Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Humoreski - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Humoreski - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 232 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

GA­ŁĄZ­KA MIR­TO­WA.

Na we­se­le się spóź­ni­łem. Oj­ciec pan­ny mło­dej ser­decz­nie mnie wi­tał sło­wem, choć w oku jego czy­ta­łem żal i wy­rzut: wszy­scy na cie­bie cze­ka­ją.

Dom, w któ­rym od­by­wa­ją się gody, gra jak psz­czel­ny ul, za­cząw­szy od kuch­ni, gdzie ma­jo­ne­zem pstrą­gi stro­ją, a skoń­czyw­szy na go­to­wal­ni i sa­lo­nie, gdzie przy jed­nem zwier­cia­dle pięć pa­nien po­pra­wia swo­je to­a­le­ty. Na we­ran­dzie przed dwo­rem mu­zy­ka basy stroi, a przed we­ran­dą, wśród kwiet­nych klom­bów, mło­dzież pali pa­pie­ro­sy, star­si za­chwa­la­ją ze­bra­ny or­kisz, lub pła­czą nad wy­mo­kła ko­ni­czy­ną.

W mro­wi­sku ludz­kiem trud­no było go­spo­da­rzo­wi każ­de­mu z osob­na przed­sta­wiać za­póź­no przy­by­łe­go czło­wie­ka, rzu­cił więc moje na­zwi­sko w tłum, ja skło­ni­łem się i na­tem skoń­czył się ce­re­mo­niał za­po­zna­nia się z we­sel­nem to­wa­rzy­stwem.

Zbli­ży­łem się do sto­li­ka, na któ­rym sta­ła ol­brzy­mia taca; na tacy le­ża­ło mnó­stwo ga­łę­zi mir­to­wych, stroj­nych w barw­ne kwia­ty, prze­wią­za­nych efek­tow­nym wę­złem bia­łej wstąż­ki. Przy sto­li­ku, tacy i kwia­tach stał pod­lo­tek w bie­li, któ­ry go­ściom we­sel­nym ga­łąz­ki mir­to­we przy­pi­nał…

Dziew­cząt­ko ogar­nę­ło mnie wzro­kiem py­ta­nia, wa­ha­ło się chwi­lę, na­my­śla­ło się, wresz­cie przy­pię­ło mi ga­łąz­kę mir­tu do pra­we­go wy­lo­tu u fra­ka.

Dla­cze­go do pra­we­go? Nie wiem. Dla­cze­go ona się wa­ha­ła, dla­cze­go się na­my­śla­ła? Tak­że nie wiem. Ude­rzy­ło mnie to, że nie­któ­rym oso­bom przy­pi­na­no mirt na le­wem ra­mie­niu. Dla­cze­go? Zno­wu nie wiem. Czyż­by z tem był zwią­za­ny jaki prze­sąd lub zwy­czaj? Za­pew­ne nie. Prze­cie to wszyst­ko jed­no. Kto­by tam zresz­tą na­my­ślał się nad rze­czą ma­łej wagi…

Po­je­chał ko­ro­waj po­wo­zów Po­pra­do­wą do­li­ną do ko­ścio­ła, w któ­rym ksiądz pro­boszcz mło­dej pa­rze dał ślub. Po ślu­bie zno­wu po­wrót po­wo­zem wśród ci­chej let­niej nocy, zno­wu cza­row­ny wi­dok ścia­ny świer­ko­wych la­sów, srebr­ne­go Po­pra­du, w któ­rym się gwiazd­ki od­bi­te z nie­bios mi­go­cą. Prze­ślicz­na noc, pod­nio­sła chwi­la. Ja­skra­wo oświe­co­ny oł­tarz ko­ściel­ny, kwie­ci­sty or­nat księ­dza, któ­ry bia­łej pani mło­dej rękę stu­łą wią­że, przy­się­ga uro­czy­sta, czar po­etycz­ne­go kra­jo­bra­zu, ka­pe­la ko­ni­ków po­lnych, któ­re w nocy gra­ją, na­stro­iły lut­nię du­szy skrze­czą­cą, w po­spo­li­tem, co­dzien­nem, peł­nem trosk ży­ciu roz­stro­jo­ną i zgrzy­ta­ją­cą.

Zbli­ży­łem się w sa­lo­nie do prze­ślicz­nej stroj­nej w se­le­dy­no­wą suk­nię dzie­woi ja­sno­wło­sej, któ­ra ba­wi­ła się wa­chla­rzem. Sta­ra­łem się za­wią­zać roz­mo­wę na wy­so­ki ton po­ema­tu, ja­kim była ta noc ja­sna…

Uwa­ża­łem, że anioł z wa­chla­rzem był roz­tar­gnio­nym. Jak­by ko­goś w dali oczy­ma szu­kał, jak­by chciał mi dać po­znać, że oso­bą szu­ka­ną nie je­stem ja. By­stro po­pa­trzy­ła na ga­łąz­kę mir­tu, przy­pię­tą na mem pra­wem ra­mie­niu, nie uszło mej uwa­gi, że pięk­ne oczy pa­trzy­ły na mój mirt z iro­nią źle ukry­wa­ną…

– Przy­zna pani, że Go­ethe prze­ślicz­nie we Fau­ście okre­ślił ten stan du­szy, któ­ry…

– Nie! Nie przy­znam mój pa­nie.

– Jak­to? Nie zga­dzasz się pani?… Go­ethe…

– Go­ethe jest nud­nym. Go­ethe jest naj­mod­niej­szym ze wszyst­kich lu­dzi, jacy się od po­cząt­ku świa­ta na­ro­dzi­li.

– To­sa­mo co Go­ethe, mówi Anun­zio; w lep­szej for­mie i pięk­niej wy­ra­ził się chor­wac­ki pie­śniarz Pa­vi­cić i zgo­dzić się pani mu­sisz… –

– Nie zga­dzam się wca­le. Pan mnie nie zmu­sisz do zgo­dy. Pan nie masz pra­wa mnie zmu­sić.

– Wiel­kie imio­na, któ­re wy­mie­ni­łem, są to ulu­bie­ni moi pi­sa­rze…

– Wszy­scy pi­sa­rze, któ­rych pan lu­bisz, są okrop­nie nud­ni…

– Cze­mu moja pani? Cze­mu? Wi­dzia­łem, że się dziew­czy­nie ręce ze zło­ści trzę­są. Wa­ha­ła się chwi­lę, wresz­cie zwy­cię­żył gniew.

– Bo… bo pan je­steś bez gra­nic nud­ny. Ścią­gnę­ła z trza­skiem wa­chlarz i ucie­kła ode­mnie, jak sen jaki zło­ty

– Ależ to ja­kaś gęś!–rze­kłem do sie­bie zdzi­wio­ny, zły, upo­ko­rzo­ny…

Zbli­żył się do mnie go­spo­darz i zwró­cił mi uwa­gę, że kra­wat­ka moja za­pię­ta jest nie­co na ba­kier. Po­sze­dłem do lu­stra, po­pra­wi­łem kra­wat­kę, a przy tej spo­sob­no­ści za­uwa­ży­łem, że ga­łąź moja mir­to­wa przy­pię­ta jest krzy­wo. Od­ją­łem ją i przy­pią­łem rów­no, pro­sto na ra­mie­niu le­wem…

– Pań­skie zda­nie w zu­peł­no­ści po­dzie­lam – rze­kła do mnie pięk­na, ró­żo­wo ubra­na sza­tyn­ka, pa­trząc z przy­jaź­nią wiel­ką w moje oczy. Wiersz Mus­se­ta o uro­dzie wio­sny za­pa­mię­tam i wie­rzaj mi pan, że sło­wa te będą te­ma­tem mych roz­my­ślań w dłu­gich, smut­nych wie­czo­rach je­sie­ni. Całe moje ży­cie – mó­wi­ła z en­tu­zy­azmem prze­ślicz­na dziew­czy­na – od­czu­wa­łam brak bliź­niej du­szy, któ­ra­by w sza­ry wą­tek ży­cia wplo­tła zło­ty wą­tek idei. Wiel­cy po­eci, wiel­kie po­chod­nie ludz­ko­ści! Wdzięcz­na ca­łem ser­cem je­stem, że mi pan ich przy­po­mnia­łeś. Uwiel­bia­ni ge­niu­sze! Wie­le się mówi i pi­sze o rów­no­ści,

0 za­sa­dzie, że każ­dy czło­wiek jest ab­so­lut­nie

1 bez­względ­nie dru­gie­mu czło­wie­ko­wi rów­nym…

– Pani zaś są­dzisz…

– Lu­dzie są so­bie rów­ni, jako jed­na cy­no­wa lam­pa rów­na jest dru­giej. Je­den rze­mieśl­nik je cy­ze­lo­wał, w jed­nej je for­mie z roz­to­pio­ne­go me­ta­lu od­la­no…

– Jed­nak…

– Wśród ab­so­lut­nie i bez­względ­nie rów­nych so­bie lamp, ta lam­pa jest lep­sza, na któ­rej ogni­sku wyż­sza moc ogień za­pa­li­ła. Ona pło­nie, ona się świe­ci, ona jest po­chod­nią dla sza­rej rze­szy zim­nych, cy­no­wych lamp…

– Wiel­cy har­fia­rze sło­wa nio­są cie­pło ser­decz­ne…

– Nie­tyl­ko oni. Cza­sem roz­grze­je ser­ce bliź­nia myśl, w ser­cu brat­niem zro­dzo­na iskra uczu­cia… wiel­kim roz­pa­la­li się pło­mie­niem…

– Tak jest – za­wo­ła­łem z za­pa­łem.

I już na ustach mia­łem sło­wa o ogniu, któ­ry się w ludz­kiem ser­cu ro­dzi, już mia­łem, pa­trząc w prze­ślicz­ne oczy dziew­czę­cia, po­wie­dzieć kra­sa­wi­cy, co mnie­mam o te­le­pa­ty! dusz… gdy wtem…

– Ma­zur! Ma­zur!

La­wi­na ludz­ka po­rwa­ła nas, po­rwa­ła nas ka­ska­da to­nów, któ­ra hu­czy ser­decz­nem tęt­nem, w któ­rej takt biją pol­skie ser­ca, na któ­rej głos wre ludz­ka krew. W tań­cu stra­ci­łem du­szę, stra­ci­łem dech, stra­ci­łem moją ga­łąz­kę mir­to­wą. Zna­la­złem ją na plu­szo­wej ka­na­pie i przy­pią­łem po stro­nie pra­wej…

– Za­mie­rzam ro­dzi­com pani zło­żyć wi­zy­tę – rze­kłem do czar­no­bre­wej ró­żo­wej dziew­czy­ny, z któ­rą za­mie­ni­łem kil­ka słów pod­czas kra­kow­skie­go we­se­la.

Sta­nę­ła, otwar­ła sze­ro­ko oczy po­dzi­wem, zdu­mie­niem, py­ta­niem… Zmarsz­czy­ła brwi na mar­mu­ro­wem czo­le, za­gry­zła usta…

– Kto zło­ży wi­zy­tę? Pan?

– Ja.

– A to po co? – za­py­ta­ła drwią­co, pa­trząc na mnie, jak na dziu­ra­wy ka­losz.

– Jak­to po co? Chciał­bym bli­żej po­znać ojca pani, za­wią­zać sto­sun­ki…

– Nie po­znasz pan ojca bli­żej – krzyk­nę­ła ze zło­ścią – nie za­wią­żesz pan sto­sun­ków!

– Cze­mu?

– Bo my nie przyj­mu­je­my ni­ko­go.

– Ju­tro za­mie­rzam od­wie­dzić ro­dzi­ców pani – mó­wi­łem do li­lio­wo ustro­jo­nej bion – dyn­ki, prze­pi­na­jąc ga­łąź mir­to­wą z pra­we­go ra­mie­nia na lewe. Pa­trzy­ła uważ­nie na to, co ro­bię, jak­by się upew­nić chcia­ła, że bu­kiet mam na le­wem ra­mie­niu, wresz­cie rze­kła z en­tu­zy­azmem:

– Od­wie­dzisz nas pan?

– Ju­tro.

– Ju­tro? Cze­muż aż ju­tro?

– Bo…

– Dziś… przyjdź pan dziś…

– Jak­to dziś?

– Za­pło­ni­ło się dziew­czę i szcze­bio­ta­ło wi­śnio­we­mi usty:

– Wi­dzi pan, bia­ły ma­zur bę­dzie już o ósmej, po­tem po­da­dzą za­pew­ne her­ba­tę, no, po­po­łu­dniu… Niech pan bę­dzie tyl­ko ła­skaw, ro­dzi­ce moi daw­no pra­gnę­li po­znać pana, o któ­rym sły­sze­li­śmy tyle słów po­chleb­nych.

– Czy tak?

– Nie­wąt­pli­wie. Fej­le­ton pań­ski o chiń­skim te­atrze za­chwy­cił mnie i całą moją ro­dzi­nę. Przed chwi­lą do­wie­dzia­łam się, że to pan je­steś au­to­rem tego wspa­nia­łe­go utwo­ru, że panu mam do za­wdzię­cze­nia pod­nio­słe chwi­le…

– O fej­le­ton pan się py­tasz?! – rze­kła roz­kwi­tła jako roża mło­da wdo­wa, do któ­rej się zbli­ży­łem, prze­piąw­szy zno­wu na pra­wo mirt, któ­ry skut­kiem li­chej i zła­ma­nej szpil­ki cią­gle mi spa­dał na zie­mię.

– Tak jest. Wiel­ce mi na opi­nii pani za­le­ży. Lu­dzie wy­po­wia­da­ją o nim tak po­chleb­ne zda­nia, że…

– Po­chleb­ne?

– Tak jest pani.

– No no..

– Czy­ta­łaś pani rzecz moją o chiń­skim te­atrze?

– Tak. Był słot­ny dzień – roz­pacz – trze­ba było za­bić czas.

Czu­łem, że bled­nę.

– Czyż, za­szep­ta­łem, mam przez to ro­zu­mieć, że…

Ró­żo­we usta roz­chy­li­ły się, ja­ko­by ukry­łem zie­wa­niem.

– Ależ nie. Fej­le­ton pań­ski jest ślicz­ny. Co to? Pan Jan nie­sie li­mo­nia­dę. Mówi coś do sę­dzian­ki… Prze­pra­szam pana, że…

– Za po­zwo­le­niem. O mi­nu­tę cza­su pani pro­szę.

– Ależ iść mu­szę – rze­kła ze źle ukry­wa­nem zde­ner­wo­wa­niem.

– Sło­wo tyl­ko. Jed­no szcze­re sło­wo. Uli­tuj się pani.

– Uwol­nij mnie pan…

– Sło­wo szcze­re…

– Szcze­ro­ści pan chcesz?! – py­ta­ła się tar­ga­jąc wa­chlarz ner­wo­wo.

– Tak jest! Styl mój…

– Styl pań­ski li­chy, sens nik­czem­ny a or­to­gra­fia ohyd­na!

Złość we mnie za­wrza­ła.

– Za po­zwo­le­niem ła­ska­wa pani! – rze­kłem – pa­trząc na nią wzro­kiem, któ­ry przy­kuł ją do zie­mi, co tem ła­twiej po­szło, że pan Jan od­szedł­szy z próż­ną szklan­ką od sę­dzian­ki, po­szedł do bu­fe­tu po dru­gą li­mo­nia­dę. Ko­bie­ty, któ­re dziś spo­tka­łem – mó­wi­łem drżą­cym z obu­rze­nia gło­sem – po­dzie­li­ły się na dwa obo­zy: je­den z przy­ja­ciół, dru­gi ze śmier­tel­nych wro­gów zło­żo­ny. Zro­zu­mieć tego ani po­jąć nie moge. Pani ob­sy­pa­łaś mię gra­dem gorz­kich słów, wy­rzu­tów nie­sły­cha­nych. Cze­mu to mam przy­pi­sać? Czem w obec pani za­wi­ni­łem? Co pani złe­go uczy­ni­łem?

Ja mam peł­ne pra­wo otrzy­mać od pani do­bre sło­wo, ja mam peł­ne pra­wo, abyś pani mia­ła dla mnie li­tość i odro­bi­nę ser­ca…

– Pan?! Ser­ca?!!

– Tak jest. Ser­ca…

– Pan to na se­ryo mó­wisz? – sy­cza­ły pięk­ne usta przy­bla­dłej z gnie­wu ko­bie­ty. Pan masz pra­wo do ludz­kie­go ser­ca?…

– Mam!

– To bez­wstyd­ne! – krzyk­nę­ła, mie­rząc mnie wzro­kiem od stóp do głów.

– Jak to?!

– To bez­czel­ne! To obu­rza­ją­ce…

– Dla­cze­go?

– Pan do ko­biet czu­łe oczy ro­bisz, pan im mó­wisz o ser­cu, pan ba­ła­mu­cisz ko­bie­ty, pan, czło­wiek żo­na­ty!?!

– Żo­na­ty?!

– Oczy­wi­ście, że żo­na­ty.

– Ja? Skąd ten wnio­sek?

– Prze­cież ga­łąz­kę mir­to­wą no­sisz pan na pra­wem ra­mie­niu!

Je­śli miły czy­tel­ni­ku, ocza­ro­wa­ny dziew­czę­cą uro­dą, chcesz usły­szeć ser­decz­ne, przy­ja­ciel­skie sło­wo, je­śli chcesz, aby fej­le­ton twój o chiń­skim te­atrze był zaj­mu­ją­cym, nie chcesz zaś, aby styl twój był nik­czem­nym, a or­to­gra­fia ohyd­ną, je­śli ży­czysz so­bie, aby mile na cie­bie pa­trzy­ły cza­row­ne oczy, je­śli na wi­śnio­wych ustach pra­gniesz znajść wdzięcz­ny uśmiech, w oczach wy­czy­tać życz­li­wość i przy­jaźń, – to ga­łąz­kę mir­to­wą przy­pi­naj za­wsze na le­wem ra­mie­niu.

BA­RO­METR OPA­DA.

Ba­ro­metr spa­da na­gle po kil­ku dniach po­go­dy. Po­wie­trze cięż­kie, dusz­ne. Deszcz plusz­cze i zmy­wa z ulic śnieg. Zmył, zo­stał lód. Ohyd­ny, brud­ny lód.

Z chwi­lą, gdy ba­ro­metr spadł, cią­gle jeż­dżą po­wo­zy i fur­man­ki z dok­to­ra­mi. Miesz­kam przy uli­cy, pro­wa­dzą­cej do mia­sta, wi­dzę wszyst­kich. Je­dzie le­karz owi­nię­ty ogrom­ny­mi ba­ra­na­mi, minę ma we­so­łą i buń­czucz­ną. Bo to jego se­zon, se­zon cho­rób i śmier­ci. Gdy lu­dzie mrą, to on ma taką minę jak ja przed no­wym ro­kiem. Każ­dy wy­daw­ca lata od li­te­ra­ta do li­te­ra­ta, czy nie ma na sprze­daż no­we­li lub hu­mo­re­ski. Zło­te cza­sy. Ja się mo­dlę żeby było jak naj­wię­cej wy­daw­ców, jak naj­wię­cej pism, on się mo­dli, żeby było jak naj­wię­cej ko­klu­szów, za­pa­leń płuc i oskrze­li.

Smut­niej­szą ma dok­tór minę, gdy któś jest cho­ry na uwiąd star­czy. Bo z tego już nie wie­le po­cią­gnie. Gdy le­czy mło­de­go czło­wie­ka, wie, że ten przez dłu­gie lata da mu jesz­cze coś za­ro­bić. Zło­śli­wy mój są­siad utrzy­mu­je, że gra­barz miej­ski daje le­ka­rzo­wi dzie­sięć pro­cent brut­to. Sta­ra­łem się prze­ko­nać o tem. Nie do­wie­dzia­łem się ni­cze­go. Gra­barz i mi­ni­ster spraw ze­wnętrz­nych są dy­plo­ma­ta­mi i nie chcą nic mó­wić. Do­pie­ro gdym go przy­ja­ciel­skiem po­stę­po­wa­niem spo­ufa­lił, rzekł mi:

– A cóż pan chcesz, że­bym ja z gło­du zdechł?

– A więc pła­ci­cie im dzie­sięć pro­cent?

– Nie daj­że nic, to nie bę­dzie nic. Wy so­bie tam pań­stwo wy­ga­duj­cie na dok­to­rów, co chce­cie, a ja wam po­wia­dam, że to do­brzy i po­czci­wi lu­dzie.

– Ja o tem nie wąt­pię.

– Oto wi­dzi pan, syn mój skoń­czył gim­na­zy­um i po­szedł do Lwo­wa na uni­wer­sy­tet. Po­wia­da pan sam, z cze­go ja bied­ny gra­barz go utrzy­mam?

– Za­pew­ne…

– A jed­nak zna­la­zły się fun­du­sze.

– Skąd?

– Jak­to skąd? Po­sze­dłem do na­szych dok­to­rów i obie­ca­łem im dwa­dzie­ścia pro­cent.

– Do­brze się syn wasz uczy? Bar­dzo do­brze.

– Na co się kształ­ci?

I pan się py­tasz? Ja mój pa­nie, jako nasi dzia­do­wie i pra­dzia­do­wie je­stem za­wsze za­tem, aby syn dzie­dzi­czył za­ję­cia oj­cow­skie. Oj­ciec mój nie­bosz­czyk był gra­ba­rzem, ja je­stem gra­ba­rzem…

– Syn wasz bę­dzie gra­ba­rzem? – Nie.

– Czem­że więc bę­dzie?

– Dok­to­rem.

Prze­rwa­łem roz­mo­wę. Ten gra­barz je­st­to czło­wiek nie ma­ją­cy po­ję­cia o po­stę­pie. Ja się nie zga­dzam na to, żeby za­ję­cia były dzie­dzicz­ne. Jest to za­sa­da krzyw­dzą­ca ludz­kość. Syn cie­śli nie­ko­niecz­nie musi być cie­ślą, syn bed­na­rza bed­na­rzem, gra­ba­rza dok­to­rem. To się nie da po­go­dzić z de­mo­kra­tycz­nym du­chem cza­su. Zresz­tą i kwe­stya pła­co­nych przez nie­go dzie­się­ciu pro­cent od do­cho­du brut­to wy­da­je mi się nie­ja­sną. Nie­ja­sną, a na­wet po­dej­rza­ną. Znam tę spra­wę z wła­snych ob­ser­wa­cyj. Gra­barz rzu­cił na dok­to­rów oszczer­stwo.

Jest fak­tem, że każ­dy le­karz roz­pacz­li­we wy­sił­ki robi, aby cho­re­go utrzy­mać przy ży­ciu. Tak jako ogrod­nik krę­ci się, pie­lę­gnu­jąc ja­błoń, któ­ra owo­ce ro­dzi. Oszczer­stwem i nie­praw­dą jest, aby le­ka­rze usu­wa­li lu­dzi ze świa­ta. Oni ich pie­lę­gnu­ją. Stwier­dzi­łem to na so­bie. Gdym cho­ro­wał, le­karz wca­le nie ży­czy! mi śmier­ci. Owszem. Ży­czył mi set­nych lat ży­cia, a w każ­dym roku, że­bym ze sto, albo dwie­ście razy cięż­ko za­cho­ro­wał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: