- W empik go
Hryhor Serdeczny: powieść - ebook
Hryhor Serdeczny: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 358 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Żyjemy w epoce zmian szybkich, dotykających wszystkiego. Dawniej uskarzaliśmy się na modę; niestałość jej w przysłowie się zmieniła; i dziś uskarzamy się na nią lecz przez nawyk, dla tego jedynie, że przysłowia wyrzucić nie można z dykcyonarza, nie dla tego zaś bynajmniej, ażeby stać ono miało w odosobnieniu jak za czasów pokolenia tego, które obecnie siwizna przypruszyła. Moda znalazła naśladowców we wszystkich życia objawach. Nie ostało się nic po dawnemu. Ludzie nie ci, rzeczy nie te, fizyognomie krajów nawet nie takie, jakiemi były lat temu dwadzieścia.
Żyją jeszcze ludzie, co sobie przypominają, jaką była przed laty dwudziestu Ukraina nasza.
Obecnie w roku od narodzenia Chrystusa 1873 wymów w obec obywatela gubernii litewskich i gubernii nadwiślańskich, w obec szczęśliwca, cieszącego się wolnością konstytucyjną zaoktrojowaną dla Królestw Galicyi i Lodomeryi z Wielkiem Księstwem Krakowskiem, w obec mieszkańca dawnych dziedzin Piastowskich przerabianego na Niemca, wymów dziś w obec którego z nich wyraz: Ukraina.
– To myt… – powie. Mam o nim wiadomość, nie bardzo jednak jasną… Coś mi się po głowie kręci: Ukraina?…. Ukraina?….
Lat temu dziesięć Kongresowiacy, którym wy – padało jechać nad Dniepr lub nad Dniestr, po przeprawieniu się za Bug natychmiast zaczynali przemawiać do ludzi po moskiewsku i dziwili się mocno, gdy ci ich lepiej po polsku rozumieli. Dziesięć lat więc już temu zaczęto Ukrainę gubić z uwagi powszechnej, cóż dopiero dziś? Czy wie kto co o niej? Czy wielu z wyż wymienionych obywateli, szczęśliwców i mieszkańców nie uważa jej za wspomnienie zamarłe?….
Zamiarem moim powieściowym jest wspomnienie tu wskrzesić, wywołać je na jaw i pokazać Ukrainę w tajniku jej bytowania duszewnego.
Biorę ją w momencie, dla którego cofam się w przeszłość niedawną, kiedy to jeszcze jednak pola ukraińskie brzęczały podźwiękiem ech dawniejszych. Dziś podobno tego już nie ma. Lat dwadzieścia temu wałęsały się jeszcze echa przeszłości, wionęły stepami, czepiały się mogił, zasiadały na krzyżach obok sokołów białozorów, grały w burzanach i przemawiały do ludzi tamecznych językiem zrozumiałym. Sadzono już wprawdzie kartofle i uprawiano buraki, każda niemal wieś posiadała gorzelnią parową a tu i owdzie powstawały fabryki cukrowe, zboża nie młócono już cepami, mimo to pozostawało coś jeszcze z czasów onych, o których opowiadały dumy ludowe; pozostawało pojęcie lepszej jakowejś przeszłości, połączone z wiarą, że takowa wskrzeszoną być może.
Lepsza przeszłość, nie było to pojęcie żadne wyraźne. Chłop nic o niej powiedzieć nie umiał; pomiędzy szlachtą zaś z rzadka jeno przerzucali się tacy uczeni, co znali dzieje zamieszkiwanego przez nich kraju. Dla pierwszych przyświecało u niej wyobrażanie "swoboda"; drudzy wiedzieli na pewne, że Ukraina należała niegdyś do Polski, której byli oni przedstawicielami. We wskrzeszeniu przeto "lepszej przeszłości" ci widzieli swobodę, ci Polskę; w sobie zaś tak ci jak ci czuli węzły pokrewne, które czyniły z nich rodzinę jedną wielką, pozostającą pod opieką, dozorem i nauką stanowych przystawów, sprawników i gubernatorów.
Czy rodzina ta żyła w harmonii, w zgodzie, jak na rodzinę przystało?
Oto pytanie!
Czy się wzajemnie podtrzymywała, wspomagała i pocieszała?….
Chłop pańszczyznę odrabiał, szlachcic go sprężyście dozorował: oto, jak wyrażał się stósunek ich wzajemny.
Ten wzdychał do swobody, ten do Polski.
Wzdychali i tyle.
Nie bez tego jednak, żeby niekiedy westchnienia nie tłumaczyły się i wyrazami i czynami. Tłumaczenia zdarzały się często nawet. Można było spotkać się z niemi na gładkiej drodze, zwłaszcza po r. 1847, w którym rząd moskiewski ogłosił tak zwane "prawidła inwentarne, " regulujące stósunek poddańczy. Prawidła te poddaństwa nie znosiły i samowoli dziedziców nie ukrócały, – regulowały jeno stósunki o tyle, że dozorcom regulacyi tej, członkom policyi ziemskiej, otwierały nowe dochcdów źródła. Obudziły wszakże wzdychających – obudziły ich przez to, że pokazały im, iż jest coś przecie do zrobienia, kiedy poprawia sam siebie rząd, który się za nieomylny podaje i w nieomylność własną religijnie wierzyć każe.
– Hej hej!…. wywoływali chłopi. Byle ino nie przeczekać świętego Jura!….Święty Jur tkwił im ćwiekiem w głowach, przychodził, mijał – rocznica onego przypada na wiosnę – oni wciąż czekali.
Czekali, aż powołają, ich do wpisywania się w rejestr.
Czekali cierpliwie. Chłopa ukraińskiego cierpliwość odznaczaj
Schodzili się jeno przy okazyi po karczmach, jedynych miejscach zgromadzeń publicznych chłopskich, i tam świętego Jura wspominali.
Jedno ze zgromadzeń takich posłuży nam za punkt wyjścia w opowiadaniu, któreśmy spisać zamierzyli.
Działo się to w roku 1853 na wiosnę. Śniegi leżały jeszcze po polach płachtami białemi, odbijającemi rzeźko od ról tu czarnych, owdzie zielonych, stosownie do tego, czy były to role zasiane z jesieni oziminą, czyli też zorane na ziębi pod jarzynę. Oziminy wy – chodziły z pod śniegów świetnie. Szmaragdowe kobierce zalegały przestrzenie okiem nie objęte, uśmiechając się, do słońca, pod wpływem którego tajały płachty białe i za sprawą, którego drogi przesychały, tężały i stawały się takiemi, jakby na sobie obicie skórzane miały. Drogi takie nazywają na Ukrainie rzemiennemi. Ani kurzu na nich, ani grudy, ani błota, uginają, się pod kołami i jedzie się po nich wozem prostym jak kareta, na resorach. Nieszczęściem, trwanie ich jest jak żywot motyla. Kilka dni, tydzień najdłużej i już po nich
Owóż, drogą taką rzemienną, śród łanów czerniejących i zieleniejących podążali ludzie w ilości nie małej. Słońce miało się już z południa. Godziny półtora najwięcej a zapadnie za widnokrąg siniejący na lewo. W powietrzu czuć się dawał przymrozek ledziuchny, od którego dziewczętom jagody kraśniały.
Podążali ludzie w ilości nie małej z pośpiechem, który był różny. Jedni ciągnęli zakładem – jak to się mówi – po gospodarsku, bez zrywania nóg sobie i bydlętom. Wozy literne i wasągowe, zaprzężone bądź to wołami, bądź betkami, toczyły się powoli, po największej części próżne; ci bowiem, coby na nich siedzieć mogli, woleli iść piechotą, mężczyźni obok zaprzęgów, kobiety bokiem drogi, ostatnie na bosaka, odświętnie ubrane w świty białe i w namitki, niosąc w ręku buty czerwone lub żółte. Drudzy pędzili, jakby ich co gnało, bądź konno, bądź na wózkach oplatanych i nieoplatanych, zwykle koniem jednym zaprzężonych. Różnica w pośpiechu odpowiadała różnicy dwóch ras zamieszkujących Ukrainę. Ci, co ciągnęli powolnie, byli to chłopi; pędzącymi z sił całych byli żydzi.
Ostatni wymijać musieli pierwszych, co stawało się powodem wypadków zabawnych. Tu wózek się wywrócił i żydków kupa w rów się wysypała; ówdzie koniowi sprzykrzyło się czwałować, więc stanął i razy zadawane mu przez właściciela batogiem oddaje temuż nogami tylnemi; tam znów kołek z osi lub sforzeń wyskoczył, koło spadło, żydzi lamentują, zaklinając idących i jadących mimo chłopów, ażeby im pomoc dawali.
Mimo jednego wózka, któremu się ostatni przytrafił wypadek, przeszło wozów chłopskich kilka. Żydów trzech i żydówka jedna napróżno stawali śród drogi i przemawiali:
– Zmiłujcie się, zlitujcie się, gospodarzu! jechać dalej nie możem, kołek nam wyskoczył!…
– A mnie co tam do tego!… – taką, dawał niezmiennie odpowiedź proszony każdy.
– Kołek nam wypadł!… – lamentowali żydzi.
– To zacieszcie sobie inny… – odpowiadał ten i ów.
– Jak to zaciesać!… Co to zaciesać!… Ja nie umiem ciesać… Bądźcie łaskawi, panie gospodarzu, zlitujcie się nad nami… Bóg to wam wynagrodzi…
Błagali, jakby doprawdy chodziło o rzecz nadzwyczajnie ważną i niesłychanie trudną. Błagali jednak nadaremnie. Przeciągnęło mimo wozów pięć i pieszych ilość spora, nikt się litością nie poruszył.
Aż nadciągnęła paronica – wóz literny dobry, na wozie dziewczyna jak malina, bokiem drogi mołodyca czerstwa i zdrowa niby dynia dojrzała, w jarzmie woły siwe jak sokoły a obok nich dziad krzepki w czechaju z kapturem wyszywanym suto na kołnierzu i w stanie, w czapie nowej z manszestrowem denkiem, w butach pasowych, czerwonym pasem przepasany.
– Hou-ho… – krzyknął na woły. Woły stanęły.Żydzi do dziada. Nie proszą, tylko skarżą się.
– Trafiło się nam takie nieszczęście, Hryhore, takie wielkie nieszczęście I… Aj waj I…
– I czegóż ajwajkujecie, żydowiny?…
– Kołek z osi wypadł i koło spadło… koło potrafiliśmy założyć, ale dalej jechać nie sposób, bo bez kołka znów spadnie… A tu słonko zachodzi i szabas za pasem…
– Czemuż sobie kołka nie wystrużecie?…
– Albo to my kiedy strugali!… Gdzie nam do kołków!… My żydzi…
– Oj wy żydzi!… – zawołał starzec, dobywając topór z woza i zabierając się wnet do roboty. Nosów sobie ucierać sami nie umiecie…
Zawinił się, drzewa kawałek znalazł i ciesać począł.
A podczas kiedy ciesał, słyszeć się dał odgłos dzwonka. I dziad i żydzi uszów nastawili.
– Moskala licho niesie… Trzeba mu z drogi ustąpić zawczasu, żeby do zaczepki powodu nie dać…
Zawiesił ciesanie, wóz na bok odprowadził; żydzi zrobili z wózkiem to samo i uszykowali się w postawie uszanowania pełnej, przysłuchując się zbliżaniu się odgłosu dzwonka i czepiać palcami koło uszów własnych poprawki jakieś zagadkowe.
Chłop do ciesania wziął się napowrót. Żydzi półgłosem o coś jeden drugiego zapytywali i pilnie się jeden drugiemu przypatrywali, jakby chodziło im o to, ażeby się Moskalowi sprezentować należycie.
Dzwonek odzywał się coraz to bliżej i bliżej, pojękiwał coraz to głośniej, aż wtórować mu zaczął turkot bryczki, a i pokazała się bryczka sama – w niej cztery konie w porącz, na niej, na koźle kuczer w jermaku i czworograniastej aksamitnej czapie, na siedzeniu z lewej strony pop, z prawej człek czerwony, w płaszczu z czerwonym kołnierzem, w czapce z czerwoną obwódką, z fajką w zębach, przykrytą od wiatru srebrną nakrywką i ustrojoną w rodzaj sukienki czerwonej.
Dziad ciesząc zerknął z pod oka i mruknął pod nosem:
– Diabli niosą dwa licha na raz: Moskala i popa. I splunął trzykrotnie, mówiąc półgłosem:
– Cur ta pek…
A głos podnosząc odezwał się do dziewczyny:
– Odwróć się, Mokryno, a i ty, Nastio, ( to się do mołodycy stosowało) nie leź Moskalowi w oczy… Moskalowi niby psu wściekłemu z drogi umykać potrzeba…
Kobiety się poodwracały, bryczka nadjechała i zatrzymała się.
– He, Jewrei!… – zabrzmiał głos rozkazujący. Żydzi wszyscy trzej razem do bryczki podeszli.
– Zkąd wy?…
– Z Bortniczanki, wasze wysokobłahorodje…
– Cóż tam robicie?…
– Ny… handełe… jedno kupujemy, drugie sprzedajemy…
– Wszyscy trzej?…
– My spólnicy, wasze wysokobłahorodje…
– Do wódki?…
– Niechże nas Pan Bóg broni!… Wódki my się ani dotykamy, od czasu jak zakaz nastał…
– Gdzie wy byli?…
– W mieście na jarmarku..
– I wracacie do domu na szabas. To dobrze… A co wy tam w mieście słyszeli?…
– Co?… Nic… My nic nie słyszeli…
– Pamiętajcież sobie, żeście nic nie słyszeli i powiedźcie to żydom wszystkim. – prawił Moskal tonem rozkazującym. Pogłoski fałszywe przez żydów się rozchodzą, jeżeli przeto jaka w ucho mi wpadnie, to ja się natychmiast do was wezmę i będę was dusił, sukinsyny!…Żydzi słuchali, stojąc wyprostowani z czapkami w rękach.
– A pejsy!… – odezwał się Moskal.Żydóm oczy zamigotały.
– Pochowaliście za uszy… o!… widzę wyglądające z tyłu kosmyki… Ja was, gołąbki, nauczę, jak to się szanuje ukaz hosudarski!… Zaraz tu kozacy nadbiegną… Będziecie wy szabasowali bez świeczek i bez rybki…Żydzi stali prosto i nieruchomie niby mrowiem ścięci i patrzyli Moskalowi w oczy. Trwało to chwilkę, po której jeden z nich bliżej do bryczki przystąpił.
– Czego ty?… zapytał Moskal groźnie.
– Niczego, wasze wysokobłahorodje… Ja tylko mam wam słówko jedno powiedzieć…
– Nu?…
– Słóweczko jedno…
Tu pop odwrócił się w stronę przeciwną i począł się niby pilnie robocie Hryhora przypatrywać, Moskal zaś z bryczki się przechylił, niby to ucho nadstawiał, w rzeczy samej jednak okiem z ukosa spoglądał w ręce żydowi, który mu rubla na dłoni pokazał.
– Co ty, moszennik?!… skwiernawiec!…
Żyd pospiesznie drugiego dołożył rubla.
– Wot czto?… skatina!…
Żyd dodał trzeciego.
– To tak… Pamiętajże sobie!… Nie rozpuszczać mi pogłosek fałszywych, bo będę, z was pasy darł!…
To mówiąc schował trzy ruble do kieszeni i zawołał na kuczera: Paszoł!…
Kuczer cmoknąć na konie. Bryczka ruszyła.
Przez czas rozmowy Moskala z żydami dziad kołek zaciesał i czekać musiał. Doczekawszy się, odjazdu bryczki moskiewskiej, podszedł do żydowskiego wózka, rzucił okiem znawcy na oś, kołek wbił w dziurkę i rzekł:
– Macie… Jedźcież z Bogiem, lżej wam teraz, bo wam coś tam troche, stanowy nadebrał…
– A bodajby mu ręce pokurczjło!… – odezwała się żydówka.
– Dobrze, że się natem skończyło… – odrzekł Hryhor. Jakem tylko popa zoczył, natychmiast pomyślałem sobie: o, będzie źle… Ale ja splunął i odezwał się, to mnie licho ominęło…
– A bodajby mu nogi połamało!…
– Ta nie klnij… – perswadował stary. Komuś tam będzie gorzej jeszcze aniżeli wam, bo kiedy stanowy z popem jedzie, to nie po co innego tylko na śledztwo…Żydzi spieszyli się. W roztargnieniu, jakie im stanowy sprawił, zapomnieli nawet starcowi podziękować, powsiadali na wózek i popędzili, Hryhor zaś kiwnął ku… wołom batogiem, zawołał na nie i te nastawiwszy się w jarzmie ruszyły z miejsca wóz z dziewczyną.
– K'sobi… k'sobi… hej!… przemówił do nich starzec, uszedłszy zaś kroków kilkanaście w milczeniu, tak sobie monologował: Patrzcie… Moskal jedzie szlakiem i karbowańce zbiera… Nie chciałbym teraz w żydowskiej być skórze, przyszła i na nich zła godzina.. • Kaftany im obrzynają, jarmułki pozrzucać kazali, pejsy im obcinają… tfu!… Biedni oni!…
Ta coś to ono jednak jest… Nie darmo ludzie o czemś gadają,… Trzeba bedzie koło Malowanej stanąć na moment…
Zwracając się, do idącej piechota kobiety, odezwał się głośno:
– Stanę ja koło Malowanej i zajdę a wy siedźcie na wozie, żeby, broń Boże, nie ściągnął kto z wózka siekiery, maźnicy albo czego innego…. Bo to wiadomo, pomiędzy jarmarkowymi trafia się wszelka wszelakość… Ja nie zabawię długo…
Nazwę Malowanej nosiła karczma traktowa. Nazwę tę nadano jej dla tego chyba, że gdy ją stawiano, miano może zamiar nadać jej barwę jakąś. Zamiaru tego jednak snadź zaniechano i ona pozostała in naturalibus, malowaniem bowiem nazwać nie można smarowania gliną białą, dopuszczanego się względem niej raz na rok. A miała ona i zajazd ale nie do zajeżdżania, a to dla tego, że stała w punkcie pomiędzy miasteczkiem K. a wsią Motylnica, w którym nikomu ani popas ani nocleg wypadać nie mógł. Kto jechał tym traktem a nocował w miasteczku K., popasał w Motylnicy, gdzie się znajdowało domostwo zajezdne na prawdę. Kto zaś popasał w miasteczku K., ciągnął na nocleg do. Motylnicy. Zimą chyba tylko, w zawieję śnieżną, zdarzało się Malowanej wędrowca jakiego na dłużej dostać, zwykle zaś służyła za miejsce odpoczynku chwilowego dla jarmarkowiczow, którzy się zatrzymali dla wypicia wódki kieliszka i pobałakania z ludźmi.
Nie dla czego innego i Hryhor się zatrzymał.
Dojeżdżając z daleka już widział wozów huk. Woły gdzie niektóre leżały i przeżuwały; konięta gryzły podrzucone im siano lub też gmerały w plewach, odgrywających rolę obroku.
– Hej! narodu ćma… rzekł stary do siebie.
Zjechał z drogi i zatrzymał wóz tak, ażeby nie tamował przystępu do karczmy.
– Siedźcie i nie ruszajcie się… przemówił do kobiet.
– Może wy, dziadusiu, weźmiecie pieróg z grochem? – odezwało się dziewczę głosikiem dźwięcznym jak dzwonek loretański.
– Zabawiaj się ty pierogiem… Ja tam zajrzę tylko.
Izba szynkowna, acz obszerna i w długie do koła zaopatrzona stoły, nabita była ludem, tak że połowa stać na środku musiała. Za stołami miejsca zajęte. – Szynkarz chrześcianin – ukaz bowiem Mikołaja oddalił plemię Izraela od handlu wódczanego – miał do czynienia dużo rozdając kwaterki i zbierając grosze, i przeciskać mu się było trudno. Wszakże, gdy się stary na progu ukazał, ludzie mu się rozstąpili z oznakami uszanowania: doszedł do stołu i przy stole znalazło się miejsce dla niego. Siedzący ścisnęli się, pozdrawiając go uprzejmie wedle zwyczaju w imię Boże.
– I cóż ty na to, Hrehore?… – odezwał się jeden.
– A na co?… Na to, że widzę ciebie nad kwaterką!… Powiem ci: Na zdrowie… – odparł stary wesoło.
– Ta bo to nie o to idzie przyczyna.
– O cóż?
– O to, co ludzie na jarmarku gadali.. •
– Spotkał ja tylko co stanowego prystawa, spieszył na jakieś śledztwo, bo z popem jechał – i słyszałem, jak nakazywał, ażeby fałszywych nie szerzyć pogłosek…
– Komuż to on nakazywał?… – zapytał ktoś z tłumu.,
– Żydom…
– Ihi na żydów!….. Co żydzi to nie naród chrześciański.
– Ale pogłoska, jak fałszywa, to fałszywą jest zarówno ze strony chrześciańskiej jak żydowskiej.
Zauważyć tu musimy, że od czasu zaboru moskiewskiego wyraz "chrześcianin" nabrał osobliwego w ustach ludu znaczenia. Chrześcianin – krestianin – po moskiewsku znaczy "chłop". Szlachcic, człek dobrze urodzony – błogorodny – nie jest chrześcianinem. Osobliwość ta ma swoja, logikę dziejowo-społeczną, o której w powieści rozwodzić się nie możemy. Zaznaczamy ją, tylko dla nadania rozmowom z ust chłopów ukraińskich wyjętym właściwego ich znaczenia.
– Fałszywa!… bąkną,! ktoś tym tonem, którym się wątpliwość wyraża.
– Hi! – odparł stary – wiedzieć o tem na pewno nie sposób, bo stanowemu wierzyć nie można.
– Moskal… – wtrącił ktoś z boku.
– Gadzina… – poprawił inny.
– Gadają o białym Harabie,… Z którejże on nadciągnie strony?…
– Z którejże jak nie z tej, z której szarańcza przychodzi… odpowiedział starzec.
– To znaczy ztamtąd, jak Zwinogródka, Humań?….
– Ono to tak niby wypada… zawsze z za Dunaju!
– Z za Dunaju! – podchwyciło głosów kilka i wyraz "Dunaj" obiegł z ust do ust, wypływając z niektórych z akompaniamentem właściwego ukraińskim chłopom wykrzyknika:
– Hej ha!…
Z pośrodka tłumu odezwał się nie koniecznie czysto śpiewany początek dumki:
"Jichau kozak za Dunaj,
Skazau diwczyui proszczaj…."
Zgromadzenie atoli nie okazało usposobienia do słuchania dumek, zawrzała bowiem rozmowa, która śpiew zagłuszła. Za stołem jeden z siedzących naprzeciw starca zaczepił go zapytaniem:
– Wy, diad'ku, za Dunajem bywali?…
– Kiedyś-to!… ciebie na świecie jeszcze nie było____
– Aleście białego Haraba na własne widzieli oczy?…
– Widzieć nie widziałem… słyszałem o nim tylko; gdzieś on dalej jeszcze przebywa, za dziesięciu górami i za siedmiu wodami, ale gdyby tu szedł, to musiałby przez Ducaj przechodzić, bo Dunaj tak płynie, że w którąby się zwrócił stronę, w tę czy w ową, tak czy siak, nie obejdziesz go….
Słuchacze podziw okazywali, wyrażając go za pomocą kiwania głowami.
– I cóż?… no?… odzywali się niektórzy.
– Ta była tam – ciągnął starzec – Sicz, co się z ostrowów przenioła i…
Tu dziad ręka… machnął.
– Jeżeli była, toć i być musi… odezwał się ktoś.
– Bóg to wie… Ja tam po rybę z nieboszczykiem ojcem moim chodził i widzieliśmy Siczowców na własne oczy nasze… Pamiętam jak dziś, ojciec im wódki postawił, a oni się rozgadali, ta obiecywali, że przyjdą, do nas razem z białym Harabem, ale nie przyszli… Ludzie biegną, wprawdzie za Dunaj, nie wracają, jednak ztamtąd, to i nic wiedzieć nie można… Spodziewaliśmy się ich… będzie temu… lat ( tu się stary namyślał)… bodaj czy nie trzydzieści… Jakoś w czasie tym Ńastię wydałem, a jak ona wydana, to już temu lat dwadzieścia pięć… Otże, spodziewaliśmy się ich wówczas; zagadali byli ludzi, jak teraz oto, o białym Harabie;… ale ani biały Harab nie przyszedł, ani Siczowce… Moskal tylko rekruta brał, naród nękał podwodami i w pohońce łudzi pędził…
– Zawsze ten Moskal przeklęty na przeszkodzie!… wtrącił chłop jakiś.
– Chciałżebyś, ażeby biały Harab przyszedł koniecznie?…, odrzucił mu inny. A wieszże ty, czy to naród chrzcony czy nie chrzcony?….
– Ale z nim Siczowce a tym, słyszałeś, co Serdeczny rozpowiada, i wódki postawić i rozmówić się z nimi po ludzku można…
– I o lejestrach coś tam oni wiedza,… odezwał się inny.
– Ehe… zawtórowało kilku chórem. Taj powiedzieliby przynajmniej, kiedy nadejdzie święty Jur, o którego się nie dopytasz nikogo: dziedzic ramionami ściska, pop gadać nie chce, stanowy nie odpowiada człowiekowi inaczej jak łajaniem… a hramotą, słyszę, leży…
– Ta jeszcze jaka!… bąknął chłop, oparty na stole łokciami. Czystem złotem pisana.
Słowa te sprawiły wrażenie nie małe. Hramotą, czystem złotem pisana, stała się przedmiotem gwarnej rozmowy, związanej z wniosków, które ostatecznie oparły się o dziada i ten na nie odpowiedział w ten sposób, że wstał, ręką machnął, czapki na głowie poprawił i rzekł:
– At!…. Pora już do domu… My tu bałakamy a tam baby czekają z miszeniem pasek wielkanocnych… Pozostawajcie zdrowi, panowie –
Kiwnął głową, od czego mu czapka głębiej na łeb wpadła, ruszył i z nim ruszyli wszyscy. Tłum z karczmy wylał się na zewnątrz a każdy, co wychodził, zatrzymywał się na chwilkę i rozglądał, ulegając nawykowi rólnika badania stanu nieba, ilekroć z pod dachu na wolne wynurza się powietrze. Rozglądali się więc chłopi, zwracając baczną uwagę na słońce i ca zachodni nieboskłon, jaśniejący złotawem odbiciem.
– Pogoda na jutro… bąknął ten i ów.
– Jeżeli się w nocy nie zmieni… zauważyło paru.
Stali jeszcze kupą gęstą, kiedy przed karczmą zatrzymała się zgrabna nejtyczanka z fartuchami i bronzowemi ozdobami; w nejtyczance cztery tęgie różnej maści konie u lic założone; na koźle dwóch ludzi w dworskiej kozaczej odzieży; w siedzeniu młody człowiek, szlachcic, jak to świadczyły mina i czupryna, bardzo przystojny i na zucha wyglądający. Konie mocno były spędzone, bokami ciężko robiły, nozdrzami kłęby pary ciskały i od potu się kurzyły. Młody człowiek dziwnem jakiemś, pełnem wyrazu zakłopotania okiem na gromadę chłopską spoglądał.II.
Posuwając się z Motylnicy w kierunku południowym przejeżdżało się najprzód przez miasteczko K…., w którem w Wielki piątek odbywał się jarmark wzmiankowany w rozdziale poprzednim; przejeżdżało się następnie przez miasto L…., będące w tej stronie sto – lica tak zwanych "wojennych posielenii" – kolonii wojskowych – sformowanych z majątków szlachcie polskiej przy różnych okazyach, mianowicie zaś za należenie do powstania 1831 przez rząd pokonfiskowanych. Od K…. do L…. liczyło się mil sześć opętanych. K…. było to miasteczko. L…. zaliczało się do miast na większa skalę, posiadało bowiem i lepszych rzemieślników i sklepy nie źle zaopatrzone – aptekę i lekarzy kilku i rynek obszerny i domostw zajazdowych w rynku kilkanaście, pomiędzy któremi znajdowały się i takie, w których znaleźć było można wygodę nie nominalna tylko, nie taka zapewne jak po hotelach na Zachodzie, bardzo jednak wystarczającą dla Ukrainców, nie mających zwyczaju wyjeżdżać z domu bez pościeli własnej, kucharza i samowara.
Owoż do miasta tego (które go nazwę prawdziwa dla wiadomych mi przyczyn ukrywam pod przybraną literą L.,) z czwartku na piątek późnym wieczorem wjechała nejtyczanka czterma w lic końmi zaprzężona, wtoczyła się na rynek i zwróciła się wprost do jednego z domostw, przepuszczającego światło przez okiennice pozamykane. Wrota jednak domostwa tego zamknięte były. Neityczanka zatrzymała się i z kozła zeskoczył kozak w celu domagania się o otworzenie wrót. Udał się do środka domostwa, powrócił jednak po chwilce z oznajmieniem, że:
– Miejsca nie ma….
– Miejsca nie ma?!… zawołał głos z siedzenia tonem zdumienia. Mówiłżeś, że to ja z Motylnicy?
– I mówić nie potrzebowałam, żydzi mnie poznali…. Ja do nich: Otwórzcie wrota, panicz przyjechał! a oni mi ca to: Miejsca nie ma ani dla koni ani dla panicza… bitkiem nabito….
– Jedź dalej, odezwał się panicz. Nejtyczanka podjechała do domostwa sąsiedniego lecz i w tem miejsca nie było. Toż samo w trzeciem, w czwartem, w dziesiątem; podróżni objechali rynek do kota, kołatali do wszytkich domów zajezdnych i wszędzie na przekór radzie ewangelicznej "kołaczcie a będzie wam otworzono, " znaleźli wrota zamknięte.
– Cóżby to znaczyć miało!… rzekł panicz na pół do siebie. Moskale chyba tak zajechali dla rewii jakiejś…. Przecież ani jechać dalej ani też nocować pod gołem niebem nie możemy…. Mam przytem w L…. sprawunki do zrobienia.
Przez miasto L. przechodziła droga pocztowa , będąca jednym z traktów główniejszych wewnętrznej na Ukrainie komunikacyi. Przy drodze tej po jednej stronie znajdowały się duże karczmiska, postawione ku wygodzie ludu pospolitego. Nie znalazłszy przytuliska w mieście, nie pozostało podróżnym naszym nic innego jak poszukać takowego za miastem, zrzucając, jak to powiadają, pychę z serca i udając się do karczmisk onych. Dotarli do jednej z nich – ciemno. Kozak kołatać począł we wrota i w okna i dokołatał się. – Wyszedł człek zaspany.
– Otwieraj wrota!
– Na co?
– Panicz z Motylnicy na nocleg chce zajechać….
– A czemuż nie jedzie do miasta?
– Byliśmy w mieście – ale tam miejsca nie ma….
– Miejsca w mieście nie ma – rzekł człowiek zaspany drapiąc się dłonią w krzyże. – Miejsca nie ma… hm…
– A tu, czy jest?
– Tu… jest…
– Otwierajże wrota!
– Zaraz, zaraz… poczekajcie trochę…
Karczma owa, postawiona ku wygodzie ludu pospolitego, posiadała prawo wyszynku gorzałki a zatem pozostawała w arendzie u chrześcianina. Rząd w punktach podobnych osadzał propagatorów moskwicyzmu, wynajdowanych w tej sferze, w której się kwintesencyonuje idea władzy takiej, jak moskiewska, turecka i im podobna, w sferze wojskowej. Na karczmie przeto owej siedział dymisyonowany unteroficer, człowiek piśmienny, bo z kantonistów wykształcony, bo grał w preferansa i umiał sztosa ciągnąć i pojmujący ideę władzy, bo znaczący chłopom kreda podwójną. Mąż ów spał, gdy podróżni nasi o gościnność zakołatali, klucze trzymał pod poduszką, i dla tego też stróż karczemny czekanie zalecał. Czekali. Upłynęło czasu kawał spory, zanim się wrota nareszcie otworzyły i panicz z Motylnicy przytulisko znalazł dla siebie, służących swoich, koni i bryczki.
Znalazła się izba brudna; znalazło się łóżko z okłotem zamiast materaca; znalazł się i świecy kawałek; można więc było urządzić się na nocleg jako tako. – Panicz z Motylnicy ciekaw był dowiedzieć się, powodu, dla którego pozapełniały się domostwa miejskie, lecz nie było komu ciekawości jego zaspokoić. Arendarz nie pofatygował się na przyjęcie jego we własnej swej osobie, stróż zaś takie na zapytania wszelkie odpowiedzi dawał, iż podejrzenie wzbudzał, że mu jednej klepki brak, inne zaś pozostają w stanie nadwerężenia. Młody człowiek zadał mu pytań parę i rozwiązanie ostatecze zagadki pozostawił do jutra.
Czy dla znużenia, czy też dla tego po prostu, że młody podróżny nasz jak sobie chrapnął, tak się nie obudził nazajutrz aż około dziewiątej. Spojrzał na zegarek.
– Hm… Spało mi się nieźle… rzekł sam do siebie. Do dwunastej złatwię się z sprawunkami i pojadę do Bierowatej; u wujaszka przenocuję a jutro będę w domu.
Zawołał na służącego, od którego dowiedział się, że samowar kipi; kazał sobie podać herbaty, ubrał się, herbaty szklanek dwie obowiązkowych wypił, fajkę wypalił i do miasta piechotą poszedł, zostawiwszy furmanowi rozporządzenie, ażeby ten, równo o dwunastej, zajechał do Kisielki. Kisielka był to obywatel miasta L., utrzymujący najpierwszą restauracyą, najpierwszą kawiarnią i najpierwszą cukiernią. U niego nasz młody podróżny zamierzał zrobić skład główny sprawunków, posilić się i od niego w dalszą puścić się podróż.
Około dziesiątej wyszedł z karczmy nocleżnej, około kwadransu na jedenastą zaszedł na rynek. Na rynku zdjęła go ciekawość dowiedzieć się, dla czego też to w domostwach zajeznych miejsca nie było. Skręcając do domostwa znajomego, tego samego, co mu najpierwsze przytułku odmówiło, z daleka już widział je napełnione nie żadnymi Moskalami, ale fizyognomiami znajomemi sobie służących obywateli, sąsiadów swoich. Wpadł mu w oczy najpierw woźnica prezesa X., dalej pokojówka marszałkowej, Y., potem lokaj sędziego Z., następnie foryś marszałka W. i t… d., i t… d. Zdziwiło go to wielce. Wielki Piątek, Wielkanoc pojutrze, na uroczystość tg każdy dobry chrześcianin zwykł w domu siedzieć, gospodyni zaś każda dla bab, placków i mazurków wydalić się na krok nie może.
– Świat się chyba wywrócił nogami do góry – pomyślał sobie, wchodząc na podsień i zamierzając zaczepić kogo zapytaniem, mogącem mu zagadkę tg rozwiązać, gdy wtem otworzyło się drzwi parę od izb gościnnych i wysunęły przez nie postacie własne prezesa, marszałka, sędziego, drugiego marszałka i kilku jeszcze innych szlachciców tytułowanych po prostu panami dobrodziejami.
NB. Na Ukrainie zwyczaj taki: kto tytułu innego nie posiada, ten się tytułuje "dobrodziejem".
Wysypali się dobrodzieje i wołać poczęli na naszego panicza, jedni "panie Michale!" drudzy "Michale!" trzeci "Michasiu!"
Otoczyli go kolein i ramion wieńcem. Całowali go, ściskali a byli i tacy, co tylko podawaniem dłoni witali. Jedni trzymali fajki w ręku na długich cybuchach, drudzy byli z rękami gołemi.
Mówili do niego wszyscy razem i każdy z osobna i on tyle tylko zrozumiał, że zjawienie się jego cieszy ich niewypowiedzianie.
– Ależ, przecie… co panowie w Wielki Piątek w L… porabiacie?…
– Co porabiamy?… – odparł jeden. Rozłożyliśmy sobie wista i preferansika na tydzień cały, boć inaczej człekby się na śmierć zanudził…
– Na tydzień cały?!… – krzyknął pan Michał. A toć to Wielkanoc!…
– Dla tego też właśnie…
– Czemuż panowie Wielkiejnocy po domach własnych nie spędzacie?…
– Chodź-no do izby, tam się dowiesz o wszystkiem… O tem się na podsieniu nie mówi… –
odrzekł jeden z obywateli tonem tajemniczym i z miną tajemniczą.
Udali się do izby i nasz Michał z nimi.
W izbie przygotowane już stały do kart stoliki w liczbie czterech. Przy jednym dobrodziej jakiś siedział i talie tasował. Inne wyglądały dziewiczo: sukno zielone czyste, karty w banderolach opieczętowanych, kredki ostro zastrugane, szczoteczki na miejscach swoich. Prezes X. drzwi zamknął i, zwracając się do młodego człowieka, tak zaczął:
– Zjechaliśmy się tu z żonami, z dziećmi, nie bez przyczyny, jak miarkować możesz, a przyczyna, co nas do L… sprowadziła na Święta wielkanocne i każe nam takowe nie w domach własnych a pod żydowskim spędzać dachem, wiesz w czem?…
– Nie… – podnosząc dłonie odparł pan Michał – dalibóg, nie wiem…
– Gdzieżeś ty był?…
– Byłem w Lipkonieczczyznie, u stryjaszka…
– I o niczem tam nie słyszałeś?…
– Słyszałem o wojnie… coś o tem gadają…
– Ta i tu o tem gadają… Ale o (tu głos zniżył)… rzezi?…
Pan Michał ramionami ścisnął.
– Nie słychać tam?…
– Nie…
– A przecie, to rzecz pewna, jak dwa a dwa są cztery… Chłopstwo się gotuje na drugi dzień Wielkiejnocy zrobić kiesym szlachcie całej, żeby ani na nasienie nie zostało…
– Pogłoski te rok w rok od lat kilku się powtarzają… – zauważył pan Michał.
– Więc cóż z tego!… – odezwał się ten, co karty tasował. Pogłoska jest tak, jak zapowiedź gry: siedm w pik… ośm bez atu… Zapowiadam na to, żeby grać… Zapowiadają na to, żeby rznąć… Gdyby rznąć nie mieli, to na kiego lichaby zapowiadali!…
Argument ten, zdaje się, i do pana Michała przekonania trafił, powstrzymał go bowiem na drodze czynienia objekcyi jakichkolwiek. Prezes głos zabrał:
– To pewne, jak amen w pacierzu…. Dam ci dowód najlepszy: Dowiedziawszy się o tem, marszałek, sędzia i ja pojechaliśmy do jenerała i wyciągnęliśmy go na gawędkę poufną, pokadziwszy najprzód Moskalowi… to nie Moskal nawet a Niemiec… pokadziwszy mu najprzód, ile wlazło… Z początku okoniem się stawił: " Czto wy, gaspada!… wzdor!… czepucha!" Udobruchał się jednak niemczysko i powiedział nam W zaufaniu: "Komu życie miłe, niech do L… przybywa. Mamy rozporządzenie trzymania się w pogotowiu… " O (tu prezes palec demonstracyjnie podniósł)… Czyż trzeba dowodu lepszego!…
Młody człowiek i zagadkę sobie rozwiązał i przekonanym został ostatecznie. Jakże-bo się przekonaćby nie miał, widząc przed sobą powagi powiatowe, jednogłośnie fakt potwierdzające. Przekonanie odbiło się mu w oczach wyrazem frasunku, następnie wyraziło się przez usta okrzykiem: