Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Humoreski - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Humoreski - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 330 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

HU­MO­RE­SKI

PRZE­PRA­WA PRZEZ WI­SŁĘ.

SKU­TECZ­NE WODY.

WY­PRA­WA NA ŻU­BRY.

RY­DZE.

KA­PO­TO­WY STRY­JA­SZEK.

PO­ŁAP­KA.

WSPO­MNIE­NIE O WIL­KOŃ­SKIM.

PRZY­GO­DA DR. TRY­PLI­NA.

OBCE JĘ­ZY­KI.

ŚNIA­DA­NIE DU­MA­SA.

NEH­MI

PLA­MA

PO KO­LEI.

REB. ICEK.

SEN PANI HRA­BI­NY.

War­sza­wa.

Na­kła­dem Ro­dzi­ny.

1909

Dru­kar­nia Ar­ty­stycz­na K. Ko­py­tow­skie­go Nowy-Swiat 47.PRZE­PRA­WA PRZEZ WI­SŁĘ.

(HU­MO­RE­SKA Z PRAW­DZI­WE­GO ZDA­RZE­NIA).

Krót­ki był kar­na­wał w roku 1842-im, bo trwał tyl­ko do 9-go lu­te­go; ko­rzy­sta­no też z nie­go, po­śpie­sza­jąc z ba­la­mi, ba­li­ka­mi, wie­czor­ka­mi i ku­li­ga­mi, szcze­gól­nie w jed­nej z oko­lic na po­gra­ni­czu Lu­bel­skie­go i Pod­la­sia, gdzie na­ten­czas wła­śnie naj­wię­cej znaj­do­wa­ło się do­ro­słych pa­nien i mło­dych mę­ża­tek. Co dni kil­ka nową gdzieś urzą­dza­no za­ba­wę, zo­sta­wia­jąc na od­po­czy­nek czas za­le­d­wie wy­star­cza­ją­cy, aby się nie­co wy­dy­cha­li tan­ce­rze.

W ostat­ni wto­rek naj­świet­niej­szy też bal wy­da­wa­li pań­stwo Łucz­kow­scy w Ho­rod­ni­cy; przy­cho­dzi­ło im to nie­trud­no, gdyż byli bar­dzo bo­ga­ci, po­sia­da­li w pa­ła­cu apar­ta­men­ta wspa­nia­łe, służ­bę licz­ną, piw­ni­cę za­sob­ną i do­sko­na­łe­go ku­cha­rza, dla mło­dzie­ży zaś przy­nę­tę naj­więk­szą, cór­kę, je­dy­nacz­kę osiem­na­sto­let­nią, Ga­bru­nię, któ­ra gdy­by była i ubo­gą, jesz­cze praw­dzi­wie nie­zwy­kłą uro­dą oczy wszyst­kich by­ła­by na sie­bie zwra­ca­ła. Sta­rzy więc je­cha­li chęt­nie, żeby do­brze zjeść i do­brze się na­pić; mło­dzi, żeby choć po­pa­trzeć na uro­czą i pięk­ną Ga­bru­nię, do któ­rej, jako nie­za­prze­cze­nie przed­sta­wia­ją­cej "par­tyę" naj­świet­niej­szą, nie bar­dzo się kto i po­su­nąć ośmie­lał.

Bal, z uwa­gi na po­pie­lec, za­czął się bar­dzo wcze­śnie; już o dzie­wią­tej wrzał w ca­łej peł­ni, a tan­ce­rze i tan­cer­ki, jak się nie­grzecz­nie wy­ra­ził sław­ny ko­niarz, zło­śli­wy i gar­ba­ty pan Igna­cy, "już bo­ka­mi ro­bi­li."

Ja­koż w cią­gu dru­gie­go za­ma­szy­ste­go ma­zu­ra ze­bra­ła się część mło­dzie­ży dla wy­tchnie­nia i "za­cią­gnię­cia się" fa­jecz­ką lub cy­ga­rem, bo o pa­pie­ro­sach jesz­cze się ni­ko­mu nie śni­ło, we wspa­nia­le urzą­dzo­nej faj­czar­ni go­spo­da­rza domu. Pan Igna­cy od­daw­na już tam sie­dział, py­ka­jąc z dłu­gie­go cy­bu­cha, du­mał sa­mot­nie, wpa­trzo­ny w do­ga­sa­ją­cy na ko­mi­nie ogień, i nie zwa­żał wca­le ani na do­la­tu­ją­ce od­gło­sy mu­zy­ki, ani na gwar za­ba­wy i tu­pa­nie tań­czą­cych.

Wszy­scy, co się tu na chwi­lę zbie­gli, byli to bliz­cy są­sie­dzi, krew­ni i ko­le­dzy, za­raz też je­den z nich za­wo­łał, spo­strze­ga­jąc gar­bu­ska:

– Oho! już nasz Igna­cy prze­my­śla tu so­bie, jaką komu łat­kę przy­piąć.

– Nie je­stem kraw­cem – od­parł po­wo­li za­gad­nię­ty.

– A dla­cze­go wszyst­kich ni­cu­jesz?

– A no, W po­trze­bie trud­no nie usłu­żyć, jak się kto zsza­rza…

Uśmiech­nę­li się to­wa­rzy­sze.

– Wła­śnie so­bie o was my­śla­łem – cią­gnął pan Igna­cy – ocho­ta gor­sza od nie­wo­li; tą siłą, co wy tu przez wie­czór zu­ży­je­cie, moż­na­by przy­najm­niej ze dwa­dzie­ścia mor­gów roli do­brze za­bro­no­wać, a gdy­by tak was za­prządz, to­by­ście do­pie­ro kwę­ka­li!

– Ba! – za­śmiał się któ­ryś – w po­je­dyn­kę do bro­ny za­pew­ne, ale po pa­rze z na­sze­mi pan­na­mi, kto wie?

– Bo­daj tak… mu­cha kasz­la­ła, jak to praw­da – za­śmiał się gar­bus – a ta­kiej bry­lan­to­wej pan­nie jak ka­pi­ta­nów­na Ga­bru­nia, da­cie zmar­nieć ze szczę­tem, pięk­ni z was ka­wa­le­ro­wie!

– Jak­to zmar­nieć?

– A no, nie­ina­czej; prze­cież to wi­docz­na rzecz, że już o nią sta­ra się Adol­fek, osioł gu­ber­nial­ny, pie­cuch, tchórz, co przed in­dy­kiem ucie­ka, a wszyst­kie pro­my ob­jeż­dża i w do­dat­ku dy­cha­wicz­ny nie­do­łę­ga!

– Ale jaki bo­ga­ty!

– Ona jesz­cze bo­gat­sza, mo­gła­by wy­brać, ko­go­by ze­chcia­ła.

– Otoż w tern sęk – ozwał się chu­dy, słusz­ny, z ogrom­ne­mi wą­sa­mi, nie­co już ły­sa­wy pan Ta­de­usz – mo­gła­by, ale nie wy­bie­rze, bo z małą for­tu­ną nikt się do ta­kiej pan­ny nie po­su­nie przez samą am­bi­cyę…

– Hę? – spy­tał pan Igna­cy – przez co?

– No, przez am­bi­cyę.

Gar­bus po­trzą­snął gło­wą.

– Cóż to za zwie­rzę? Ja tego w na­szych stro­nach nie wi­dzia­łem.

