Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Humoreski - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Humoreski - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 339 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRZED­MO­WA.

Cóż­to jest przed­mo­wa? – Przed­mo­wa je­st­to ja­dło­spis au­tor­ski, za­ostrza­ją­cy ape­tyt do książ­ki, któ­ra go może nie za­spo­koi.

Cóż­to jest książ­ka z dłu­gą przed­mo­wą? – Książ­ka z dłu­gą przed­mo­wą je­st­to obiad a la car­te, przy któ­rym czem kto dłu­żej sie­dzi, tem głod­niej­szy wsta­je, z tą tyl­ko róż­ni­cą, że zły obiad może po­psuć żo­łą­dek, a zła książ­ka może po­psuć naj­lep­szy hu­mor i naj­lep­sze ser­ce!

Py­ta­nie: dla­cze­go nie­któ­rzy au­to­ro­wie pi­szą naj­lep­sze przed­mo­wy do naj­gor­szych ksią­żek? Dla­cze­go? to trud­no od­gad­nąć, a jesz­cze trud­niej na to od­po­wie­dzieć. Jed­nak wol­no każ­de­mu ro­bić roz­ma­ite do­my­sły. Nic słusz­niej­sze­go! Je­den po­wie, że au­to­rzy dla­te­go pi­szą do­bre przed­mo­wy, aby do­brze sprze­dać swój naj­gor­szy to­war. Inny po­wie, że au­to­rzy pi­szą naj­lep­sze lub naj­gor­sze przed­mo­wy je­dy­nie dla zwy­cza­ju. Inny po­wie, że au­to­rzy pi­szą przed­mo­wy, aby prze­mó­wić do ser­ca lub do kie­sze­ni czy­tel­ni­ków. Inny po­wie, że au­to­rzy pi­szą przed­mo­wy dla­te­go, iż pra­gną so­bie ująć zda­nia re­cen­zen­tów. Inny wre­ście po­wie, że au­to­rzy, peł­ni li­te­rac­kiej skrom­no­ści, pi­szą przed­mo­wy dla­te­go, aby mie­li spo­sob­ność uprze­dzić ła­ska­wych czy­tel­ni­ków, iż je­dy­nie usil­ne na­le­ga­nia i proź­by naj­bliż­szych przy­ja­ciół skło­ni­ły ich do od­da­nia swej pra­cy pod świa­tły sąd pu­blicz­no­ści;

Dru­gie te­raz py­ta­nie: dla­cze­go nie­któ­rzy au­to­ro­wie pi­szą naj­gor­sze książ­ki do naj­lep­szych przed­mów? Dla­cze­go? Któż­to od­gad­nie? – Jed­nak­że każ­de­mu tak­że od­ga­dy­wać wol­no. Nic słusz­niej­sze­go! Ła­two­wier­ny po­wie, że au­to­rzy pi­szą dla nie­śmier­tel­no­ści, nie­wier­ny po­wie, że au­to­rzy pi­szą dla­te­go tyl­ko, żeby nie umar­li z gło­du. Ła­two­wier­ny po­wie, że au­to­rzy pi­szą fo­lia­ły, aby wzru­szać tkli­we ser­ca i łzy wy­ci­skać; nie­wier­ny po­wie, że au­to­rzy pi­szą dla­te­go, aby mie­li za co spi­jać szam­pa­na. Ła­two­wier­ny po­wie, że au­to­rzy pi­szą dla­te­go tyl­ko, aby zmie­nić za­sta­rza­łe wy­obra­że­nia i smak ze­psu­ty; nie­wier­ny po­wie, że au­to­rzy pi­szą dla­te­go tyl­ko, aby mo­gli od­mie­nić swo­ją sta­rą gar­de­ro­bę. Ła­two­wier­ny po­wie, że au­to­rzy pi­szą dla­te­go, aby za­spo­ko­ić swo­je po­etyc­kie na­tchnie­nie, nie­wier­ny po­wie, że au­to­rzy pi­szą dla­te­go tyl­ko, aby mo­gli za­spo­ko­ić nie­któ­re drob­ne dłuż­ki, zwy­kle zbyt po­zio­me dla wyż­szych umy­słów, aby o nich wciąż mo­gli pa­mię­tać. Ła­two­wier­ny po­wie, że au­to­rzy pi­szą dla­te­go, aby zbo­ga­cić li­te­ra­tu­rę; nie­wier­ny po­wie, że au­to­rzy pi­szą dla­te­go tyl­ko, aby za swo­je książ­ki mo­gli ku­po­wać książ­ki lep­szych au­to­rów, po­dob­nie jak In­dy­anie, któ­rzy sprze­da­ją wła­sne swo­je dzie­ci dla­te­go tyl­ko, aby za dzie­ci ku­po­wać mo­gli lep­sze żony i t.p… i t.p.

Są to wszyst­ko mniej wię­cej praw­dzi­we do­my­sły, któ­re jed­nak naj­szla­chet­niej­sze za­mia­ry au­to­rów po­dać mogą w po­dej­rze­nie. Bied­ni au­to­rzy!

– Lecz dla cze­go ja na­pi­sa­łem Hu­mo­re­ski? te­raz z ko­lei ła­two może mnie, kto za­py­tać. Ta­kie py­ta­nie mo­gło­by w isto­cie w wiel­ki kło­pot wpra­wić au­to­ra, któ­ry od swe­go wy­daw­cy zgar­nął już do kie­sze­ni swo­je ho­no­ra­rium za dow­cip, któ­ry ła­ska­we­go czy­tel­ni­ka po­bu­dzi; może do śmie­chu albo do pła­czu… Dla­te­go ła­ska­wi czy­tel­ni­cy mi­łuj­cie się nade mną, nie py­taj­cie mnie o przy­czy­nę…. przez li­tość! O! kry­ty­ko, nie po­wsta­waj na mnie zbyt su­ro­wo, żem tu i owdzie Fran­cu­za albo Niem­ca na­śla­do­wał i po­mnij, żem tym ra­zem otrzy­mał ho­no­ra­rium tyl­ko za – na­śla­do­wa­nie…..

– Ale dla­cze­go ja na­pi­sa­łem przed­mo­wę do ta­kiej drob­nost­ki, jaką są Hu­mo­re­ski? słusz­nie mnie tak­że może kto za­py­tać. Je­śli mam być otwar­tym, bar­dzo do­brze, wy­znam otwar­cie! – Oto za­czą­łem pi­sać moją przed­mo­wę je­dy­nie dla­te­go, aby za­peł­nić jesz­cze ostat­nie ko­lum­ny, któ­rych wła­śnie bra­ko­wa­ło ze­ce­ro­wi dla za­peł­nie­nia ostat­niej for­my. Dla­te­go koń­czę na­tem, na czem za­czą­łem: tem wię­cej, iż je­stem prze­ko­na­nia, że jak do­bry karp' tak do­bra przed­mo­wa po­win­na być krót­ka, to jest po­win­na mieć ko­niec za­raz przy sa­mym po­cząt­ku.PRÓŻ­NE UWA­GI NAD PRÓŻ­NYM AR­KU­SZEM PA­PIE­RU.

Ra­do­śnie uśmie­cha się do mnie próż­ny ar­kusz pa­pie­ru tak, jak twarz tan­cer­ki przy ron­de de jam­bes, jak bal w Re­sur­sie do mło­dych dzie­wic, jak na­rze­czo­na do na­rze­czo­ne­go. "Bia­ła moja po­wierzch­nia, jak śnież­ne ob­sza­ry Kam­czat­ki, stój! za­pa­leń­cze, – ani kro­ku da­lej nie plam mo­jej śnież­nej sza­ty!" ode­zwał się głos, wy­cho­dzą­cy z bia­łe­go ar­ku­sza pa­pie­ru za pierw­szem po­cią­gnię­ciem mo­je­go pió­ra. Dreszcz na­wskróś mnie prze­szedł. Da­rem­nie – pió­ro nie słu­cha. Czar­na po­wódź atra­men­tu roz­le­wa się po śnież­nych rów­ni­nach ar­ku­sza pa­pie­ru Nie­wstrzy­ma­na sto­pa gę­sie­go pió­ra wszę­dzie za sobą czar­ne po­zo­sta­wia sia­dy. Nie­wy­mow­ny jed­nak przej­mu­je mię smu­tek, kie­dy wspo­mnę, co­by­to być mo­gło z jed­ne­go ar­ku­sza bia­łe­go pa­pie­ru. Rot­schild jed­nym po­cią­giem pió­ra nadał­by mu war­tość przy­najm­niej jed­ne­go mi­lio­na – mógł­by go wy­wyż­szyć do god­no­ści we­xlu, waż­ne­go na wszyst­kie ban­ki eu­ro­pej­skie. A te­raz pod mo­jem pió­rem, cóż z nie­go bę­dzie? – Aż mi­sję ser­ce ści­ska! – Jaka pięk­na ma­rzy­ciel­ka, mo­gła­by na nim roz­lać mo­rze naj­sen­ty­men­tal­niej­szych uczuć, mo­gła­by jed­nem "tak", wy­rzec o lo­sie ko­chan­ka i – zgu­bie go na za­wsze; a jed­nem "nie", za­pew­nić so­bie bo­ga­te­go wiel­bi­cie­la. Pod mo­jem pió­rem bied­ny ar­kusz czy­ste­go pa­pie­ru naj­mniej­sze­go nie ma wa­lo­ru. Moje "tako albo "nie" nie ma zna­cze­nia – ży­cia, nik­nie bez sia­du tak… jak spoj­rze­nie spie­wacz­ki w par­te­rze! – Pod pió­rem dy­plo­ma­ty­ka bia­ły ar­kusz pa­pie­ru mógł­by roz­strzy­gać lo­sem na – ro­dów. Pod pió­rem re­stau­ra­to­ra, stał­by się ape­tycz­nym ja­dło­spi­sem. W ręku han­dla­rza win mógł­by bydź uży­tym na ety­kie­ty do bu­te­lek szam­pa­na Ja­cqu­es­son'a, cli­cqu­ot albo mo­us­seux, do ma­la­gi, ma­de­ry, wę­grzy­na it.d. A te­raz – te­raz za­le­d­wie słu­ży za po­wier­ni­ka mego nie­win­ne­go hu­mo­ru! Ja­kiż­to smut­ny los! – Pod mi­strzow­ską dło­nią kraw­ca stał­by się mia­rą na fra­ki i dam­skie suk­nie. A czyż­to jest frasz­ka? Czyż to frasz­ka, kie­dy mia­ra obej­mie zgrab­ną ki­bić pięk­nej ko­bie­ty! Może'ż mia­ra bydź frasz­ką w ręku szew­ca w chwi­li, kie­dy mia­rę przy­mie­rza do ma­leń­kiej nóż­ki ja­kiej pięk­no­ści! A w moim ręku czem­że jest ar­kusz bia­łe­go pa­pie­ru? Czem­że, je­że­li nie mia­rą nie­mia­ro­wych wier­szy – mia­rą miar bez mia­ry! Prze­bacz, ko­cha­ny próż­ny ar­ku­szu bia­łe­go pa­pie­ru – prze­bacz, że nad­uży­wam two­jej czy­sto­ści – prze­bacz, ze od­kry­wam two­ję ta­jem­ni­ce! – Prze­bacz! Pew­ny je­stem, ze prze­ba­czysz, jeź­li wspo­mnisz, coby się z cie­bie tak­że stać mo­gło w inny spo­sób. Pod mło­tem mia­ro­we­go ko – wala – vv, albo – v, stał­byś się może na­jem­nym pa­ne­gi­ry­kiem, któ­ry­by skra­cał cier­pli­wość, a prze­dłu­żał twa­rze czy­ta­ją­cych. Pod pió­rem dok­to­ra stał­byś się nie­win­nym twór­cą wdów i sie­rót! W ręku praw­ni­ka po­zwem albo wy­ro­kiem za­ocz­nym! W ręku hi­po­kry­ty na­rzę­dziem ob­łu­dy i po­twa­rzy. W ręku ry­wa­lek prze­śla­dow­cą nie­win­no­ści. O! wte­dy – ty bia­ły, dziś jesz­cze nie­win­ny ar­ku­szu pa­pie­ru! jak­że smut­nym był­by los twój! Dziś los twój jest da­le­ko po­myśl­niej­szym, da­le­ko god­niej­szym za­zdro­ści. – Je­steś te­raz wpraw­dzie na pół­bia­ły, na pół­czar­ny – praw­dzi­wy mu­la­ta; ale za to je­steś nie­win­ny, jak ba­ra­nek, jak… sta­ra ko­kie­ta bez zę­bów, – spo­koj­ny jak dzie­wi­ca w dzień we­se­la; bez celu, jak więk­sza część te­raź­niej­szej mło­dzie­ży – jak ten ar­ty­kuł!

Lecz do­syć tego! Rzu­cam pió­ro, abyś mnie nie ob­wi­nił, ze cię chcę oczer­nić.SE­KRET PO­DO­BA­NIA SIĘ.

Je­że­li chcesz się po­do­bać – po­zo­staw w ocze­ki­wa­niu. Se­kret ten naj­po­trzeb­niej­szym jest dla ko­biet i au­to­rów; naj­le­piej go też zna­ją ko­bie­ty i au­to­rzy. Ko­bie­ta ob­da­rzo­na ro­zu­mem i wdzię­ka­mi, nig­dy od razu nie od­sło­ni wszyst­kich swo­ich przy­mio­tów du­szy i po­wa­bów cia­ła. Jak świa­teł­ko, ską­po rzu­co­ne mi­strzow­skim pędz­lem na kra­jo­braz, tak je­den po­łysk dow­ci­pu sil­niej­sze spra­wia wra­że­nie, ni­że­li wszyst­kie ja­skra­we far­by na pa­le­cie albo sąż­nio­we mowy aka­de­mii fran­cu­skiej.

Jak pięk­na i ro­zum­na ko­bie­ta z dow­ci­pem, tak zręcz­ny i uta­len­to­wa­ny au­tor ze swo­im po­my­słem, wte­dy do­pie­ro wy­stę­pu­je, kie­dy obo­je pew­ni są wra­że­nia, ja­kie spra­wić przed­się­wzię­li. Czem jed­nak ko­bie­ta lub au­tor wię­cej daje do my­śle­nia, czem moc­niej­szy obu­dza in­te­res, czem w draż­liw­sze wpra­wia ocze­ki­wa­nie, tem więk­szy dar przy­znać im trze­ba, tem chlub­niej­sze dla oboj­ga zwy­cięz­two.

Dow­cip­na ko­bie­ta tam zwy­kle do­pie­ro do­brze za­czy­na, gdzie inni źle koń­czą i na ostat­ku zwy­cię­ża. Prze­ciw­nie, ge­nial­ny au­tor tam do­pie­ro koń­czy do­brze, gdzie inni źle za­czy­na­ją. U ge­nial­ne­go au­to­ra wą­tek rze­czy za­wsze ukry­ty – wra­że­nie nie­omyl­ne. Je­że­li ko­bie­ta z dow­ci­pu wro­dzo­ne­go, a au­tor z na­tchnie­nia chcą się po­do­bać, przede wszyst­kiem sta­rać się po­win­ni wzbu­dzić cie­ka­wość któ­rej nig­dy w zu­peł­no­ści nie za­spa­ka­ja­ją i dla­te­go za­wsze są po­żą­da­ne­mi.

Czem styl dla au­to­ra, tem są wdzię­ki dla ko­bie­ty. Je­że­li au­tor pra­gnie się czy­tel­ni­ko­wi po­do­bać, nie ubie­ga się za samą kwie­ci­sto­ścią, ani nie trwo­ni da­rem­nie ozdób kra­so­pi­sar­kich – owszem ską­po uży­wa ta­jem­nic swo­je­go pió­ra; bo czem kto zręcz­niej wła­da pió­rem, tem wię­cej umie go oszczę­dzać, aby w swem miej­scu spra­wi­ło wra­że­nie. Rów­nie pięk­na jak roz­trop­na ko­bie­ta, chcą­ca się po­do­bać wdzię­ka­mi, jak naj­dłu­żej za­chwy­cać i pa­no­wać, nie­wszyst­kich wdzię­ków ra­zem uży­wa do pod­bi­ja­nia serc; lecz każ­de­go wdzię­ku z osob­na ta­jem­ni­czą wła­dzę na ser­ca wy­mia­rze. U ko­bie­ty prze­bie­głej co­dzień inny wdzięk wy­peł­nia służ­bę i co­dzień każ­dy wdzięk no­we­go do­star­cza jej wiel­bi­cie­la. Jak au­tor na­stra­ja dla bo­ha­te­ra ro­man­su pod­rzęd­ne cha­rak­te­ry, lak ko­bie­ta ro­zum­na przy dow­ci­pie i gu­ście na­stra­ja całą to­a­le­tę do wdzię­ku, któ­ry wła­śnie od­by­wa swą służ­bę. Ileż to razy na­dob­na, ale za­lot­na ko­bie­ta, przy­mie­rzy su­kien i stro­ików; ileż to razy po… rów­na po­mię­dzy sobą wszyst­kie ko­lo­ry tę­czy;

Ileż to razy przy­pnie i zno­wu ode­pnie ten lub ów stro­ik, aby jej było do twa­rzy; ileż to razy do na­ra­dy przy­we­zwie pan­nę słu­żą­cą, któ­ra nie­raz od­cho­dzi z za­czer­wie­nio­ne­mi oczy­ma; ileż to razy, to od­rzu­ci, tam­to zła­mie – za nim przy­pro­wa­dzi swój ubiór do har­mo­nii, dziś z roz­kosz­nym uśmie­chem, któ­re­go wra­że­nie w lu­strze do­brze już wy­pró­bo­wa­ła, a ju­tro z bry­lan­to­we'm spoj­rze­niem, któ­re bły­śnie nie­kie­dy z nie­chce­nia, aby z pew­no­ścią lgnę­ły do niej ser­ca mo­ty­lów. Żeby się po­do­bać, za­chwy­cać – do­syć dla ko­bie­ty jed­ne­go na wpół­za­kry­te­go wdzię­ku, a dla au­to­ra, do­syć jed­nej ge­nial­nej my­śli, ory­gi­nal­nie przed­sta­wio­nej, osło­nię­tej, osnu­tej! Gust wy­kształ­co­ny czy­tel­ni­ka przy­zna, iż wszel­ka pięk­ność, na­wet ma­lo­wa­na, da­le­ko wię­cej ma po­wa­bu za lek­ką gazą lub kre­pą, ni­że­li naj­świet­niej­sza pięk­ność zu­peł­nie od­sło­nię­ta, naga! Wia­do­mo, że na­wet praw­dę czę­sto w ba­weł­nę owi­nąć trze­ba. Cała sztu­ka, cała ta­jem­ni­ca po­do­ba­nia się, po­le­ga, po­wta­rza­ni, na­tem szcze­gól­niej, aby ser­ce umysł w cią­głem za­cho­wać ocze­ki­wa­niu, upra­gnie­niu, utę­sch­nie­niu! Mało wiel­bi­cie­li mieć bę­dzie ta pięk­ność, któ­ra wszyst­ko oku, zmy­sło­wo­ści uchy­li. Po­dob­nie sła­be ten pi­sarz spra­wi wra­że­nie, któ­ry czy­tel­ni­ko­wi nie­po­zo­sta­wi nic dla wy­obraź­ni, cie­ka­wo­ści – je­że­li da mu wię­cej do czy­ta­nia, niż do my­śle­nia. Ztąd przy złej książ­ce ła­two za­sy­pia­my, a prze­ciw­nie po do­brej książ­ce trud­no za­snąć. Zęby pierw­szy przy­pa­dek nie­spot­kał ła­ska­we­go czy­tel­ni­ka przy tym ar­ty­ku­le i ja tak­że za­sło­nię resz­tę mo­ich au­tor­skich wdzię­ków, że­bym się nadal zdo­łał po­do­bać przy­najm­niej jed­nej da­mie, któ­rą ko­cham i po­wa­żam, to­jest – czy­ta­ją­cej pu­blicz­no­ści.PIA­STUN­KA

Był pięk­ny wie­czór wio­sen­ny. Znu­żo­ny pra­cą wy­sze­dłem do Sa­skie­go Ogro­du dla ode­tchnie­nia świe­żem po­wie­trzem. Prze­cha­dza­jąc się po bocz­nej alei, spo­strze­głem prze­ślicz­ne dziec­ko, czy­sto i ład­nie ubra­ne, któ­re sa­mot­nie sie­dząc na mu­ra­wie, pła­ka­ło. Za­py­tu­ję dzie­ci­ny: "Cze­go pła­czesz moje ko­cha­nie?"

Dziec­ko. Bo Fel­cio sam.

Ja. A czyj­żes ty, mój Fel­ciu?

Dziec­ko, Mamy! A czy pan nie wie?

Ja. A gdzie miesz­ka two­ja mama?

Dziec­ko. W jed­nym du­żym domu!

Ja. Któż cię tu przy­pro­wa­dził?

Dziec­ko. Ró­zia. (Co­raz moc­niej pła­cząc i oglą­da­jąc się na wszyst­kie stro­ny) Ró­ziu! Ró­zio!

Ja. A gdzie Ró­zia ode­szła?

Dziec­ko. Nie­wiem! Sie­dzia­ła tu dłu­go z Ma­cie­jem.

Ja. Któż to jest ten Ma­ciej?

Dziec­ko, A czy pan i tego nie wie? To lo­kaj tego pana, co to do nas lak czę­sto przy­cho­dzi i przy­no­si mi cu­kier­ków. Ró­zia i Ma­ciej przy­ka­za­li mi, żeby ja od nich nie od­cho­dził. Ale ja po­bie­głem za moją pił­ką. Jak wró­ci­łem, już nie było ani Rózi ani Ma­cie­ja – hi! hi! hi! (pła­cze) Zgi­nę­ła mi Ró­zia i moja pił­ka… hi! hi! hi!

Ja. Nie bój się, moję dzie­cię! Ró­zia ci nie­zgi­nie! Ró­zia wró­ci do cie­bie, a te­raz po­baw się ze mną!

Dziec­ko. Nie, nie, ona nie wró­ci! ona jest okrut­na; bo Ma­ciej mó­wił, że Ró­zia jest okrut­na!

Ja. Nie bój się, nie bój, moje ko­cha­nie! Ró­zia nie jest tak okrut­na, jak ci się zda­je; Ró­zia po­wró­ci! Pójdź do mnie, mój Fel­ciu! siądź tu przy mnie na ław­ce za­ba­wi­my się ra­zem

Fel­cio był po­wol­ny, przy­szedł do mnie i za­czął się ba­wić z moją la­ską. Na­resz­cie w pół­go­dzi­ny przy­bie­ga od stro­ny klom­bów mło­da, dość przy­stoj­na dziew­czy­na, za­dy­sza­na i bez tchu pra­wie. Za­le­d­wie dziec­ko uj­rza­ło swo­ją pia­stun­kę, po­bie­gło na prze­ciw­ko niej z ra­do­snym okrzy­kiem: "Ró­ziu! Ró­ziu!" – "Pa­trzaj­cie! już całą go­dzi­nę szu­kam bęb­na!" woła Ró­zia zmie­sza­na. "Tyl­ko oczy od­wró­cić, już bęb­na nie ma! Co też to za utra­pie­nie z temi dzieć­mi! Po­cze­kaj! tyl­ko wró­ci­my do domu; za­raz ja po­wiem ma­mie! No, no!

– "Moja zło­ta Ró­ziu! nie po­wia­daj ma­mie!" z pła­czem bła­ga­ła dzie­ci­na. Tym­cza­sem Ró­zia szar­piąc dziec­ko za rękę, wy­bie­gła z ogro­du.

Pa­trząc na taką sce­nę, po­my­śla­łem so­bie?

że mam­ki, niań­ki i wszel­kie­go ro­dza­ju pia­stun­ki po­trze­bu­ją da­le­ko więk­sze­go do­zo­ru, ani­że­li same dzie­ci, któ­re im po­wie­rzo­no.PAN BIE­GAL­SKI CZY­LI FI­LAN­TROP BRU­KO­WY.

Po­wia­da­ją, że u nas mało praw­dzi­wych przy­ja­ciół ludz­ko­ści. Po­twarz! Przy­ja­ciół ludz­ko­ści jest do­syć, ale mało lu­dzi. Za jed­ne­go ludz­kie­go czło­wie­ka, od­dał­bym chęt­nie trzech przy­ja­ciół ludz­ko­ści nie­ludz­kich. Fi­lan­tro­pów jest dużo ga­tun­ków. Po­mi­jam wy­kwint­ne edy­cyę – edy­cyę sa­lo­no­we. Chcę tyl­ko mó­wić o fi­lan­tro­pach bru­ko­wych, fi­lan­tro­pach do co­dzien­ne­go użyt­ku, o fi­lan­tro­pach z próż­niac­twa.

Pan Bie­gal­ski je­st­to je­den z naj­gor­liw­szych fi­lan­tro­pów bru­ko­wych. Nie ma­jąc lep­sze­go do ro­bo­ty, zaj­mu­je się fi­lan­tro­pią. Od rana do wie­czo­ra przed­sta­wia on żywy ob­raz fi­lan­tro­pii. Próż­niac­two jest pierw­szym wa­run­kiem jego fi­lan­tro­pii. Pan Bie­gal­ski naj­wcze­śniej cho­dzi na kawę do Lur­sa. Tarn z rana po­ma­ga gar­so­no­wi opra­wiać w ram­ki świe­że ga­ze­ty – je­dy­nie z fi­lan­tro­pii. Na ścia­nie za­wie­sza wła­sno­ręcz­nie te­atral­ne afi­sze. Od. Lur­sa wstę­pu­je do pa­ła­cu zna­jo­mej hra­bi­ny i przez po­ko­jo­wą każe oznaj­mić, iż dla sła­bo­ści pani Hal­pert za­po­wie­dzia­na dram­ma gra­ną dziś nie bę­dzie. Na no­wej dro­dze je­dzie fur­man z cięż­ko na­ła­do­wa­nym wo­zem. Pan Bie­gal­ski ostrze­ga fur­ma­na, iż oś może się za­pa­lić. Szczę­śli­wy, że wy­peł­nił czyn fi­lan­tro­pii, z try­um­fem skrę­ca na No­wy­świat. Tu… na­po­ty­ka do­roż­kę. Pan Bie­gal­ski, któ­ry swo­je fi­lan­tro­pij­ne oko zwra­ca na wszyst­ko, do­strzegł w tej chwi­li, iż szka­pie z le­wej stro­ny ob­ru­szy­ła się pod­ko­wa u ko­py­ta. Na­po­mi­na więc do­roż­ka­rza po przy­ja­ciel­sku o mo­gą­cem się wy­da­rzyć nie­szczę­ściu i z no­wym try­um­fem pę­dzi na Kra­kow­skie Przed­mie­ście. W tem prze­bie­ga mimo nie­go mały szpic, wie­trząc za czem­siś. "Bied­ny! za­pew­ne zgu­bi­łeś two­je­go pana!" Tak uty­sku­jąc nad psem zbłą­ka­nym, pan Bie­gal­ski otwie­ra drzwi po­bliz­kiej cu­kier­ni i za­py­tu­je: "Czy kto z pa­nów nie zgu­bił cza­sem szpi­ca?" Nikt się nie­przy­znał. Pan Bie­gal­ski od­da­je szpi­ca do Re­dak­cyi Ku­ry­era dla ogło­sze­nia.

Ale to wszyst­ko nie­do­syć! Fi­lan­tro­pia Pana Bie­gal­skie­go nie tak ła­two się wy­czer­pie. Na uli­cy Se­na­tor­skiej sta­nął ekwi­paż. Woź­ni­ca chce zsiąsc i otwo­rzyć drzwicz­ki u ka­re­ty. Ko­nie się nie­po­ko­ją. Dla unik­nie­nia nie­szczę­ścia, Pan Bie­gal­ski uprzej­mie za­trzy­mu­je woź­ni­cę na koź­le, a sam otwie­ra drzwicz­ki, spusz­cza stop­nie i z we­wnętrz­nem za­do­wo­le­niem ser­ca skrę­ca na uli­cę Trę­bac­ką. Mimo nie­go prze­cho­dzi dama, któ­rej z ra­mie­nia zsu­nę­ła się man­tyl­ka. Pan Bie­gal­ski, stróż opie­kuń­czy w każ­dem nie­bez­pie­czeń­stwie, przy­bie­ga i mówi z uśmie­chem: "À pro­pos!

man­tyl­ka pani źle leży!" Za­le­d­wie pan Bie­gal­ski zdą­żył wy­peł­nić ten uczy­nek ludz­ko­ści, spo­strze­ga nie­spo­dzia­nie do­nicz­kę z kwia­ta­mi, sto­ją­cą na sa­mej kra­wę­dzi w oknie na trze­ciem pię­trze. Nasz fi­lan­trop bie­gnie na trze­cie pię­tro, zwo­łu­je na gwałt słu­żą­cych i na­po­mi­na ich, aby zdję­to do­nicz­kę z okna, dla unik­nie­nia nie­szczę­ścia. Za­le­d­wie fi­lan­tro­pij­na noga pana Bie­gal­skie­go do­tknę­ła bruk Lesz­na, już mu się nowa na­strę­cza spo­sob­ność za­po­bie­że­nia wiel­kie­mu nie­szczę­ściu. Mimo nie­go prze­cho­dzi je­go­mość, któ­re­mu chust­ka wy­glą­da z kie­sze­ni. Pan Bie­gal­ski spie­szy do nie­go, prze­ję­ty my­ślą na­głe­go ra­tun­ku, i woła: "Pa­nie do­bro­dzie­ju! pa­nie do­bro­dzie­ju! strzeż się pan, może kto pana wy­cią­gnąć chust­kę z kie­sze­ni!" Na Pod­wa­lu spo­strze­ga za­wie­szo­ne­go na trze­ciem pię­trze mu­la­rza, któ­ry mur po­bie­la, a na dole pod nim prze­cho­dzi ko­bie­ta w ża­ło­bie. Pan Bie­gal­ski bie­gnie do niej, chwy­ta ją za rękę i woła: "Pani do­bro­dziej­ko! na Boga! strzeż się pani! wap­nem pa­nią obry­zga!" Rzekł i oca­lił. Po tym praw­dzi­wie fi­lan­tro­pij­nym czy­nie skrę­ca na Tłó­mac­kie z słod­ką na­gro­dą w ser­cu. W bra­mie Wi­leń­skie­go Ho­te­lu sie­dzą dwie prze­kup­ki, a z bra­my wy­ta­cza­ją po­jazd tyl­ne­mi ko­ła­mi. Pan Bie­gal­ski chwy­ta za ra­mio­na obie­dwie baby i z trwo­gą wy­py­cha na uli­cę. "Ba­bu­nie! zmi­łuj­cie się, na Boga! ucie­kaj­cie! Czy chce­cie, żeby was prze­je­cha­no!?" Po tym czy­nie Pan Bie­gal­ski ura­do­wa­ny w du­szy, jak bły­ska­wi­ca bie­gnie na uli­cę Bie­lań­ską. Na rogu uli­cy stoi chło­piec i wspi­na się na pal­ce, żeby afisz prze­czy­tać. Pan Bie­gal­ski uli­to­wał się nad chłop­czy­ną, pod­sa­dził go i sam mu afisz prze­czy­tał. Przed Ra­tu­szem pa­trzy któś na ze­gar. Dla gę­stej mgły trud­no roz­po­znać cy­fer na ra­tu­szo­wym ze­ga­rze. Pan Bie­gal­ski zbli­ża się do nie­zna­jo­me­go i wyj­mu­jąc swój ze­ga­rek, mówi: "Trzy kwan­dran­se na dwu­na­stą!" po­czem spiesz­nie od­da­la się pe­łen we­wnętrz­nej ra­do­ści! Sta­je przed te­atrem. Wiatr ze­rwał ko­muś ka­pe­lusz z gło­wy. Pan Bie­gal­ski bie­gnie za ka­pe­lu­szem, do­pę­dza;

po­tem otrze­pu­je z bło­ta i wrę­cza go wła­ści­cie­lo­wi, mó­wiąc z uśmie­chem za­do­wol­nie­nia: "O! z wi­chrem trze­ba ostroż­nie!…. Na uli­cy Wierz­bo­wej, do­strze­ga pan Bie­gal­ski okna otwar­te. Bie­gnie więc na­tych­miast na ostat­nie pię­tro i ra­dzi do­mow­ni­kom, żeby okna do­brze po­za­my­ka­li. Na Sa­skim Pla­cu, nade drzwia­mi jed­ne­go z do­mów uj­rzał kar­tę do wy­na­ję­cia miesz­ka­nia, któ­rą przy­le­pio­no do góry no­ga­mi. Pan Bie­gal­ski zgro­zą prze­ję­ty wy­śle­dzą mur­gra­bie­go domu i ostrze­ga go o tym smut­nym wy­pad­ku. Przed ale­ami na­po­ty­ka czło­wie­ka, któ­ry wy­py­tu­je się o dro­gę na Nowe-mia­sto? "Na Nowe-mia­sto!" woła pan Bie­gal­ski" ucie­szo­ny, iż mu się po­da­ła nowa spo­sob­ność przy­słu­że­nia się. "A to wła­śnie dla mnie po dro­dze!" Tym spo­so­bem pan Bie­gal­ski od­pro­wa­dza nie­zna­jo­me­go z pod Trzech Krzy­żów aż na Nowe-mia­sto, – je­dy­nie z fi­lan­tro­pii. W po­wro­cie pan Bie­gal­ski na­po­ty­ka dziec­ko ba­wią­ce się w spły­wie wody. Wy­py­tu­je się dziec­ka o imie i na­zwi­sko, a po­tem je od­pro­wa­dza do ro­dzi­ców i na­po­mi­na ich: "Ej! pil­nuj­cie dziec­ka, moi przy­ja­cie­le; bo so­bie nó­zia za­mo­czy!" Na Sta­rem – mie­ście spo­strze­ga pan Bie­gal­ski dwóch szew­czy­ków, któ­rzy po­bi­li się ze sobą. Pan Bie­gal­ski sta­je po­mię­dzy nimi jako sę­dzia po­lu­bow­ny, na­kła­nia ich wy­mow­nie do po­jed­na­nia, a szew­czy­ki

Z bo­le­ści i roz­ko­szy wrzesz­czą wnie­bo­gło­sy,

A jed­nak co­raz moc­niej drą sie­bie za wło­sy!

Pan Bie­gal­ski wra­ca­jąc do domu, już na zmro­ku, po­kle­pu­je ja­kie­goś nie­zna­jo­me­go po ra­mie­nia i z uśmie­chem mówi: "Po­bie­li­łeś so­bie pan ple­cy!" i za­raz zni­ka, aby unik­nął dzięk­czy­nień.

Sło­wem Pan Bie­gal­ski je­st­to uper­so­ni­fi­ko­wa­na fi­lan­tro­pia, je­st­to stróż opie­kuń­czy, ge­niusz bru­ko­wy. Fi­lan­tro­pii pana Bie­gal­skie­go przy­świe­ca słoń­ce od rana do wie­czo­ra, a w nocy la­tar­nie; bo pan Bie­gal­ski nie­jest bez­czyn­nym i w wie­czór: z Wiel­kie­go te­atru prze­cho­dzi się na prze­mian do te­atru Roz­ma­ito­ści, a Wra­ca­jąc z obu te­atrów do­no­si wszyst­kim zna­jo­mym i nie­zna­jo­mym, któ­rzy prze­cho­dzą po­mi­mo nie­go: "Dziś były pust­ki w te­atrze! Dziś wy wo­ła­no pa­nią Hal­pert czte­ry razy! Do­bra­noc!"

Do­bra­noc, ko­cha­ny Bie­gal­siu! Po do­brych uczyn­kach miło spo­cząć. Do­bra­noc!VA-BA­NQUE, NA­DZIE­JO!

Na­dzie­jo! pu­ni­ter­ko szu­le­ra! kru­pie­rze kłam­stwa! uwo­dzi­ciel­ko nie­win­no­ści! ka­ba­lar­ko ła­two­wier­nych! akro­ma­tycz­ko na wy­prę­żo­nej li­nie ocze­ki­wa­nia, ma­sko zwod­ni­cza na ma­ska­ra­dzie ży­cia! va-ba­nque, na­dzie­jo! Precz ode mnie! Uwo­dzi­ciel­ko! Nie­na­wi­dzę cie­bie – urą­gam to­bie!

Na­dzie­jo! nie­śmier­tel­ne sza­leń­stwo śmier­tel­nych sza­leń­ców! bań­ko my­dła, wy­pusz­czo­na ze słom­ki nie­roz­sąd­nych dzie­ci! Precz ode mnie!

Na­dzie­jo! mat­ko wszel­kich nie­do­rzecz­no­ści na świe­cie! isto­to wy­lę­gła w domu sza­lo­nych! po­cie­szy­ciel­ko obłą­ka­nych! i ja­cyż to są twoi zwo­len­ni­cy?

Cho­rzy, za­ko­cha­ni, wier­szo­kle­ty, gra­cze! Na­dzie­jo! na­po­ju, co odu­rza i cią­głe spra­wia pra­gnie­nie, któ­re­go nig­dy nie za­spa­ka­ja; mam­ko na­szych na­mięt­no­ści, któ­rych nig­dy nie­na­sy­casz! Sza­rań­czo, któ­ra ży­jesz z pra­cy ubo­gich, żeby trwo­nić skar­by ob­la­ne łza­mi sie­rot!

Na­dzie­jo! czem­że ty je­steś? Spi­ry­tu­sem, w któ­rym za­cho­wu­jesz po­two­ry i mary wy­obraź­ni, wy­lę­głe z na­szych wy­bu­ja­łych ży­czeń! Nie je­st­żeś, na­dzie­jo! wiecz­nym pro­gra­ma­tem uciech i ro­sko­szy, któ­rych nig­dy nie speł­nisz? Nie je­st­żeś, na­dzie­jo! bi­le­tem za­pra­sza­ją­cym na bal, zam­kiem na księ­ży­cu? Nie je­st­żeś na­mięt­ną mi­ło­ścią ku oso­bie, któ­ra się jesz­cze nie na­ro­dzi­ła? Na­dzie­jo, uwo­dzi­ciel­ko, któ­ra da­jesz obiet­ni­ce przy­szło­ści za szczę­śli­wą obec­ność i za miłe wspo­mnie­nia prze­szło­ści! Na­dzie­jo! za­rdze­wia­ły licz­ma­nie przy zie­lo­nym sto­li­ku ży­cia! I cie­bież to lu­dzie na­zy­wa­ją szczę­ściem! Cie­bież na­zy­wa­ją da­rem nie­ba!

O bez­ro­zum­na prze­wrot­no­ści! o prze­wrot­ny bez­ro­zu­mie!

Na­dzie­jo! tru­ci­zno ła­two­wier­nych! Na­dzie­jo! ty, któ­rą na­zy­wa­ją szczę­ściem, nie­jest żeś praw­dzi­wem nie­szczę­ściem? tem więk­szem dla czło­wie­ka nie­szczę­ściem, iż nie tyl­ko szczę­śli­wi, lecz praw­dzi­wie nie­szczę­śli­wi ufa­ją to­bie i zwo­dzą się twe­mi obiet­ni­ca­mi!

Na­dzie­jo! za­bój­cze na­rzę­dzie wszel­kiej dzia­łal­no­ści, płasz­czy­ku le­ni­stwa! Na­dzie­jo, pro­tek­to­rze próż­niac­twa! Na­dzie­jo, na­jem­na raj­fur­ko, dla cie­bie to czło­wiek po­wie­rza swo­je szczę­ście ła­sce przy­pad­ku, żeby za to­tem wy­god­niej opu­ścił ręce do pra­cy. Na­dzie­jo! na­po­ju, usy­pia­ją­cy wła­dze du­szy i ser­ca!

Kto chce wię­cej jesz­cze mieć do­wo­dów, jak próż­ną, nie­po­ży­tecz­ną, jak po­spo­li­tą jest na­dzie­ja, nie­chaj sie­bie za­py­ta dla­cze­go wszy­scy chcą rze­czy­wi­sto­ści, a inn­nych kar­mią na­dzie­ją!

Bo­gacz nie da wspar­cia ubo­gie­mu, ale po­zo­sta­wi mu na­dzie­ję; wszy­scy go kar­mią na­dzie­ją. Bied­ny na­dzie­ję ma na śnia­da­nie na­dzie­ję na obiad, na­dzie­ję na wie­cze­rzę! Na­dzie­ją lu­dzie łu­dzą łu­dzi, jak ku­glarz łu­dzi gał­ka­mi, któ­re z rę­ka­wa wy­trzą­sa. Na­dzie­ją? – ja­kiż to po­karm dla głod­ne­go! ja­każ­to mo­ne­ta ma oku­pić bo­leść, cier­pie­nia, do­le­gli­wo­ści, nie­szczę­ście czło­wie­ka! Moż­naż ta­kiem le­kar­stwem za­go­ić głę­bo­kie rany ser­ca i du­szy?

O bez­ro­zum­na prze­wrot­no­ści! o prze­wrot­ny bez­ro­zu­mie!

Kie­dy kto nogę zła­mie, kie­dy wda się w nią gan­gre­na, ża­den le­karz nie zro­bi cho­re­mu na­dziei, że na przy­szły kar­na­wał bę­dzie wy­wi­jał wal­ca. Ale kie­dy komu ser­ce za­krwa­wią, kie­dy w ser­ce wda się gan­gre­na, po­cie­sza­ją go rze­czy­wi­sto­ścią obłą­ka­nych – na­dzie­ją! Kie­dy po­de­szłe­mu czło­wie­ko­wi wy­rwie den­ty­sta ząb trzo­no­wy, pew­no, nikt nie za­rę­czy, iż ma, inny ząb trzo­no­wy na to miej­sce wy­ro­śnie.. Ale kie­dy wy­drą komu to, co miał ser­cu naj – droż­sze­go – nie­win­ność, ho­nor, spo­koj­ność, wte­dy po­cie­sza­ją go na­dzie­ją!

O bez­ro­zum­na prze­wrot­no­ści! o prze­wrot­ny bez­ro­zu­mie!

Do­pó­ki czło­wiek kar­mi się samą na­dzie­ją, po­zba­wio­ny wszel­kiej sa­mo­dziel­no­ści, sta­je się nie­do­łęż­ny, lę­kli­wy; na­ten­czas nie ra­chu­je nic wca­le na wła­sne siły – los swój po­kła­da w na­dziei. Na­dzie­ja wszyst­ko ma zro­bić za nie­go!

Czło­wiek po­kła­da­ją­cy całą uf­ność w przy­mi­la­ją­cej się doń zwod­ni­czo na­dziei, po­dob­nym jest do sy­no­gar­licz­ki, któ­ra tak dłu­go szu­ka w zwier­cie­dle dru­giej sy­no­gar­licz­ki, do­pó­ki nie roz­bi­je so­bie gło­wy o zwier­cia­dło. Kto na gwałt ude­rza w dzwo­ny na­dziei, spro­wa­dza naj­czę­ściej bu­rzę za­miast ją od­wró­cić. – Ser­ce czło­wie­ka po­dob­ne jest do dzwo­nu. Małe na­pęk­nie­nie po­zba­wia dzwon i ser­ce wszel­kie­go od­gło­su, prze­ciw­nie wiel­ki cios, roz­dzie­ra­ją­cy do głę­bi dzwon i ser­ce, wra­ca dzwo­no­wi i ser­cu daw­ny czy­sty dźwięk. Bia­da ser­cu, któ­re uni – ka dru­gie­go ser­ca, któ­re wol­ność sta­re­go ka­wa­le­ra prze­kła­da nad zwią­zek mał­żeń­ski. Bia­da ser­cu, któ­re nad wier­ną to­wa­rzysz­kę ży­cia, nad mał­żon­kę, prze­kła­da go­spo­dy­nię w na­dziei. Wpraw­dzie ugo­tu­je mu go­spo­dy­ni po­le­wecz­ki, zió­łe­czek, de­kok­tu; w koń­cu jed­nak po­zna sta­ry ka­wa­ler, iż go za­wio­dła ra­chu­ba na­dziei.

Na­dzie­ja łu­dzi czło­wie­ka od ko­leb­ki aż do gro­bu; z na­dzie­ją tak­że pusz­cza go na tam­ten świat, z kwit­kiem!

Va­ba­nque, na­dzie­jo! Rzu­cam cię w kąt, jak do­mi­no po ma­ska­ra­dzie! Va­ba­nque, na­dzie­jo!

Va-ba­ną­ue, na­dzie­jo! sta­ra uwo­dzi­ciel­ko! wy­ró­żo­wa­ną ko­kiet­ko, nici ba­bie­go lata, wy­snu­wa­na bez koń­ca! Go­dło szczę­ścia, któ­re nie ist­nie­je! Precz ode­mnie! Nie na wi­dzę cie­bie – urą­gam to­bie!

Tak! wy­rze­kam się na­dziei w na­dziei, iż wię­cej na­dziei mieć już nie będę; w tej więc na­dziei, bądź zdro­wa, na­dzie­jo!PAN WI­ZYT­KA CZY­LI TYL­KO PIĘĆ MI­NUT.

Pan Wi­zyt­ka jest to praw­dzi­wy jeż wi­zy­to­wy. Nim jed­nak po­chwy­ci swo­ję zdo­bycz, wpierw przy­mi­la się do swo­jej ofia­ry; lecz kie­dy ją uchwy­ci, trzy­ma, jak pa­jąk mu­chę, co mu w sieć wpad­nie.

Pan Wi­zyt­ka wcho­dzi.

– "Bar­dzo prze­pra­szam! Nie będę wca­le prze­szka­dzał! tyl­ko pięć mi­nut!"

Tyl­ko pięć mi­nut! Al­boż to drob­nost­ka! Jak­że to mało szczę­śli­wych pięć mi­nut żyje czło­wiek przy naj­dłuż­szem ży­ciu. Tyl­ko pięć mi­nut! W pię­ciu mi­nu­tach wy­stą­pi­ła Mi­ner­wa z gło­wy Jo­wi­sza. W pię­ciu mi­nu­tach za­gi­nę­ły mia­sta, Pom­pe­ji i Her­ku­la­num!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: