- W empik go
Humoreski - ebook
Humoreski - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 339 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Cóżto jest przedmowa? – Przedmowa jestto jadłospis autorski, zaostrzający apetyt do książki, która go może nie zaspokoi.
Cóżto jest książka z długą przedmową? – Książka z długą przedmową jestto obiad a la carte, przy którym czem kto dłużej siedzi, tem głodniejszy wstaje, z tą tylko różnicą, że zły obiad może popsuć żołądek, a zła książka może popsuć najlepszy humor i najlepsze serce!
Pytanie: dlaczego niektórzy autorowie piszą najlepsze przedmowy do najgorszych książek? Dlaczego? to trudno odgadnąć, a jeszcze trudniej na to odpowiedzieć. Jednak wolno każdemu robić rozmaite domysły. Nic słuszniejszego! Jeden powie, że autorzy dlatego piszą dobre przedmowy, aby dobrze sprzedać swój najgorszy towar. Inny powie, że autorzy piszą najlepsze lub najgorsze przedmowy jedynie dla zwyczaju. Inny powie, że autorzy piszą przedmowy, aby przemówić do serca lub do kieszeni czytelników. Inny powie, że autorzy piszą przedmowy dlatego, iż pragną sobie ująć zdania recenzentów. Inny wreście powie, że autorzy, pełni literackiej skromności, piszą przedmowy dlatego, aby mieli sposobność uprzedzić łaskawych czytelników, iż jedynie usilne nalegania i proźby najbliższych przyjaciół skłoniły ich do oddania swej pracy pod światły sąd publiczności;
Drugie teraz pytanie: dlaczego niektórzy autorowie piszą najgorsze książki do najlepszych przedmów? Dlaczego? Któżto odgadnie? – Jednakże każdemu także odgadywać wolno. Nic słuszniejszego! Łatwowierny powie, że autorzy piszą dla nieśmiertelności, niewierny powie, że autorzy piszą dlatego tylko, żeby nie umarli z głodu. Łatwowierny powie, że autorzy piszą foliały, aby wzruszać tkliwe serca i łzy wyciskać; niewierny powie, że autorzy piszą dlatego, aby mieli za co spijać szampana. Łatwowierny powie, że autorzy piszą dlatego tylko, aby zmienić zastarzałe wyobrażenia i smak zepsuty; niewierny powie, że autorzy piszą dlatego tylko, aby mogli odmienić swoją starą garderobę. Łatwowierny powie, że autorzy piszą dlatego, aby zaspokoić swoje poetyckie natchnienie, niewierny powie, że autorzy piszą dlatego tylko, aby mogli zaspokoić niektóre drobne dłużki, zwykle zbyt poziome dla wyższych umysłów, aby o nich wciąż mogli pamiętać. Łatwowierny powie, że autorzy piszą dlatego, aby zbogacić literaturę; niewierny powie, że autorzy piszą dlatego tylko, aby za swoje książki mogli kupować książki lepszych autorów, podobnie jak Indyanie, którzy sprzedają własne swoje dzieci dlatego tylko, aby za dzieci kupować mogli lepsze żony i t.p… i t.p.
Są to wszystko mniej więcej prawdziwe domysły, które jednak najszlachetniejsze zamiary autorów podać mogą w podejrzenie. Biedni autorzy!
– Lecz dla czego ja napisałem Humoreski? teraz z kolei łatwo może mnie, kto zapytać. Takie pytanie mogłoby w istocie w wielki kłopot wprawić autora, który od swego wydawcy zgarnął już do kieszeni swoje honorarium za dowcip, który łaskawego czytelnika pobudzi; może do śmiechu albo do płaczu… Dlatego łaskawi czytelnicy miłujcie się nade mną, nie pytajcie mnie o przyczynę…. przez litość! O! krytyko, nie powstawaj na mnie zbyt surowo, żem tu i owdzie Francuza albo Niemca naśladował i pomnij, żem tym razem otrzymał honorarium tylko za – naśladowanie…..
– Ale dlaczego ja napisałem przedmowę do takiej drobnostki, jaką są Humoreski? słusznie mnie także może kto zapytać. Jeśli mam być otwartym, bardzo dobrze, wyznam otwarcie! – Oto zacząłem pisać moją przedmowę jedynie dlatego, aby zapełnić jeszcze ostatnie kolumny, których właśnie brakowało zecerowi dla zapełnienia ostatniej formy. Dlatego kończę natem, na czem zacząłem: tem więcej, iż jestem przekonania, że jak dobry karp' tak dobra przedmowa powinna być krótka, to jest powinna mieć koniec zaraz przy samym początku.PRÓŻNE UWAGI NAD PRÓŻNYM ARKUSZEM PAPIERU.
Radośnie uśmiecha się do mnie próżny arkusz papieru tak, jak twarz tancerki przy ronde de jambes, jak bal w Resursie do młodych dziewic, jak narzeczona do narzeczonego. "Biała moja powierzchnia, jak śnieżne obszary Kamczatki, stój! zapaleńcze, – ani kroku dalej nie plam mojej śnieżnej szaty!" odezwał się głos, wychodzący z białego arkusza papieru za pierwszem pociągnięciem mojego pióra. Dreszcz nawskróś mnie przeszedł. Daremnie – pióro nie słucha. Czarna powódź atramentu rozlewa się po śnieżnych równinach arkusza papieru Niewstrzymana stopa gęsiego pióra wszędzie za sobą czarne pozostawia siady. Niewymowny jednak przejmuje mię smutek, kiedy wspomnę, cobyto być mogło z jednego arkusza białego papieru. Rotschild jednym pociągiem pióra nadałby mu wartość przynajmniej jednego miliona – mógłby go wywyższyć do godności wexlu, ważnego na wszystkie banki europejskie. A teraz pod mojem piórem, cóż z niego będzie? – Aż misję serce ściska! – Jaka piękna marzycielka, mogłaby na nim rozlać morze najsentymentalniejszych uczuć, mogłaby jednem "tak", wyrzec o losie kochanka i – zgubie go na zawsze; a jednem "nie", zapewnić sobie bogatego wielbiciela. Pod mojem piórem biedny arkusz czystego papieru najmniejszego nie ma waloru. Moje "tako albo "nie" nie ma znaczenia – życia, niknie bez siadu tak… jak spojrzenie spiewaczki w parterze! – Pod piórem dyplomatyka biały arkusz papieru mógłby rozstrzygać losem na – rodów. Pod piórem restauratora, stałby się apetycznym jadłospisem. W ręku handlarza win mógłby bydź użytym na etykiety do butelek szampana Jacquesson'a, clicquot albo mousseux, do malagi, madery, węgrzyna it.d. A teraz – teraz zaledwie służy za powiernika mego niewinnego humoru! Jakiżto smutny los! – Pod mistrzowską dłonią krawca stałby się miarą na fraki i damskie suknie. A czyżto jest fraszka? Czyż to fraszka, kiedy miara obejmie zgrabną kibić pięknej kobiety! Może'ż miara bydź fraszką w ręku szewca w chwili, kiedy miarę przymierza do maleńkiej nóżki jakiej piękności! A w moim ręku czemże jest arkusz białego papieru? Czemże, jeżeli nie miarą niemiarowych wierszy – miarą miar bez miary! Przebacz, kochany próżny arkuszu białego papieru – przebacz, że nadużywam twojej czystości – przebacz, ze odkrywam twoję tajemnice! – Przebacz! Pewny jestem, ze przebaczysz, jeźli wspomnisz, coby się z ciebie także stać mogło w inny sposób. Pod młotem miarowego ko – wala – vv, albo – v, stałbyś się może najemnym panegirykiem, któryby skracał cierpliwość, a przedłużał twarze czytających. Pod piórem doktora stałbyś się niewinnym twórcą wdów i sierót! W ręku prawnika pozwem albo wyrokiem zaocznym! W ręku hipokryty narzędziem obłudy i potwarzy. W ręku rywalek prześladowcą niewinności. O! wtedy – ty biały, dziś jeszcze niewinny arkuszu papieru! jakże smutnym byłby los twój! Dziś los twój jest daleko pomyślniejszym, daleko godniejszym zazdrości. – Jesteś teraz wprawdzie na półbiały, na półczarny – prawdziwy mulata; ale za to jesteś niewinny, jak baranek, jak… stara kokieta bez zębów, – spokojny jak dziewica w dzień wesela; bez celu, jak większa część teraźniejszej młodzieży – jak ten artykuł!
Lecz dosyć tego! Rzucam pióro, abyś mnie nie obwinił, ze cię chcę oczernić.SEKRET PODOBANIA SIĘ.
Jeżeli chcesz się podobać – pozostaw w oczekiwaniu. Sekret ten najpotrzebniejszym jest dla kobiet i autorów; najlepiej go też znają kobiety i autorzy. Kobieta obdarzona rozumem i wdziękami, nigdy od razu nie odsłoni wszystkich swoich przymiotów duszy i powabów ciała. Jak światełko, skąpo rzucone mistrzowskim pędzlem na krajobraz, tak jeden połysk dowcipu silniejsze sprawia wrażenie, niżeli wszystkie jaskrawe farby na palecie albo sążniowe mowy akademii francuskiej.
Jak piękna i rozumna kobieta z dowcipem, tak zręczny i utalentowany autor ze swoim pomysłem, wtedy dopiero występuje, kiedy oboje pewni są wrażenia, jakie sprawić przedsięwzięli. Czem jednak kobieta lub autor więcej daje do myślenia, czem mocniejszy obudza interes, czem w drażliwsze wprawia oczekiwanie, tem większy dar przyznać im trzeba, tem chlubniejsze dla obojga zwycięztwo.
Dowcipna kobieta tam zwykle dopiero dobrze zaczyna, gdzie inni źle kończą i na ostatku zwycięża. Przeciwnie, genialny autor tam dopiero kończy dobrze, gdzie inni źle zaczynają. U genialnego autora wątek rzeczy zawsze ukryty – wrażenie nieomylne. Jeżeli kobieta z dowcipu wrodzonego, a autor z natchnienia chcą się podobać, przede wszystkiem starać się powinni wzbudzić ciekawość której nigdy w zupełności nie zaspakajają i dlatego zawsze są pożądanemi.
Czem styl dla autora, tem są wdzięki dla kobiety. Jeżeli autor pragnie się czytelnikowi podobać, nie ubiega się za samą kwiecistością, ani nie trwoni daremnie ozdób krasopisarkich – owszem skąpo używa tajemnic swojego pióra; bo czem kto zręczniej włada piórem, tem więcej umie go oszczędzać, aby w swem miejscu sprawiło wrażenie. Równie piękna jak roztropna kobieta, chcąca się podobać wdziękami, jak najdłużej zachwycać i panować, niewszystkich wdzięków razem używa do podbijania serc; lecz każdego wdzięku z osobna tajemniczą władzę na serca wymiarze. U kobiety przebiegłej codzień inny wdzięk wypełnia służbę i codzień każdy wdzięk nowego dostarcza jej wielbiciela. Jak autor nastraja dla bohatera romansu podrzędne charaktery, lak kobieta rozumna przy dowcipie i guście nastraja całą toaletę do wdzięku, który właśnie odbywa swą służbę. Ileż to razy nadobna, ale zalotna kobieta, przymierzy sukien i stroików; ileż to razy po… równa pomiędzy sobą wszystkie kolory tęczy;
Ileż to razy przypnie i znowu odepnie ten lub ów stroik, aby jej było do twarzy; ileż to razy do narady przywezwie pannę służącą, która nieraz odchodzi z zaczerwienionemi oczyma; ileż to razy, to odrzuci, tamto złamie – za nim przyprowadzi swój ubiór do harmonii, dziś z rozkosznym uśmiechem, którego wrażenie w lustrze dobrze już wypróbowała, a jutro z brylantowe'm spojrzeniem, które błyśnie niekiedy z niechcenia, aby z pewnością lgnęły do niej serca motylów. Żeby się podobać, zachwycać – dosyć dla kobiety jednego na wpółzakrytego wdzięku, a dla autora, dosyć jednej genialnej myśli, oryginalnie przedstawionej, osłoniętej, osnutej! Gust wykształcony czytelnika przyzna, iż wszelka piękność, nawet malowana, daleko więcej ma powabu za lekką gazą lub krepą, niżeli najświetniejsza piękność zupełnie odsłonięta, naga! Wiadomo, że nawet prawdę często w bawełnę owinąć trzeba. Cała sztuka, cała tajemnica podobania się, polega, powtarzani, natem szczególniej, aby serce umysł w ciągłem zachować oczekiwaniu, upragnieniu, utęschnieniu! Mało wielbicieli mieć będzie ta piękność, która wszystko oku, zmysłowości uchyli. Podobnie słabe ten pisarz sprawi wrażenie, który czytelnikowi niepozostawi nic dla wyobraźni, ciekawości – jeżeli da mu więcej do czytania, niż do myślenia. Ztąd przy złej książce łatwo zasypiamy, a przeciwnie po dobrej książce trudno zasnąć. Zęby pierwszy przypadek niespotkał łaskawego czytelnika przy tym artykule i ja także zasłonię resztę moich autorskich wdzięków, żebym się nadal zdołał podobać przynajmniej jednej damie, którą kocham i poważam, tojest – czytającej publiczności.PIASTUNKA
Był piękny wieczór wiosenny. Znużony pracą wyszedłem do Saskiego Ogrodu dla odetchnienia świeżem powietrzem. Przechadzając się po bocznej alei, spostrzegłem prześliczne dziecko, czysto i ładnie ubrane, które samotnie siedząc na murawie, płakało. Zapytuję dzieciny: "Czego płaczesz moje kochanie?"
Dziecko. Bo Felcio sam.
Ja. A czyjżes ty, mój Felciu?
Dziecko, Mamy! A czy pan nie wie?
Ja. A gdzie mieszka twoja mama?
Dziecko. W jednym dużym domu!
Ja. Któż cię tu przyprowadził?
Dziecko. Rózia. (Coraz mocniej płacząc i oglądając się na wszystkie strony) Róziu! Rózio!
Ja. A gdzie Rózia odeszła?
Dziecko. Niewiem! Siedziała tu długo z Maciejem.
Ja. Któż to jest ten Maciej?
Dziecko, A czy pan i tego nie wie? To lokaj tego pana, co to do nas lak często przychodzi i przynosi mi cukierków. Rózia i Maciej przykazali mi, żeby ja od nich nie odchodził. Ale ja pobiegłem za moją piłką. Jak wróciłem, już nie było ani Rózi ani Macieja – hi! hi! hi! (płacze) Zginęła mi Rózia i moja piłka… hi! hi! hi!
Ja. Nie bój się, moję dziecię! Rózia ci niezginie! Rózia wróci do ciebie, a teraz pobaw się ze mną!
Dziecko. Nie, nie, ona nie wróci! ona jest okrutna; bo Maciej mówił, że Rózia jest okrutna!
Ja. Nie bój się, nie bój, moje kochanie! Rózia nie jest tak okrutna, jak ci się zdaje; Rózia powróci! Pójdź do mnie, mój Felciu! siądź tu przy mnie na ławce zabawimy się razem
Felcio był powolny, przyszedł do mnie i zaczął się bawić z moją laską. Nareszcie w półgodziny przybiega od strony klombów młoda, dość przystojna dziewczyna, zadyszana i bez tchu prawie. Zaledwie dziecko ujrzało swoją piastunkę, pobiegło na przeciwko niej z radosnym okrzykiem: "Róziu! Róziu!" – "Patrzajcie! już całą godzinę szukam bębna!" woła Rózia zmieszana. "Tylko oczy odwrócić, już bębna nie ma! Co też to za utrapienie z temi dziećmi! Poczekaj! tylko wrócimy do domu; zaraz ja powiem mamie! No, no!
– "Moja złota Róziu! nie powiadaj mamie!" z płaczem błagała dziecina. Tymczasem Rózia szarpiąc dziecko za rękę, wybiegła z ogrodu.
Patrząc na taką scenę, pomyślałem sobie?
że mamki, niańki i wszelkiego rodzaju piastunki potrzebują daleko większego dozoru, aniżeli same dzieci, które im powierzono.PAN BIEGALSKI CZYLI FILANTROP BRUKOWY.
Powiadają, że u nas mało prawdziwych przyjaciół ludzkości. Potwarz! Przyjaciół ludzkości jest dosyć, ale mało ludzi. Za jednego ludzkiego człowieka, oddałbym chętnie trzech przyjaciół ludzkości nieludzkich. Filantropów jest dużo gatunków. Pomijam wykwintne edycyę – edycyę salonowe. Chcę tylko mówić o filantropach brukowych, filantropach do codziennego użytku, o filantropach z próżniactwa.
Pan Biegalski jestto jeden z najgorliwszych filantropów brukowych. Nie mając lepszego do roboty, zajmuje się filantropią. Od rana do wieczora przedstawia on żywy obraz filantropii. Próżniactwo jest pierwszym warunkiem jego filantropii. Pan Biegalski najwcześniej chodzi na kawę do Lursa. Tarn z rana pomaga garsonowi oprawiać w ramki świeże gazety – jedynie z filantropii. Na ścianie zawiesza własnoręcznie teatralne afisze. Od. Lursa wstępuje do pałacu znajomej hrabiny i przez pokojową każe oznajmić, iż dla słabości pani Halpert zapowiedziana dramma graną dziś nie będzie. Na nowej drodze jedzie furman z ciężko naładowanym wozem. Pan Biegalski ostrzega furmana, iż oś może się zapalić. Szczęśliwy, że wypełnił czyn filantropii, z tryumfem skręca na Nowyświat. Tu… napotyka dorożkę. Pan Biegalski, który swoje filantropijne oko zwraca na wszystko, dostrzegł w tej chwili, iż szkapie z lewej strony obruszyła się podkowa u kopyta. Napomina więc dorożkarza po przyjacielsku o mogącem się wydarzyć nieszczęściu i z nowym tryumfem pędzi na Krakowskie Przedmieście. W tem przebiega mimo niego mały szpic, wietrząc za czemsiś. "Biedny! zapewne zgubiłeś twojego pana!" Tak utyskując nad psem zbłąkanym, pan Biegalski otwiera drzwi poblizkiej cukierni i zapytuje: "Czy kto z panów nie zgubił czasem szpica?" Nikt się nieprzyznał. Pan Biegalski oddaje szpica do Redakcyi Kuryera dla ogłoszenia.
Ale to wszystko niedosyć! Filantropia Pana Biegalskiego nie tak łatwo się wyczerpie. Na ulicy Senatorskiej stanął ekwipaż. Woźnica chce zsiąsc i otworzyć drzwiczki u karety. Konie się niepokoją. Dla uniknienia nieszczęścia, Pan Biegalski uprzejmie zatrzymuje woźnicę na koźle, a sam otwiera drzwiczki, spuszcza stopnie i z wewnętrznem zadowoleniem serca skręca na ulicę Trębacką. Mimo niego przechodzi dama, której z ramienia zsunęła się mantylka. Pan Biegalski, stróż opiekuńczy w każdem niebezpieczeństwie, przybiega i mówi z uśmiechem: "À propos!
mantylka pani źle leży!" Zaledwie pan Biegalski zdążył wypełnić ten uczynek ludzkości, spostrzega niespodzianie doniczkę z kwiatami, stojącą na samej krawędzi w oknie na trzeciem piętrze. Nasz filantrop biegnie na trzecie piętro, zwołuje na gwałt służących i napomina ich, aby zdjęto doniczkę z okna, dla uniknienia nieszczęścia. Zaledwie filantropijna noga pana Biegalskiego dotknęła bruk Leszna, już mu się nowa nastręcza sposobność zapobieżenia wielkiemu nieszczęściu. Mimo niego przechodzi jegomość, któremu chustka wygląda z kieszeni. Pan Biegalski spieszy do niego, przejęty myślą nagłego ratunku, i woła: "Panie dobrodzieju! panie dobrodzieju! strzeż się pan, może kto pana wyciągnąć chustkę z kieszeni!" Na Podwalu spostrzega zawieszonego na trzeciem piętrze mularza, który mur pobiela, a na dole pod nim przechodzi kobieta w żałobie. Pan Biegalski biegnie do niej, chwyta ją za rękę i woła: "Pani dobrodziejko! na Boga! strzeż się pani! wapnem panią obryzga!" Rzekł i ocalił. Po tym prawdziwie filantropijnym czynie skręca na Tłómackie z słodką nagrodą w sercu. W bramie Wileńskiego Hotelu siedzą dwie przekupki, a z bramy wytaczają pojazd tylnemi kołami. Pan Biegalski chwyta za ramiona obiedwie baby i z trwogą wypycha na ulicę. "Babunie! zmiłujcie się, na Boga! uciekajcie! Czy chcecie, żeby was przejechano!?" Po tym czynie Pan Biegalski uradowany w duszy, jak błyskawica biegnie na ulicę Bielańską. Na rogu ulicy stoi chłopiec i wspina się na palce, żeby afisz przeczytać. Pan Biegalski ulitował się nad chłopczyną, podsadził go i sam mu afisz przeczytał. Przed Ratuszem patrzy któś na zegar. Dla gęstej mgły trudno rozpoznać cyfer na ratuszowym zegarze. Pan Biegalski zbliża się do nieznajomego i wyjmując swój zegarek, mówi: "Trzy kwandranse na dwunastą!" poczem spiesznie oddala się pełen wewnętrznej radości! Staje przed teatrem. Wiatr zerwał komuś kapelusz z głowy. Pan Biegalski biegnie za kapeluszem, dopędza;
potem otrzepuje z błota i wręcza go właścicielowi, mówiąc z uśmiechem zadowolnienia: "O! z wichrem trzeba ostrożnie!…. Na ulicy Wierzbowej, dostrzega pan Biegalski okna otwarte. Biegnie więc natychmiast na ostatnie piętro i radzi domownikom, żeby okna dobrze pozamykali. Na Saskim Placu, nade drzwiami jednego z domów ujrzał kartę do wynajęcia mieszkania, którą przylepiono do góry nogami. Pan Biegalski zgrozą przejęty wyśledzą murgrabiego domu i ostrzega go o tym smutnym wypadku. Przed aleami napotyka człowieka, który wypytuje się o drogę na Nowe-miasto? "Na Nowe-miasto!" woła pan Biegalski" ucieszony, iż mu się podała nowa sposobność przysłużenia się. "A to właśnie dla mnie po drodze!" Tym sposobem pan Biegalski odprowadza nieznajomego z pod Trzech Krzyżów aż na Nowe-miasto, – jedynie z filantropii. W powrocie pan Biegalski napotyka dziecko bawiące się w spływie wody. Wypytuje się dziecka o imie i nazwisko, a potem je odprowadza do rodziców i napomina ich: "Ej! pilnujcie dziecka, moi przyjaciele; bo sobie nózia zamoczy!" Na Starem – mieście spostrzega pan Biegalski dwóch szewczyków, którzy pobili się ze sobą. Pan Biegalski staje pomiędzy nimi jako sędzia polubowny, nakłania ich wymownie do pojednania, a szewczyki
Z boleści i rozkoszy wrzeszczą wniebogłosy,
A jednak coraz mocniej drą siebie za włosy!
Pan Biegalski wracając do domu, już na zmroku, poklepuje jakiegoś nieznajomego po ramienia i z uśmiechem mówi: "Pobieliłeś sobie pan plecy!" i zaraz znika, aby uniknął dziękczynień.
Słowem Pan Biegalski jestto upersonifikowana filantropia, jestto stróż opiekuńczy, geniusz brukowy. Filantropii pana Biegalskiego przyświeca słońce od rana do wieczora, a w nocy latarnie; bo pan Biegalski niejest bezczynnym i w wieczór: z Wielkiego teatru przechodzi się na przemian do teatru Rozmaitości, a Wracając z obu teatrów donosi wszystkim znajomym i nieznajomym, którzy przechodzą pomimo niego: "Dziś były pustki w teatrze! Dziś wy wołano panią Halpert cztery razy! Dobranoc!"
Dobranoc, kochany Biegalsiu! Po dobrych uczynkach miło spocząć. Dobranoc!VA-BANQUE, NADZIEJO!
Nadziejo! puniterko szulera! krupierze kłamstwa! uwodzicielko niewinności! kabalarko łatwowiernych! akromatyczko na wyprężonej linie oczekiwania, masko zwodnicza na maskaradzie życia! va-banque, nadziejo! Precz ode mnie! Uwodzicielko! Nienawidzę ciebie – urągam tobie!
Nadziejo! nieśmiertelne szaleństwo śmiertelnych szaleńców! bańko mydła, wypuszczona ze słomki nierozsądnych dzieci! Precz ode mnie!
Nadziejo! matko wszelkich niedorzeczności na świecie! istoto wylęgła w domu szalonych! pocieszycielko obłąkanych! i jacyż to są twoi zwolennicy?
Chorzy, zakochani, wierszoklety, gracze! Nadziejo! napoju, co odurza i ciągłe sprawia pragnienie, którego nigdy nie zaspakaja; mamko naszych namiętności, których nigdy nienasycasz! Szarańczo, która żyjesz z pracy ubogich, żeby trwonić skarby oblane łzami sierot!
Nadziejo! czemże ty jesteś? Spirytusem, w którym zachowujesz potwory i mary wyobraźni, wylęgłe z naszych wybujałych życzeń! Nie jestżeś, nadziejo! wiecznym programatem uciech i roskoszy, których nigdy nie spełnisz? Nie jestżeś, nadziejo! biletem zapraszającym na bal, zamkiem na księżycu? Nie jestżeś namiętną miłością ku osobie, która się jeszcze nie narodziła? Nadziejo, uwodzicielko, która dajesz obietnice przyszłości za szczęśliwą obecność i za miłe wspomnienia przeszłości! Nadziejo! zardzewiały liczmanie przy zielonym stoliku życia! I ciebież to ludzie nazywają szczęściem! Ciebież nazywają darem nieba!
O bezrozumna przewrotności! o przewrotny bezrozumie!
Nadziejo! trucizno łatwowiernych! Nadziejo! ty, którą nazywają szczęściem, niejest żeś prawdziwem nieszczęściem? tem większem dla człowieka nieszczęściem, iż nie tylko szczęśliwi, lecz prawdziwie nieszczęśliwi ufają tobie i zwodzą się twemi obietnicami!
Nadziejo! zabójcze narzędzie wszelkiej działalności, płaszczyku lenistwa! Nadziejo, protektorze próżniactwa! Nadziejo, najemna rajfurko, dla ciebie to człowiek powierza swoje szczęście łasce przypadku, żeby za totem wygodniej opuścił ręce do pracy. Nadziejo! napoju, usypiający władze duszy i serca!
Kto chce więcej jeszcze mieć dowodów, jak próżną, niepożyteczną, jak pospolitą jest nadzieja, niechaj siebie zapyta dlaczego wszyscy chcą rzeczywistości, a innnych karmią nadzieją!
Bogacz nie da wsparcia ubogiemu, ale pozostawi mu nadzieję; wszyscy go karmią nadzieją. Biedny nadzieję ma na śniadanie nadzieję na obiad, nadzieję na wieczerzę! Nadzieją ludzie łudzą łudzi, jak kuglarz łudzi gałkami, które z rękawa wytrząsa. Nadzieją? – jakiż to pokarm dla głodnego! jakażto moneta ma okupić boleść, cierpienia, dolegliwości, nieszczęście człowieka! Możnaż takiem lekarstwem zagoić głębokie rany serca i duszy?
O bezrozumna przewrotności! o przewrotny bezrozumie!
Kiedy kto nogę złamie, kiedy wda się w nią gangrena, żaden lekarz nie zrobi choremu nadziei, że na przyszły karnawał będzie wywijał walca. Ale kiedy komu serce zakrwawią, kiedy w serce wda się gangrena, pocieszają go rzeczywistością obłąkanych – nadzieją! Kiedy podeszłemu człowiekowi wyrwie dentysta ząb trzonowy, pewno, nikt nie zaręczy, iż ma, inny ząb trzonowy na to miejsce wyrośnie.. Ale kiedy wydrą komu to, co miał sercu naj – droższego – niewinność, honor, spokojność, wtedy pocieszają go nadzieją!
O bezrozumna przewrotności! o przewrotny bezrozumie!
Dopóki człowiek karmi się samą nadzieją, pozbawiony wszelkiej samodzielności, staje się niedołężny, lękliwy; natenczas nie rachuje nic wcale na własne siły – los swój pokłada w nadziei. Nadzieja wszystko ma zrobić za niego!
Człowiek pokładający całą ufność w przymilającej się doń zwodniczo nadziei, podobnym jest do synogarliczki, która tak długo szuka w zwierciedle drugiej synogarliczki, dopóki nie rozbije sobie głowy o zwierciadło. Kto na gwałt uderza w dzwony nadziei, sprowadza najczęściej burzę zamiast ją odwrócić. – Serce człowieka podobne jest do dzwonu. Małe napęknienie pozbawia dzwon i serce wszelkiego odgłosu, przeciwnie wielki cios, rozdzierający do głębi dzwon i serce, wraca dzwonowi i sercu dawny czysty dźwięk. Biada sercu, które uni – ka drugiego serca, które wolność starego kawalera przekłada nad związek małżeński. Biada sercu, które nad wierną towarzyszkę życia, nad małżonkę, przekłada gospodynię w nadziei. Wprawdzie ugotuje mu gospodyni poleweczki, ziółeczek, dekoktu; w końcu jednak pozna stary kawaler, iż go zawiodła rachuba nadziei.
Nadzieja łudzi człowieka od kolebki aż do grobu; z nadzieją także puszcza go na tamten świat, z kwitkiem!
Vabanque, nadziejo! Rzucam cię w kąt, jak domino po maskaradzie! Vabanque, nadziejo!
Va-banąue, nadziejo! stara uwodzicielko! wyróżowaną kokietko, nici babiego lata, wysnuwana bez końca! Godło szczęścia, które nie istnieje! Precz odemnie! Nie na widzę ciebie – urągam tobie!
Tak! wyrzekam się nadziei w nadziei, iż więcej nadziei mieć już nie będę; w tej więc nadziei, bądź zdrowa, nadziejo!PAN WIZYTKA CZYLI TYLKO PIĘĆ MINUT.
Pan Wizytka jest to prawdziwy jeż wizytowy. Nim jednak pochwyci swoję zdobycz, wpierw przymila się do swojej ofiary; lecz kiedy ją uchwyci, trzyma, jak pająk muchę, co mu w sieć wpadnie.
Pan Wizytka wchodzi.
– "Bardzo przepraszam! Nie będę wcale przeszkadzał! tylko pięć minut!"
Tylko pięć minut! Alboż to drobnostka! Jakże to mało szczęśliwych pięć minut żyje człowiek przy najdłuższem życiu. Tylko pięć minut! W pięciu minutach wystąpiła Minerwa z głowy Jowisza. W pięciu minutach zaginęły miasta, Pompeji i Herkulanum!