– Nie wi­dzia­łeś? a An­to­ni Bie­lic­ki? już temu nic nie za­rzu­cisz, bo i dziel­ny chłop, i wy­kształ­co­ny, i uczci­wy; sta­ry ma­jor, oj­ciec jego, wia­do­mo, że oca­lił ży­cie ka­pi­ta­no­wi pod Lip­skiem. Żyją z sobą, jak bra­cia, o pół mili miesz­ka­ją, An­to­ni wy­cho­wał się z pan­ną ra­zem i ko­cha­ją się, to pew­na rzecz, a cze­muż się z nią nie żeni i te­raz na­wet co­raz rza­dziej bywa?

– A wie­cie dla­cze­go? – wtrą­cił tęgi i gru­by pan Mar­cin, za­wo­ła­ny my­śli­wy i tro­chę hu­la­ka – ja wiem z pew­no­ścią; bo ka­pi­ta­no­wej pa­ła­ce i li­be­rye za­wró­ci­ły gło­wę; Bie­lic­kich Wól­ka nie sta­ła­by i na szpil­ki dla pan­ny; na An­to­nie­go w ostat­nich cza­sach za­czę­ła krę­cić no­sem, a przed cór­ką co wie­czór do po­dusz­ki splen­do­ry Adolf­ka pod nie­bio­sa wy­no­si.

– At, plot­ki – prze­rwał któ­ryś z pa­nów, skąd ty mo­żesz wie­dzieć, co one z sobą ga­da­ją.

– Ba! już­ci wiem pew­no, bo mi sze­ro­ko o tem opo­wia­da­ła Anu­sia, fa­wo­ry­ta gar­de­ro­bia­na ka­pi­ta­no­wej.

Po­wstał śmiech ogól­ny.

– Aha – mruk­nął pan Igna­cy – szy­dło z wor­ka wy­la­zło, skąd­że to te kon­fi­den­cye z pięk­ną Anu­sią?

– A no, cóż dziw­ne­go – od­parł żywo pan Mar­cin – prze­cież to cór­ka mego eko­no­ma Wy­py­skie­go, czę­sto przy­jeż­dża do ro­dzi­ców; już to…

co praw­da, to praw­da, ład­na dziew­ka, jak ła­nia! nie raz się z nią zda­rzy po­ga­wę­dzić…

Tu je­den z tan­ce­rzy wbiegł żywo i, sta­nąw­szy w pro­gu, za­wo­łał:

– Pa­no­wie! ma­zur! wszyst­kie pary!

Gdy więc pier­wej ka­wa­le­ro­wie wy­my­ka­li się i po­wra­ca­li po­je­dyn­czo, te­raz rzu­ci­li się wszy­scy tłum­nie i po chwi­li zo­stał znów tyl­ko sam pan Igna­cy i du­mał, jak przed­tem, za­pa­trzo­ny w ko­mi­nek, pa­ląc zwol­na ulu­bio­ną fa­jecz­kę.

Adol­fek, o któ­rym tu wła­śnie mó­wio­no, był w isto­cie fi­gu­rą cie­ka­wą, do­sko­na­łym ty­pem t… zw. "zde­chlacz­ka". Kto ten wy­raz z fran­cu­skie­go prze­tłó­ma­czył tak do­sko­na­le, nie­wia­do­mo, ale moż­na za­rę­czyć, że nie ża­den li­te­rat, bo ten był­by nie­za­wod­nie ja­kie­goś gra­ma­tycz­ne­go dzi­wo­lą­ga wy­my­ślił. Był więc ów pan Adolf śred­nie­go wzro­stu, ry­sów dość re­gu­lar­nych, bla­do-zie­lo­na­wej prze­zro­czy­stej cery, chu­dy, na cien­kich nóż­kach, bru­ne­cik, lat dwu­dzie­stu kil­ku. W spu­ściź­nie po ojcu otrzy­mał on bar­dzo pięk­ne, lub nie­co przez mamę do­bro­dziej­kę ob­dłu­żo­ne do­bra, z pa­ła­cem, par­kiem, oran­że­ry­ami, tre­ibhau­za­mi i wszel­kie­mi praw­dzi­wie pań­skie­mi wy­go­da­mi. Od­umarł go oj­ciec w la­tach dzie­cię­cych, edu­ka­cyą prze­to uko­cha­ne­go je­dy­nacz­ka za­ję­ła się mama. W celu zło­że­nia wal­nej na­ra­dy w tym przed­mio­cie we­zwa­ną na­wet zo­sta­ła z Ga­li­cyi cio­cia, hra­bi­na Pa­skud­nic­ka; po­sta­no­wio­no po grun­tow­nem zba­da­niu rze­czy, dać Adolf­ko­wi wy­cho­wa­nie do­mo­we, nie po­sy­ła­jąc go, broń Boże, do szkół, aby tam nie na­brał złych "ma­nier" i oby­cza­jów, nie prze­jął się fał­szy­we­mi za­sa­da­mi i nie­po­spo­li­to­wał się mię­dzy róż­no­rod­nym "mo­tło­chem".

Tro­chę więc gu­wer­ne­ro­wie, ale prze­waż­nie gu­wer­nant­ki róż­nej na­ro­do­wo­ści zaj­mo­wa­ły się aż do lat osiem­na­stu, czy też dwu­dzie­stu, wszech­stron­nem wy­kształ­ce­niem Adolf­ka. Chło­pak był nie­zmier­nie zdol­ny; w szó­stym roku ży­cia pa­plał już wy­bor­nie po fran­cu­sku, w dzie­sią­tym nie­co ro­zu­miał po pol­sku, a w trzy­na­stym mógł się tym ję­zy­kiem w staj­ni, w gar­de­ro­bie albo w kre­den­sie jako tako roz­mó­wić.

Co do pla­nu peł­nej edu­ka­cyi, ura­dzo­no trzy­mać się sław­ne­go dzie­ła, wy­da­ne­go w War­sza­wie "Za przy­wi­le­jem" w r. 1773-im po fran­cu­sku, z tłó­ma­cze­niem pol­skiem przez Gre­la, bi­blio­po­lę J. K. Mo­ści. Dzie­ło to p… t.,Abrégé de to­utes les scien­ces" (wy­raz za­po­ży­czo­ny z pol­skie­go, od sło­wa ob­rze­zać), za­wie­ra­ło na 90-iu stro­ni­cach ma­łej ósem­ki po fran­cu­sku, i ty­luż po pol­sku, pięt­na­ście dzia­łów, mię­dzy któ­re­mi, prócz ko­smo­gra­fii i hi­sto­ryi, po­da­no szcze­gól­nie ob­szer­ne wia­do­mo­ści o oso­bach pa­nu­ją­cych współ­cze­śnie, o ce­sa­rzach, kró­lach, ksią­żę­tach i elek­to­rach, oraz o mi­to­lo­gii i wresz­cie "du Bla­son" czy­li o na­uce her­bar­skiej. Całe to mo­rze na­uki na 90-iu stro­ni­cach roz­ło­żo­ne było na za­py­ta­nia i od­po­wie­dzi. Są tam wia­do­mo­ści nie­zmier­nie cie­ka­we; na­przy­kład, po ob­ja­śnie­niu, że nie­bo i zie­mia na­zy­wa­ją się "ca­łym świa­tem" – l'uni­vers en­tier", na za­py­ta­nie na­stęp­ne: "Co uczy­nić po­trze­ba dla na­by­cia wia­do­mo­ści o świe­cie?" – stoi od­po­wiedź zwię­zła i do­bit­na: "Com­me le mon­de pa­ra­ît rond, on se sert de deux glo­bes, on ap­pel­le l'un le glo­be céle­ste, et l'au­tre le glo­be ter­re­stre".

Zda­je się, że i ra­cy­nal­niej­szej przy­czy­ny sys­te­mu sa­me­go i ca­łej pra­cy na­uko­wej o świe­cie ja­śniej już wy­ło­żyć nie po­dob­na. Da­lej spo­ty­ka­my może cie­kaw­szą jesz­cze od­po­wiedź na śmia­łe za­py­ta­nie: "Na ile czę­ści moż­na po­dzie­lić nie­bo?"

Tu uczeń od­po­wia­da: "Na dwie, to jest na fir­ma­ment, gdzie jest słoń­ce, księ­życ i gwiaz­dy, i na nie­bo em­pi­rej­skie, roz­cią­głość nie­skoń­czo­ną, któ­re mamy za miej­sce chwa­ty oraz wiecz­ne­go uszczę­śli­wie­nia." Z trak­ta­tu na­ko­niec o he­ral­dy­ce do­wia­du­je­my się, że "tę na­ukę szla­chet­ny czło­wiek na­de­wszyst­ko umieć po­wi­nien, po­nie­waż ona do­wo­dzi szla­chec­twa, czy­ni róż­ni­cę mię­dzy sta­na­mi i daje po­znać daw­ność fa­mi­lii, a nad­to ko­niecz­ną jest i po­ży­tecz­ną, gdyż na­ucza, jaką da­wać li­be­ryę słu­żą­cym, sto­su­jąc się do ko­lo­ru her­bów."

Miał też p. Adolf za­wsze po skoń­cze­niu edu­ka­cyi li­be­ryę wspa­nia­łą, ekwi­pa­że świet­ne, a przy znacz­nym ma­jąt­ku i pseu­do-pań­skich sto­sun­kach, mógł być uwa­ża­nym, w kole mam i cioć, za ka­wa­le­ra wca­le po­żą­da­ne­go.

W grun­cie był to na­wet chło­pak do­bry, ale skut­kiem wy­cho­wa­nia cał­ko­wi­ty nie­uk, wy­piesz­czo­ny, wy­de­li­ka­co­ny i roz­ner­wo­wa­ny, a W na­stęp – pstwie tego za­pew­ne tchórz, ja­kich się rzad­ko spo­ty­ka. Lada stuk­nię­cie, ha­łas, za­męt, do­sta­wał mdło­ści, upa­dał, gdzie się uda­ło wy­god­niej, prze­wra­cał oczy­ma, do­sta­wał w rę­kach i w no­gach ja­kichś kon­wul­syj­nych drga­wek i jak kot, no­sem czmy­chał.

Były to, jak się zda­je, naj­praw­dziw­sze spa­zmy, przez któ­re tem­bar­dziej śmiesz­nym się sta­wał, że miał za­wsze ocho­tę uda­wać dziel­ność i tę­ży­znę.

Mama uko­cha­ne­go Adolf­ka ży­czy­ła so­bie je­dy­na­ka jak naj­prę­dzej oże­nić i oczy­wi­ście, o ile moż­na, świet­nie, a przedew­szyst­kiem bo­ga­to. Spo­sob­ność do tego tra­fia­ła się wła­śnie wy­bor­na, gdyż panu Adol­fo­wi nie­zmier­nie do gu­stu przy­pa­dła, na­wet bez wia­do­mo­ści mamy, pan­na Ga­bry­ela. Wy­bór to był bar­dzo szczę­śli­wy, do­wo­dził bo­wiem i wy­ro­bio­ne­go sma­ku i traf­ne­go za­sto­so­wa­nia się do żą­dań ro­dzi­ny.

Pan­na Ga­bry­ela Łucz­kow­ska była rów­nież je­dy­nacz­ką, ro­dzi­ce jej, bar­dzo bo­ga­ci, po­sia­da­li ob­szer­ne do­bra na po­gra­ni­czu Lu­bel­skie­go i Pod­la­sia, o parę mil za­le­d­wie od­le­głe od dóbr pana Adol­fa, a nad­to pan­na była mło­dziuch­na i praw­dzi­wie rzad­kiej a wy­jąt­ko­wej pięk­no­ści. W ta­kich wa­run­kach była rze­czy­wi­ście na­dob­na ka­pi­ta­nów­na pierw­szo­rzęd­ną pan­ną na wy­da­niu w ca­łej i ob­szer­nej oko­li­cy, i cho­ciaż wzbu­dza­ła uwiel­bie­nie po­wszech­ne, nie bar­dzo też kto od­wa­żał się do niej po­su­nąć.

Pierw­szy, jak się zda­wa­ło, sta­nął w szran­kach pe­łen uf­no­ści w sie­bie p. Adolf, po­pie­ra­ny przez mamę, licz­ne krew­niacz­ki, a co naj­waż­niej­sza, jak za­pew­nia­no, i samą mat­kę pan­ny Ga­bry­eli, któ­rej ele­ganc­ki i bo­ga­ty Adol­fek wca­le przy­pa­dał do sma­ku. Co do sa­me­go ka­pi­ta­na, rzecz była wca­le od­mien­na; ten go zno­sić nie mógł, przyj­mo­wał w domu nie­chęt­nie i ob­cho­dził się z nim z naj­więk­szem lek­ce­wa­że­niem.

Nie­któ­rzy wta­jem­ni­cze­ni za­pew­nia­li, że sta­rzy to­wa­rzy­sze bro­ni i przy­ja­cie­le, ka­pi­tan z ma­jo­rem, od­daw­na już po­sta­no­wi­li byli mał­żeń­stwo swych dzie­ci: An­to­nie­go Bie­lic­kie­go, syna ma­jo­ra, z pięk­ną ka­pi­ta­nów­ną, Ga­bru­nią. Co zaś było rze­czą zu­peł­nie wi­docz­ną, że ka­pi­tan bar­dzo lu­bił An­to­nie­go, chwa­lił czę­sto­kroć gło­śno jego ukształ­ce­nie… roz­są­dek, sta­tek, dziel­ność wresz­cie i wy­cho­wa­nie har­tow­ne, a praw­dzi­wie ry­cer­skie. Dzie­ci się od naj­młod­szych lat zna­ły i ko­cha­ły; ale pan­na, nie­zmier­nie żywa, we­so­ła i trzpio­to­wa­ta z na­tu­ry, pod wpły­wem mat­ki mier­ne­go umy­słu, po­mi­mo lat 18-u, była jesz­cze zgo­ła nie­roz­wi­nię­ta, myśl za­le­d­wie uczy­ła się peł­zać na czwo­ra­kach, a ser­ce – ocze­ki­wa­ło ja­kiejś wstrzą­sa­ją­cej iskry, co by je po­wo­ła­ła do świa­do­mo­ści ży­cia. Dla­te­go też i sil­nie za­le­ca­ny przez mat­kę, wy­piesz­czo­ny a ele­ganc­ki Adol­fek, je­śli w niej nie wzbu­dzał żad­ne­go sil­niej­sze­go uczu­cia, nie był jej wca­le wstręt­nym, a na­wet się cza­sem i po­do­bał, kie­dy mo­gła się z nim na­pa­plać we­so­ło. Nie prze­szka­dza­ło to nic do ja­kie­goś bez­wied­ne­go, gi­ną­ce­go co do swe­go po­cząt­ku w po­mro­ce lat dzie­cin­nych przy­wią­za­nia ser­decz­ne­go istot­nie, ja­kiejś niby ro­dzin­nej, brat­niej mi­ło­ści dla An­to­nie­go. Po­rów­na­nie wsze­la­ko jego z Adolf­kiem, wy­ma­ga­ją­ce my­śli, celu i sądu, nig­dy jej na­wet do gło­wy nie przy­cho­dzi­ło.

Tak, gdy mat­ka po­pie­ra­ła kon­ku­ren­ta, ka­pi­tan, któ­ry, jak to naj­czę­ściej bywa, dla spo­ko­ju do­mo­we­go żo­nie zwy­kle ule­gał, zmu­szo­ny był na­wet mil­czeć i nie mógł prze­ma­wiać za An­to­nim, gdy i on sam z żad­ne­mi do tej pory oświad­czy­na­mi nie wy­stę­po­wał.

W isto­cie, An­to­ni za­sta­na­wiał się już nie­co i pier­wej, czy nie po­są­dzą go o chci­wość i ra­chu­bę, gdy­by się z bo­ga­tą swą ró­wie­śnicz­ką chciał że­nić; w ostat­nich zaś cza­sach, gdy pan Adolf kon­ku­ry roz­po­czął, zra­zi­ły go za­pra­wio­ne pew­nym kwa­sem przy­ję­cia pani ka­pi­ta­no­wej i trzpio­to­wa­ta lek­ko­myśl­ność pan­ny Ga­bry­eli – usu­wał się więc co­raz bar­dziej i co­raz rza­dziej do Ho­rod­ni­cy przy­jeż­dżał.

W ta­kim sta­nie rze­czy ka­pi­tan Łucz­kow­ski, prze­czu­wa­jąc już nie­bez­pie­czeń­stwo zbyt bliz­kie i zwich­nię­cie swo­ich pro­jek­tów, w parę ty­go­dni wła­śnie po owym ostat­nim balu, sze­ro­ki­mi kro­ka­mi prze­cha­dzał się po swo­im po­ko­ju i du­mał nad wy­na­le­zie­niem ja­kie­goś za­rad­cze­go środ­ka. Do spa­zma­tycz­ne­go Adolf­ka miał ja­kiś wstręt nie­prze­zwy­cię­żo­ny; wstrzą­sał się na samą myśl od­da­nia mu je­dy­ne­go uko­cha­ne­go dzie­cię­cia; z dru­giej stro­ny jed­nak chciał unik­nąć scen do­mo­wych, a z dłu­go­let­nie­go do­świad­cze­nia wie­dział, że o – pór żo­nie, zwa­żyw­szy jej cały od­por­ny i za­czep­ny ar­se­nał i kar­ta­czo­wy ogień wy­mo­wy, był rze­czą pra­wie nie­po­dob­ną.

Trze­ba było coś ra­dzić; i za­da­nie przed­sta­wia­ło się wca­le nie­ła­twem do roz­wią­za­nia. Wresz­cie myśl ja­kaś wi­dać sta­now­cza i szczę­śli­wa prze­wa­ży­ła sza­lę roz­my­ślań. Ka­pi­tan sta­nął, uśmiech­nął się i mach­nął ręką, jak gdy­by zwy­cię­skim ra­zem gor­dyj­ski wę­zeł do­mo­wych za­wi­kłań prze­ci­nał. Wnet za­tem ka­zał za­prządz ko­nie i ru­szył do Wól­ki dla od­wie­dze­nia przy­ja­cie­la ma­jo­ra.

Była to jesz­cze ran­na go­dzi­na, za­stał sta­re­go, jak zwy­kle zimą, w li­siej kur­cie i myc­ce, z małą fa­jecz­ką w zę­bach, sie­dzą­ce­go przed ko­min­kiem.

Przy­wi­ta­li się ser­decz­nie; po krót­kiej wstęp­nej roz­mo­wie o wza­jem­nem zdro­wiu i po­go­dzie, ka­pi­tan, ko­rzy­sta­jąc z nie­obec­no­ści An­to­nie­go, któ­ry gdzieś jesz­cze koło go­spo­dar­stwa się uwi­jał, nie­cier­pli­wie zwró­cił się do go­spo­da­rza:

– No – rzekł – mój dro­gi ma­jo­rze, ja tu przy­je­cha­łem do cie­bie w waż­nym in­te­re­sie.

– Hę? cóż to ta­kie­go? – spy­tał sta­ry, pod­no­sząc oczy za­cie­ka­wio­ne.

– Pa­mię­tasz, że­śmy so­bie kie­dyś ukła­da­li na­sze dzie­ci po­łą­czyć, trze­ba to nie­zwłocz­nie te­raz do­pro­wa­dzić do skut­ku..

Ma­jor po­krę­cił gło­wą i… oczy spu­ścił, jak pa­nien­ka.

– Ba – od­parł po chwi­li – po­czci­wy je­steś, za­cny przy­ja­ciel, niech ci Bóg pła­ci; ale, praw­dę rze­kł­szy, choć mój An­to­ni czło­wiek sta­tecz­ny, cóż z nie­go za mąż dla two­jej Ga­bru­ni… ho­ły­sze je­ste­śmy i kwi­ta, a u was mi­lio­ny! lu­dzie po­wie­dzą, że­śmy się na to po­ła­ko­mi­li.

– At, głup­stwo – prze­rwał ka­pi­tan żywo – wiesz ty sam, i wszy­scy wie­dzą, żem ja ci moje ży­cie wi­nien, nie by­ło­by i tych mi­lio­nów, gdy­bym był zgi­nął. Zresz­tą, nie pie­nią­dze, spo­kój i szczę­ście dają, ale czło­wiek; An­to­nie­go znam od dziec­ka i wiem, co on wart: jemu jed­ne­mu ufam i będę mógł umrzeć spo­koj­nie, po­wie­rzyw­szy mu moją Ga­bru­nię. Cho­dzi o to, żeby się jak naj­prę­dzej oświad­czył, a on mil­czy i na­wet co­raz rza­dziej bywa. Przy­je­cha­łem wła­śnie pro­sić cię, abyś go na­pę­dził, bo już­ci trud­no, że­bym ja mu o tem mó­wił.

Ma­jor wzru­szo­ny uści­snął rękę przy­ja­cie­la.

– Bóg za­płać, Bóg za­płać – od­rzekł z ci­cha – ale bo uwa­żasz… ja­bym się do tego mie­szać nie chciał… nie wy­pa­da; niech tam się już dzie­ci… same mię­dzy sobą po­ro­zu­mie­ją.

– Za­pew­ne – rzekł ka­pi­tan – ale rzecz jest pil­na, bo nam wy­ra­sta­ją prze­szko­dy, któ­rym trze­ba za­po­biedz.

Tu sta­ry ma­jor po­ru­szył się żywo.

– Ja­kie prze­szko­dy? co? – za­py­tał.

– Bar­dzo waż­ne… od nie­ja­kie­go cza­su za­czął for­mal­ne kon­ku­ry ten wy­mo­kły bła­zen, Adol­fek… co zaś naj­go­rzej… moja żona go pro­te­gu­je i ba­ła­mu­cą nam Ga­bru­nię, a to jesz­cze dziec­ko, go­to­wi jej gło­wę prze­wró­cić; ja, znie­cier­pli­wiw­szy się… nie za­rę­czam… mogę im zro­bić awan­tu­rę, będę miał sce­ny w domu; wiesz, co to z ba­ba­mi woj­na! Rad­bym tego unik­nąć i mieć spo­kój w domu. Trze­ba że­la­zo kuć, póki go­rą­ce; pro­szę cię więc, ma­jo­rze, na­pędź An­to­nie­go, niech się za­raz oświad­czy… za resz­tę ja od­po­wia­dam, wszyst­ko się pręd­ko uło­ży.

– A no, jak ka­żesz… mruk­nął ma­jor.

– Ale, uwa­żasz – prze­rwał ka­pi­tan – ja tu rze­czy upla­no­wa­łem; trze­ba po­psuć szy­ki jak naj­prę­dzej temu bła­zno­wi Adol­fo­wi; więc mam pro­jekt za dwa dni wy­je­chać z ko­bie­ta­mi do War­sza­wy, a pod po­zo­rem wie­lu spra­wun­ków i in­te­re­sów będę pro­sił An­to­nie­go, żeby mi to­wa­rzy­szył. Ty mu przed wy­jaz­dem w gło­wę na­kładź, żeby ze spo­sob­no­ści ko­rzy­stał i nie ma­ru­dził… resz­ta już się sama zro­bi.

Gdy tych słów wła­śnie do­ma­wiał, uka­zał się w pro­gu pan An­to­ni, dwu­dzie­sto­kil­ko­let­ni mło­dzian, o twa­rzy pięk­nej i my­ślą­cej, a praw­dzi­wie męz­kiej, coś w so­bie ry­cer­skie­go ma­ją­cej, po­sta­wie.

Przy­tom­ny ka­pi­tan zwró­cił się na­tych­miast do nie­go.

– O wil­ku mowa – za­wo­łał we­so­ło – a wilk tuż; wła­śnie pro­si­łem ojca, aże­by, je­śli się zgo­dzisz, po­ży­czył mi cie­bie na parę ty­go­dni…

– A ja – do­rzu­cił, śmie­jąc się ma­jor – jako oj­ciec bez ser­ca, oświad­czy­łem ka­pi­ta­no­wi, że je­śli­by ze­chciał, mogę cię na­wet… da­ro­wać!

Pan An­to­ni za­ru­mie­nił się tro­chę.

– Cóż to jest? – spy­tał z uśmie­chem.

Tu pan Łucz­kow­ski ob­ja­śnił, że za parę dni po­trze­bu­je wy­je­chać do War­sza­wy, a może być, że żona i cór­ka tak­że po­ja­dą, on zaś ma bar­dzo wie­le spra­wun­ków i in­te­re­sów i był­by bar­dzo wdzięcz­ny, gdy­by mu w za­ła­twie­niu ich pan An­to­ni do­po­mógł; tem­bar­dziej, że w ostat­nich cza­sach czę­sto go na­pa­da la­ta­ją­ca pe­do­gra i nie­raz naj­nie­spo­dzie­wa­niej na kil­ka albo i kil­ka­na­ście dni nie po­zwa­la ru­szyć się na­wet z po­ko­ju.

– Od­wa­ży­łem się więc – koń­czył – udać się do cie­bie, ko­cha­ny An­to­siu, któ­re­gom pra­wie na rę­kach wy­cho­wał, a jako syna ko­cham, abyś mi do­po­mógł i w tym ra­zie syna, któ­re­go nie mam, za­stą­pił.

Twarz An­to­nie­go roz­pro­mie­ni­ła się wi­docz­nie; ser­decz­nie dzię­ko­wał ka­pi­ta­no­wi za ten do­wód życz­li­wo­ści i za­ufa­nia. W oży­wio­nej i we­so­łej roz­mo­wie uło­żo­no się o po­dróż za parę dni pocz­tą; ka­pi­tan, uści­skaw­szy przy­ja­ciół, już miał wsia­dać do sa­nek, ale zwró­cił się jesz­cze do An­to­nie­go.

– Wiesz – rze­ki –;je­den szcze­gól­nie spra­wu­nek będę miał do zro­bie­nia, w któ­rym na two­ją po­moc ra­chu­ję, a są­dzę, że ci to i przy­jem­ność na­wet spra­wi.

– Cóż ta­kie­go?

– Chcę so­bie w ujeż­dżal­ni Go­liń­skie­go do­brać do­brze wy­jeż­dżo­ne­go pod wierzch ko­nia; bę­dzie­my ra­zem pró­bo­wa­li.

– O! to z naj­więk­szą ocho­tą – od­parł An – toni – za­raz po przy­jeź­dzie tem się zaj­mie­my, żeby nas kto nie pod­ku­pił.

Tu po­że­gna­li się i pan Łucz­kow­ski po­śpie­szył do domu.

O po­dró­ży tej ka­pi­tan nie wspo­mniał pier­wej ani sło­wa przed żoną; tego dnia do­pie­ro przy obie­dzie oświad­czył obo­jęt­nie, że ma­jąc wie­le i pil­nych in­te­re­sów do za­ła­twie­nia, wy­bie­ra się za parę dni do War­sza­wy. Znał on żonę do­sko­na­le i wie­dział na pew­no, iż ko­rzy­sta­jąc ze spo­sob­no­ści, naj­nie­za­wod­niej ze­chce mu to­wa­rzy­szyć; cały plan ka­pi­ta­na osnu­ty był na tej zna­jo­mo­ści cha­rak­te­ru i za­chcia­nek pani.

Ja­koż ra­chu­ba nie za­wio­dła go wca­le. Pani ka­pi­ta­no­wa na­przód się zdzi­wi­ła, ale w tej chwi­li bar­dzo przy­tom­nie przy­po­mnia­ła so­bie, że i ona od­daw­na już po­trze­bo­wa­ła nie­odzow­nie być w War­sza­wie dla od­świe­że­nia stro­jów i bar­dzo wie­lu spra­wun­ków do­mo­wych. Ka­pi­tan tro­chę nie­chęt­nie zgo­dził się wresz­cie na żą­da­nie pani, wy­mó­wił so­bie tyl­ko, że po­nie­waż on ma in­te­re­sa nie­cier­pią­ce zwło­ki i ter­mi­na w swych spra­wach, od­wlec się nie da­ją­ce, wy­je­dzie prze­to sam na parę dni na­przód, zwa­żyw­szy że pa­nie za­wsze się ma­rud­nie Wy­bie­ra­ją w dro­gę. W War­sza­wie zaś za­mó­wi dla nich miesz­ka­nie w ho­te­lu Ger­la­cha na dzień na­zna­czo­ny, na któ­ry też one nie­odzow­nie sta­wić się po­win­ny.

Spra­wy prze­to, we­dług pla­nu ka­pi­ta­na, uło­ży­ły się jak na­le­ży; ja­koż wy­je­chał on w dniu na­zna­czo­nym, po dro­dze wstą­pił do Wól­ki, za­brał An­to­nie­go i ru­szy­li ra­zem do War­sza­wy.

Na­za­jutrz wie­czo­rem, w ga­bi­ne­cie mat­ki pana Adol­fa sie­dzia­ła, jak zwy­kle, sama pani, cią­gnąc pa­sy­ans u sto­łu, na któ­rym pa­li­ła się ozdob­na lam­pa olej­na; obok na krze­śle zaj­mo­wa­ła miej­sce sza­now­na Ma­da­me Bon­bel­le, oso­ba wca­le jesz­cze przy­stoj­na, mo­gą­ca mieć lat trzy­dzie­ści kil­ka, wdo­wa, jak za­pew­nia­ła, po ka­pi­ta­nie od dra­go­nów, nie­gdyś ostat­nia gu­wer­nant­ka Adolf­ka, a obec­nie lek­tor­ka; czy­ta­ła wła­śnie gło­śno ja­kiś wiel­ce bu­du­ją­cy ro­mans fran­cuz­ki.

W cha­rak­te­rze dru­gie­go słu­cha­cza, na ka­na­pie, roz­cią­gał się Adol­fek w po­ło­że­niu skrom­nem i ma­low­ni­czem za­ra­zem; z pod­nie­sio­ne­mi do góry łok­cia­mi, a rę­ka­mi pod­ło­żo­ne­mi pod gło­wę, opie­rał się o po­ręcz ka­na­py, zsu­nię­ty zaś aż do jej brze­gu i na wpół le­żą­cy, wy­cią­gnię­te miał nogi na po­kój sztyw­no i sze­ro­ko roz­sta­wio­ne, w ca­łej swej dłu­go­ści i cien­ko­ści. Od cza­su do cza­su pstry­kał usta­mi lub gło­śno po­zie­wał, nie­kie­dy zaś, dla roz­ma­ito­ści, pod­no­sił obie nogi do góry i bęb­nił nie­mi po pod­ło­dze; był to ro­dzaj ob­ja­wie­nia ad­mi­ra­cyi w nie­któ­rych wię­cej Wzru­sza­ją­cych miej­scach słu­cha­ne­go ro­man­su.

Wśród owe­go czy­ta­nia, Adol­fek, zwró­ciw­szy nie­co gło­wę ku mat­ce, za­wo­łał dwu­krot­nie, raz niby to­nem py­ta­ją­cym, a dru­gi raz po­ta­ku­ją­cym:

– Mama?! mama!

Pani zwró­ci­ła się w stro­nę piesz­czosz­ka.

– Cóż tam?

– Ja się już będę "de­kla­ro­wał" tej Ga­bru­ni, cze­kam, cze­kam, nie­ma nic… jak Boga ko­cham…

– Adolf! – prze­rwa­ła mat­ka – zno­wu te za­klę­cia.

Piesz­czo­szek mó­wił te­raz czę­ściej po pol­sku z po­wo­du ob­szer­niej­szych sto­sun­ków, wy­ma­ga­ją­cych tego ję­zy­ka, obec­nie zaś, aby go nie­bar­dzo ro­zu­mia­ła lek­tor­ka.

– Et, co tam mama wy­my­śla… ka­że­cie mi cze­kać nie wia­do­mo na co, a ona mi się okrop­nie po­do­ba, aj! aj! taka bia­ła, tłu­ściut­ka, okrą­gła..,

– Mó­wi­łam ci, mon cher – prze­rwa­ła mat­ka – że ka­pi­ta­no­wa wy­raź­nie mi po­wie­dzia­ła, żeby jesz­cze wstrzy­mać się ko­niecz­nie, bo musi pier­wej upew­nić się i żeby rze­czy nie po­psuć, przy­go­to­wać Ga­bru­nię i męża.

– A! tak! – skom­lał płacz­li­wym gło­sem Adol­fek – cze­kać, cze­kać, a ja już, jak Boga ko­cham, wy­trzy­mać nie mogę…

Tu ze­rwał się na­gle i siadł­szy na ka­na­pie wy­pro­sto­wa­ny, zwró­cił się do mat­ki, ki­wa­jąc gło­wą z miną tra­gicz­ną.

– A czy mama wie, że ja na­wet od tej okrop­nej mi­ło­ści… aż schu­dłem! na­wet Jó­zia ka­wiar­ka śmia­ła się ze mnie i mó­wi­ła, że już u mnie, jak u char­ta, moż­na wszyst­kie że­bra po­li­czyć!

Po­trząsł gło­wą.

– Okrop­nie schu­dłem!

W tej chwi­li wszedł suto uga­lo­no­wa­ny słu­żą­cy i na tac­ce po­dał list go­spo­dy­ni.

Pi­smo było od ja­kiejś są­siad­ki z in­te­re­sem ma­łe­go zna­cze­nia, ale przy­pi­sek w niem zwró­cił głów­ną uwa­gę, do­no­si­ła bo­wiem, że była dziś w Ho­rod­ni­cy i za­sta­ła ka­pi­ta­no­wą z cór­ką, wy­bie­ra­ją­ce się za trzy dni, we czwar­tek rano, do War­sza­wy.

Usły­szaw­szy tę no­wi­nę, Adol­fek ze­rwał się z ka­na­py, po­czął ska­kać po po­ko­ju.

– Mama! mama! – wo­łał – a wiesz mama, ja za­raz po­ja­dę za nie­mi do War­sza­wy, będą same, nie bę­dzie tego sta­re­go osła ka­pi­ta­na, co się za­wsze do mnie ple­ca­mi ob­ra­ca; po­ja­dę za­raz na­przód; sta­nę W ho­te­lu Ger­la­cha, bo one tam za­wsze za­jeż­dża­ją. Wi­wat! wi­wat! do­sko­na­le!

Mat­ka za­my­śli­ła się nie­co.

– Hm – mruk­nę­ła po chwi­li – może to i nie zła myśl; bę­dąc tam ra­zem, mógł­byś się jesz­cze nie­co wię­cej zbli­żyć do Ga­bru­ni…

– Otoż to, otoż to, jak Boga ko­cham – wo­łał Adol­fek – w jed­nym ho­te­lu, ra­zem, mógł­bym ją spo­tkać gdzieś, na ja­kimś ko­ry­ta­rzy­ku, za­ra­zbym się zbli­żył… oho!

Po­czę­to więc ukła­dać pro­jekt jaz­dy.

Po­dróż z tych stron pocz­tą trwa­ła zwy­kle pra­wie rów­no dobę; po­nie­waż zaś tam­te pa­nie mia­ły wy­je­chać we czwar­tek rano, po­sta­no­wio­no, żeby Adol­fek, uprze­dza­jąc je, wy­brał się we śro­dę wie­czo­rem, a za­tem na­za­jutrz, i na­tych­miast za­ję­to się sto­sow­ne­mi przy­go­to­wa­nia­mi.

Tu zwró­ci­my uwa­gę, że po­dró­że na owe cza­sy nie były tak uła­twio­ne, jak dzi­siaj; pierw­sza na­sza ko­lej War­szaw­sko-Wie­deń­ska otwar­ta zo­sta­ła do­pie­ro w r. 1844-ym; dla miesz­kań­ców zaś, po pra­wej stro­nie Wi­sły zo­sta­ją­cych, parę razy do roku do­je­cha­nie do sto­li­cy sta­wa­ło się nie­kie­dy na dni kil­ka Wca­le nie­moż­li­wem; ko­mu­ni­ka­cya bo­wiem mię­dzy Pra­gą a War­sza­wą w je­sie­ni, gdy Wi­sła sta­wa­ła, a bar­dziej jesz­cze na wio­snę, kie­dy lody pusz­cza­ły, by­wa­ła zwy­kle zu­peł­nie prze­rwa­ną.

Był most, wy­cho­dzą­cy na uli­cę Bed­nar­ską, t… zw. łyż­wo­wy, czy­li usta­wio­ny na bar­kach albo pon­to­nach, któ­ry mógł być czę­ścio­wo, W po­trze­bie, dla prze­pusz­cza­nia ber­li­nek, lub w ca­ło­ści, gdy kra pły­nę­ła, zdej­mo­wa­ny. O sta­łym mo­ście my­śla­no od­daw­na; naj­pierw z wiel­kim kosz­tem po­sta­wio­no je­den i wy­koń­czo­no go w 1573-im roku, trwał lat kil­ka, ale har­da Wi­sła nie­dłu­go zno­si­ła go na swo­im grzbie­cie, sil­na kra wio­sen­na przy du­żej wo­dzie po­gru­cho­ta­ła go i znisz­czy­ła.

Dru­gi raz za Księ­stwa War­szaw­skie­go, Fran­cu­zi, jak zwy­kle za­ro­zu­mia­li, na­igra­wa­jąc się z na­szej nie­za­rad­no­ści, po­sta­wi­li bar­dzo żwa­wo sta­ły most drew­nia­ny, jako i pierw­szy; jeż­dżo­no po nim przez kil­ka mie­się­cy, lecz na­stęp­nej za­raz wio­sny pierw­sza kra tak go gład­ko i pręd­ko sprząt­nę­ła, że i śla­du po nim nie po­zo­sta­ło.

Do­pie­ro za na­sze­go cza­su sta­nął te­raź­niej­szy most kra­to­we­go sys­te­mu, wy­bu­do­wa­ny przez ro­da­ka na­sze­go, zna­ko­mi­te­go in­że­nie­ra, je­ne­ra­ła Kier­be­dzia i od­da­ny do użyt­ku pu­blicz­ne­go w r. 1864-ym.

W roku owej hi­sto­rycz­nej po­dró­ży Adolf­ka do War­sza­wy wio­sna za­po­wia­da­ła się wcze­sna; W tym cza­sie wła­śnie, to jest w koń­cu lu­te­go, za­czy­na­ło się ocie­plać, wiatr po­cią­gał od po­łu­dnia, do­grze­wa­ło słoń­ce, i śnie­gi, mimo noc­nych przy­mroz­ków, po­tro­sze ta­jać za­czy­na­ły.

Adol­fek, oku­ta­ny we dwa fu­tra i kil­ka sza­lów, w czap­ce fu­trza­nej z kla­pa­mi na uszy, już miał sia­dać do po­wo­zu i że­gnał się z do­mow­ni­ka­mi, kie­dy pod­bie­gła jesz­cze do nie­go tro­skli­wa mat­ka.

– Ale pa­mię­taj, mon cher – mó­wi­ła – że to już wio­sna nad­cho­dzi, może na Wi­śle prze­jazd po lo­dzie być nie­bez­piecz­ny, zmi­łuj się, uwa­żaj, i trze­ba się pier­wej do­wie­dzieć, roz­py­tać…

– Co tam! – prze­rwał dziel­ny Adol­fek – czy to ja się boję, czy co… ho! ho! przez ogień i przez wodę mu­szę się do­stać do War­sza­wy!

– Pro­szę cię, bar­dzo pro­szę, bądź ostroż­ny, uwa­żaj – po­wtó­rzy­ła mat­ka.

– No, no – mó­wił, Wsia­da­jąc do po­wo­zu, – niech mama bę­dzie spo­koj­na, już ja so­bie dam radę.

Je­chał tedy Adol­fek do War­sza­wy, śpiąc, drze­miąc, po­zie­wa­jąc i po­świ­stu­jąc. Ka­mer­dy­ner Fran­cuz Lo­uis, wy­rę­cza­jąc pana, pła­cił pocz­ty­lio­nom tryn­giel­dy dość sute, lubo po­ło­wę pie­nię­dzy re­gu­lar­nie cho­wał do wła­snej kie­sze­ni. Po­dróż szła gład­ko i po­śpiesz­nie, i za­je­cha­no na Pra­gę we czwar­tek wie­czo­rem, uprze­dza­jąc tym spo­so­bem pa­nie z Ho­rod­ni­cy, któ­re do­pie­ro na­za­jutrz rano nad­je­chać mia­ły. Cho­dzi­ło o to, czy prze­jazd po lo­dzie przez Wi­słę jest jesz­cze bez­piecz­ny, żeby albo te­goż wie­czo­ru, a ra­czej już pra­wie w nocy, albo na­za­jutrz jak naj­wcze­śniej do­stać się do sto­li­cy.

Adol­fek, jako człek prze­zor­ny, nie chciał się pusz­czać na rze­czy nie­pew­ne; ka­zał więc za­je­chać na­przód wprost do au­ste­ryi na Pra­dze, tu umy­ślił prze­no­co­wać, roz­py­tać się do­kład­nie, czy lody jesz­cze nie pusz­cza­ją i na­za­jutrz jak naj­ra­niej do­stać się do War­sza­wy.

Zda­je się, że mat­ka Adolf­ka Wca­le nie­po­trzeb­nie przy wy­jeź­dzie tur­bo­wa­ła się o nie­go; roz­trop­na ostroż­ność była ce­chą jego cha­rak­te­ru i nie był on zgo­ła po­dob­ny do owe­go war­szaw­skie­go ry­ba­ka, któ­ry przed kil­ku laty prze­do­sta­wał się z War­sza­wy na Pra­gę pod­czas pę­ka­ją­cych już lo­dów, a gdy na­gle ka­wa­łek kry ode­rwa­nej uniósł go już na groź­nie wez­bra­ne fale, śmia­łek, zwra­ca­jąc się do ze­bra­nych u brze­gu tłu­mów, zdjął czap­kę i za­wo­łał:

– No, by­waj­cie zdro­wi!… A nie ma­cie tam kto in­te­re­su do Dgań­ska?…

Adol­fek nie był tak nie­roz­waż­nym, wo­lał się po­rząd­nie i bez­piecz­nie urzą­dzić.

Roz­ta­so­wa­no się więc wy­god­nie, i gość ka­zał na­tych­miast przy­wo­łać go­spo­da­rza za­jaz­du; ja­koż po­ja­wił się nie­ba­wem na pro­gu, z niz­kie­mi ukło­na­mi, rudy, o ma­łych bie­ga­ją­cych oczkach, Żyd, cho­ciaż w jar­muł­ce i z pej­sa­mi, ale już niby W dłu­gim sur­du­cie, dość po­rząd­nie ubra­ny.

– Mój pa­nie go­spo­da­rzu – za­gad­nął go

Adol­fek – jadę do War­sza­wy, nie wiesz też, czy lód jesz­cze bez­piecz­ny?

Żyd po­krę­cił gło­wą.

– Nu – od­parł – kto jego może wie­dzieć, kie­dy on w tę porę bez­piecz­ny!

Adol­fek nie­co się stro­pił.

– Jak to? – spy­tał żywo – nie­pew­ny?

Go­spo­darz by­stro ob­rzu­cił przy­by­łe­go oczy­ma.

– Pro­szę wiel­moż­ne­go pana – mó­wił po­wo­li, wpa­tru­jąc się w go­ścia, – lód, co to lód? wia­do­mo, lód to jest rzecz nie­pew­na, tam pod nim bel­ków nie­ma; a Wi­sła? wia­do­mo Wi­sła, óna dżysz, w te mi­nu­te jest grzecz­na, może po­zwo­lić so­bie po­je­chać na wierż­chu, a w dru­gą mi­nu­tę, co sze nikt nie spo­dzie­wa, óna może zro­bić ta­kie a groj­se wiel­gie awan­tu­re, co na same po­misz­le­nie strach!

Tak nie­pew­ne wia­do­mo­ści wi­docz­nie za­nie­po­ko­iły już moc­no pana Adol­fa; po­czął żywo cho­dzić po izbie, sku­biąc rzad­kie wą­si­ki.

Żyd śle­dził go ba­daw­czym Wzro­kiem i bar­dzo cier­pli­wie cze­kał dal­szych roz­ka­zów.

– Pro­szę cię – rzekł, za­trzy­mu­jąc się wresz­cie przed go­spo­da­rzem, pan Adolf – mo­że­byś mógł do­wie­dzieć się na­pew­no, roz­py­tać się u lu­dzi, bo ja ko­niecz­nie po­trze­bu­ję do­stać się do War­sza­wy.

– Owszem, wiel­moż­ny pa­nie – od­parł Żyd – ja sam tego misz­la­łem, żeby sze roz­pi­tać, tu są ta­kie lu­dzie od Wi­sły, z prze­woź­ni­ków, z ry­ba­ków, co oni sze na tego naj­le­piej zna­ją… oni za nie­wiel­gie pie­nią­dze po­dej­mą sze wiel­moż­ne­mu panu słu­żyć, ja ich każę za­raz po­szu­kać.

– Ot, to, to, bar­dzo do­brze – za­wo­łał ura­do­wa­ny Adol­fek – to pro­szęż cię, mój pa­nie go­spo­da­rzu, zaj­mij się tern za­raz.

– Na­tich­miast, za­raz bę­dzie – od­parł usłuż­ny wła­ści­ciel za­jaz­du i z ukło­na­mi wy­su­nął się z izby.

W pod­sie­ni krę­ci­ło się spo­ro róż­nej ulicz­nej ga­wie­dzi i czy­ha­ją­cych na lek­ki za­ro­bek kil­ku Żyd­ków fak­to­rów; go­spo­darz, na jed­ne­go z nich ski­nąw­szy, od­pro­wa­dził go na bok.

Po­czę­li ci­cho szwar­go­tać; fak­tor był wi­dać we­so­ły, bo pod­parł­szy się w boki obu rę­ko­ma i aż prze­gi­na­jąc się na­przód, śmiał się cze­goś, cho­ciaż nie­gło­śno, ale bar­dzo ser­decz­nie, aż mu­siał go prze­strzedz go­spo­darz, ci­cho szep­nąw­szy "sztill!" Na­stą­pi­ła jesz­cze chwi­la szwar­go­ta­nia, po­czem fak­tor wy­biegł z za­jaz­du i żwa­wo po­dą­żył w bocz­ną, wio­dą­cą ku Wi­śle ulicz­kę.

Go­spo­darz stał w bra­mie i cze­kał; w bar­dzo też krót­kim cza­sie po­ja­wił się fak­tor, wio­dąc z sobą trzech tę­gich i roz­ro­słych dra­bów. Na­stą­pi­ła zno­wu na­ra­da, dość dłu­go trwa­ją­ca, w któ­rej wi­docz­nie tar­go­wa­no się o coś, bo stro­ny roz­cho­dzi­ły się i scho­dzi­ły zno­wu po kil­ka razy; wresz­cie po­da­no so­bie przy­ja­ciel­skie dło­nie i go­spo­darz trzech owych przy­wo­ła­nych lu­dzi po­pro­wa­dził za­raz do stan­cyi, zaj­mo­wa­nej przez go­ścia, przed­sta­wia­jąc ich jako bar­dzo po­rząd­nych prze­woź­ni­ków, któ­rzy po­dej­mu­ją się uła­twić prze­pra­wę przez Wi­słę. Zda­niem ich, z po­wo­du kil­ku ostat­nich dni do­syć cie­płych, lód na Wi­śle był bar­dzo nie­pew­ny, oni jed­nak jako do­sko­na­le z tem obzna­jo­mie­ni, po­dej­mo­wa­li się bez­piecz­nie prze­pro­wa­dzić po­dróż­ne­go, a na­wet, gdy­by już lód pę­kał, jesz­cze wska­żą pe­wien spo­sób do­sko­na­łe­go i nie­za­wod­ne­go za­bez­pie­cze­nia się od wszel­kie­go przy­pad­ku.

Po­cie­szył się nie­co pan Adolf i przy­stą­pio­no do tar­gu o wy­na­gro­dze­nie; prze­woź­ni­cy żą­da­li za cały trud, usłu­gę i za­pew­nie­nie prze­pra­wy ru­bli dwa­dzie­ścia; ale uczci­wy wła­ści­ciel za­jaz­du obu­rzył się na tak wy­so­ką cenę i wy­zy­ski­wa­nie po­dróż­ne­go i zgro­mił ich za­raz,

– Co to wy misz­li­cie, za ta­kie małe rżecz 20 ru­bli? wy mysz­li­cie… że wiel­moż­ne­mu panu tak pil­no? aj waj! Wiel­moż­ny pan może so­bie po­cze­kacz.

Tu zwró­cił się do pana Adol­fa.

– Niech wiel­moż­ny pan ich nie słu­cha, co uni ga­da­ją; do­szyć bę­dzie, jak wiel­moż­ny pan da… pięt­nasz­cze ru­bli, aj waj? bar­dzo do­syć, wię­cej ja nie po­zwa­lam wiel­moż­ne­mu panu da­wać.

Prze­woź­ni­cy upie­ra­li się wpraw­dzie tro­chę, wkrót­ce jed­nak przy­sta­li na ofia­ro­wa­ną sumę; uspo­ko­ił się Adol­fek i uło­żo­no się wy­ru­szyć ju­tro, jak tyl­ko słoń­ce za­cznie wscho­dzić, to jest mniej wię­cej oko­ło siód­mej go­dzi­ny.

Choć nie bez ja­kiejś nie­pew­no­ści i trwo­gi co do ma­ją­cej na­stą­pić prze­pra­wy, pan Adolf, po­si­liw­szy zwą­tlo­ne wra­że­nia­mi i po­dró­żą siły, po­ło­żył się wresz­cie spać z ró­żo­wą na­dzie­ją do­sta­nia się na­za­jutrz do War­sza­wy i, jak mama ra­dzi­ła, zbli­że­nia się przy spo­sob­no­sci do pięk­nej Ga­bru­ni.

Dzień na­stęp­ny, pięk­ny i po­god­ny, ślicz­nie się za­po­wia­dał ró­żo­wą ju­trzen­ką; tro­chę już od dzien­ne­go słoń­ca top­nie­ją­ce śnie­gi skrze­pły lek­ko po wierz­chu od noc­ne­go przy­mroz­ku.

W au­ste­ryi na Pra­dze był już ruch wiel­ki; w sie­ni ocze­ki­wa­li prze­wod­ni­cy i tra­ga­rze; pan Adolf, po­dzię­ko­waw­szy go­spo­da­rzo­wi za usłu­gę i za­pła­ciw­szy za noc­leg w au­ste­ryi dwa razy tyle, co w pierw­szo­rzęd­nym ho­te­lu, z do­da­niem jesz­cze 15 ru­bli na ręce go­spo­da­rza dla prze­wod­ni­ków, wy­szedł wresz­cie do pod­sie­ni; wy­nie­sio­no rze­czy, któ­re wzię­li tra­ga­rze, ka­mer­dy­ner po­śpie­szył za pa­nem z do­brze wy­pcha­ną tor­bą po­dróż­ną i pro­ce­sy­onal­nie ru­szo­no nad Wi­słę, przez któ­rą z dala wi­dać było lśnią­cą, prze­pysz­ną, dro­gę po lo­dzie, sze­ro­ko przez całą zimę ubi­tą i ujeż­dżo­ną.

Otu­cha wstą­pi­ła w ser­ce Adolf­ka… któ­ry zstę­pu­jąc z brze­gu, ozwał się we­so­ło:

– No, chwa­ła Bogu, zda­je się lód pew­ny.

Ale ostu­dził go za­raz je­den z prze­wod­ni­ków.

– Ostroż­nie! ostroż­nie, w-ny pa­nie! to ino tak się zda­je, niech w-ny pan po­cze­ka, to nie moż­na tak iść, jak po zie­mi, je­śli w-ny pan chce być prze­spiecz­nym, to się tak zro­bi, że choć­by się lód i zła­mał, za­wsze się człek ura­to­wać może.

Pan Adolf cof­nął się żywo.

– Cóż zro­bić? – spy­tał za­nie­po­ko­jo­ny.

Tu star­szy z prze­wod­ni­ków przed­sta­wił cały plan i spo­sób bez­piecz­nej prze­pra­wy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: