- W empik go
Humor amerykański: americana: szkice humorystyczne z życia Yankesów - ebook
Humor amerykański: americana: szkice humorystyczne z życia Yankesów - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 245 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
"Co to za szczęśliwy kraj ta Ameryka!" zawołał kiedyś z subtelną ironją francuz Juljusz Verne. "Zwyczajni kupcy, adwokaci czy urzędnicy spacerują sobie po swoich biurach i najniespodziewaniej otrzymują rangi lejtenantów, kapitanów, pułkowników i generałów." Rzecz dziwna, – autor "Pięciu tygodni w balonie" twierdzenia swego, tym razem, nie schwycił z powietrza. Wistocie, dla zostania oficerem licznych pułków milicyi Stanów Zjednoczonych, dosyć jest posiadać pewien wpływ polityczny lub tez niejakie znajomości w korpusie oficerów, niekiedy wystarcza urządzenie hucznego przyjęcia dla oficerów lub członków danego oddziału milicyi, ażeby posiąść stanowisko jej kapitana. Czy nowy komendant widział kiedykolwiek w swojem życiu armatę, czy nabił kiedy broń własnoręcznie, to rzecz małej wagi.
Do rzędu takich zuchów należał "Pułkownik" Cargill, adwokat. Ten to dżentlemen siedział o godzinie 9-ej zrana w swojej kancelaryi, mieszczącej się na dwunastem piętrze gmachu spółkowego w Chicago, i gwizdał "Yankee-Doodle. " Ruchomości kancelaryjne składały się z jednego stołu i z jednego krzesła, oraz dwóch spluwaczek. Pułkownik siedział na krześle, podczas gdy nogi jego, według ulubionego zwyczaju yankesów, spoczywały przed nim na kancie stołu. Krzesło, od częstego bujania się na niem osoby siedzącej, trzeszczało niemiłosiernie. Nagle, zastukano to drzwi i wszedł jakiś mężczyzna, który, stanąwszy o kilka kroków od adwokata, jął się ze śmiechem rozglądać po pokoju.
– Witam, pułkowniku! – rzekł i wyciągnął doń rękę.
Zagadnięty głośno splunął, dobył z kieszeni noża i jął nim odłupywać kawały stołu.
– Gdy jaki dżentlemen wchodzi do mej kancelaryi – rzekł z gniewem – to zdejmuje zwykle kapelusz.
– Czy tak? – odparł oschle przybyły – gdy ja wchodzę do kancelarji jakiego dżentlemena, to on zwykle zdejmuje nogi ze stołu.
– Dobrze – na to pułkownik – ale ja jestem panem w swojej kancelarji!
– Mylisz się pan – rzecze tamten skwapliwie, nie zdejmując jednak kapelusza – jeżeli pan dziś w południe nie uiścisz się z zaległego czynszu za lokal, to przestaniesz być panem tej kancelaryi, jako też swoich wspaniałych ruchomości.
– Myślałem o tem.
– No, i co pan zamierzasz uczynić?
– Jak pan widzisz, gotów jestem stół ten pociąć na drobne drzazgi. Potem przyjdzie kolej na krzesło.
– All right! – ale to nie wiele. Spluwaczki są przynajmniej z blachy, te muszą ocaleć!
– Słówko! – przerwał pułkownik – kiedy mija ostatni termin?
– Dziś w południe! – obojętnie odparł zapytany.
W tejże chwili pułkownik stanął tuż przy nim i otworzył drzwi z rozkazującym ruchem ręki.
– Jeżeli w ciągu dwóch sekund nie znajdziesz się pan za drzwiami – zawołał – to pana wyrzucę. W południe wolno będzie panu robić, co się panu spodoba, do południa jednak ja tu panem jestem. Kto wie, co może zajść w ciągu dwóch godzin.
Przybyły cofnął się do wyjścia, na progu jednak stanął i roześmiał się.
– Od jak dawna nie miałeś pan żadnego klienta, my boy? Już pewnie od jakiego roku. Ciekawym też bardzo, zkąd pan wytrzaśniesz w ciągu dwóch godzin 300 dollarów, bo tyle należy się od pana towarzystwu?
Dłużej nie mógł mówić, gdyż w tejże chwili drzwi zamknęły mu się przed nosem, a hałas, jaki usłyszał po za niemi, kazał mu przypuszczać, że pułkownik w pasji skoczył na spluwaczki i podeptał je obydwiema nogami.
Wistocie, pułkownik, klnąc, ile się zmieści, spastwił się nad spluwaczkami, odciął scyzorykiem jeszcze parę drzazeg drzewa od stołu, oczyścił się i w końcu obtarł pot z czoła. Następnie, jął na nowo gwizdać Yankee-Doodle, wciągnął przy tem krótki, szary surdut, włożył na głowę derby, wziął posrebrzaną laskę w jedną, dwa zaś arkusze aktowego papieru w drugą rękę i wyszedł z kancelarji. Winda z błyskawiczną szybkością opuściła go z dwunastego piętra do bramy głównej. Tu pomyślał przez kilka sekund i pobiegł w kierunku wschodnim przez jedne z olbrzymich drzwi frontowych. Pułkownik Cargill, wnosząc z powierzchowności, był tem, co się daje wyrazić słowem "dude", "swell", filut, zręczne nic dobrego, urwis z towarzystwa. Ubranie miał eleganckie, ale niezapłacone. Był wysokiego wzrostu, o ciemnych oczach i włosach, ze starannie pielęgnowanym wąsem. W sferach handlowych cieszył się złą opinja; uważano go za człowieka uczciwego i nic nie mogło go dotąd pozbawić tego hańbiącego miana. Z początku było mu to zupełnie obojętnem, po wypisie bowiem z uniwersytetu, mając lat 21, ożenił się bogato, posag zaś żony strwonił w ciągu lat pięciu do ostatniego centa. Następnie, zaczął się oglądać za pracą i klientelą, urządził sobie kancelarję i postanowił dojść do pieniędzy bez przebierania w środkach. Znajomi odstąpili go zupełnie; nikt mu nie ufał, wątpiono w spryt jego, i wiedział, że jeżeli nie uda mu się jaki "kawał" nadzwyczajny, to nic go nie postawi na nogi. Szukał okazji, ale napróżno; jeżeli się trafiał jaki "casus", to inni sprzątali mu go z przed nosa, on zaś był aż nadto leniwy i ciężki, ażeby zdobyć się na pierwszeństwo. I oto dobrnął do trzydziestki, miał troje głodnych dzieci i mnóstwo pilnych długów, a natomiast, ani jednej "przygody", któraby go uczyniła adwokatem głośnym i zadała kres jego niedoli. Stanął na tym punkcie, z którego wybrnąć było niepodobieństwem. Cokolwiek miało wartość z jego nieruchomości, to wszystko pozastawiał, a jego mieszkanie stanowiło obraz nędzy i rozpaczy. I jeszcze raz skupił całą energję, jaka mu się tylko pozostała, i postanowił pochwycić w ręce pierwszy lepszy traf, choćby to nawet być miało szczytem niedorzeczności… W kilka minut po opuszczeniu swej kancelarji, pułkownik stanął w pałacu "Lawyers-Association" przy ul. Monrose Nr. 216, gdzie codziennie zbierało się wielu z jego kolegów. Sprawdziwszy nieznacznym ruchem zawartość swojej drobnicy w kamizelce, zbliżył się do bufetu i zażądał szklankę ponczu. Zanim mu go podano, jął przeglądać dzienniki, a im dłużej je przeglądał, tem oddech stawał mu się krótszym. Jedno z pism przytaczało taką wiadomość, że twarz mu zaczęła się mienić, a we wszystkich ruchach jego znać było stan gorączkowy. Nie spojrzał nawet, że mu podano napój, zaprawny gwoździkami i cynamonem, zerwał się z miejsca i krzyknął:
– "Ready!"
– Cóż tak ciekawego wyczytałeś, pułkowniku? – zapytał stojący tuż obok kolega,
– O – odparł niedbale – umarł jeden z moich przyjaciół. Znasz go: miljoner Wilson.
– Aw! – rzecze pierwszy skwapliwie – czytałeś testament? Arcydzieło! Nic mu nie można zarzucić! Ale bo też sporządzał go Biggleby, pierwszy adwokat City.
– Pierwszy? Czy podobna? – zapytał pułkownik – sądziłbym, że znaleźliby się lepsi.
– Może ty, pułkowniku – drwiąco zauważył kolega.
Ale pułkownik wypróżnił szklankę, zapłacił i powoli wyszedł z sali. Z chwilą jednak, gdy się znalazł na ulicy, szalenie szybko puścił się na dworzec drogi żelaznej, kupił bilet, wpadł do wagonu i pojechał za miasto.
…………………………………
Pan W. S. Wilson, zamożny właściciel dużego domu komisowego, siedział przy rachunkach w swoim gabinecie, gdy mu wręczono następujący bilet wizytowy;
Pułkownik Washington D. Cargill,
Attorncy at Law.
Interes nie cierpiący zwłoki. Pan Wilson pomyślał chwilę – nazwisko było mu obce, kazał jednak prosić i nawet podszedł parę kroków do "pułkownika", którego następnie posadził na swoim fotelu, sam siadając na poblizkiem krześle.
– Czem mogę służyć, pułkowniku? – zapytał grzecznie i spokojnie.
– Well – odparł zagadnięty: – przychodzę do pana, panie Wilson, w sprawie, która może być z wielką korzyścią zarówno dla pana, jak i dla pańskiej rodziny. Wszak pan Madison Wilson, który umarł właśnie, był pańskim bratem?
– Tak. To jest, bratem przyrodnim.
– Wiem o tem. Nic nie szkodzi. Znasz pan zapewne treść testamentu nieboszczyka, testamentu, który został sporządzony za uprzedniem porozumieniem się z rodziną, przez nie – jakiego Biggleby, adwokata? Mam tu ze sobą gazetę, w której piszą, że ś… p. Madison Wilson zostawił cały majątek żonie i dwóm córkom. Majątek wynosi okrągłe 12, 000, 000 dollarów. Zapewniam pana, że jest to jeden z najciekawszych wypadków, jakie mi się zdarzyły w długiej praktyce adwokackiej – a musiałeś pan, bez wątpienia, słyszeć, że jestem dość obeznany ze sprawami spadkowemi! Otóż, przyszło mi do głowy, ażeby i tej sprawie nadać kierunek właściwy, nietylko dla odstraszenia od podobnych krętactw tego… tego pana Biggleby, który, nawiasem mówiąc, jest sobie ledwie miernym adwokatem, ale nadto i głównie, dla przywróceniu panu, szanowny panie Wilson, święcie przypadającego mu dziedzictwa.
Pan Wilson spojrzał na gościa z powątpiewaniem.