- W empik go
Humoreski - ebook
Humoreski - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 330 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
PRZEPRAWA PRZEZ WISŁĘ.
SKUTECZNE WODY.
WYPRAWA NA ŻUBRY.
RYDZE.
KAPOTOWY STRYJASZEK.
POŁAPKA.
WSPOMNIENIE O WILKOŃSKIM.
PRZYGODA DR. TRYPLINA.
OBCE JĘZYKI.
ŚNIADANIE DUMASA.
NEHMI
PLAMA
PO KOLEI.
REB. ICEK.
SEN PANI HRABINY.
Warszawa.
Nakładem Rodziny.
1909
Drukarnia Artystyczna K. Kopytowskiego Nowy-Swiat 47.PRZEPRAWA PRZEZ WISŁĘ.
(HUMORESKA Z PRAWDZIWEGO ZDARZENIA).
Krótki był karnawał w roku 1842-im, bo trwał tylko do 9-go lutego; korzystano też z niego, pośpieszając z balami, balikami, wieczorkami i kuligami, szczególnie w jednej z okolic na pograniczu Lubelskiego i Podlasia, gdzie natenczas właśnie najwięcej znajdowało się dorosłych panien i młodych mężatek. Co dni kilka nową gdzieś urządzano zabawę, zostawiając na odpoczynek czas zaledwie wystarczający, aby się nieco wydychali tancerze.
W ostatni wtorek najświetniejszy też bal wydawali państwo Łuczkowscy w Horodnicy; przychodziło im to nietrudno, gdyż byli bardzo bogaci, posiadali w pałacu apartamenta wspaniałe, służbę liczną, piwnicę zasobną i doskonałego kucharza, dla młodzieży zaś przynętę największą, córkę, jedynaczkę osiemnastoletnią, Gabrunię, która gdyby była i ubogą, jeszcze prawdziwie niezwykłą urodą oczy wszystkich byłaby na siebie zwracała. Starzy więc jechali chętnie, żeby dobrze zjeść i dobrze się napić; młodzi, żeby choć popatrzeć na uroczą i piękną Gabrunię, do której, jako niezaprzeczenie przedstawiającej "partyę" najświetniejszą, nie bardzo się kto i posunąć ośmielał.
Bal, z uwagi na popielec, zaczął się bardzo wcześnie; już o dziewiątej wrzał w całej pełni, a tancerze i tancerki, jak się niegrzecznie wyraził sławny koniarz, złośliwy i garbaty pan Ignacy, "już bokami robili."
Jakoż w ciągu drugiego zamaszystego mazura zebrała się część młodzieży dla wytchnienia i "zaciągnięcia się" fajeczką lub cygarem, bo o papierosach jeszcze się nikomu nie śniło, we wspaniale urządzonej fajczarni gospodarza domu. Pan Ignacy oddawna już tam siedział, pykając z długiego cybucha, dumał samotnie, wpatrzony w dogasający na kominie ogień, i nie zważał wcale ani na dolatujące odgłosy muzyki, ani na gwar zabawy i tupanie tańczących.
Wszyscy, co się tu na chwilę zbiegli, byli to blizcy sąsiedzi, krewni i koledzy, zaraz też jeden z nich zawołał, spostrzegając garbuska:
– Oho! już nasz Ignacy przemyśla tu sobie, jaką komu łatkę przypiąć.
– Nie jestem krawcem – odparł powoli zagadnięty.
– A dlaczego wszystkich nicujesz?
– A no, W potrzebie trudno nie usłużyć, jak się kto zszarza…
Uśmiechnęli się towarzysze.
– Właśnie sobie o was myślałem – ciągnął pan Ignacy – ochota gorsza od niewoli; tą siłą, co wy tu przez wieczór zużyjecie, możnaby przynajmniej ze dwadzieścia morgów roli dobrze zabronować, a gdyby tak was zaprządz, tobyście dopiero kwękali!
– Ba! – zaśmiał się któryś – w pojedynkę do brony zapewne, ale po parze z naszemi pannami, kto wie?
– Bodaj tak… mucha kaszlała, jak to prawda – zaśmiał się garbus – a takiej brylantowej pannie jak kapitanówna Gabrunia, dacie zmarnieć ze szczętem, piękni z was kawalerowie!
– Jakto zmarnieć?
– A no, nieinaczej; przecież to widoczna rzecz, że już o nią stara się Adolfek, osioł gubernialny, piecuch, tchórz, co przed indykiem ucieka, a wszystkie promy objeżdża i w dodatku dychawiczny niedołęga!
– Ale jaki bogaty!
– Ona jeszcze bogatsza, mogłaby wybrać, kogoby zechciała.
– Otoż w tern sęk – ozwał się chudy, słuszny, z ogromnemi wąsami, nieco już łysawy pan Tadeusz – mogłaby, ale nie wybierze, bo z małą fortuną nikt się do takiej panny nie posunie przez samą ambicyę…
– Hę? – spytał pan Ignacy – przez co?
– No, przez ambicyę.
Garbus potrząsnął głową.
– Cóż to za zwierzę? Ja tego w naszych stronach nie widziałem.
