Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hryhor Serdeczny: powieść - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hryhor Serdeczny: powieść - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 358 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Ży­je­my w epo­ce zmian szyb­kich, do­ty­ka­ją­cych wszyst­kie­go. Daw­niej uska­rza­li­śmy się na modę; nie­sta­łość jej w przy­sło­wie się zmie­ni­ła; i dziś uska­rza­my się na nią lecz przez na­wyk, dla tego je­dy­nie, że przy­sło­wia wy­rzu­cić nie moż­na z dyk­cy­ona­rza, nie dla tego zaś by­najm­niej, aże­by stać ono mia­ło w od­osob­nie­niu jak za cza­sów po­ko­le­nia tego, któ­re obec­nie si­wi­zna przy­pru­szy­ła. Moda zna­la­zła na­śla­dow­ców we wszyst­kich ży­cia ob­ja­wach. Nie osta­ło się nic po daw­ne­mu. Lu­dzie nie ci, rze­czy nie te, fi­zy­ogno­mie kra­jów na­wet nie ta­kie, ja­kie­mi były lat temu dwa­dzie­ścia.

Żyją jesz­cze lu­dzie, co so­bie przy­po­mi­na­ją, jaką była przed laty dwu­dzie­stu Ukra­ina na­sza.

Obec­nie w roku od na­ro­dze­nia Chry­stu­sa 1873 wy­mów w obec oby­wa­te­la gu­ber­nii li­tew­skich i gu­ber­nii nad­wi­ślań­skich, w obec szczę­śliw­ca, cie­szą­ce­go się wol­no­ścią kon­sty­tu­cyj­ną za­ok­tro­jo­wa­ną dla Kró­lestw Ga­li­cyi i Lo­do­me­ryi z Wiel­kiem Księ­stwem Kra­kow­skiem, w obec miesz­kań­ca daw­nych dzie­dzin Pia­stow­skich prze­ra­bia­ne­go na Niem­ca, wy­mów dziś w obec któ­re­go z nich wy­raz: Ukra­ina.

– To myt… – po­wie. Mam o nim wia­do­mość, nie bar­dzo jed­nak ja­sną… Coś mi się po gło­wie krę­ci: Ukra­ina?…. Ukra­ina?….

Lat temu dzie­sięć Kon­gre­so­wia­cy, któ­rym wy – pa­da­ło je­chać nad Dniepr lub nad Dniestr, po prze­pra­wie­niu się za Bug na­tych­miast za­czy­na­li prze­ma­wiać do lu­dzi po mo­skiew­sku i dzi­wi­li się moc­no, gdy ci ich le­piej po pol­sku ro­zu­mie­li. Dzie­sięć lat więc już temu za­czę­to Ukra­inę gu­bić z uwa­gi po­wszech­nej, cóż do­pie­ro dziś? Czy wie kto co o niej? Czy wie­lu z wyż wy­mie­nio­nych oby­wa­te­li, szczę­śliw­ców i miesz­kań­ców nie uwa­ża jej za wspo­mnie­nie za­mar­łe?….

Za­mia­rem moim po­wie­ścio­wym jest wspo­mnie­nie tu wskrze­sić, wy­wo­łać je na jaw i po­ka­zać Ukra­inę w taj­ni­ku jej by­to­wa­nia du­szew­ne­go.

Bio­rę ją w mo­men­cie, dla któ­re­go co­fam się w prze­szłość nie­daw­ną, kie­dy to jesz­cze jed­nak pola ukra­iń­skie brzę­cza­ły po­dźwię­kiem ech daw­niej­szych. Dziś po­dob­no tego już nie ma. Lat dwa­dzie­ścia temu wa­łę­sa­ły się jesz­cze echa prze­szło­ści, wio­nę­ły ste­pa­mi, cze­pia­ły się mo­gił, za­sia­da­ły na krzy­żach obok so­ko­łów bia­ło­zo­rów, gra­ły w bu­rza­nach i prze­ma­wia­ły do lu­dzi ta­mecz­nych ję­zy­kiem zro­zu­mia­łym. Sa­dzo­no już wpraw­dzie kar­to­fle i upra­wia­no bu­ra­ki, każ­da nie­mal wieś po­sia­da­ła go­rzel­nią pa­ro­wą a tu i owdzie po­wsta­wa­ły fa­bry­ki cu­kro­we, zbo­ża nie młó­co­no już ce­pa­mi, mimo to po­zo­sta­wa­ło coś jesz­cze z cza­sów onych, o któ­rych opo­wia­da­ły dumy lu­do­we; po­zo­sta­wa­ło po­ję­cie lep­szej ja­ko­wejś prze­szło­ści, po­łą­czo­ne z wia­rą, że ta­ko­wa wskrze­szo­ną być może.

Lep­sza prze­szłość, nie było to po­ję­cie żad­ne wy­raź­ne. Chłop nic o niej po­wie­dzieć nie umiał; po­mię­dzy szlach­tą zaś z rzad­ka jeno prze­rzu­ca­li się tacy ucze­ni, co zna­li dzie­je za­miesz­ki­wa­ne­go przez nich kra­ju. Dla pierw­szych przy­świe­ca­ło u niej wy­obra­ża­nie "swo­bo­da"; dru­dzy wie­dzie­li na pew­ne, że Ukra­ina na­le­ża­ła nie­gdyś do Pol­ski, któ­rej byli oni przed­sta­wi­cie­la­mi. We wskrze­sze­niu prze­to "lep­szej prze­szło­ści" ci wi­dzie­li swo­bo­dę, ci Pol­skę; w so­bie zaś tak ci jak ci czu­li wę­zły po­krew­ne, któ­re czy­ni­ły z nich ro­dzi­nę jed­ną wiel­ką, po­zo­sta­ją­cą pod opie­ką, do­zo­rem i na­uką sta­no­wych przy­sta­wów, spraw­ni­ków i gu­ber­na­to­rów.

Czy ro­dzi­na ta żyła w har­mo­nii, w zgo­dzie, jak na ro­dzi­nę przy­sta­ło?

Oto py­ta­nie!

Czy się wza­jem­nie pod­trzy­my­wa­ła, wspo­ma­ga­ła i po­cie­sza­ła?….

Chłop pańsz­czy­znę od­ra­biał, szlach­cic go sprę­ży­ście do­zo­ro­wał: oto, jak wy­ra­żał się stó­su­nek ich wza­jem­ny.

Ten wzdy­chał do swo­bo­dy, ten do Pol­ski.

Wzdy­cha­li i tyle.

Nie bez tego jed­nak, żeby nie­kie­dy wes­tchnie­nia nie tłu­ma­czy­ły się i wy­ra­za­mi i czy­na­mi. Tłu­ma­cze­nia zda­rza­ły się czę­sto na­wet. Moż­na było spo­tkać się z nie­mi na gład­kiej dro­dze, zwłasz­cza po r. 1847, w któ­rym rząd mo­skiew­ski ogło­sił tak zwa­ne "pra­wi­dła in­wen­tar­ne, " re­gu­lu­ją­ce stó­su­nek pod­dań­czy. Pra­wi­dła te pod­dań­stwa nie zno­si­ły i sa­mo­wo­li dzie­dzi­ców nie ukró­ca­ły, – re­gu­lo­wa­ły jeno stó­sun­ki o tyle, że do­zor­com re­gu­la­cyi tej, człon­kom po­li­cyi ziem­skiej, otwie­ra­ły nowe do­chc­dów źró­dła. Obu­dzi­ły wszak­że wzdy­cha­ją­cych – obu­dzi­ły ich przez to, że po­ka­za­ły im, iż jest coś prze­cie do zro­bie­nia, kie­dy po­pra­wia sam sie­bie rząd, któ­ry się za nie­omyl­ny po­da­je i w nie­omyl­ność wła­sną re­li­gij­nie wie­rzyć każe.

– Hej hej!…. wy­wo­ły­wa­li chło­pi. Byle ino nie prze­cze­kać świę­te­go Jura!….Świę­ty Jur tkwił im ćwie­kiem w gło­wach, przy­cho­dził, mi­jał – rocz­ni­ca one­go przy­pa­da na wio­snę – oni wciąż cze­ka­li.

Cze­ka­li, aż po­wo­ła­ją, ich do wpi­sy­wa­nia się w re­jestr.

Cze­ka­li cier­pli­wie. Chło­pa ukra­iń­skie­go cier­pli­wość od­zna­czaj

Scho­dzi­li się jeno przy oka­zyi po karcz­mach, je­dy­nych miej­scach zgro­ma­dzeń pu­blicz­nych chłop­skich, i tam świę­te­go Jura wspo­mi­na­li.

Jed­no ze zgro­ma­dzeń ta­kich po­słu­ży nam za punkt wyj­ścia w opo­wia­da­niu, któ­re­śmy spi­sać za­mie­rzy­li.

Dzia­ło się to w roku 1853 na wio­snę. Śnie­gi le­ża­ły jesz­cze po po­lach płach­ta­mi bia­łe­mi, od­bi­ja­ją­ce­mi rzeź­ko od ról tu czar­nych, owdzie zie­lo­nych, sto­sow­nie do tego, czy były to role za­sia­ne z je­sie­ni ozi­mi­ną, czy­li też zo­ra­ne na zię­bi pod ja­rzy­nę. Ozi­mi­ny wy – cho­dzi­ły z pod śnie­gów świet­nie. Szma­rag­do­we ko­bier­ce za­le­ga­ły prze­strze­nie okiem nie ob­ję­te, uśmie­cha­jąc się, do słoń­ca, pod wpły­wem któ­re­go ta­ja­ły płach­ty bia­łe i za spra­wą, któ­re­go dro­gi prze­sy­cha­ły, tę­ża­ły i sta­wa­ły się ta­kie­mi, jak­by na so­bie obi­cie skó­rza­ne mia­ły. Dro­gi ta­kie na­zy­wa­ją na Ukra­inie rze­mien­ne­mi. Ani ku­rzu na nich, ani gru­dy, ani bło­ta, ugi­na­ją, się pod ko­ła­mi i je­dzie się po nich wo­zem pro­stym jak ka­re­ta, na re­so­rach. Nie­szczę­ściem, trwa­nie ich jest jak ży­wot mo­ty­la. Kil­ka dni, ty­dzień naj­dłu­żej i już po nich

Owóż, dro­gą taką rze­mien­ną, śród ła­nów czer­nie­ją­cych i zie­le­nie­ją­cych po­dą­ża­li lu­dzie w ilo­ści nie ma­łej. Słoń­ce mia­ło się już z po­łu­dnia. Go­dzi­ny pół­to­ra naj­wię­cej a za­pad­nie za wid­no­krąg si­nie­ją­cy na lewo. W po­wie­trzu czuć się da­wał przy­mro­zek le­dziuch­ny, od któ­re­go dziew­czę­tom ja­go­dy kra­śnia­ły.

Po­dą­ża­li lu­dzie w ilo­ści nie ma­łej z po­śpie­chem, któ­ry był róż­ny. Jed­ni cią­gnę­li za­kła­dem – jak to się mówi – po go­spo­dar­sku, bez zry­wa­nia nóg so­bie i by­dlę­tom. Wozy li­ter­ne i wa­są­go­we, za­przę­żo­ne bądź to wo­ła­mi, bądź bet­ka­mi, to­czy­ły się po­wo­li, po naj­więk­szej czę­ści próż­ne; ci bo­wiem, coby na nich sie­dzieć mo­gli, wo­le­li iść pie­cho­tą, męż­czyź­ni obok za­przę­gów, ko­bie­ty bo­kiem dro­gi, ostat­nie na bo­sa­ka, od­święt­nie ubra­ne w świ­ty bia­łe i w na­mit­ki, nio­sąc w ręku buty czer­wo­ne lub żół­te. Dru­dzy pę­dzi­li, jak­by ich co gna­ło, bądź kon­no, bądź na wóz­kach opla­ta­nych i nie­opla­ta­nych, zwy­kle ko­niem jed­nym za­przę­żo­nych. Róż­ni­ca w po­śpie­chu od­po­wia­da­ła róż­ni­cy dwóch ras za­miesz­ku­ją­cych Ukra­inę. Ci, co cią­gnę­li po­wol­nie, byli to chło­pi; pę­dzą­cy­mi z sił ca­łych byli ży­dzi.

Ostat­ni wy­mi­jać mu­sie­li pierw­szych, co sta­wa­ło się po­wo­dem wy­pad­ków za­baw­nych. Tu wó­zek się wy­wró­cił i żyd­ków kupa w rów się wy­sy­pa­ła; ów­dzie ko­nio­wi sprzy­krzy­ło się czwa­ło­wać, więc sta­nął i razy za­da­wa­ne mu przez wła­ści­cie­la ba­to­giem od­da­je te­muż no­ga­mi tyl­ne­mi; tam znów ko­łek z osi lub sfo­rzeń wy­sko­czył, koło spa­dło, ży­dzi la­men­tu­ją, za­kli­na­jąc idą­cych i ja­dą­cych mimo chło­pów, aże­by im po­moc da­wa­li.

Mimo jed­ne­go wóz­ka, któ­re­mu się ostat­ni przy­tra­fił wy­pa­dek, prze­szło wo­zów chłop­skich kil­ka. Ży­dów trzech i ży­dów­ka jed­na na­próż­no sta­wa­li śród dro­gi i prze­ma­wia­li:

– Zmi­łuj­cie się, zli­tuj­cie się, go­spo­da­rzu! je­chać da­lej nie mo­żem, ko­łek nam wy­sko­czył!…

– A mnie co tam do tego!… – taką, da­wał nie­zmien­nie od­po­wiedź pro­szo­ny każ­dy.

– Ko­łek nam wy­padł!… – la­men­to­wa­li ży­dzi.

– To za­ciesz­cie so­bie inny… – od­po­wia­dał ten i ów.

– Jak to za­cie­sać!… Co to za­cie­sać!… Ja nie umiem cie­sać… Bądź­cie ła­ska­wi, pa­nie go­spo­da­rzu, zli­tuj­cie się nad nami… Bóg to wam wy­na­gro­dzi…

Bła­ga­li, jak­by do­praw­dy cho­dzi­ło o rzecz nad­zwy­czaj­nie waż­ną i nie­sły­cha­nie trud­ną. Bła­ga­li jed­nak nada­rem­nie. Prze­cią­gnę­ło mimo wo­zów pięć i pie­szych ilość spo­ra, nikt się li­to­ścią nie po­ru­szył.

Aż nad­cią­gnę­ła pa­ro­ni­ca – wóz li­ter­ny do­bry, na wo­zie dziew­czy­na jak ma­li­na, bo­kiem dro­gi mo­ło­dy­ca czer­stwa i zdro­wa niby dy­nia doj­rza­ła, w jarz­mie woły siwe jak so­ko­ły a obok nich dziad krzep­ki w cze­cha­ju z kap­tu­rem wy­szy­wa­nym suto na koł­nie­rzu i w sta­nie, w cza­pie no­wej z man­sze­stro­wem den­kiem, w bu­tach pa­so­wych, czer­wo­nym pa­sem prze­pa­sa­ny.

– Hou-ho… – krzyk­nął na woły. Woły sta­nę­ły.Ży­dzi do dzia­da. Nie pro­szą, tyl­ko skar­żą się.

– Tra­fi­ło się nam ta­kie nie­szczę­ście, Hry­ho­re, ta­kie wiel­kie nie­szczę­ście I… Aj waj I…

– I cze­góż aj­waj­ku­je­cie, ży­do­wi­ny?…

– Ko­łek z osi wy­padł i koło spa­dło… koło po­tra­fi­li­śmy za­ło­żyć, ale da­lej je­chać nie spo­sób, bo bez koł­ka znów spad­nie… A tu słon­ko za­cho­dzi i sza­bas za pa­sem…

– Cze­muż so­bie koł­ka nie wy­stru­że­cie?…

– Albo to my kie­dy stru­ga­li!… Gdzie nam do koł­ków!… My ży­dzi…

– Oj wy ży­dzi!… – za­wo­łał sta­rzec, do­by­wa­jąc to­pór z woza i za­bie­ra­jąc się wnet do ro­bo­ty. No­sów so­bie ucie­rać sami nie umie­cie…

Za­wi­nił się, drze­wa ka­wa­łek zna­lazł i cie­sać po­czął.

A pod­czas kie­dy cie­sał, sły­szeć się dał od­głos dzwon­ka. I dziad i ży­dzi uszów na­sta­wi­li.

– Mo­ska­la li­cho nie­sie… Trze­ba mu z dro­gi ustą­pić za­wcza­su, żeby do za­czep­ki po­wo­du nie dać…

Za­wie­sił cie­sa­nie, wóz na bok od­pro­wa­dził; ży­dzi zro­bi­li z wóz­kiem to samo i uszy­ko­wa­li się w po­sta­wie usza­no­wa­nia peł­nej, przy­słu­chu­jąc się zbli­ża­niu się od­gło­su dzwon­ka i cze­piać pal­ca­mi koło uszów wła­snych po­praw­ki ja­kieś za­gad­ko­we.

Chłop do cie­sa­nia wziął się na­po­wrót. Ży­dzi pół­gło­sem o coś je­den dru­gie­go za­py­ty­wa­li i pil­nie się je­den dru­gie­mu przy­pa­try­wa­li, jak­by cho­dzi­ło im o to, aże­by się Mo­ska­lo­wi spre­zen­to­wać na­le­ży­cie.

Dzwo­nek od­zy­wał się co­raz to bli­żej i bli­żej, po­ję­ki­wał co­raz to gło­śniej, aż wtó­ro­wać mu za­czął tur­kot brycz­ki, a i po­ka­za­ła się brycz­ka sama – w niej czte­ry ko­nie w po­rącz, na niej, na koź­le ku­czer w jer­ma­ku i czwo­ro­gra­nia­stej ak­sa­mit­nej cza­pie, na sie­dze­niu z le­wej stro­ny pop, z pra­wej człek czer­wo­ny, w płasz­czu z czer­wo­nym koł­nie­rzem, w czap­ce z czer­wo­ną ob­wód­ką, z faj­ką w zę­bach, przy­kry­tą od wia­tru srebr­ną na­kryw­ką i ustro­jo­ną w ro­dzaj su­kien­ki czer­wo­nej.

Dziad cie­sząc zer­k­nął z pod oka i mruk­nął pod no­sem:

– Dia­bli nio­są dwa li­cha na raz: Mo­ska­la i popa. I splu­nął trzy­krot­nie, mó­wiąc pół­gło­sem:

– Cur ta pek…

A głos pod­no­sząc ode­zwał się do dziew­czy­ny:

– Od­wróć się, Mo­kry­no, a i ty, Na­stio, ( to się do mo­ło­dy­cy sto­so­wa­ło) nie leź Mo­ska­lo­wi w oczy… Mo­ska­lo­wi niby psu wście­kłe­mu z dro­gi umy­kać po­trze­ba…

Ko­bie­ty się po­odw­ra­ca­ły, brycz­ka nad­je­cha­ła i za­trzy­ma­ła się.

– He, Jew­rei!… – za­brzmiał głos roz­ka­zu­ją­cy. Ży­dzi wszy­scy trzej ra­zem do brycz­ki po­de­szli.

– Zkąd wy?…

– Z Bort­ni­czan­ki, wa­sze wy­so­ko­bła­ho­ro­dje…

– Cóż tam ro­bi­cie?…

– Ny… han­de­łe… jed­no ku­pu­je­my, dru­gie sprze­da­je­my…

– Wszy­scy trzej?…

– My spól­ni­cy, wa­sze wy­so­ko­bła­ho­ro­dje…

– Do wód­ki?…

– Nie­chże nas Pan Bóg bro­ni!… Wód­ki my się ani do­ty­ka­my, od cza­su jak za­kaz na­stał…

– Gdzie wy byli?…

– W mie­ście na jar­mar­ku..

– I wra­ca­cie do domu na sza­bas. To do­brze… A co wy tam w mie­ście sły­sze­li?…

– Co?… Nic… My nic nie sły­sze­li…

– Pa­mię­taj­cież so­bie, że­ście nic nie sły­sze­li i po­wiedź­cie to ży­dom wszyst­kim. – pra­wił Mo­skal to­nem roz­ka­zu­ją­cym. Po­gło­ski fał­szy­we przez ży­dów się roz­cho­dzą, je­że­li prze­to jaka w ucho mi wpad­nie, to ja się na­tych­miast do was we­zmę i będę was du­sił, su­kin­sy­ny!…Ży­dzi słu­cha­li, sto­jąc wy­pro­sto­wa­ni z czap­ka­mi w rę­kach.

– A pej­sy!… – ode­zwał się Mo­skal.Ży­dóm oczy za­mi­go­ta­ły.

– Po­cho­wa­li­ście za uszy… o!… wi­dzę wy­glą­da­ją­ce z tyłu ko­smy­ki… Ja was, go­łąb­ki, na­uczę, jak to się sza­nu­je ukaz ho­su­dar­ski!… Za­raz tu ko­za­cy nad­bie­gną… Bę­dzie­cie wy sza­ba­so­wa­li bez świe­czek i bez ryb­ki…Ży­dzi sta­li pro­sto i nie­ru­cho­mie niby mro­wiem ścię­ci i pa­trzy­li Mo­ska­lo­wi w oczy. Trwa­ło to chwil­kę, po któ­rej je­den z nich bli­żej do brycz­ki przy­stą­pił.

– Cze­go ty?… za­py­tał Mo­skal groź­nie.

– Ni­cze­go, wa­sze wy­so­ko­bła­ho­ro­dje… Ja tyl­ko mam wam słów­ko jed­no po­wie­dzieć…

– Nu?…

– Słó­wecz­ko jed­no…

Tu pop od­wró­cił się w stro­nę prze­ciw­ną i po­czął się niby pil­nie ro­bo­cie Hry­ho­ra przy­pa­try­wać, Mo­skal zaś z brycz­ki się prze­chy­lił, niby to ucho nad­sta­wiał, w rze­czy sa­mej jed­nak okiem z uko­sa spo­glą­dał w ręce ży­do­wi, któ­ry mu ru­bla na dło­ni po­ka­zał.

– Co ty, mo­szen­nik?!… skwier­na­wiec!…

Żyd po­spiesz­nie dru­gie­go do­ło­żył ru­bla.

– Wot czto?… ska­ti­na!…

Żyd do­dał trze­cie­go.

– To tak… Pa­mię­taj­że so­bie!… Nie roz­pusz­czać mi po­gło­sek fał­szy­wych, bo będę, z was pasy darł!…

To mó­wiąc scho­wał trzy ru­ble do kie­sze­ni i za­wo­łał na ku­cze­ra: Pa­szoł!…

Ku­czer cmok­nąć na ko­nie. Brycz­ka ru­szy­ła.

Przez czas roz­mo­wy Mo­ska­la z ży­da­mi dziad ko­łek za­cie­sał i cze­kać mu­siał. Do­cze­kaw­szy się, od­jaz­du brycz­ki mo­skiew­skiej, pod­szedł do ży­dow­skie­go wóz­ka, rzu­cił okiem znaw­cy na oś, ko­łek wbił w dziur­kę i rzekł:

– Ma­cie… Jedź­cież z Bo­giem, lżej wam te­raz, bo wam coś tam tro­che, sta­no­wy na­de­brał…

– A bo­daj­by mu ręce po­kur­czj­ło!… – ode­zwa­ła się ży­dów­ka.

– Do­brze, że się na­tem skoń­czy­ło… – od­rzekł Hry­hor. Ja­kem tyl­ko popa zo­czył, na­tych­miast po­my­śla­łem so­bie: o, bę­dzie źle… Ale ja splu­nął i ode­zwał się, to mnie li­cho omi­nę­ło…

– A bo­daj­by mu nogi po­ła­ma­ło!…

– Ta nie klnij… – per­swa­do­wał sta­ry. Ko­muś tam bę­dzie go­rzej jesz­cze ani­że­li wam, bo kie­dy sta­no­wy z po­pem je­dzie, to nie po co in­ne­go tyl­ko na śledz­two…Ży­dzi spie­szy­li się. W roz­tar­gnie­niu, ja­kie im sta­no­wy spra­wił, za­po­mnie­li na­wet star­co­wi po­dzię­ko­wać, po­wsia­da­li na wó­zek i po­pę­dzi­li, Hry­hor zaś kiw­nął ku… wo­łom ba­to­giem, za­wo­łał na nie i te na­sta­wiw­szy się w jarz­mie ru­szy­ły z miej­sca wóz z dziew­czy­ną.

– K'sobi… k'sobi… hej!… prze­mó­wił do nich sta­rzec, uszedł­szy zaś kro­ków kil­ka­na­ście w mil­cze­niu, tak so­bie mo­no­lo­go­wał: Pa­trz­cie… Mo­skal je­dzie szla­kiem i kar­bo­wań­ce zbie­ra… Nie chciał­bym te­raz w ży­dow­skiej być skó­rze, przy­szła i na nich zła go­dzi­na.. • Ka­fta­ny im ob­rzy­na­ją, jar­muł­ki po­zrzu­cać ka­za­li, pej­sy im ob­ci­na­ją… tfu!… Bied­ni oni!…

Ta coś to ono jed­nak jest… Nie dar­mo lu­dzie o czemś ga­da­ją,… Trze­ba be­dzie koło Ma­lo­wa­nej sta­nąć na mo­ment…

Zwra­ca­jąc się, do idą­cej pie­cho­ta ko­bie­ty, ode­zwał się gło­śno:

– Sta­nę ja koło Ma­lo­wa­nej i zaj­dę a wy siedź­cie na wo­zie, żeby, broń Boże, nie ścią­gnął kto z wóz­ka sie­kie­ry, maź­ni­cy albo cze­go in­ne­go…. Bo to wia­do­mo, po­mię­dzy jar­mar­ko­wy­mi tra­fia się wszel­ka wsze­la­kość… Ja nie za­ba­wię dłu­go…

Na­zwę Ma­lo­wa­nej no­si­ła karcz­ma trak­to­wa. Na­zwę tę nada­no jej dla tego chy­ba, że gdy ją sta­wia­no, mia­no może za­miar nadać jej bar­wę ja­kąś. Za­mia­ru tego jed­nak snadź za­nie­cha­no i ona po­zo­sta­ła in na­tu­ra­li­bus, ma­lo­wa­niem bo­wiem na­zwać nie moż­na sma­ro­wa­nia gli­ną bia­łą, do­pusz­cza­ne­go się wzglę­dem niej raz na rok. A mia­ła ona i za­jazd ale nie do za­jeż­dża­nia, a to dla tego, że sta­ła w punk­cie po­mię­dzy mia­stecz­kiem K. a wsią Mo­tyl­ni­ca, w któ­rym ni­ko­mu ani po­pas ani noc­leg wy­pa­dać nie mógł. Kto je­chał tym trak­tem a no­co­wał w mia­stecz­ku K., po­pa­sał w Mo­tyl­ni­cy, gdzie się znaj­do­wa­ło do­mo­stwo za­jezd­ne na praw­dę. Kto zaś po­pa­sał w mia­stecz­ku K., cią­gnął na noc­leg do. Mo­tyl­ni­cy. Zimą chy­ba tyl­ko, w za­wie­ję śnież­ną, zda­rza­ło się Ma­lo­wa­nej wę­drow­ca ja­kie­go na dłu­żej do­stać, zwy­kle zaś słu­ży­ła za miej­sce od­po­czyn­ku chwi­lo­we­go dla jar­mar­ko­wi­czow, któ­rzy się za­trzy­ma­li dla wy­pi­cia wód­ki kie­lisz­ka i po­ba­ła­ka­nia z ludź­mi.

Nie dla cze­go in­ne­go i Hry­hor się za­trzy­mał.

Do­jeż­dża­jąc z da­le­ka już wi­dział wo­zów huk. Woły gdzie nie­któ­re le­ża­ły i prze­żu­wa­ły; ko­nię­ta gry­zły pod­rzu­co­ne im sia­no lub też gme­ra­ły w ple­wach, od­gry­wa­ją­cych rolę ob­ro­ku.

– Hej! na­ro­du ćma… rzekł sta­ry do sie­bie.

Zje­chał z dro­gi i za­trzy­mał wóz tak, aże­by nie ta­mo­wał przy­stę­pu do karcz­my.

– Siedź­cie i nie ru­szaj­cie się… prze­mó­wił do ko­biet.

– Może wy, dzia­du­siu, weź­mie­cie pie­róg z gro­chem? – ode­zwa­ło się dziew­czę gło­si­kiem dźwięcz­nym jak dzwo­nek lo­re­tań­ski.

– Za­ba­wiaj się ty pie­ro­giem… Ja tam zaj­rzę tyl­ko.

Izba szyn­kow­na, acz ob­szer­na i w dłu­gie do koła za­opa­trzo­na sto­ły, na­bi­ta była lu­dem, tak że po­ło­wa stać na środ­ku mu­sia­ła. Za sto­ła­mi miej­sca za­ję­te. – Szyn­karz chrze­ścia­nin – ukaz bo­wiem Mi­ko­ła­ja od­da­lił ple­mię Izra­ela od han­dlu wód­cza­ne­go – miał do czy­nie­nia dużo roz­da­jąc kwa­ter­ki i zbie­ra­jąc gro­sze, i prze­ci­skać mu się było trud­no. Wszak­że, gdy się sta­ry na pro­gu uka­zał, lu­dzie mu się roz­stą­pi­li z ozna­ka­mi usza­no­wa­nia: do­szedł do sto­łu i przy sto­le zna­la­zło się miej­sce dla nie­go. Sie­dzą­cy ści­snę­li się, po­zdra­wia­jąc go uprzej­mie we­dle zwy­cza­ju w imię Boże.

– I cóż ty na to, Hre­ho­re?… – ode­zwał się je­den.

– A na co?… Na to, że wi­dzę cie­bie nad kwa­ter­ką!… Po­wiem ci: Na zdro­wie… – od­parł sta­ry we­so­ło.

– Ta bo to nie o to idzie przy­czy­na.

– O cóż?

– O to, co lu­dzie na jar­mar­ku ga­da­li.. •

– Spo­tkał ja tyl­ko co sta­no­we­go pry­sta­wa, spie­szył na ja­kieś śledz­two, bo z po­pem je­chał – i sły­sza­łem, jak na­ka­zy­wał, aże­by fał­szy­wych nie sze­rzyć po­gło­sek…

– Ko­muż to on na­ka­zy­wał?… – za­py­tał ktoś z tłu­mu.,

– Ży­dom…

– Ihi na ży­dów!….. Co ży­dzi to nie na­ród chrze­ściań­ski.

– Ale po­gło­ska, jak fał­szy­wa, to fał­szy­wą jest za­rów­no ze stro­ny chrze­ściań­skiej jak ży­dow­skiej.

Za­uwa­żyć tu mu­si­my, że od cza­su za­bo­ru mo­skiew­skie­go wy­raz "chrze­ścia­nin" na­brał oso­bli­we­go w ustach ludu zna­cze­nia. Chrze­ścia­nin – kre­stia­nin – po mo­skiew­sku zna­czy "chłop". Szlach­cic, człek do­brze uro­dzo­ny – bło­go­rod­ny – nie jest chrze­ścia­ni­nem. Oso­bli­wość ta ma swo­ja, lo­gi­kę dzie­jo­wo-spo­łecz­ną, o któ­rej w po­wie­ści roz­wo­dzić się nie mo­że­my. Za­zna­cza­my ją, tyl­ko dla nada­nia roz­mo­wom z ust chło­pów ukra­iń­skich wy­ję­tym wła­ści­we­go ich zna­cze­nia.

– Fał­szy­wa!… bąk­ną,! ktoś tym to­nem, któ­rym się wąt­pli­wość wy­ra­ża.

– Hi! – od­parł sta­ry – wie­dzieć o tem na pew­no nie spo­sób, bo sta­no­we­mu wie­rzyć nie moż­na.

– Mo­skal… – wtrą­cił ktoś z boku.

– Ga­dzi­na… – po­pra­wił inny.

– Ga­da­ją o bia­łym Ha­ra­bie,… Z któ­rej­że on nad­cią­gnie stro­ny?…

– Z któ­rej­że jak nie z tej, z któ­rej sza­rań­cza przy­cho­dzi… od­po­wie­dział sta­rzec.

– To zna­czy ztam­tąd, jak Zwi­no­gród­ka, Hu­mań?….

– Ono to tak niby wy­pa­da… za­wsze z za Du­na­ju!

– Z za Du­na­ju! – pod­chwy­ci­ło gło­sów kil­ka i wy­raz "Du­naj" obiegł z ust do ust, wy­pły­wa­jąc z nie­któ­rych z akom­pa­nia­men­tem wła­ści­we­go ukra­iń­skim chło­pom wy­krzyk­ni­ka:

– Hej ha!…

Z po­środ­ka tłu­mu ode­zwał się nie ko­niecz­nie czy­sto śpie­wa­ny po­czą­tek dum­ki:

"Ji­chau ko­zak za Du­naj,

Ska­zau diw­czy­ui prosz­czaj…."

Zgro­ma­dze­nie ato­li nie oka­za­ło uspo­so­bie­nia do słu­cha­nia du­mek, za­wrza­ła bo­wiem roz­mo­wa, któ­ra śpiew za­głu­szła. Za sto­łem je­den z sie­dzą­cych na­prze­ciw star­ca za­cze­pił go za­py­ta­niem:

– Wy, diad'ku, za Du­na­jem by­wa­li?…

– Kie­dyś-to!… cie­bie na świe­cie jesz­cze nie by­ło­____

– Ale­ście bia­łe­go Ha­ra­ba na wła­sne wi­dzie­li oczy?…

– Wi­dzieć nie wi­dzia­łem… sły­sza­łem o nim tyl­ko; gdzieś on da­lej jesz­cze prze­by­wa, za dzie­się­ciu gó­ra­mi i za sied­miu wo­da­mi, ale gdy­by tu szedł, to mu­siał­by przez Du­caj prze­cho­dzić, bo Du­naj tak pły­nie, że w któ­rą­by się zwró­cił stro­nę, w tę czy w ową, tak czy siak, nie obej­dziesz go….

Słu­cha­cze po­dziw oka­zy­wa­li, wy­ra­ża­jąc go za po­mo­cą ki­wa­nia gło­wa­mi.

– I cóż?… no?… od­zy­wa­li się nie­któ­rzy.

– Ta była tam – cią­gnął sta­rzec – Sicz, co się z ostro­wów prze­nio­ła i…

Tu dziad ręka… mach­nął.

– Je­że­li była, toć i być musi… ode­zwał się ktoś.

– Bóg to wie… Ja tam po rybę z nie­bosz­czy­kiem oj­cem moim cho­dził i wi­dzie­li­śmy Si­czow­ców na wła­sne oczy na­sze… Pa­mię­tam jak dziś, oj­ciec im wód­ki po­sta­wił, a oni się roz­ga­da­li, ta obie­cy­wa­li, że przyj­dą, do nas ra­zem z bia­łym Ha­ra­bem, ale nie przy­szli… Lu­dzie bie­gną, wpraw­dzie za Du­naj, nie wra­ca­ją, jed­nak ztam­tąd, to i nic wie­dzieć nie moż­na… Spo­dzie­wa­li­śmy się ich… bę­dzie temu… lat ( tu się sta­ry na­my­ślał)… bo­daj czy nie trzy­dzie­ści… Ja­koś w cza­sie tym Ńa­stię wy­da­łem, a jak ona wy­da­na, to już temu lat dwa­dzie­ścia pięć… Otże, spo­dzie­wa­li­śmy się ich wów­czas; za­ga­da­li byli lu­dzi, jak te­raz oto, o bia­łym Ha­ra­bie;… ale ani bia­ły Ha­rab nie przy­szedł, ani Si­czow­ce… Mo­skal tyl­ko re­kru­ta brał, na­ród nę­kał pod­wo­da­mi i w po­hoń­ce łu­dzi pę­dził…

– Za­wsze ten Mo­skal prze­klę­ty na prze­szko­dzie!… wtrą­cił chłop ja­kiś.

– Chciał­że­byś, aże­by bia­ły Ha­rab przy­szedł ko­niecz­nie?…, od­rzu­cił mu inny. A wie­szże ty, czy to na­ród chrzco­ny czy nie chrzco­ny?….

– Ale z nim Si­czow­ce a tym, sły­sza­łeś, co Ser­decz­ny roz­po­wia­da, i wód­ki po­sta­wić i roz­mó­wić się z nimi po ludz­ku moż­na…

– I o le­je­strach coś tam oni wie­dza,… ode­zwał się inny.

– Ehe… za­wtó­ro­wa­ło kil­ku chó­rem. Taj po­wie­dzie­li­by przy­najm­niej, kie­dy na­dej­dzie świę­ty Jur, o któ­re­go się nie do­py­tasz ni­ko­go: dzie­dzic ra­mio­na­mi ści­ska, pop ga­dać nie chce, sta­no­wy nie od­po­wia­da czło­wie­ko­wi in­a­czej jak ła­ja­niem… a hra­mo­tą, sły­szę, leży…

– Ta jesz­cze jaka!… bąk­nął chłop, opar­ty na sto­le łok­cia­mi. Czy­stem zło­tem pi­sa­na.

Sło­wa te spra­wi­ły wra­że­nie nie małe. Hra­mo­tą, czy­stem zło­tem pi­sa­na, sta­ła się przed­mio­tem gwar­nej roz­mo­wy, zwią­za­nej z wnio­sków, któ­re osta­tecz­nie opar­ły się o dzia­da i ten na nie od­po­wie­dział w ten spo­sób, że wstał, ręką mach­nął, czap­ki na gło­wie po­pra­wił i rzekł:

– At!…. Pora już do domu… My tu ba­ła­ka­my a tam baby cze­ka­ją z mi­sze­niem pa­sek wiel­ka­noc­nych… Po­zo­sta­waj­cie zdro­wi, pa­no­wie –

Kiw­nął gło­wą, od cze­go mu czap­ka głę­biej na łeb wpa­dła, ru­szył i z nim ru­szy­li wszy­scy. Tłum z karcz­my wy­lał się na ze­wnątrz a każ­dy, co wy­cho­dził, za­trzy­my­wał się na chwil­kę i roz­glą­dał, ule­ga­jąc na­wy­ko­wi ról­ni­ka ba­da­nia sta­nu nie­ba, ile­kroć z pod da­chu na wol­ne wy­nu­rza się po­wie­trze. Roz­glą­da­li się więc chło­pi, zwra­ca­jąc bacz­ną uwa­gę na słoń­ce i ca za­chod­ni nie­bo­skłon, ja­śnie­ją­cy zło­ta­wem od­bi­ciem.

– Po­go­da na ju­tro… bąk­nął ten i ów.

– Je­że­li się w nocy nie zmie­ni… za­uwa­ży­ło paru.

Sta­li jesz­cze kupą gę­stą, kie­dy przed karcz­mą za­trzy­ma­ła się zgrab­na nej­ty­czan­ka z far­tu­cha­mi i bron­zo­we­mi ozdo­ba­mi; w nej­ty­czan­ce czte­ry tę­gie róż­nej ma­ści ko­nie u lic za­ło­żo­ne; na koź­le dwóch lu­dzi w dwor­skiej ko­za­czej odzie­ży; w sie­dze­niu mło­dy czło­wiek, szlach­cic, jak to świad­czy­ły mina i czu­pry­na, bar­dzo przy­stoj­ny i na zu­cha wy­glą­da­ją­cy. Ko­nie moc­no były spę­dzo­ne, bo­ka­mi cięż­ko ro­bi­ły, noz­drza­mi kłę­by pary ci­ska­ły i od potu się ku­rzy­ły. Mło­dy czło­wiek dziw­nem ja­kiemś, peł­nem wy­ra­zu za­kło­po­ta­nia okiem na gro­ma­dę chłop­ską spo­glą­dał.II.

Po­su­wa­jąc się z Mo­tyl­ni­cy w kie­run­ku po­łu­dnio­wym prze­jeż­dża­ło się naj­przód przez mia­stecz­ko K…., w któ­rem w Wiel­ki pią­tek od­by­wał się jar­mark wzmian­ko­wa­ny w roz­dzia­le po­przed­nim; prze­jeż­dża­ło się na­stęp­nie przez mia­sto L…., bę­dą­ce w tej stro­nie sto – lica tak zwa­nych "wo­jen­nych po­sie­le­nii" – ko­lo­nii woj­sko­wych – sfor­mo­wa­nych z ma­jąt­ków szlach­cie pol­skiej przy róż­nych oka­zy­ach, mia­no­wi­cie zaś za na­le­że­nie do po­wsta­nia 1831 przez rząd po­kon­fi­sko­wa­nych. Od K…. do L…. li­czy­ło się mil sześć opę­ta­nych. K…. było to mia­stecz­ko. L…. za­li­cza­ło się do miast na więk­sza ska­lę, po­sia­da­ło bo­wiem i lep­szych rze­mieśl­ni­ków i skle­py nie źle za­opa­trzo­ne – ap­te­kę i le­ka­rzy kil­ku i ry­nek ob­szer­ny i do­mostw za­jaz­do­wych w ryn­ku kil­ka­na­ście, po­mię­dzy któ­re­mi znaj­do­wa­ły się i ta­kie, w któ­rych zna­leźć było moż­na wy­go­dę nie no­mi­nal­na tyl­ko, nie taka za­pew­ne jak po ho­te­lach na Za­cho­dzie, bar­dzo jed­nak wy­star­cza­ją­cą dla Ukra­in­ców, nie ma­ją­cych zwy­cza­ju wy­jeż­dżać z domu bez po­ście­li wła­snej, ku­cha­rza i sa­mo­wa­ra.

Owoż do mia­sta tego (któ­re go na­zwę praw­dzi­wa dla wia­do­mych mi przy­czyn ukry­wam pod przy­bra­ną li­te­rą L.,) z czwart­ku na pią­tek póź­nym wie­czo­rem wje­cha­ła nej­ty­czan­ka czter­ma w lic koń­mi za­przę­żo­na, wto­czy­ła się na ry­nek i zwró­ci­ła się wprost do jed­ne­go z do­mostw, prze­pusz­cza­ją­ce­go świa­tło przez okien­ni­ce po­za­my­ka­ne. Wro­ta jed­nak do­mo­stwa tego za­mknię­te były. Ne­ity­czan­ka za­trzy­ma­ła się i z ko­zła ze­sko­czył ko­zak w celu do­ma­ga­nia się o otwo­rze­nie wrót. Udał się do środ­ka do­mo­stwa, po­wró­cił jed­nak po chwil­ce z oznaj­mie­niem, że:

– Miej­sca nie ma….

– Miej­sca nie ma?!… za­wo­łał głos z sie­dze­nia to­nem zdu­mie­nia. Mó­wił­żeś, że to ja z Mo­tyl­ni­cy?

– I mó­wić nie po­trze­bo­wa­łam, ży­dzi mnie po­zna­li…. Ja do nich: Otwórz­cie wro­ta, pa­nicz przy­je­chał! a oni mi ca to: Miej­sca nie ma ani dla koni ani dla pa­ni­cza… bit­kiem na­bi­to….

– Jedź da­lej, ode­zwał się pa­nicz. Nej­ty­czan­ka pod­je­cha­ła do do­mo­stwa są­sied­nie­go lecz i w tem miej­sca nie było. Toż samo w trze­ciem, w czwar­tem, w dzie­sią­tem; po­dróż­ni ob­je­cha­li ry­nek do kota, ko­ła­ta­li do wszyt­kich do­mów za­jezd­nych i wszę­dzie na prze­kór ra­dzie ewan­ge­licz­nej "ko­łacz­cie a bę­dzie wam otwo­rzo­no, " zna­leź­li wro­ta za­mknię­te.

– Cóż­by to zna­czyć mia­ło!… rzekł pa­nicz na pół do sie­bie. Mo­ska­le chy­ba tak za­je­cha­li dla re­wii ja­kiejś…. Prze­cież ani je­chać da­lej ani też no­co­wać pod go­łem nie­bem nie mo­że­my…. Mam przy­tem w L…. spra­wun­ki do zro­bie­nia.

Przez mia­sto L. prze­cho­dzi­ła dro­ga pocz­to­wa , bę­dą­ca jed­nym z trak­tów głów­niej­szych we­wnętrz­nej na Ukra­inie ko­mu­ni­ka­cyi. Przy dro­dze tej po jed­nej stro­nie znaj­do­wa­ły się duże karcz­mi­ska, po­sta­wio­ne ku wy­go­dzie ludu po­spo­li­te­go. Nie zna­la­zł­szy przy­tu­li­ska w mie­ście, nie po­zo­sta­ło po­dróż­nym na­szym nic in­ne­go jak po­szu­kać ta­ko­we­go za mia­stem, zrzu­ca­jąc, jak to po­wia­da­ją, py­chę z ser­ca i uda­jąc się do karcz­misk onych. Do­tar­li do jed­nej z nich – ciem­no. Ko­zak ko­ła­tać po­czął we wro­ta i w okna i do­ko­ła­tał się. – Wy­szedł człek za­spa­ny.

– Otwie­raj wro­ta!

– Na co?

– Pa­nicz z Mo­tyl­ni­cy na noc­leg chce za­je­chać….

– A cze­muż nie je­dzie do mia­sta?

– By­li­śmy w mie­ście – ale tam miej­sca nie ma….

– Miej­sca w mie­ście nie ma – rzekł czło­wiek za­spa­ny dra­piąc się dło­nią w krzy­że. – Miej­sca nie ma… hm…

– A tu, czy jest?

– Tu… jest…

– Otwie­raj­że wro­ta!

– Za­raz, za­raz… po­cze­kaj­cie tro­chę…

Karcz­ma owa, po­sta­wio­na ku wy­go­dzie ludu po­spo­li­te­go, po­sia­da­ła pra­wo wy­szyn­ku go­rzał­ki a za­tem po­zo­sta­wa­ła w aren­dzie u chrze­ścia­ni­na. Rząd w punk­tach po­dob­nych osa­dzał pro­pa­ga­to­rów mo­skwi­cy­zmu, wy­naj­do­wa­nych w tej sfe­rze, w któ­rej się kwin­te­sen­cy­onu­je idea wła­dzy ta­kiej, jak mo­skiew­ska, tu­rec­ka i im po­dob­na, w sfe­rze woj­sko­wej. Na karcz­mie prze­to owej sie­dział dy­mi­sy­ono­wa­ny unte­ro­fi­cer, czło­wiek pi­śmien­ny, bo z kan­to­ni­stów wy­kształ­co­ny, bo grał w pre­fe­ran­sa i umiał szto­sa cią­gnąć i poj­mu­ją­cy ideę wła­dzy, bo zna­czą­cy chło­pom kre­da po­dwój­ną. Mąż ów spał, gdy po­dróż­ni nasi o go­ścin­ność za­ko­ła­ta­li, klu­cze trzy­mał pod po­dusz­ką, i dla tego też stróż kar­czem­ny cze­ka­nie za­le­cał. Cze­ka­li. Upły­nę­ło cza­su ka­wał spo­ry, za­nim się wro­ta na­resz­cie otwo­rzy­ły i pa­nicz z Mo­tyl­ni­cy przy­tu­li­sko zna­lazł dla sie­bie, słu­żą­cych swo­ich, koni i brycz­ki.

Zna­la­zła się izba brud­na; zna­la­zło się łóż­ko z okło­tem za­miast ma­te­ra­ca; zna­lazł się i świe­cy ka­wa­łek; moż­na więc było urzą­dzić się na noc­leg jako tako. – Pa­nicz z Mo­tyl­ni­cy cie­kaw był do­wie­dzieć się, po­wo­du, dla któ­re­go po­za­peł­nia­ły się do­mo­stwa miej­skie, lecz nie było komu cie­ka­wo­ści jego za­spo­ko­ić. Aren­darz nie po­fa­ty­go­wał się na przy­ję­cie jego we wła­snej swej oso­bie, stróż zaś ta­kie na za­py­ta­nia wszel­kie od­po­wie­dzi da­wał, iż po­dej­rze­nie wzbu­dzał, że mu jed­nej klep­ki brak, inne zaś po­zo­sta­ją w sta­nie nad­we­rę­że­nia. Mło­dy czło­wiek za­dał mu py­tań parę i roz­wią­za­nie osta­te­cze za­gad­ki po­zo­sta­wił do ju­tra.

Czy dla znu­że­nia, czy też dla tego po pro­stu, że mło­dy po­dróż­ny nasz jak so­bie chrap­nął, tak się nie obu­dził na­za­jutrz aż oko­ło dzie­wią­tej. Spoj­rzał na ze­ga­rek.

– Hm… Spa­ło mi się nie­źle… rzekł sam do sie­bie. Do dwu­na­stej zła­twię się z spra­wun­ka­mi i po­ja­dę do Bie­ro­wa­tej; u wu­jasz­ka prze­no­cu­ję a ju­tro będę w domu.

Za­wo­łał na słu­żą­ce­go, od któ­re­go do­wie­dział się, że sa­mo­war kipi; ka­zał so­bie po­dać her­ba­ty, ubrał się, her­ba­ty szkla­nek dwie obo­wiąz­ko­wych wy­pił, faj­kę wy­pa­lił i do mia­sta pie­cho­tą po­szedł, zo­sta­wiw­szy fur­ma­no­wi roz­po­rzą­dze­nie, aże­by ten, rów­no o dwu­na­stej, za­je­chał do Ki­siel­ki. Ki­siel­ka był to oby­wa­tel mia­sta L., utrzy­mu­ją­cy naj­pierw­szą re­stau­ra­cyą, naj­pierw­szą ka­wiar­nią i naj­pierw­szą cu­kier­nią. U nie­go nasz mło­dy po­dróż­ny za­mie­rzał zro­bić skład głów­ny spra­wun­ków, po­si­lić się i od nie­go w dal­szą pu­ścić się po­dróż.

Oko­ło dzie­sią­tej wy­szedł z karcz­my noc­leż­nej, oko­ło kwa­dran­su na je­de­na­stą za­szedł na ry­nek. Na ryn­ku zdję­ła go cie­ka­wość do­wie­dzieć się, dla cze­go też to w do­mo­stwach za­je­znych miej­sca nie było. Skrę­ca­jąc do do­mo­stwa zna­jo­me­go, tego sa­me­go, co mu naj­pierw­sze przy­tuł­ku od­mó­wi­ło, z da­le­ka już wi­dział je na­peł­nio­ne nie żad­ny­mi Mo­ska­la­mi, ale fi­zy­ogno­mia­mi zna­jo­me­mi so­bie słu­żą­cych oby­wa­te­li, są­sia­dów swo­ich. Wpadł mu w oczy naj­pierw woź­ni­ca pre­ze­sa X., da­lej po­ko­jów­ka mar­szał­ko­wej, Y., po­tem lo­kaj sę­dzie­go Z., na­stęp­nie fo­ryś mar­szał­ka W. i t… d., i t… d. Zdzi­wi­ło go to wiel­ce. Wiel­ki Pią­tek, Wiel­ka­noc po­ju­trze, na uro­czy­stość tg każ­dy do­bry chrze­ścia­nin zwykł w domu sie­dzieć, go­spo­dy­ni zaś każ­da dla bab, plac­ków i ma­zur­ków wy­da­lić się na krok nie może.

– Świat się chy­ba wy­wró­cił no­ga­mi do góry – po­my­ślał so­bie, wcho­dząc na pod­sień i za­mie­rza­jąc za­cze­pić kogo za­py­ta­niem, mo­gą­cem mu za­gad­kę tg roz­wią­zać, gdy wtem otwo­rzy­ło się drzwi parę od izb go­ścin­nych i wy­su­nę­ły przez nie po­sta­cie wła­sne pre­ze­sa, mar­szał­ka, sę­dzie­go, dru­gie­go mar­szał­ka i kil­ku jesz­cze in­nych szlach­ci­ców ty­tu­ło­wa­nych po pro­stu pa­na­mi do­bro­dzie­ja­mi.

NB. Na Ukra­inie zwy­czaj taki: kto ty­tu­łu in­ne­go nie po­sia­da, ten się ty­tu­łu­je "do­bro­dzie­jem".

Wy­sy­pa­li się do­bro­dzie­je i wo­łać po­czę­li na na­sze­go pa­ni­cza, jed­ni "pa­nie Mi­cha­le!" dru­dzy "Mi­cha­le!" trze­ci "Mi­cha­siu!"

Oto­czy­li go ko­le­in i ra­mion wień­cem. Ca­ło­wa­li go, ści­ska­li a byli i tacy, co tyl­ko po­da­wa­niem dło­ni wi­ta­li. Jed­ni trzy­ma­li faj­ki w ręku na dłu­gich cy­bu­chach, dru­dzy byli z rę­ka­mi go­łe­mi.

Mó­wi­li do nie­go wszy­scy ra­zem i każ­dy z osob­na i on tyle tyl­ko zro­zu­miał, że zja­wie­nie się jego cie­szy ich nie­wy­po­wie­dzia­nie.

– Ależ, prze­cie… co pa­no­wie w Wiel­ki Pią­tek w L… po­ra­bia­cie?…

– Co po­ra­bia­my?… – od­parł je­den. Roz­ło­ży­li­śmy so­bie wi­sta i pre­fe­ran­si­ka na ty­dzień cały, boć in­a­czej człek­by się na śmierć za­nu­dził…

– Na ty­dzień cały?!… – krzyk­nął pan Mi­chał. A toć to Wiel­ka­noc!…

– Dla tego też wła­śnie…

– Cze­muż pa­no­wie Wiel­kiej­no­cy po do­mach wła­snych nie spę­dza­cie?…

– Chodź-no do izby, tam się do­wiesz o wszyst­kiem… O tem się na pod­sie­niu nie mówi… –

od­rzekł je­den z oby­wa­te­li to­nem ta­jem­ni­czym i z miną ta­jem­ni­czą.

Uda­li się do izby i nasz Mi­chał z nimi.

W izbie przy­go­to­wa­ne już sta­ły do kart sto­li­ki w licz­bie czte­rech. Przy jed­nym do­bro­dziej ja­kiś sie­dział i ta­lie ta­so­wał. Inne wy­glą­da­ły dzie­wi­czo: suk­no zie­lo­ne czy­ste, kar­ty w ban­de­ro­lach opie­czę­to­wa­nych, kred­ki ostro za­stru­ga­ne, szczo­tecz­ki na miej­scach swo­ich. Pre­zes X. drzwi za­mknął i, zwra­ca­jąc się do mło­de­go czło­wie­ka, tak za­czął:

– Zje­cha­li­śmy się tu z żo­na­mi, z dzieć­mi, nie bez przy­czy­ny, jak miar­ko­wać mo­żesz, a przy­czy­na, co nas do L… spro­wa­dzi­ła na Świę­ta wiel­ka­noc­ne i każe nam ta­ko­we nie w do­mach wła­snych a pod ży­dow­skim spę­dzać da­chem, wiesz w czem?…

– Nie… – pod­no­sząc dło­nie od­parł pan Mi­chał – da­li­bóg, nie wiem…

– Gdzie­żeś ty był?…

– By­łem w Lip­ko­niecz­czy­znie, u stry­jasz­ka…

– I o ni­czem tam nie sły­sza­łeś?…

– Sły­sza­łem o woj­nie… coś o tem ga­da­ją…

– Ta i tu o tem ga­da­ją… Ale o (tu głos zni­żył)… rze­zi?…

Pan Mi­chał ra­mio­na­mi ści­snął.

– Nie sły­chać tam?…

– Nie…

– A prze­cie, to rzecz pew­na, jak dwa a dwa są czte­ry… Chłop­stwo się go­tu­je na dru­gi dzień Wiel­kiej­no­cy zro­bić kie­sym szlach­cie ca­łej, żeby ani na na­sie­nie nie zo­sta­ło…

– Po­gło­ski te rok w rok od lat kil­ku się po­wta­rza­ją… – za­uwa­żył pan Mi­chał.

– Więc cóż z tego!… – ode­zwał się ten, co kar­ty ta­so­wał. Po­gło­ska jest tak, jak za­po­wiedź gry: siedm w pik… ośm bez atu… Za­po­wia­dam na to, żeby grać… Za­po­wia­da­ją na to, żeby rznąć… Gdy­by rznąć nie mie­li, to na kie­go li­cha­by za­po­wia­da­li!…

Ar­gu­ment ten, zda­je się, i do pana Mi­cha­ła prze­ko­na­nia tra­fił, po­wstrzy­mał go bo­wiem na dro­dze czy­nie­nia ob­jek­cyi ja­kich­kol­wiek. Pre­zes głos za­brał:

– To pew­ne, jak amen w pa­cie­rzu…. Dam ci do­wód naj­lep­szy: Do­wie­dziaw­szy się o tem, mar­sza­łek, sę­dzia i ja po­je­cha­li­śmy do je­ne­ra­ła i wy­cią­gnę­li­śmy go na ga­węd­kę po­uf­ną, po­ka­dziw­szy naj­przód Mo­ska­lo­wi… to nie Mo­skal na­wet a Nie­miec… po­ka­dziw­szy mu naj­przód, ile wla­zło… Z po­cząt­ku oko­niem się sta­wił: " Czto wy, ga­spa­da!… wzdor!… cze­pu­cha!" Udo­bru­chał się jed­nak niem­czy­sko i po­wie­dział nam W za­ufa­niu: "Komu ży­cie miłe, niech do L… przy­by­wa. Mamy roz­po­rzą­dze­nie trzy­ma­nia się w po­go­to­wiu… " O (tu pre­zes pa­lec de­mon­stra­cyj­nie pod­niósł)… Czyż trze­ba do­wo­du lep­sze­go!…

Mło­dy czło­wiek i za­gad­kę so­bie roz­wią­zał i prze­ko­na­nym zo­stał osta­tecz­nie. Jak­że-bo się prze­ko­nać­by nie miał, wi­dząc przed sobą po­wa­gi po­wia­to­we, jed­no­gło­śnie fakt po­twier­dza­ją­ce. Prze­ko­na­nie od­bi­ło się mu w oczach wy­ra­zem fra­sun­ku, na­stęp­nie wy­ra­zi­ło się przez usta okrzy­kiem:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: