- W empik go
Humoreski - ebook
Humoreski - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 232 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Na wesele się spóźniłem. Ojciec panny młodej serdecznie mnie witał słowem, choć w oku jego czytałem żal i wyrzut: wszyscy na ciebie czekają.
Dom, w którym odbywają się gody, gra jak pszczelny ul, zacząwszy od kuchni, gdzie majonezem pstrągi stroją, a skończywszy na gotowalni i salonie, gdzie przy jednem zwierciadle pięć panien poprawia swoje toalety. Na werandzie przed dworem muzyka basy stroi, a przed werandą, wśród kwietnych klombów, młodzież pali papierosy, starsi zachwalają zebrany orkisz, lub płaczą nad wymokła koniczyną.
W mrowisku ludzkiem trudno było gospodarzowi każdemu z osobna przedstawiać zapóźno przybyłego człowieka, rzucił więc moje nazwisko w tłum, ja skłoniłem się i natem skończył się ceremoniał zapoznania się z weselnem towarzystwem.
Zbliżyłem się do stolika, na którym stała olbrzymia taca; na tacy leżało mnóstwo gałęzi mirtowych, strojnych w barwne kwiaty, przewiązanych efektownym węzłem białej wstążki. Przy stoliku, tacy i kwiatach stał podlotek w bieli, który gościom weselnym gałązki mirtowe przypinał…
Dziewczątko ogarnęło mnie wzrokiem pytania, wahało się chwilę, namyślało się, wreszcie przypięło mi gałązkę mirtu do prawego wylotu u fraka.
Dlaczego do prawego? Nie wiem. Dlaczego ona się wahała, dlaczego się namyślała? Także nie wiem. Uderzyło mnie to, że niektórym osobom przypinano mirt na lewem ramieniu. Dlaczego? Znowu nie wiem. Czyżby z tem był związany jaki przesąd lub zwyczaj? Zapewne nie. Przecie to wszystko jedno. Ktoby tam zresztą namyślał się nad rzeczą małej wagi…
Pojechał korowaj powozów Popradową doliną do kościoła, w którym ksiądz proboszcz młodej parze dał ślub. Po ślubie znowu powrót powozem wśród cichej letniej nocy, znowu czarowny widok ściany świerkowych lasów, srebrnego Popradu, w którym się gwiazdki odbite z niebios migocą. Prześliczna noc, podniosła chwila. Jaskrawo oświecony ołtarz kościelny, kwiecisty ornat księdza, który białej pani młodej rękę stułą wiąże, przysięga uroczysta, czar poetycznego krajobrazu, kapela koników polnych, które w nocy grają, nastroiły lutnię duszy skrzeczącą, w pospolitem, codziennem, pełnem trosk życiu rozstrojoną i zgrzytającą.
Zbliżyłem się w salonie do prześlicznej strojnej w seledynową suknię dziewoi jasnowłosej, która bawiła się wachlarzem. Starałem się zawiązać rozmowę na wysoki ton poematu, jakim była ta noc jasna…
Uważałem, że anioł z wachlarzem był roztargnionym. Jakby kogoś w dali oczyma szukał, jakby chciał mi dać poznać, że osobą szukaną nie jestem ja. Bystro popatrzyła na gałązkę mirtu, przypiętą na mem prawem ramieniu, nie uszło mej uwagi, że piękne oczy patrzyły na mój mirt z ironią źle ukrywaną…
– Przyzna pani, że Goethe prześlicznie we Fauście określił ten stan duszy, który…
– Nie! Nie przyznam mój panie.
– Jakto? Nie zgadzasz się pani?… Goethe…
– Goethe jest nudnym. Goethe jest najmodniejszym ze wszystkich ludzi, jacy się od początku świata narodzili.
– Tosamo co Goethe, mówi Anunzio; w lepszej formie i piękniej wyraził się chorwacki pieśniarz Pavicić i zgodzić się pani musisz… –
– Nie zgadzam się wcale. Pan mnie nie zmusisz do zgody. Pan nie masz prawa mnie zmusić.
– Wielkie imiona, które wymieniłem, są to ulubieni moi pisarze…
– Wszyscy pisarze, których pan lubisz, są okropnie nudni…
– Czemu moja pani? Czemu? Widziałem, że się dziewczynie ręce ze złości trzęsą. Wahała się chwilę, wreszcie zwyciężył gniew.
– Bo… bo pan jesteś bez granic nudny. Ściągnęła z trzaskiem wachlarz i uciekła odemnie, jak sen jaki złoty
– Ależ to jakaś gęś!–rzekłem do siebie zdziwiony, zły, upokorzony…
Zbliżył się do mnie gospodarz i zwrócił mi uwagę, że krawatka moja zapięta jest nieco na bakier. Poszedłem do lustra, poprawiłem krawatkę, a przy tej sposobności zauważyłem, że gałąź moja mirtowa przypięta jest krzywo. Odjąłem ją i przypiąłem równo, prosto na ramieniu lewem…
– Pańskie zdanie w zupełności podzielam – rzekła do mnie piękna, różowo ubrana szatynka, patrząc z przyjaźnią wielką w moje oczy. Wiersz Musseta o urodzie wiosny zapamiętam i wierzaj mi pan, że słowa te będą tematem mych rozmyślań w długich, smutnych wieczorach jesieni. Całe moje życie – mówiła z entuzyazmem prześliczna dziewczyna – odczuwałam brak bliźniej duszy, któraby w szary wątek życia wplotła złoty wątek idei. Wielcy poeci, wielkie pochodnie ludzkości! Wdzięczna całem sercem jestem, że mi pan ich przypomniałeś. Uwielbiani geniusze! Wiele się mówi i pisze o równości,
0 zasadzie, że każdy człowiek jest absolutnie
1 bezwzględnie drugiemu człowiekowi równym…
– Pani zaś sądzisz…
– Ludzie są sobie równi, jako jedna cynowa lampa równa jest drugiej. Jeden rzemieślnik je cyzelował, w jednej je formie z roztopionego metalu odlano…
– Jednak…
– Wśród absolutnie i bezwzględnie równych sobie lamp, ta lampa jest lepsza, na której ognisku wyższa moc ogień zapaliła. Ona płonie, ona się świeci, ona jest pochodnią dla szarej rzeszy zimnych, cynowych lamp…
– Wielcy harfiarze słowa niosą ciepło serdeczne…
– Nietylko oni. Czasem rozgrzeje serce bliźnia myśl, w sercu bratniem zrodzona iskra uczucia… wielkim rozpalali się płomieniem…
– Tak jest – zawołałem z zapałem.
I już na ustach miałem słowa o ogniu, który się w ludzkiem sercu rodzi, już miałem, patrząc w prześliczne oczy dziewczęcia, powiedzieć krasawicy, co mniemam o telepaty! dusz… gdy wtem…
– Mazur! Mazur!
Lawina ludzka porwała nas, porwała nas kaskada tonów, która huczy serdecznem tętnem, w której takt biją polskie serca, na której głos wre ludzka krew. W tańcu straciłem duszę, straciłem dech, straciłem moją gałązkę mirtową. Znalazłem ją na pluszowej kanapie i przypiąłem po stronie prawej…
– Zamierzam rodzicom pani złożyć wizytę – rzekłem do czarnobrewej różowej dziewczyny, z którą zamieniłem kilka słów podczas krakowskiego wesela.
Stanęła, otwarła szeroko oczy podziwem, zdumieniem, pytaniem… Zmarszczyła brwi na marmurowem czole, zagryzła usta…
– Kto złoży wizytę? Pan?
– Ja.
– A to po co? – zapytała drwiąco, patrząc na mnie, jak na dziurawy kalosz.
– Jakto po co? Chciałbym bliżej poznać ojca pani, zawiązać stosunki…
– Nie poznasz pan ojca bliżej – krzyknęła ze złością – nie zawiążesz pan stosunków!
– Czemu?
– Bo my nie przyjmujemy nikogo.
– Jutro zamierzam odwiedzić rodziców pani – mówiłem do liliowo ustrojonej bion – dynki, przepinając gałąź mirtową z prawego ramienia na lewe. Patrzyła uważnie na to, co robię, jakby się upewnić chciała, że bukiet mam na lewem ramieniu, wreszcie rzekła z entuzyazmem:
– Odwiedzisz nas pan?
– Jutro.
– Jutro? Czemuż aż jutro?
– Bo…
– Dziś… przyjdź pan dziś…
– Jakto dziś?
– Zapłoniło się dziewczę i szczebiotało wiśniowemi usty:
– Widzi pan, biały mazur będzie już o ósmej, potem podadzą zapewne herbatę, no, popołudniu… Niech pan będzie tylko łaskaw, rodzice moi dawno pragnęli poznać pana, o którym słyszeliśmy tyle słów pochlebnych.
– Czy tak?
– Niewątpliwie. Fejleton pański o chińskim teatrze zachwycił mnie i całą moją rodzinę. Przed chwilą dowiedziałam się, że to pan jesteś autorem tego wspaniałego utworu, że panu mam do zawdzięczenia podniosłe chwile…
– O fejleton pan się pytasz?! – rzekła rozkwitła jako roża młoda wdowa, do której się zbliżyłem, przepiąwszy znowu na prawo mirt, który skutkiem lichej i złamanej szpilki ciągle mi spadał na ziemię.
– Tak jest. Wielce mi na opinii pani zależy. Ludzie wypowiadają o nim tak pochlebne zdania, że…
– Pochlebne?
– Tak jest pani.
– No no..
– Czytałaś pani rzecz moją o chińskim teatrze?
– Tak. Był słotny dzień – rozpacz – trzeba było zabić czas.
Czułem, że blednę.
– Czyż, zaszeptałem, mam przez to rozumieć, że…
Różowe usta rozchyliły się, jakoby ukryłem ziewaniem.
– Ależ nie. Fejleton pański jest śliczny. Co to? Pan Jan niesie limoniadę. Mówi coś do sędzianki… Przepraszam pana, że…
– Za pozwoleniem. O minutę czasu pani proszę.
– Ależ iść muszę – rzekła ze źle ukrywanem zdenerwowaniem.
– Słowo tylko. Jedno szczere słowo. Ulituj się pani.
– Uwolnij mnie pan…
– Słowo szczere…
– Szczerości pan chcesz?! – pytała się targając wachlarz nerwowo.
– Tak jest! Styl mój…
– Styl pański lichy, sens nikczemny a ortografia ohydna!
Złość we mnie zawrzała.
– Za pozwoleniem łaskawa pani! – rzekłem – patrząc na nią wzrokiem, który przykuł ją do ziemi, co tem łatwiej poszło, że pan Jan odszedłszy z próżną szklanką od sędzianki, poszedł do bufetu po drugą limoniadę. Kobiety, które dziś spotkałem – mówiłem drżącym z oburzenia głosem – podzieliły się na dwa obozy: jeden z przyjaciół, drugi ze śmiertelnych wrogów złożony. Zrozumieć tego ani pojąć nie moge. Pani obsypałaś mię gradem gorzkich słów, wyrzutów niesłychanych. Czemu to mam przypisać? Czem w obec pani zawiniłem? Co pani złego uczyniłem?
Ja mam pełne prawo otrzymać od pani dobre słowo, ja mam pełne prawo, abyś pani miała dla mnie litość i odrobinę serca…
– Pan?! Serca?!!
– Tak jest. Serca…
– Pan to na seryo mówisz? – syczały piękne usta przybladłej z gniewu kobiety. Pan masz prawo do ludzkiego serca?…
– Mam!
– To bezwstydne! – krzyknęła, mierząc mnie wzrokiem od stóp do głów.
– Jak to?!
– To bezczelne! To oburzające…
– Dlaczego?
– Pan do kobiet czułe oczy robisz, pan im mówisz o sercu, pan bałamucisz kobiety, pan, człowiek żonaty!?!
– Żonaty?!
– Oczywiście, że żonaty.
– Ja? Skąd ten wniosek?
– Przecież gałązkę mirtową nosisz pan na prawem ramieniu!
Jeśli miły czytelniku, oczarowany dziewczęcą urodą, chcesz usłyszeć serdeczne, przyjacielskie słowo, jeśli chcesz, aby fejleton twój o chińskim teatrze był zajmującym, nie chcesz zaś, aby styl twój był nikczemnym, a ortografia ohydną, jeśli życzysz sobie, aby mile na ciebie patrzyły czarowne oczy, jeśli na wiśniowych ustach pragniesz znajść wdzięczny uśmiech, w oczach wyczytać życzliwość i przyjaźń, – to gałązkę mirtową przypinaj zawsze na lewem ramieniu.
BAROMETR OPADA.
Barometr spada nagle po kilku dniach pogody. Powietrze ciężkie, duszne. Deszcz pluszcze i zmywa z ulic śnieg. Zmył, został lód. Ohydny, brudny lód.
Z chwilą, gdy barometr spadł, ciągle jeżdżą powozy i furmanki z doktorami. Mieszkam przy ulicy, prowadzącej do miasta, widzę wszystkich. Jedzie lekarz owinięty ogromnymi baranami, minę ma wesołą i buńczuczną. Bo to jego sezon, sezon chorób i śmierci. Gdy ludzie mrą, to on ma taką minę jak ja przed nowym rokiem. Każdy wydawca lata od literata do literata, czy nie ma na sprzedaż noweli lub humoreski. Złote czasy. Ja się modlę żeby było jak najwięcej wydawców, jak najwięcej pism, on się modli, żeby było jak najwięcej kokluszów, zapaleń płuc i oskrzeli.
Smutniejszą ma doktór minę, gdy któś jest chory na uwiąd starczy. Bo z tego już nie wiele pociągnie. Gdy leczy młodego człowieka, wie, że ten przez długie lata da mu jeszcze coś zarobić. Złośliwy mój sąsiad utrzymuje, że grabarz miejski daje lekarzowi dziesięć procent brutto. Starałem się przekonać o tem. Nie dowiedziałem się niczego. Grabarz i minister spraw zewnętrznych są dyplomatami i nie chcą nic mówić. Dopiero gdym go przyjacielskiem postępowaniem spoufalił, rzekł mi:
– A cóż pan chcesz, żebym ja z głodu zdechł?
– A więc płacicie im dziesięć procent?
– Nie dajże nic, to nie będzie nic. Wy sobie tam państwo wygadujcie na doktorów, co chcecie, a ja wam powiadam, że to dobrzy i poczciwi ludzie.
– Ja o tem nie wątpię.
– Oto widzi pan, syn mój skończył gimnazyum i poszedł do Lwowa na uniwersytet. Powiada pan sam, z czego ja biedny grabarz go utrzymam?
– Zapewne…
– A jednak znalazły się fundusze.
– Skąd?
– Jakto skąd? Poszedłem do naszych doktorów i obiecałem im dwadzieścia procent.
– Dobrze się syn wasz uczy? Bardzo dobrze.
– Na co się kształci?
I pan się pytasz? Ja mój panie, jako nasi dziadowie i pradziadowie jestem zawsze zatem, aby syn dziedziczył zajęcia ojcowskie. Ojciec mój nieboszczyk był grabarzem, ja jestem grabarzem…
– Syn wasz będzie grabarzem? – Nie.
– Czemże więc będzie?
– Doktorem.
Przerwałem rozmowę. Ten grabarz jestto człowiek nie mający pojęcia o postępie. Ja się nie zgadzam na to, żeby zajęcia były dziedziczne. Jest to zasada krzywdząca ludzkość. Syn cieśli niekoniecznie musi być cieślą, syn bednarza bednarzem, grabarza doktorem. To się nie da pogodzić z demokratycznym duchem czasu. Zresztą i kwestya płaconych przez niego dziesięciu procent od dochodu brutto wydaje mi się niejasną. Niejasną, a nawet podejrzaną. Znam tę sprawę z własnych obserwacyj. Grabarz rzucił na doktorów oszczerstwo.
Jest faktem, że każdy lekarz rozpaczliwe wysiłki robi, aby chorego utrzymać przy życiu. Tak jako ogrodnik kręci się, pielęgnując jabłoń, która owoce rodzi. Oszczerstwem i nieprawdą jest, aby lekarze usuwali ludzi ze świata. Oni ich pielęgnują. Stwierdziłem to na sobie. Gdym chorował, lekarz wcale nie życzy! mi śmierci. Owszem. Życzył mi setnych lat życia, a w każdym roku, żebym ze sto, albo dwieście razy ciężko zachorował.