– Nie widziałeś? a Antoni Bielicki? już temu nic nie zarzucisz, bo i dzielny chłop, i wykształcony, i uczciwy; stary major, ojciec jego, wiadomo, że ocalił życie kapitanowi pod Lipskiem. Żyją z sobą, jak bracia, o pół mili mieszkają, Antoni wychował się z panną razem i kochają się, to pewna rzecz, a czemuż się z nią nie żeni i teraz nawet coraz rzadziej bywa?
– A wiecie dlaczego? – wtrącił tęgi i gruby pan Marcin, zawołany myśliwy i trochę hulaka – ja wiem z pewnością; bo kapitanowej pałace i liberye zawróciły głowę; Bielickich Wólka nie stałaby i na szpilki dla panny; na Antoniego w ostatnich czasach zaczęła kręcić nosem, a przed córką co wieczór do poduszki splendory Adolfka pod niebiosa wynosi.
– At, plotki – przerwał któryś z panów, skąd ty możesz wiedzieć, co one z sobą gadają.
– Ba! jużci wiem pewno, bo mi szeroko o tem opowiadała Anusia, faworyta garderobiana kapitanowej.
Powstał śmiech ogólny.
– Aha – mruknął pan Ignacy – szydło z worka wylazło, skądże to te konfidencye z piękną Anusią?
– A no, cóż dziwnego – odparł żywo pan Marcin – przecież to córka mego ekonoma Wypyskiego, często przyjeżdża do rodziców; już to…
co prawda, to prawda, ładna dziewka, jak łania! nie raz się z nią zdarzy pogawędzić…
Tu jeden z tancerzy wbiegł żywo i, stanąwszy w progu, zawołał:
– Panowie! mazur! wszystkie pary!
Gdy więc pierwej kawalerowie wymykali się i powracali pojedynczo, teraz rzucili się wszyscy tłumnie i po chwili został znów tylko sam pan Ignacy i dumał, jak przedtem, zapatrzony w kominek, paląc zwolna ulubioną fajeczkę.
Adolfek, o którym tu właśnie mówiono, był w istocie figurą ciekawą, doskonałym typem t… zw. "zdechlaczka". Kto ten wyraz z francuskiego przetłómaczył tak doskonale, niewiadomo, ale można zaręczyć, że nie żaden literat, bo ten byłby niezawodnie jakiegoś gramatycznego dziwoląga wymyślił. Był więc ów pan Adolf średniego wzrostu, rysów dość regularnych, blado-zielonawej przezroczystej cery, chudy, na cienkich nóżkach, brunecik, lat dwudziestu kilku. W spuściźnie po ojcu otrzymał on bardzo piękne, lub nieco przez mamę dobrodziejkę obdłużone dobra, z pałacem, parkiem, oranżeryami, treibhauzami i wszelkiemi prawdziwie pańskiemi wygodami. Odumarł go ojciec w latach dziecięcych, edukacyą przeto ukochanego jedynaczka zajęła się mama. W celu złożenia walnej narady w tym przedmiocie wezwaną nawet została z Galicyi ciocia, hrabina Paskudnicka; postanowiono po gruntownem zbadaniu rzeczy, dać Adolfkowi wychowanie domowe, nie posyłając go, broń Boże, do szkół, aby tam nie nabrał złych "manier" i obyczajów, nie przejął się fałszywemi zasadami i niepospolitował się między różnorodnym "motłochem".
Trochę więc guwernerowie, ale przeważnie guwernantki różnej narodowości zajmowały się aż do lat osiemnastu, czy też dwudziestu, wszechstronnem wykształceniem Adolfka. Chłopak był niezmiernie zdolny; w szóstym roku życia paplał już wybornie po francusku, w dziesiątym nieco rozumiał po polsku, a w trzynastym mógł się tym językiem w stajni, w garderobie albo w kredensie jako tako rozmówić.
Co do planu pełnej edukacyi, uradzono trzymać się sławnego dzieła, wydanego w Warszawie "Za przywilejem" w r. 1773-im po francusku, z tłómaczeniem polskiem przez Grela, bibliopolę J. K. Mości. Dzieło to p… t.,Abrégé de toutes les sciences" (wyraz zapożyczony z polskiego, od słowa obrzezać), zawierało na 90-iu stronicach małej ósemki po francusku, i tyluż po polsku, piętnaście działów, między któremi, prócz kosmografii i historyi, podano szczególnie obszerne wiadomości o osobach panujących współcześnie, o cesarzach, królach, książętach i elektorach, oraz o mitologii i wreszcie "du Blason" czyli o nauce herbarskiej. Całe to morze nauki na 90-iu stronicach rozłożone było na zapytania i odpowiedzi. Są tam wiadomości niezmiernie ciekawe; naprzykład, po objaśnieniu, że niebo i ziemia nazywają się "całym światem" – l'univers entier", na zapytanie następne: "Co uczynić potrzeba dla nabycia wiadomości o świecie?" – stoi odpowiedź zwięzła i dobitna: "Comme le monde paraît rond, on se sert de deux globes, on appelle l'un le globe céleste, et l'autre le globe terrestre".
Zdaje się, że i racynalniejszej przyczyny systemu samego i całej pracy naukowej o świecie jaśniej już wyłożyć nie podobna. Dalej spotykamy może ciekawszą jeszcze odpowiedź na śmiałe zapytanie: "Na ile części można podzielić niebo?"
Tu uczeń odpowiada: "Na dwie, to jest na firmament, gdzie jest słońce, księżyc i gwiazdy, i na niebo empirejskie, rozciągłość nieskończoną, które mamy za miejsce chwaty oraz wiecznego uszczęśliwienia." Z traktatu nakoniec o heraldyce dowiadujemy się, że "tę naukę szlachetny człowiek nadewszystko umieć powinien, ponieważ ona dowodzi szlachectwa, czyni różnicę między stanami i daje poznać dawność familii, a nadto konieczną jest i pożyteczną, gdyż naucza, jaką dawać liberyę służącym, stosując się do koloru herbów."
Miał też p. Adolf zawsze po skończeniu edukacyi liberyę wspaniałą, ekwipaże świetne, a przy znacznym majątku i pseudo-pańskich stosunkach, mógł być uważanym, w kole mam i cioć, za kawalera wcale pożądanego.
W gruncie był to nawet chłopak dobry, ale skutkiem wychowania całkowity nieuk, wypieszczony, wydelikacony i roznerwowany, a W następ – pstwie tego zapewne tchórz, jakich się rzadko spotyka. Lada stuknięcie, hałas, zamęt, dostawał mdłości, upadał, gdzie się udało wygodniej, przewracał oczyma, dostawał w rękach i w nogach jakichś konwulsyjnych drgawek i jak kot, nosem czmychał.
Były to, jak się zdaje, najprawdziwsze spazmy, przez które tembardziej śmiesznym się stawał, że miał zawsze ochotę udawać dzielność i tężyznę.
Mama ukochanego Adolfka życzyła sobie jedynaka jak najprędzej ożenić i oczywiście, o ile można, świetnie, a przedewszystkiem bogato. Sposobność do tego trafiała się właśnie wyborna, gdyż panu Adolfowi niezmiernie do gustu przypadła, nawet bez wiadomości mamy, panna Gabryela. Wybór to był bardzo szczęśliwy, dowodził bowiem i wyrobionego smaku i trafnego zastosowania się do żądań rodziny.
Panna Gabryela Łuczkowska była również jedynaczką, rodzice jej, bardzo bogaci, posiadali obszerne dobra na pograniczu Lubelskiego i Podlasia, o parę mil zaledwie odległe od dóbr pana Adolfa, a nadto panna była młodziuchna i prawdziwie rzadkiej a wyjątkowej piękności. W takich warunkach była rzeczywiście nadobna kapitanówna pierwszorzędną panną na wydaniu w całej i obszernej okolicy, i chociaż wzbudzała uwielbienie powszechne, nie bardzo też kto odważał się do niej posunąć.
Pierwszy, jak się zdawało, stanął w szrankach pełen ufności w siebie p. Adolf, popierany przez mamę, liczne krewniaczki, a co najważniejsza, jak zapewniano, i samą matkę panny Gabryeli, której elegancki i bogaty Adolfek wcale przypadał do smaku. Co do samego kapitana, rzecz była wcale odmienna; ten go znosić nie mógł, przyjmował w domu niechętnie i obchodził się z nim z największem lekceważeniem.
Niektórzy wtajemniczeni zapewniali, że starzy towarzysze broni i przyjaciele, kapitan z majorem, oddawna już postanowili byli małżeństwo swych dzieci: Antoniego Bielickiego, syna majora, z piękną kapitanówną, Gabrunią. Co zaś było rzeczą zupełnie widoczną, że kapitan bardzo lubił Antoniego, chwalił częstokroć głośno jego ukształcenie… rozsądek, statek, dzielność wreszcie i wychowanie hartowne, a prawdziwie rycerskie. Dzieci się od najmłodszych lat znały i kochały; ale panna, niezmiernie żywa, wesoła i trzpiotowata z natury, pod wpływem matki miernego umysłu, pomimo lat 18-u, była jeszcze zgoła nierozwinięta, myśl zaledwie uczyła się pełzać na czworakach, a serce – oczekiwało jakiejś wstrząsającej iskry, co by je powołała do świadomości życia. Dlatego też i silnie zalecany przez matkę, wypieszczony a elegancki Adolfek, jeśli w niej nie wzbudzał żadnego silniejszego uczucia, nie był jej wcale wstrętnym, a nawet się czasem i podobał, kiedy mogła się z nim napaplać wesoło. Nie przeszkadzało to nic do jakiegoś bezwiednego, ginącego co do swego początku w pomroce lat dziecinnych przywiązania serdecznego istotnie, jakiejś niby rodzinnej, bratniej miłości dla Antoniego. Porównanie wszelako jego z Adolfkiem, wymagające myśli, celu i sądu, nigdy jej nawet do głowy nie przychodziło.
Tak, gdy matka popierała konkurenta, kapitan, który, jak to najczęściej bywa, dla spokoju domowego żonie zwykle ulegał, zmuszony był nawet milczeć i nie mógł przemawiać za Antonim, gdy i on sam z żadnemi do tej pory oświadczynami nie występował.
W istocie, Antoni zastanawiał się już nieco i pierwej, czy nie posądzą go o chciwość i rachubę, gdyby się z bogatą swą rówieśniczką chciał żenić; w ostatnich zaś czasach, gdy pan Adolf konkury rozpoczął, zraziły go zaprawione pewnym kwasem przyjęcia pani kapitanowej i trzpiotowata lekkomyślność panny Gabryeli – usuwał się więc coraz bardziej i coraz rzadziej do Horodnicy przyjeżdżał.
W takim stanie rzeczy kapitan Łuczkowski, przeczuwając już niebezpieczeństwo zbyt blizkie i zwichnięcie swoich projektów, w parę tygodni właśnie po owym ostatnim balu, szerokimi krokami przechadzał się po swoim pokoju i dumał nad wynalezieniem jakiegoś zaradczego środka. Do spazmatycznego Adolfka miał jakiś wstręt nieprzezwyciężony; wstrząsał się na samą myśl oddania mu jedynego ukochanego dziecięcia; z drugiej strony jednak chciał uniknąć scen domowych, a z długoletniego doświadczenia wiedział, że o – pór żonie, zważywszy jej cały odporny i zaczepny arsenał i kartaczowy ogień wymowy, był rzeczą prawie niepodobną.
Trzeba było coś radzić; i zadanie przedstawiało się wcale niełatwem do rozwiązania. Wreszcie myśl jakaś widać stanowcza i szczęśliwa przeważyła szalę rozmyślań. Kapitan stanął, uśmiechnął się i machnął ręką, jak gdyby zwycięskim razem gordyjski węzeł domowych zawikłań przecinał. Wnet zatem kazał zaprządz konie i ruszył do Wólki dla odwiedzenia przyjaciela majora.
Była to jeszcze ranna godzina, zastał starego, jak zwykle zimą, w lisiej kurcie i mycce, z małą fajeczką w zębach, siedzącego przed kominkiem.
Przywitali się serdecznie; po krótkiej wstępnej rozmowie o wzajemnem zdrowiu i pogodzie, kapitan, korzystając z nieobecności Antoniego, który gdzieś jeszcze koło gospodarstwa się uwijał, niecierpliwie zwrócił się do gospodarza:
– No – rzekł – mój drogi majorze, ja tu przyjechałem do ciebie w ważnym interesie.
– Hę? cóż to takiego? – spytał stary, podnosząc oczy zaciekawione.
– Pamiętasz, żeśmy sobie kiedyś układali nasze dzieci połączyć, trzeba to niezwłocznie teraz doprowadzić do skutku..
Major pokręcił głową i… oczy spuścił, jak panienka.
– Ba – odparł po chwili – poczciwy jesteś, zacny przyjaciel, niech ci Bóg płaci; ale, prawdę rzekłszy, choć mój Antoni człowiek stateczny, cóż z niego za mąż dla twojej Gabruni… hołysze jesteśmy i kwita, a u was miliony! ludzie powiedzą, żeśmy się na to połakomili.
– At, głupstwo – przerwał kapitan żywo – wiesz ty sam, i wszyscy wiedzą, żem ja ci moje życie winien, nie byłoby i tych milionów, gdybym był zginął. Zresztą, nie pieniądze, spokój i szczęście dają, ale człowiek; Antoniego znam od dziecka i wiem, co on wart: jemu jednemu ufam i będę mógł umrzeć spokojnie, powierzywszy mu moją Gabrunię. Chodzi o to, żeby się jak najprędzej oświadczył, a on milczy i nawet coraz rzadziej bywa. Przyjechałem właśnie prosić cię, abyś go napędził, bo jużci trudno, żebym ja mu o tem mówił.
Major wzruszony uścisnął rękę przyjaciela.
– Bóg zapłać, Bóg zapłać – odrzekł z cicha – ale bo uważasz… jabym się do tego mieszać nie chciał… nie wypada; niech tam się już dzieci… same między sobą porozumieją.
– Zapewne – rzekł kapitan – ale rzecz jest pilna, bo nam wyrastają przeszkody, którym trzeba zapobiedz.
Tu stary major poruszył się żywo.
– Jakie przeszkody? co? – zapytał.
– Bardzo ważne… od niejakiego czasu zaczął formalne konkury ten wymokły błazen, Adolfek… co zaś najgorzej… moja żona go proteguje i bałamucą nam Gabrunię, a to jeszcze dziecko, gotowi jej głowę przewrócić; ja, zniecierpliwiwszy się… nie zaręczam… mogę im zrobić awanturę, będę miał sceny w domu; wiesz, co to z babami wojna! Radbym tego uniknąć i mieć spokój w domu. Trzeba żelazo kuć, póki gorące; proszę cię więc, majorze, napędź Antoniego, niech się zaraz oświadczy… za resztę ja odpowiadam, wszystko się prędko ułoży.
– A no, jak każesz… mruknął major.
– Ale, uważasz – przerwał kapitan – ja tu rzeczy uplanowałem; trzeba popsuć szyki jak najprędzej temu błaznowi Adolfowi; więc mam projekt za dwa dni wyjechać z kobietami do Warszawy, a pod pozorem wielu sprawunków i interesów będę prosił Antoniego, żeby mi towarzyszył. Ty mu przed wyjazdem w głowę nakładź, żeby ze sposobności korzystał i nie marudził… reszta już się sama zrobi.
Gdy tych słów właśnie domawiał, ukazał się w progu pan Antoni, dwudziestokilkoletni młodzian, o twarzy pięknej i myślącej, a prawdziwie męzkiej, coś w sobie rycerskiego mającej, postawie.
Przytomny kapitan zwrócił się natychmiast do niego.
– O wilku mowa – zawołał wesoło – a wilk tuż; właśnie prosiłem ojca, ażeby, jeśli się zgodzisz, pożyczył mi ciebie na parę tygodni…
– A ja – dorzucił, śmiejąc się major – jako ojciec bez serca, oświadczyłem kapitanowi, że jeśliby zechciał, mogę cię nawet… darować!
Pan Antoni zarumienił się trochę.
– Cóż to jest? – spytał z uśmiechem.
Tu pan Łuczkowski objaśnił, że za parę dni potrzebuje wyjechać do Warszawy, a może być, że żona i córka także pojadą, on zaś ma bardzo wiele sprawunków i interesów i byłby bardzo wdzięczny, gdyby mu w załatwieniu ich pan Antoni dopomógł; tembardziej, że w ostatnich czasach często go napada latająca pedogra i nieraz najniespodziewaniej na kilka albo i kilkanaście dni nie pozwala ruszyć się nawet z pokoju.
– Odważyłem się więc – kończył – udać się do ciebie, kochany Antosiu, któregom prawie na rękach wychował, a jako syna kocham, abyś mi dopomógł i w tym razie syna, którego nie mam, zastąpił.
Twarz Antoniego rozpromieniła się widocznie; serdecznie dziękował kapitanowi za ten dowód życzliwości i zaufania. W ożywionej i wesołej rozmowie ułożono się o podróż za parę dni pocztą; kapitan, uściskawszy przyjaciół, już miał wsiadać do sanek, ale zwrócił się jeszcze do Antoniego.
– Wiesz – rzeki –;jeden szczególnie sprawunek będę miał do zrobienia, w którym na twoją pomoc rachuję, a sądzę, że ci to i przyjemność nawet sprawi.
– Cóż takiego?
– Chcę sobie w ujeżdżalni Golińskiego dobrać dobrze wyjeżdżonego pod wierzch konia; będziemy razem próbowali.
– O! to z największą ochotą – odparł An – toni – zaraz po przyjeździe tem się zajmiemy, żeby nas kto nie podkupił.
Tu pożegnali się i pan Łuczkowski pośpieszył do domu.
O podróży tej kapitan nie wspomniał pierwej ani słowa przed żoną; tego dnia dopiero przy obiedzie oświadczył obojętnie, że mając wiele i pilnych interesów do załatwienia, wybiera się za parę dni do Warszawy. Znał on żonę doskonale i wiedział na pewno, iż korzystając ze sposobności, najniezawodniej zechce mu towarzyszyć; cały plan kapitana osnuty był na tej znajomości charakteru i zachcianek pani.
Jakoż rachuba nie zawiodła go wcale. Pani kapitanowa naprzód się zdziwiła, ale w tej chwili bardzo przytomnie przypomniała sobie, że i ona oddawna już potrzebowała nieodzownie być w Warszawie dla odświeżenia strojów i bardzo wielu sprawunków domowych. Kapitan trochę niechętnie zgodził się wreszcie na żądanie pani, wymówił sobie tylko, że ponieważ on ma interesa niecierpiące zwłoki i termina w swych sprawach, odwlec się nie dające, wyjedzie przeto sam na parę dni naprzód, zważywszy że panie zawsze się marudnie Wybierają w drogę. W Warszawie zaś zamówi dla nich mieszkanie w hotelu Gerlacha na dzień naznaczony, na który też one nieodzownie stawić się powinny.
Sprawy przeto, według planu kapitana, ułożyły się jak należy; jakoż wyjechał on w dniu naznaczonym, po drodze wstąpił do Wólki, zabrał Antoniego i ruszyli razem do Warszawy.
Nazajutrz wieczorem, w gabinecie matki pana Adolfa siedziała, jak zwykle, sama pani, ciągnąc pasyans u stołu, na którym paliła się ozdobna lampa olejna; obok na krześle zajmowała miejsce szanowna Madame Bonbelle, osoba wcale jeszcze przystojna, mogąca mieć lat trzydzieści kilka, wdowa, jak zapewniała, po kapitanie od dragonów, niegdyś ostatnia guwernantka Adolfka, a obecnie lektorka; czytała właśnie głośno jakiś wielce budujący romans francuzki.
W charakterze drugiego słuchacza, na kanapie, rozciągał się Adolfek w położeniu skromnem i malowniczem zarazem; z podniesionemi do góry łokciami, a rękami podłożonemi pod głowę, opierał się o poręcz kanapy, zsunięty zaś aż do jej brzegu i na wpół leżący, wyciągnięte miał nogi na pokój sztywno i szeroko rozstawione, w całej swej długości i cienkości. Od czasu do czasu pstrykał ustami lub głośno poziewał, niekiedy zaś, dla rozmaitości, podnosił obie nogi do góry i bębnił niemi po podłodze; był to rodzaj objawienia admiracyi w niektórych więcej Wzruszających miejscach słuchanego romansu.
Wśród owego czytania, Adolfek, zwróciwszy nieco głowę ku matce, zawołał dwukrotnie, raz niby tonem pytającym, a drugi raz potakującym:
– Mama?! mama!
Pani zwróciła się w stronę pieszczoszka.
– Cóż tam?
– Ja się już będę "deklarował" tej Gabruni, czekam, czekam, niema nic… jak Boga kocham…
– Adolf! – przerwała matka – znowu te zaklęcia.
Pieszczoszek mówił teraz częściej po polsku z powodu obszerniejszych stosunków, wymagających tego języka, obecnie zaś, aby go niebardzo rozumiała lektorka.
– Et, co tam mama wymyśla… każecie mi czekać nie wiadomo na co, a ona mi się okropnie podoba, aj! aj! taka biała, tłuściutka, okrągła..,
– Mówiłam ci, mon cher – przerwała matka – że kapitanowa wyraźnie mi powiedziała, żeby jeszcze wstrzymać się koniecznie, bo musi pierwej upewnić się i żeby rzeczy nie popsuć, przygotować Gabrunię i męża.
– A! tak! – skomlał płaczliwym głosem Adolfek – czekać, czekać, a ja już, jak Boga kocham, wytrzymać nie mogę…
Tu zerwał się nagle i siadłszy na kanapie wyprostowany, zwrócił się do matki, kiwając głową z miną tragiczną.
– A czy mama wie, że ja nawet od tej okropnej miłości… aż schudłem! nawet Józia kawiarka śmiała się ze mnie i mówiła, że już u mnie, jak u charta, można wszystkie żebra policzyć!
Potrząsł głową.
– Okropnie schudłem!
W tej chwili wszedł suto ugalonowany służący i na tacce podał list gospodyni.
Pismo było od jakiejś sąsiadki z interesem małego znaczenia, ale przypisek w niem zwrócił główną uwagę, donosiła bowiem, że była dziś w Horodnicy i zastała kapitanową z córką, wybierające się za trzy dni, we czwartek rano, do Warszawy.
Usłyszawszy tę nowinę, Adolfek zerwał się z kanapy, począł skakać po pokoju.
– Mama! mama! – wołał – a wiesz mama, ja zaraz pojadę za niemi do Warszawy, będą same, nie będzie tego starego osła kapitana, co się zawsze do mnie plecami obraca; pojadę zaraz naprzód; stanę W hotelu Gerlacha, bo one tam zawsze zajeżdżają. Wiwat! wiwat! doskonale!
Matka zamyśliła się nieco.
– Hm – mruknęła po chwili – może to i nie zła myśl; będąc tam razem, mógłbyś się jeszcze nieco więcej zbliżyć do Gabruni…
– Otoż to, otoż to, jak Boga kocham – wołał Adolfek – w jednym hotelu, razem, mógłbym ją spotkać gdzieś, na jakimś korytarzyku, zarazbym się zbliżył… oho!
Poczęto więc układać projekt jazdy.
Podróż z tych stron pocztą trwała zwykle prawie równo dobę; ponieważ zaś tamte panie miały wyjechać we czwartek rano, postanowiono, żeby Adolfek, uprzedzając je, wybrał się we środę wieczorem, a zatem nazajutrz, i natychmiast zajęto się stosownemi przygotowaniami.
Tu zwrócimy uwagę, że podróże na owe czasy nie były tak ułatwione, jak dzisiaj; pierwsza nasza kolej Warszawsko-Wiedeńska otwarta została dopiero w r. 1844-ym; dla mieszkańców zaś, po prawej stronie Wisły zostających, parę razy do roku dojechanie do stolicy stawało się niekiedy na dni kilka Wcale niemożliwem; komunikacya bowiem między Pragą a Warszawą w jesieni, gdy Wisła stawała, a bardziej jeszcze na wiosnę, kiedy lody puszczały, bywała zwykle zupełnie przerwaną.
Był most, wychodzący na ulicę Bednarską, t… zw. łyżwowy, czyli ustawiony na barkach albo pontonach, który mógł być częściowo, W potrzebie, dla przepuszczania berlinek, lub w całości, gdy kra płynęła, zdejmowany. O stałym moście myślano oddawna; najpierw z wielkim kosztem postawiono jeden i wykończono go w 1573-im roku, trwał lat kilka, ale harda Wisła niedługo znosiła go na swoim grzbiecie, silna kra wiosenna przy dużej wodzie pogruchotała go i zniszczyła.
Drugi raz za Księstwa Warszawskiego, Francuzi, jak zwykle zarozumiali, naigrawając się z naszej niezaradności, postawili bardzo żwawo stały most drewniany, jako i pierwszy; jeżdżono po nim przez kilka miesięcy, lecz następnej zaraz wiosny pierwsza kra tak go gładko i prędko sprzątnęła, że i śladu po nim nie pozostało.
Dopiero za naszego czasu stanął teraźniejszy most kratowego systemu, wybudowany przez rodaka naszego, znakomitego inżeniera, jenerała Kierbedzia i oddany do użytku publicznego w r. 1864-ym.
W roku owej historycznej podróży Adolfka do Warszawy wiosna zapowiadała się wczesna; W tym czasie właśnie, to jest w końcu lutego, zaczynało się ocieplać, wiatr pociągał od południa, dogrzewało słońce, i śniegi, mimo nocnych przymrozków, potrosze tajać zaczynały.
Adolfek, okutany we dwa futra i kilka szalów, w czapce futrzanej z klapami na uszy, już miał siadać do powozu i żegnał się z domownikami, kiedy podbiegła jeszcze do niego troskliwa matka.
– Ale pamiętaj, mon cher – mówiła – że to już wiosna nadchodzi, może na Wiśle przejazd po lodzie być niebezpieczny, zmiłuj się, uważaj, i trzeba się pierwej dowiedzieć, rozpytać…
– Co tam! – przerwał dzielny Adolfek – czy to ja się boję, czy co… ho! ho! przez ogień i przez wodę muszę się dostać do Warszawy!
– Proszę cię, bardzo proszę, bądź ostrożny, uważaj – powtórzyła matka.
– No, no – mówił, Wsiadając do powozu, – niech mama będzie spokojna, już ja sobie dam radę.
Jechał tedy Adolfek do Warszawy, śpiąc, drzemiąc, poziewając i poświstując. Kamerdyner Francuz Louis, wyręczając pana, płacił pocztylionom tryngieldy dość sute, lubo połowę pieniędzy regularnie chował do własnej kieszeni. Podróż szła gładko i pośpiesznie, i zajechano na Pragę we czwartek wieczorem, uprzedzając tym sposobem panie z Horodnicy, które dopiero nazajutrz rano nadjechać miały. Chodziło o to, czy przejazd po lodzie przez Wisłę jest jeszcze bezpieczny, żeby albo tegoż wieczoru, a raczej już prawie w nocy, albo nazajutrz jak najwcześniej dostać się do stolicy.
Adolfek, jako człek przezorny, nie chciał się puszczać na rzeczy niepewne; kazał więc zajechać naprzód wprost do austeryi na Pradze, tu umyślił przenocować, rozpytać się dokładnie, czy lody jeszcze nie puszczają i nazajutrz jak najraniej dostać się do Warszawy.
Zdaje się, że matka Adolfka Wcale niepotrzebnie przy wyjeździe turbowała się o niego; roztropna ostrożność była cechą jego charakteru i nie był on zgoła podobny do owego warszawskiego rybaka, który przed kilku laty przedostawał się z Warszawy na Pragę podczas pękających już lodów, a gdy nagle kawałek kry oderwanej uniósł go już na groźnie wezbrane fale, śmiałek, zwracając się do zebranych u brzegu tłumów, zdjął czapkę i zawołał:
– No, bywajcie zdrowi!… A nie macie tam kto interesu do Dgańska?…
Adolfek nie był tak nierozważnym, wolał się porządnie i bezpiecznie urządzić.
Roztasowano się więc wygodnie, i gość kazał natychmiast przywołać gospodarza zajazdu; jakoż pojawił się niebawem na progu, z nizkiemi ukłonami, rudy, o małych biegających oczkach, Żyd, chociaż w jarmułce i z pejsami, ale już niby W długim surducie, dość porządnie ubrany.
– Mój panie gospodarzu – zagadnął go
Adolfek – jadę do Warszawy, nie wiesz też, czy lód jeszcze bezpieczny?
Żyd pokręcił głową.
– Nu – odparł – kto jego może wiedzieć, kiedy on w tę porę bezpieczny!
Adolfek nieco się stropił.
– Jak to? – spytał żywo – niepewny?
Gospodarz bystro obrzucił przybyłego oczyma.
– Proszę wielmożnego pana – mówił powoli, wpatrując się w gościa, – lód, co to lód? wiadomo, lód to jest rzecz niepewna, tam pod nim belków niema; a Wisła? wiadomo Wisła, óna dżysz, w te minute jest grzeczna, może pozwolić sobie pojechać na wierżchu, a w drugą minutę, co sze nikt nie spodziewa, óna może zrobić takie a grojse wielgie awanture, co na same pomiszlenie strach!
Tak niepewne wiadomości widocznie zaniepokoiły już mocno pana Adolfa; począł żywo chodzić po izbie, skubiąc rzadkie wąsiki.
Żyd śledził go badawczym Wzrokiem i bardzo cierpliwie czekał dalszych rozkazów.
– Proszę cię – rzekł, zatrzymując się wreszcie przed gospodarzem, pan Adolf – możebyś mógł dowiedzieć się napewno, rozpytać się u ludzi, bo ja koniecznie potrzebuję dostać się do Warszawy.
– Owszem, wielmożny panie – odparł Żyd – ja sam tego miszlałem, żeby sze rozpitać, tu są takie ludzie od Wisły, z przewoźników, z rybaków, co oni sze na tego najlepiej znają… oni za niewielgie pieniądze podejmą sze wielmożnemu panu służyć, ja ich każę zaraz poszukać.
– Ot, to, to, bardzo dobrze – zawołał uradowany Adolfek – to proszęż cię, mój panie gospodarzu, zajmij się tern zaraz.
– Natichmiast, zaraz będzie – odparł usłużny właściciel zajazdu i z ukłonami wysunął się z izby.
W podsieni kręciło się sporo różnej ulicznej gawiedzi i czyhających na lekki zarobek kilku Żydków faktorów; gospodarz, na jednego z nich skinąwszy, odprowadził go na bok.
Poczęli cicho szwargotać; faktor był widać wesoły, bo podparłszy się w boki obu rękoma i aż przeginając się naprzód, śmiał się czegoś, chociaż niegłośno, ale bardzo serdecznie, aż musiał go przestrzedz gospodarz, cicho szepnąwszy "sztill!" Nastąpiła jeszcze chwila szwargotania, poczem faktor wybiegł z zajazdu i żwawo podążył w boczną, wiodącą ku Wiśle uliczkę.
Gospodarz stał w bramie i czekał; w bardzo też krótkim czasie pojawił się faktor, wiodąc z sobą trzech tęgich i rozrosłych drabów. Nastąpiła znowu narada, dość długo trwająca, w której widocznie targowano się o coś, bo strony rozchodziły się i schodziły znowu po kilka razy; wreszcie podano sobie przyjacielskie dłonie i gospodarz trzech owych przywołanych ludzi poprowadził zaraz do stancyi, zajmowanej przez gościa, przedstawiając ich jako bardzo porządnych przewoźników, którzy podejmują się ułatwić przeprawę przez Wisłę. Zdaniem ich, z powodu kilku ostatnich dni dosyć ciepłych, lód na Wiśle był bardzo niepewny, oni jednak jako doskonale z tem obznajomieni, podejmowali się bezpiecznie przeprowadzić podróżnego, a nawet, gdyby już lód pękał, jeszcze wskażą pewien sposób doskonałego i niezawodnego zabezpieczenia się od wszelkiego przypadku.
Pocieszył się nieco pan Adolf i przystąpiono do targu o wynagrodzenie; przewoźnicy żądali za cały trud, usługę i zapewnienie przeprawy rubli dwadzieścia; ale uczciwy właściciel zajazdu oburzył się na tak wysoką cenę i wyzyskiwanie podróżnego i zgromił ich zaraz,
– Co to wy miszlicie, za takie małe rżecz 20 rubli? wy myszlicie… że wielmożnemu panu tak pilno? aj waj! Wielmożny pan może sobie poczekacz.
Tu zwrócił się do pana Adolfa.
– Niech wielmożny pan ich nie słucha, co uni gadają; doszyć będzie, jak wielmożny pan da… piętnaszcze rubli, aj waj? bardzo dosyć, więcej ja nie pozwalam wielmożnemu panu dawać.
Przewoźnicy upierali się wprawdzie trochę, wkrótce jednak przystali na ofiarowaną sumę; uspokoił się Adolfek i ułożono się wyruszyć jutro, jak tylko słońce zacznie wschodzić, to jest mniej więcej około siódmej godziny.
Choć nie bez jakiejś niepewności i trwogi co do mającej nastąpić przeprawy, pan Adolf, posiliwszy zwątlone wrażeniami i podróżą siły, położył się wreszcie spać z różową nadzieją dostania się nazajutrz do Warszawy i, jak mama radziła, zbliżenia się przy sposobnosci do pięknej Gabruni.
Dzień następny, piękny i pogodny, ślicznie się zapowiadał różową jutrzenką; trochę już od dziennego słońca topniejące śniegi skrzepły lekko po wierzchu od nocnego przymrozku.
W austeryi na Pradze był już ruch wielki; w sieni oczekiwali przewodnicy i tragarze; pan Adolf, podziękowawszy gospodarzowi za usługę i zapłaciwszy za nocleg w austeryi dwa razy tyle, co w pierwszorzędnym hotelu, z dodaniem jeszcze 15 rubli na ręce gospodarza dla przewodników, wyszedł wreszcie do podsieni; wyniesiono rzeczy, które wzięli tragarze, kamerdyner pośpieszył za panem z dobrze wypchaną torbą podróżną i procesyonalnie ruszono nad Wisłę, przez którą z dala widać było lśniącą, przepyszną, drogę po lodzie, szeroko przez całą zimę ubitą i ujeżdżoną.
Otucha wstąpiła w serce Adolfka… który zstępując z brzegu, ozwał się wesoło:
– No, chwała Bogu, zdaje się lód pewny.
Ale ostudził go zaraz jeden z przewodników.
– Ostrożnie! ostrożnie, w-ny panie! to ino tak się zdaje, niech w-ny pan poczeka, to nie można tak iść, jak po ziemi, jeśli w-ny pan chce być przespiecznym, to się tak zrobi, że choćby się lód i złamał, zawsze się człek uratować może.
Pan Adolf cofnął się żywo.
– Cóż zrobić? – spytał zaniepokojony.
Tu starszy z przewodników przedstawił cały plan i sposób bezpiecznej przeprawy.