwa­żać za ukoń­czo­ne.

– A ten ko­niec na­stą­pi?

– Gdy mło­dzie­niec wstą­pi w związ­ki mał­żeń­skie.

– Ależ to może się prze­cią­gnąć?…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: