- W empik go
Hrabina: powieść współczesna - ebook
Hrabina: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 335 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Warszawa.
Nakład Księgarni G. Centnerszwera.
1895.
Tegoż samego autora wyszły następujące powieści:
(Skład główny u G. Gentnerszwera, Warszawa,. Marszałkowska 143).
Dzisiejsze małżeństwa… 1 tom rs. 1 kop. 80
Jeszcze małżeństwa… 1 tom rs. 1 kop. 80
Wilma… 1 tom rs. 1 kop. 80
Hrabia-Starosta… 2 tom rs. 3 kop. 60
Jędrzek 1892… 1 tom rs. 1 kop. 20
Linoskoczka 1892… 2 tom rs. 2 kop. 40
Wczorajsi. Serya I, 1892… 1 tom rs. 1 kop. 50
Nokturn Szopena 1892… 1 tom rs. 1 kop. 20
Tajemnica 5-go pułku węgierskich huzarów 1892… 1 tom rs. 1 kop. 20
Z różnych pułków 1893… 2 tom rs. 2 kop. 40
Nera Pollacca 1895… 1 tom rs. 2 kop. –
Swat 1895… 1 tom rs. 2 kop.
Pod prasą:
Wczorajsi… Serya II i III.
Aktorka… Tom 1.
Przy naszych dworach… Serya I..
To i owo… Tom 1.I.
Zrujnowany wtedy majątkowo, przybyłem do Warszawy, aby szukać posady, któraby mi dała odpowiednie mym wymaganiom i przyzwyczajeniom utrzymanie i zajęcie. A w zbytku się wychowałem i w zbytku dobiegłem końca trzydziestego piątego roku życia. Od kilku miesięcy bawiłem w mieście, rozglądając się i szukając owej jakiej posady, mogącej wraz z tem, co mi z dużej pozostawało fortuny, zapewnić mi wygodną i przyjemną egzystencyę.
Nie znajdowałem nic, i nic mi nie obiecywano. Przesilenie agrarne, bankructwa przemysłowców, – wszystko razem zdawało się składać na to, bym długo szukał tej intratnej posady.
Zachwiany w mych widokach, wchodziłem do cukierni Loursa, by przejrzeć numer wieczornego Kuryera. U drzwi do cukierni spotkałem się z przyjacielem i kolega szkolnym, Leonem Markiewiczem, który z zakładu wychodził.
– Pędzę do ciebie! – zawołał, poznając mnie.
– A co? – odparłem, zaciekawiony więcej ożywieniem Leona, niż jego interesem.
– Doprawdy, w czepku się urodziłeś!– odparł powracając ze mną do wnętrza oświetlonej i napełnionej ludźmi sali – chodźmy ot tu, w ten cichy kącik – mówił, wprowadzając mnie za kolumny przedzielające salę.
Skorośmy zasiedli przy najodleglejszym od zgiełku i wrzawy stoliku, Leon ciągnął dalej, wyjmując z kieszeni zwinięty numer Kuryera.
– Znalazłem ten kawałek bibuły w paltocie, a wpadłem tu na szklankę herbaty. Przerzuciłem go od deski do deski, i miałem go już odrzucić, gdy jako dobry przyjaciel, przypomniałem sobie ciebie, a więc zacząłem przeglądać drobne ogłoszenia. W nich znalazłem… słuchaj! ty szczęśliwy wybrańcze losu… ot! w sam raz dla ciebie, jakby stworzone zajęcie… Słuchaj!
Tu rozwinął numer i znalazłszy czego szukał, nie czytał, tylko dalej ze swym zwykłym sarkastycznym a wesołym uśmiechem, mówił:
– Jednego tylko ciebie znam, odpowiedniego na tę posadę, jak też jedna jedyną jest ona może, jeźli niejest błaga.
– Czytaj, do kroćset! – podchwyciłem zaciekawiony do wysokiego stopnia ożywieniem przyjaciela, płynącem z przywiązania do mnie.
Leon czytał:
"Mężczyzna, lat trzydziestu kilku, wykwintnych manier, noszący piękne nazwisko, sympatycznej powierzchowności, salonowo wykształcony, któryby w skutek okoliczności zechciał przyjąć względnie zależne stanowisko, znajdzie świetne materyalne uposażenie i utrzymanie w arystokratycznym domu. Tytuł będzie dawał pierwszeństwo. "
Leon urwał, jak gdyby skończył, a ja parsknąłem głośnym śmiechem.
– Czy sobie kpisz ze mnie? – zawołałem – czy te brednie rzeczywiście są wydrukowane?
W odpowiedzi, przyjaciel podał mi zwiniętą bibułę. Tak, dosłownie "stało" to, co dopiero czytał z adnotacyą następującą:
"Reflektanci zechcą się zgłosić jaknajrychlej do mieszkania Nr. 20 na ulicy Chmielnej, pod Nr 107. "
– Cóż myślisz? – zapytał Leon.
– Pierwszy raz czytam tego rodzaju ogłoszenie – odparłem zamyślony.
Przyjaciel chwycił z rąk moich gazetę i patrząc na ogłoszenie, mówił:
– Jakby stworzone dla ciebie. Wszystkie wymagane warunki jednoczysz w swojej osobie: maniery, nazwisko, powierzchowność, salonowe wykształcenie… tytuł! Ba! zaśmiał się – nawet twoja ruina majątkowa jest tu widocznie warunkiem sine quo, non… Doprawdy, skory byłbym przypuszczać, że ktoś, chcąc delikatnie ci przyjść w pomoc, przez ogłoszenia w Kuryerze cię szuka…
– Przestań kpić – syknąłem rozdrażniony tą werwą przyjaciela.
– Ależ nie kpię! – obruszył się Leon i poważniejąc, zapytał: – Czy sądzisz, że to ogłoszenie jest jaką pułapką?
– Nic nie sądzę…
– Czy może myślisz, że się pod niem ukrywa jaka histoire galante?…
– Nic nie myślę.
Tu się zerwał i zawołał.
– A więc chodźmy pod numer 107, do mieszkania numer 20.
– Żartujesz? toż to dawne ogłoszenie, toż…
Przyjaciel przystanął zdziwiony.
– Opuściłbyś taką sposobność? Taką ofertę świetnego materyalnie uposażenia, którego potrzebujesz – cedził – w arystokratycznym domu?… Czybyś wolał posadę w biurze jakiego wzbogaconego żyda – bankiera? Czy?…
– Ależ – podchwyciłem – to ogłoszenie podejrzane, zresztą przestarzałe od tygodnia…
– Więc chodźmy sprawdzić! – zawołał Leon, ruszając pierwszy z miejsca z właściwym sobie pośpiechem.
Ja się nie ruszałem z krzesła, ale Leon powrócił i zagadnął.
– Cóż u licha? Czyś zwaryował? Czego się ociągasz?
Wstałem, a pamiętam, jak dziś, dziwnego doznawałem uczucia. Jakaś trwoga mnie ogarniała, jakąś ciężkość czułem na sercu, jakiś niesmak w ustach, jak gdybym już jedną nogą wchodził na jakąś tajemniczą drogę.
Otrząsłem się z niemiłego wrażenia, ale potrzebowałem skupić me władze umysłowe, by uwierzyć, że niczem nie zaangażowałem przyszłości, że to głupie ogłoszenie było tylko głupią propozycyę.
– Wyglądasz, jak… – zawołał ze śmiechem Leon – i urwał, bystro mi się przypatrując.
– Wiesz – odparłem – sam nie wiem, czemu to przypisać, ale doznaje dziwnego wrażenia.
– Wierzę! – podchwycił kpiarz – i jabym go doznawał, gdybym nagle wyczytał w Kuryerze ogłoszenie, wprost do mnie wymierzone. Doprawdy, nie przypuszczałem dotąd, by bankruci byli poszukiwani.
– Kiedy ty…
– No chodź! marudo! Ruszyliśmy tedy ku Chmielnej.
W drodze Leon przyspieszał kroku i szeptał co chwila:
– Bylebyśmy się już nie spóźnili…
W przerwach zaś, pędząc o krok przedemną, taki mniej więcej prowadził ze sobą monolog.
– Ogłoszenie zabawne, ale musi być seryo… Dlaczegożby nie miała istnieć taka właśnie posada? Ha ha ha! Ale dlaczego ją ofiarują aż przez ogłoszenia! jakby amatorów trzeba było szukać z latarnią…
Niesłychanie krótką wydała nam się ta droga od Loursa do Chmielnej, gdzieśmy wnet odnaleźli poszukiwany numer domu. Stróż tej niepozornej, ale olbrzymiej kamienicy o dwu bramach, stał właśnie w podwórzu i odparł na zapytanie Leona o numer dwudziesty:
– Ten pan jest właśnie w domu.
– Jak się nazywa? – podchwyciłem.
– Pan Dobromilski.
– Któż to? – dodałem.
– Kto go tam wie u licha – odparł stróż i odwróciwszy się od nas, poszedł w swoją stronę.
Numer dwudziesty leżał na parterze w drugiem podwórzu; na odgłos dzwonka, którym nerwowo szarpnął Leon, dały się słyszeć kroki męzkie, drzwi się przed nami otworzyły, a w nich stanął stary jegomość ze świecą w ręku.
– Panowie?… – wycedził.
– Czy to numer dwudziesty? – zapytał Leon.
– Tak! – odparł nieznajomy – tak – powtórzył, i jakby sobie coś przypominając, zawołał innym tonem – panowie pewnie z ogłoszenia?
– Nie inaczej! – podchwyciłem.
– Proszę, proszę panów. – odparł stary jegomość, ożywiając się równocześnie i przeprowadzając nas przez ciemny pokój do oświetlonego lampa gabinetu.
Objąłem pospiesznie ciekawem, badającem i odgadujacem spojrzeniem, tak mieszkanie jak i jego właściciela. Pokój zdawał się należeć do wykształconego i uczciwego człowieka. Panował w nim porządek i komfort, a rozrzucone książki i papiery zdradzały lokatora inteligentnego. Ten mógł liczyć lat sześćdziesiąt i kilka" miał poczciwa fizyognomię, o ile ją widzieć pozwalała lampa nakryta zielonym kloszem, rzucająca połysk tylko na jego złote okulary.
– Panowie z ogłoszenia – powtórzył gdyśmy usiedli na wskazanych krzesłach, sam siadając także – posada dotąd niezajęta, a ja jestem pośrednikiem…
Nastąpiła cisza. Twarz Leona się wydłużyła, a ja z uśmiechem rzekłem:
– Jestże to rzeczywiście posada dla porządnych ludzi?
Stary spoważniał i odparł:
– Dla najporządniejszych… posada świetna, ale też są i wymagania… Darują, panowie, że więcej mówić niemogę. Wszystko jest tak jak było ogłoszone… Posada daje utrzymanie w pańskim i zacnym domu – i do pięciu tysięcy rubli…
Urwał, poprawił się na krześle, pojąkał trochę i dalej ciągnął:
– Jestem pośrednikiem, zobowiązanym słowem honoru do dyskrecyi… Dziwnym, nienaturalnym zbiegem okoliczności, osoba ofiarująca tę posadę zmuszona jest szukać przez ogłoszenie człowieka, któryby…
Urwał i podchwycił:
– Szkoda czasu i atłasu na próżne gadanie… Jeżeli który z panów jest reflektantem seryo?…
– Zupełnie seryo! – zawołał Leon.
– To – ciągnął dalej stary – zechce mi odpowiedzieć na kilka pytań, do zadania mu których jestem jedynie upoważniony. Odpowiedź na te pytania ja poślę właściwej osobie, a ta w ciągu dni trzech albo pana uwiadomi i wprost się z nim porozumie, albo…
Znów urwał i milczał.
Po chwili dopiero Leon zagadnął, do – brze wprzód przypatrzywszy się gospodarzowi:
– Fizyognomia pańska obudza we mnie tyle zaufania, iż mimo dziwacznej tajemniczości rzeczy samej, gotów jestem do brania jej na seryo…
– Zupełnie słusznie – wtrącił z obudzającą zaufanie prostotą pan Dobromilski, a Leon dodał wskazując na mnie.
– Reflektantem na tę posadę jest ten pan, i zdaje się… zechce odpowiedzieć na pańskie pytania.
Tu stary nachylił się do mnie, uśmiechnął, i przyjrzawszy mi się, wstał z krzesła. Podszedł do biurka, zkąd powrócił z ćwiartką papieru, i zasiadając z ołówkiem w ręku, a przybliżając się do lampy, mówił:
– Zechce mi pan odpowiedzieć na pytania które mam spisane… Odpowiedź zapiszę sobie tutaj… Im będzie ona dokładniejszą, tem więcej… znajdzie widoków. Wybaczy pan, jeźli niektóre pytania wydadzą mu się niedyskretne. Ja jestem pośrednikiem, służącym tylko do tego, by osoba właściwa pozostała w tajemnicy.
Urwał, pomyślał i ciągnął.
– Zresztą… pięć tysięcy rubli i honorowe zajęcie…
Tu się mięszał widocznie, a Leon zniecierpliwiony gorączkowo zawołał:
– Pytaj pan! Cóż tam w tych pytaniach być może? słuchamy!
Stary oparł rękę z ołówkiem na czystym papierze, spuścił oczy na kartkę zapisaną drobnem pismem, a zawierającą widocznie owe pytania i zażenowany mówił:
– Pańskie nazwisko?
– Hrabia Emeryk Grodzki – odparłem.
– Zajęcie?
– Były właściciel dóbr.
– Dzisiejsze zajęcie.
– Utrzymuje się z procentu od dwudziestu tysięcy rubli – wtrącił Leon widząc, że się mieszam – które na hypotece jego byłych dóbr pozostały.
– Wiek? – pytał po pauzie dalej wiekowy jegomość.
– Trzydziesty i szósty.
– Doskonale – bąknął, zapisując – doskonale!
Tu podniósł na mnie oczy i zapytał:
– Żonaty?
– Kawaler!
– Wybornie – szepnął i zapisał – a teraz raczy mi hrabia podać trzy osoby, na których rekomendacyę możesz się powołać.
Po chwili namysłu zacytowałem tajemniczemu i zażenowanemu jegomości trzy szumne i znane nazwiska ze świata warszawskiego. Ten, zapisawszy je, uważniejszem mnie objął spojrzeniem, i zapytał:
– Jeszcze mam panu zadać kilka pytań dziwacznych, ale… ale…
– Proszę, proszę!
– Pańskie zasady! – zawołał stary, jakby się spiesząc – jesteś pan arystokrata, czy?…
– Zażartym arystokratą! – odrzekł czemprędzej Leon, jakby się bojąc mojej odpowiedzi.
– Seryo? – szepnął jegomość, znów mi się z pod okularów przyglądając.
– Ależ seryo! – odpowiedział znów mój przyjaciel.
– A więc indagacya skończona – zawołał pan Dobromirski – za trzy dni albo przedstawię pana osobie interesowanej, albo milczenie moję będzie dowodem, że… Urwał i znowu dodał:
– Pan masz wielkie szansę, ja wiem kogo tam potrzeba… Nie robię nadziei, ale możesz być hrabio pewny dyskrecyi mojej, jak i…
– Nie zależy mi na niej zresztą… –
niedbale odparłem, wstając i żegnając dopiero co poznanego jegomościa. Odprowadził nas do drzwi.
W podwórzu przystanęliśmy obaj z Leonem.
– Jakaś zabawna historya – szepnął. Ten stary wygląda na zupełnie porządnego człowieka, a ty waryacie już chciałeś odpowiedzieć, że jesteś liberałem. Co to być może?… Trzeba zasięgnąć języka kim jest przedewszystkiem ten pan Dobromilski.
Milczałem, a przyjaciel zagadnął.
– No mówże! Cóż ty o tem wszystkiem myślisz?
– Doprawdy nie wiem, – odparłem – zdaje mi się, jak gdybym się wplatał w jakąś awanturę.
– Ha, ha!
– Dziwnego doznaję uczucia – ciągnąłem. – Przeczytałem ogłoszenie, odpowiedziałem na kilka nie nie znaczących pytań, a zdaje mi się, że się już związałem, że w coś wpadłem już, czy też brnę w jakieś błoto…
– Dziwaku! – zawołał ruszając z miejsca. – Lecz… tak to wszystko co tchnie choćby wyzłacanym obowiązkiem, przeraża ludzi, przywykłych do dawania intratnych posad, a nie do ich szukania. Po chwili wtrącił:
– Ale przyznaj się, że pięć tysięcy rubli…
– To pięć tysięcy rubli… – dokończyłem.
– Zapewne, ale sam będąc bogatym, nigdy ich na czysto nie miałeś. Niesłychanie jestem ciekawy; tu coś jest… coś będzie. Mnie przeczucie nie myli.
Trzeciego dnia po tej wizycie siedzieliśmy, ja i Leon, w mojem mieszkaniu. Mój przyjaciel dopiero co był przyszedł z informacyami które zdołał pozyskać o panu Dobromilskim, a które nic więcej nie mówiły nad to, cośmy już wiedzieli. Stary pan był bywalcem kilku arystokratycznych domów, starym kawalerem, który od kilkunastu lat, opuściwszy wieś, cicho sobie w "Warszawie mieszkał. Używał najlepszej reputacyi człowieka żyjącego z własnych funduszów, regularnie jak zegarek, nie szkodząc nikomu i nie mieszając się do niczego.
Zaledwie Leon dokończył swojej relacyę gdy ktoś zapukał do drzwi mego mieszkania.
– Proszę! – zawołał gorączkowy Mar – kiewicz i w tejże chwili ukazał się we drzwiach posłaniec publiczny z listem w ręku, który wręczywszy mi, dyskretnie zniknął.
Rozerwałem kopertę i wyczytałem na bilecie te słowa.
"Hipolit Dobromilski, prosi pana, byś zechciał się dziś o godzinie szóstej wieczorem pofatygować w wiadomym interesie do pałacu hrabiów Korjatyńskich w Alejach Ujazdowskich, gdzie mieszka i oczekiwać pana będzie książę Michał Korybutowicz. " Podałem bilet Leonowi, który odczytawszy go, głęboko się zamyślił.
– Więc to widocznie nie farsa, ani humbug – zawołałem pierwszy – namyślali się do ostatniej chwili, bo dziś trzeci dzień, a za kwadrans szósta, ale stary jakiś dżentelman.
Zerwałem się, by oporządzić nieco moją tualetę i pospieszyć w Aleje. Byłem zaciekawiony tak, jak rzadko. Nie wątpiłem, że los mi podawał swą szczęśliwa rękę, że już trzymałem w dłoni posadę, o jakiej nie marzyłem.
O szóstej stanąłem w przedsionku pałacu, który nie mógł mnie nie zastanowić. Dziwiłem się, że nie wiedziałem o jego istnieniu. Lokaj w liberyi przeprowadził mnie przez marmurowe schody na drugie piętro, gdzie mieszkał książe Korybutowicz. W pałacu wiał zapach świeżych farb i lakierów i widocznie odnawiano go naprędce a wnioskując z klatki schodowej, odnawiano z niesłychanym przepychem i zbytkiem. Wreszcie minąwszy kilka ciemnych pokoi, leżących już na drugiem piętrze, lokaj uchylił przedemną portyery i wygłosił moje nazwisko.
Znalazłem się w sali przybranej z wysoce artystycznym smakiem, Kandelabr w stylu Ludwika XV, stojący na stole, umieszczony na środku komnaty, oświecał mężczyznę który się na powitanie moje zerwał z fotelu, podszedł kilka kroków i sympatycznym organem odezwał się, wskazując mi krzesło przy stole:
– Czekam na pana…
Nastąpiło milczenie… Usiłowałem skupić zmysły i rozejrzeć się. Postać księcia, na tle tego artystycznego zbytku zrobiła na mnie niesłychanie miłe wrażenie. Był to mężczyzna wysmukły, bardzo przystojny, najwyżej lat czterdziestu. Jego blade oblicze o ostrych arystokratycznych liniach, zdobiła hebanowa duża broda, a oświecały je czarne i myślące oczy. Jakiś wyraz cierpień przebytych zdradzał się w dwu zmarszczkach, biegnących po obu stronach ust jego, jakby zniechęceniem wykrzywionych nieco.
Książe był wyjątkowo sympatycznym i z pozorów przynajmniej wykształconym męzkim typem. Po pauzie, opierając łokcie na kolanach, a bawiąc się zacieraniem rąk na które spuścił oczy, odezwał się:
– Poznawszy pana Dobromilskiego, poznajesz pan mnie, który również nie jestem osobą właściwą. – Zrobiłem widocznie zdziwioną minę, bo książę podchwycił spiesznie: – ale mogę pana zapewnić, że z wielu kandydatów jesteś pan pierwszym, który przechodzisz drugi i przedostatni etap, to jest widzenie się ze mną. Miło mi bardzo, iż będę mógł z panem krócej i otwarciej pomówić, a to z dwóch względów.
Odpoczął i ciągnął:
– Nazwisko, które pan nosisz, rekomendacye, które o panu przez niego zacytowane osoby dały, pozwalają mi z panem mówić jak z człowiekiem pewnym, traktować ten interes d'égal à égal. Zresztą znam prawie pana…
istnieniu. Lokaj w liberyi przeprowadził mnie przez marmurowe schody na drugie piętro, gdzie mieszkał książe Korybutowicz. W pałacu wiał zapach świeżych farb i lakierów i widocznie odnawiano go naprędce a wnioskując z klatki schodowej, odnawiano z niesłychanym przepychem i zbytkiem. Wreszcie minąwszy kilka ciemnych pokoi, leżących już na drugiem piętrze, lokaj uchylił przedemną portyery i wygłosił moje nazwisko.
Znalazłem się w sali przybranej z wysoce artystycznym smakiem, Kandelabr w stylu Ludwika XV, stojący na stole, umieszczony na środku komnaty, oświecał mężczyznę który się na powitanie moje zerwał z fotelu, podszedł kilka kroków i sympatycznym organem odezwał się, wskazując mi krzesło przy stole:
– Czekam na pana…
Nastąpiło milczenie… Usiłowałem skupić zmysły i rozejrzeć się. Postać księcia, na tle tego artystycznego zbytku zrobiła na mnie niesłychanie miłe wrażenie. Był to mężczyzna wysmukły, bardzo przystojny, najwyżej lat czterdziestu. Jego blade oblicze o ostrych arystokratycznych liniach, zdobiła hebanowa duża broda, a oświecały je czarne i myślące oczy. Jakiś wyraz cierpień przebytych zdradzał się w dwu zmarszczkach, biegnących po obu stronach ust jego, jakby zniechęceniem wykrzywionych nieco.
Książe był wyjątkowo sympatycznym i z pozorów przynajmniej wykształconym męzkim typem. Po pauzie, opierając łokcie na kolanach, a bawiąc się zacieraniem rąk na które spuścił oczy, odezwał się:
– Poznawszy pana Dobromilskiego, poznajesz pan mnie, który również nie jestem osobą właściwą. – Zrobiłem widocznie zdziwioną minę, bo książę podchwycił spiesznie: – ale mogę pana zapewnić, że z wielu kandydatów jesteś pan pierwszym, który przechodzisz drugi i przedostatni etap, to jest widzenie się ze mną. Miło mi bardzo, iż będę mógł z panem krócej i otwarciej pomówić, a to z dwóch względów.
Odpoczął i ciągnął:
– Nazwisko, które pan nosisz, rekomendacye, które o panu przez niego zacytowane osoby dały, pozwalają mi z panem mówić jak z człowiekiem pewnym, traktować ten interes d'égal à égal. Zresztą znam prawie pana…
– Ale hrabio, to co powiem, to jest forma, w jaką me słowa ubiorę, pozostanie między nami. Inaczejbym mówił do pierwszego lepszego reflektanta, a inaczej…
– Rozumiem księcia, i wdzięczny mu jestem za to wyróżnienie mnie.
Korybutowicz potarł ręką po wysokiem alabastrowem czole, i zaczął:
– Pewna dama z wielkiego świata, blizko mnie obchodząca, ma dziś w tej chwili syna, liczącego dwudziesty i czwarty rok życia. Ta dama w sferach arystokratycznych uchodzi za zwykłą osobę, choćby zapewne w redakcyi "Figara" uchodziła za nadzwyczajny okaz…
Uśmiechnął się i ciągnął.
– Ten syn jest przez nią wychowany, przez nią samą, przy pomocy francuza. Matka sobie życzy by zrobił tej zimy son entrée dans Ie monde, nieco oszastał się w świecie, i ożenił według jej myśli. Potrzebuje człowieka któryby był towarzyszem tego wadliwie i śmiesznie może wychowanego młodzieńca… potrzebuje człowieka, któryby w jej myśli rozciągał dalej troskliwą opiekę nad najpoczciwszym młodzieńcem, będącym dotąd dzieckiem, a mającym zostać jutro mężczyzną. Przyjmiesz pan tę posadę, dającą, pięć tysięcy rubli utrzymania, w domu, urządzonym na pańską stopę, w którym mieszkać będzie ta dama i jej syn, w którym najczęstszym gościem będę wreszcie ja?…
Książę skończył, a ja się zamyśliłem. Milczenie trwało bardzo długo i bynajmniej nie niecierpliwiło Korybutowicza, spokojnie wpatrującego się w płomienie pięciu świec kandelabru.
– Mówiłeś książe – odezwałem się wreszcie – że ta dama w redakcyi Figara uchodziłaby za nadzwyczajny okaz?…
Książę milczał, więc ciągnąłem dalej.
– Mówiłeś także, że ten syn jest wadliwie a może śmiesznie wychowany?… Otóż te dwa punkta…
– Wyjaśnię je panu – rzekł Korybutowicz, – a nacisk położyłem na nie dlatego, by pana nie wprowadzić w błąd i abyśmy nadal mogli pozostać dobrymi przyjaciółmi.
Pociągnął papierosa i mówił dalej z namysłem.
– Dama ta jest postacią tak oryginalną, iż jej panu określić nie mogę. Kobieta to jeszcze bardzo piękna i licząca zaledwie czterdzieści lat, która ze swego syna zrobiła bożyszcze i jemu wyłącznie dotąd poświęcała życie. Charakteru silnego i nie znającego oporu, zasad skrajnych pod względem przesadów arystokratycznych, – wychowała syna, który dziś kończy rok dwudziesty trzeci, a życia, ani świata na jotę nie zna.
Książę urwał, a ja milczałem, więc po chwili dodał:
– Ten syn… to może nasz rodzimy silny dąb, lub zalotny świerk wychowany w chorobliwej atmosferze cieplarnianej?… Któż wie, jak na niego podziała powiew wiatru i rosa lśniąca do wschodzącego słońca? On nie wie do dziś dnia, co to życie, co ludzie. On może sądzi, że życie to dalszy ciąg egzystencyi, jaką prowadzi w pałacu, gdzie się obchodzą z nim jak z panienką. Mentorem pierwszych kroków jego byłbyś pan, jeźli zechcesz przyjąć ofiarowaną ci posadę.
– Określ mi książę bliżej obowiązki do tej posady przywiązane.
Korybutowicz się uśmiechnął i niedbale dorzucił:
– Mieszkać w domu, gdzie on będzie mieszkał, bywać w domach, w których on będzie bywał, podróżować z nim razem. Wreszcie, przypuszczam, zaalarmować matkę, gdyby młodzian ten okazywał skłonności przeciwne zasadom, w których był wychowany.
– Te zasady?
– Ha, ha! – zaśmiał się książe. – Vous me tirez par la langue cher comte. Zasady? zasady… ha? – powtórzył ze swym dziwnym ale sympatycznym uśmiechem i ciągnął tonem ożywionym. – Kobieta powinna się u niego zaczynać przynajmniej od księżniczki, przyjaciel od hrabiego. Mężczyzna według pojęć jego matki nie powinien dać się skusić, ani jednej z tych tysiąca namiętności, którym my spłacamy haracz.
– Trudne zadanie – bąknąłem – odpowiedzialność spadłaby więc na mnie, gdyby młodzieniec ów okazał się człowiekiem zwykłym…
– Nie sądzę; – odparł książę po namyśle – tej damie w życiu dotąd tak się wszystko udawało, iż skory jestem przypuszczać, że i syn po jej myśli się pokieruje. Zresztą to natura dziwnie łagodna i apatyczna…
Nastąpiło znów bardzo długie milczenie. Książę mi nie przerywał, aż się odezwałem:
– Na jedno pytanie, życzę sobie przed moją decyzyą szczerej odpowiedzi księcia,
– Owszem dam ją panu…
– Dlaczego książę – zagadnąłem bystro mu się wpatrując w oczy – będąc widocznie przyjacielem tego domu, nie przyjmiesz na siebie obowiązku, któryby dla cię był o wiele łatwiejszym, niż dla każdego innego?
Korybutowicz się zamyślił, puścił kłąb dymu, pogładził brodę i po dobrej pauzie odparł.
– Obiecałem dać szczerą odpowiedź. Najpierw więc liberalny Alfred de Ligny i człowiek z burzliwą przeszłością, okrywającą go sławą lwa, nie może być w żaden sposób mentorem dla młodzieńca, któremu z zasady przez głowę przejść nie powinno np. małżeństwo z kobietą nieutytułowaną…
Tu się zamyślił i dodał ciszej i poważniej:
– Secundo… wola moja jest inną,. Mówię do pana, jako do człowieka, którego zobowiązałem moją szczerością. Ta dama jest moją narzeczoną. Z chwilą gdy młodzieniec ten wstąpi w związki małżeńskie, co powinno niebawem nastąpić, ja się ożenię z jego matką.
– Dziwne komplikacye – bąknąłem, a książe dalej ciągnął:
– Ta dama jest, jak wiele kobiet z jej świata, pod pewnemi względami… nie wiem, jak się wyrazić, bo nie wiem jak określić i nazwać… Poświęciła życie i wszystko dla tego syna i zaparła się sama siebie aż do chwili, w której zadanie, swoje graniczące z misyą bałwochwalczą, będzie mogła uważać za ukończone.
– A ten koniec nastąpi?
– Gdy młodzieniec wstąpi w związki małżeńskie.
– Ależ to może się przeciągnąć?…