Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Humoreski - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Humoreski - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 302 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

MOJA PRZY­GO­DA. TE­ATR W BŁO­TOW­LE. VE­NUS W PO­DRÓ­ŻY. RO­DZI­NA MO­JEJ ŻONY, „U NA­SZYCH,” MAR­CUS TUL­LUS MA­RU­DA JA­SKÓŁ­KI.

WAR­SZA­WA.

DRU­KAR­NIA

A. T. Je­zier­skie­go

47. Nowy-Świat 47.

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ.

Âàðøàâà, 8 Ìàðòà 1900 ãîäà.

Moja przy­go­da.

Na dwo­rze JO. Wo­je­wo­dy Wi­leń­skie­go ks. Ra­dzi­wił­ła

"Pa­nie Ko­chan­ku"

…..aż w koń­cu za­sną­łem.

A mia­łem sen bar­dzo dziw­ny i zda­je się, że wra­że­nia, w cią­gu dnia od­nie­sio­ne, wpły­nę­ły na tok mo­ich my­śli w cza­sie sen­ne­go ma­rze­nia. Nad­mie­nić bo­wiem mu­szę, że zra­na te­goż dnia roz­ma­wia­łem z pew­ną zna­jo­mą dłu­go i sze­ro­ko o fan­ta­stycz­nych no­we­lach ame­ry­kań­skie­go hu­mo­ry­sty, Ed­ga­ra Poe, i że wie­czór spę­dzi­łem w te­atrze, gdzie przed­sta­wia­no „Księ­cia Ra­dzi­wił­ła Pa­nie ko­chan­ku.”

Owóż więc praw­do­po­dob­nie skut­kiem tych wra­żeń, śni­ło mi się, że je­stem w Nie­świe­żu, na dwo­rze JO. księ­cia, wo­je­wo­dy wi­leń­skie­go, ra­zem z całą Alba i wszyst­ki­mi przy­ja­ciół­mi i klien­ta­mi ra­dzi­wił­łow­skie­go dwo­ru, na­peł­nia­ją­cy­mi dom pań­ski gwar­nym swym zgieł­kiem i ocho­tą.

Jak się tam wpo­śród tych daw­no już zmar­łych lu­dzi zna­la­złem, z tego so­bie nie zda­wa­łem spra­wy. Do­ko­ła mnie ro­iły się tłu­my szlach­ty w barw­nych żu­pa­nach i kon­tu­szach, w bo­ga­tych słuc­kich pa­sach, w sa­fia­no­wych bu­tach i przy ka­ra­be­lach. Ja błą­ka­łem się wpo­śród nich w czar­nym fra­ku, w bia­łym kra­wa­cie, w per­ło­wych rę­ka­wicz­kach z cha­pe­au cla­que'em w ręce, roz­we­se­la­jąc no­wo­cze­snym mym stro­jem za­ple­śnia­łych li­tew­skich ma­mu­tów.

Istot­nie upo­ka­rza­ją­cym był dla mnie dy­so­nans, któ­ry two­rzy­ła ni­kła po­stać moja, w ba­nal­ne za­ko­per­to­wa­na suk­nie, od­bi­ja­jąc od tych ko­lo­sów, peł­nych zdro­wia i ży­cia. Strój ich mile wa­bił oko bar­wa­mi tę­czy, oraz po­ły­skiem zło­ta i dro­gich ka­mie­ni, a buń­czucz­na po­sta­wa, za­ma­szy­ste ru­chy, ru­basz­ne po­licz­ki, go­lo­ne łby i czo­ła za­wa­dy­ac­kim po­fał­do­wa­ne mar­sem, tchnę­ły wy­ra­zem ry­cer­skiej ja­kiejś dziar­sko­ści i buj­nie ki­pią­cej fan­ta­zyi. Jed­nem sło­wem, Li­twa była Li­twą z przed-bar­skich cza­sów–za­co­fa­na, za­bo­bon­na, ru­basz­na i wrzaw­li­wa, lecz ry­cer­ska i ma­low­ni­czo po­etycz­na;–ja zaś by­łem dan­dy­sem, wy­kro­jo­nym z żur­na­lu z koń­ca XIX wie­ku, chłod­nym, scep­tycz­nym, ro­zu­mu­ją­cym, iro­nicz­nym, ale pro­za­icz­nym i ba­nal­nym, jak wszy­scy moi ró­wie­śni­cy.

I rzecz nie­po­ję­ta! Kon­trast ten nie dzi­wił mnie we śnie wca­le! Prze­nie­sio­ny sen­nem wi­dze­niem w ubie­głe cza­sy, nie stra­ci­łem świa­do­mo­ści wła­ści­wych wie­ko­wi na­sze­mu wy­obra­żeń, lecz za­ra­zem nie zda­wa­łem so­bie we śnie spra­wy, czem się to dziać może, iż obok mnie, dzie­cię­cia wie­ku pary i te­le­gra­fów, ist­nieć mogą ci lu­dzie, nie wie­dzą­cy nic o na­szym po­stę­pie.

Wra­że­nie tego snu było mi wiel­ce nie­mi­łem! By­łem w świe­cie tym nie­ja­ko in­tru­zem, a po­czu­cie to uspo­sa­bia­ło mnie wro­go prze­ciw mo­je­mu oto­cze­niu. Po­mię­dzy mną a nie­mnie było mo­stu. Dzie­lił nas cały świat po­jęć, za­sad, aspi­ra­cyj i do­świad­czeń, zdo­by­tych w twar­dej szko­le na­sze­go, w na­ukę tak bo­ga­te­go wie­ku.

Upo­ka­rza­ło mnie, iż tak nie­ko­rzyst­nie od­bi­ja ze­wnętrz­ność moja od ze­wnętrz­no­ści mego oto­cze­nia; iry­to­wa­ły mnie iro­nicz­ne spoj­rze­nia tych so­da­li­sów, pa­trzą­cych na mnie okiem, ja­kiem pa­trzeć zwy­kli za­ścian­ko­wi pa­ra­fia­nie na miesz­kań­ca wiel­kie­go mia­sta, gdy za­błą­dzi w ich ma­tecz­ni­ki, lecz zato czu­łem umy­sło­wą wyż­szość moją nad tymi za­co­fań­ca­mi i czer­pa­łem w tej świa­do­mo­ści we­wnętrz­ne za­do­wo­le­nie. Ksią­żę i jego dwór wi­dzie­li we mnie far­ma­zo­na i no­wa­to­ra; ja zaś wi­dzia­łem w nich za­co­fań­ców i war­cho­łów.

Po­sa­da, jaką zaj­mo­wa­łem na dwo­rze Nie­świe­skim, nie na­le­ża­ła do naj­przy­jem­niej­szych, by­łem al­bo­wiem lek­to­rem JO. ks. wo­je­wo­dy, co mnie wo­bec go­spo­da­rza mego sta­wia­ło w za­leż­nem sta­no­wi­sku. Nie­zno­śna to była służ­bal Trze­ba było po ca­łych dniach pić z księ­ciem wę­grzy­na i słu­chać łgarstw jego, oraz ru­basz­nych kon­cep­tów, a wie­czo­rem czy­tać mu do snu Ży­wo­ty Świę­tych, albo znów nie­do­rzecz­ne baj­ki, w któ­rych ksią­żę tem­bar­dziej sma­ko­wał, im mniej w nich było sen­su i praw­do­po­do­bień­stwa. Ksią­żę śle­po wie­rzył wszyst­kim baj­kom o ga­da­ją­cych zwie­rzę­tach, o zie­ją­cych ogniem smo­kach, o cu­dow­nych po­dró­żach Synd­ba­da, o czar­no­księż­ni­kach, cza­row­ni­cach i za­cza­ro­wa­nych pa­ła­cach, i czer­pał nie­raz w tych opo­wie­ściach na­tchnie­nie do nie­do­rzecz­nych łgarstw, któ­re­mi na­za­jutrz ba­wił swych Al­beń­czy­ków, przy­kla­sku­ją­cych ru­basz­nym kon­cep­tom bła­znu­ją­ce­go oli­gar­chy.

Owóż więc śni­ło mi się, że pew­ne­go wie­czo­ra po­ja­wił się w mej kwa­te­rze mar­sza­łek dwo­ru Nie­świe­skie­go, Imci pan Sza­bań­ski, wzy­wa­jąc mnie do księ­cia, któ­ry za­nie­mó­gł­szy skut­kiem dłuż­szej pi­ja­ty­ki, le­żał w łóż­ku, i spać nie mo­gąc, za­żą­dał mej usłu­gi. Ksią­żę był wi­docz­nie w złym hu­mo­rze. Ze­bra­ni w jego sy­pial­ni Al­beń­czy­cy da­rem­ne czy­ni­li wy­sił­ki, aże­by pana za­ba­wić. Na­wet i ru­basz­ne kon­cep­ty pana Le­ona Bo­row­skie­go, w któ­rych zwy­kle tak sma­ko­wał ksią­żę, nie wy­wo­ły­wa­ły tym ra­zem uśmie­chu na za­chmu­rzo­nej jego twa­rzy.

Nie­chęt­nem okiem po­wi­ta­li mnie Al­beń­czy­cy, gdy wsze­dłem do ksią­żę­cej sy­pial­ni. Dla lu­dzi tych, bo­ją­cych się książ­ki tak jak­by ja­do­wi­te­go węża, by­łem już, ze wzglę­du na moje li­te­rac­kie za­trud­nie­nie, po­dej­rza­ną fi­gu­rą. Prze­no­si­li oni na mnie swe po­li­tycz­ne nie­chę­ci; by­łem w oczach ich bo­wiem re­pre­zen­tan­tem onych far­ma­zo­nów, któ­ry­mi się ota­czał król–prze­pra­szam! Imci pan stol­nik li­tew­ski–a któ­rzy co czwar­tek gro­ma­dzi­li się w pa­ła­cu Ła­zien­kow­skim w War­sza­wie, aby tam – jak so­bie na ucho opo­wia­da­no – ra­zem ze swym go­spo­da­rzem, bluź­nić i po­gań­skie wy­pra­wiać sa­tur­na­łia. Tym ra­zem po­tę­go­wa­ła jesz­cze wstręt Al­beń­czy­ków i ta oko­licz­ność, że ksią­żę, znu­dzo­ny ich opo­wia­da­nia­mi i kon­cep­ta­mi, za­żą­dał mo­jej usłu­gi. Oba­wia­li się, aże­bym się nie wkradł do pań­skiej ła­ski, a słu­żal­cza za­zdrość zwięk­sza­ła ani­mo­zyę, jaką czu­li ku mej oso­bie.

– A by­waj­że mi, by­waj Mo­ści pa­nie Cho­chli­ku! – za­wo­łał ksią­żę, gdym się zbli­żył do jego łoża.–Cała dziś na­dzie­ja moja w to­bie, pa­nie ko­chan­ku, że mnie ro­ze­rwiesz swo­jem czy­ta­niem, bo przy­ja­cie­le moi, wi­dząc mnie cho­rym, za­po­mnie­li w gę­bie ję­zy­ka. Na­wet i panu Le­ono­wi Bo­row­skie­mu nie kle­ją się ja­koś kon­cep­ty… Sia­daj­że Wasz­mość, pa­nie ko­chan­ku, i prze­czy­taj nam coś ład­ne­go!

– Mo­ści ksią­żę!–od­par­łem.–Trud­no tu w nie­świe­skiej bi­blio­te­ce zna­leźć coś cie­ka­we­go. Ży­wo­ty Świę­tych czy­ta­li­śmy już tyle razy, że je Wa­sza ks. Mość umiesz na pa­mięć bez­wąt­pie­nia. Nie­mniej czę­sto wer­to­wa­li­śmy cu­dow­ne opo­wia­da­nia Se­he­ra­za­dy, i inne tym po­dob­ne po­wie­ści. Gdzież tu szu­kać cze­goś, coby mo­gło za­ba­wić Wa­szą ksią­żę­cą Mość?

– A cóż na to po­ra­dzić, pa­nie ko­chan­ku?

– Na­le­ża­ło­by od­świe­żyć bi­blio­te­kę Nie­świe­ską.

– A czyż na to Ra­dzi­wił­ła stać, aby wspie­ra! far­ma­zo­nów! Tyle dziś tyl­ko mego, ile za­ro­bię na ze­gar­mi­strzow­stwie, któ­re­go się na­uczy­łem od po­wroź­ni­ka, słu­żąc z nim ra­zem w Ta­tar­ba­sar­dżi­ku u Tur­ka. Nie­chaj mnie dy­abli po­rwą, je­że­li kła­mięj Wasz­mość pa­no­wie my­śli­cie, że Ra­dzi­wiłł bo­ga­ty;

a świad­kiem temu mój przy­ja­ciel, pan Sza­bań­ski, że tyle dziś mego tyl­ko, ile na­pra­wia­jąc ży­dom nie­świe­skim ze­ga­ry, na ze­gar­mi­strzow­stwie za­ra­biam. Wi­dzi­cie Wasz­mość, jak to do­brze na­uczyć się cze­goś za mło­du.

Nie­do­rzecz­ny kon­cept ten hucz­ne wy­wo­łał śmie­chy w gro­nie nie­wy­bred­nych Al­beń­czy­ków, na­peł­nia­jąc mnie rów­no­cze­śnie nie­sma­kiem. Przy­po­mnia­ły mi się wszyst­kie nie­do­łęż­ne wy­two­ry roz­bry­ka­nej fan­ta­zyi bła­znu­ją­ce­go wiecz­nie ma­gna­ta, któ­rych tyle się już na­słu­cha­łem w cza­sie po­by­tu mego na dwo­rze księ­cia; przy­po­mi­na­ły mi się rów­nież i pu­dow­ne wy­na­laz­ki na­sze­go wie­ku, za­pew­nia­ją­ce czło­wie­ko­wi pa­no­wa­nie nad ż3'wio­ła­mi. Po­tę­ga dzie­ci XIX stu­le­cia, usi­dla­ją­ca nie­sfor­ne siły na­tu­ry, uj­mu­ją­ca je w kar­by swej woli i zmu­sza­ją­ca do po­słu­szeń­stwa, wy­da­ła mi się ja­kimś nad­przy­ro­dzo­nym da­rem, za­mie­nia­ją­cym nas w rze­szę czar­no­księż­ni­ków. Wo­bec cu­dów tych bla­dły wszyst­kie przez księ­cia opo­wia­da­ne cuda. W prze­świad­cze­niu tej wyż­szo­ści na­szej, po­sta­no­wi­łem upo­ko­rzyć but­ne­go go­spo­da­rza i jego nie­sym­pa­tycz­nych mi go­ści.

– Wa­sza ksią­żę­ca Mość–tak rze­kłem–ze­chce może po­słu­chać opo­wie­ści mej po­dró­ży do kra­ju czar­no­księż­ni­ków. Moge za­pew­nić, że po­wieść ta bar­dziej zaj­mu­ją­cą bę­dzie, niź­li wszyst­ko, co tu do tej pory czy­ta­łem, a bę­dzie przed wszyst­kie­mi le­gen­da­mi i baj­ka­mi tę mia­ła za­le­tę, że jest praw­dzi­wą, i że wszyst­ko co­kol­wiek po­wiem, bę­dzie rze­czy­wi­stem, ist­nie­ją­cem, a nie zaś zmy­ślo­nym two­rem wy­bu­ja­łej fan­ta­zyi.

– A no, pa­nie ko­chan­ku, do­brze–od­parł ksią­żę. – Na trud­ną się Wasz­mość po­ry­wasz im­pre­zę, chcąc nas ba­wić cu­dow­ną a praw­dzi­wą po­wie­ścią wła­snej pe­re­gry­na­cyi. Co­kol­wiek­bądź pa­mię­taj do­trzy­mać obiet­ni­cy i nie wy­kro­czyć ni­czem prze­ciw­ko praw­dzie.

– Sło­wo ho­no­ru szla­chec­kie daję–za­wo­ła­łem –

że szcze­rą praw­dę mó­wić tyl­ko będę, jak­kol­wiek cu­dow­ną wy­dać się może po­wieść moja Wa­szej Ksią­żę­cej Mo­ści.

– Pa­mię­taj, żeś się za­klął sło­wem szla­che-ckiem!… Je­że­li­byś je zła­mał, pa­nie ko­chan­ku–je­że­li­byś po­wie­dział coś, coby, zda­niem zgro­ma­dzo­nych tu go­ści mo­ich i przy­ja­ciół, nie było god­nem wie­rze­nia, to za karę bę­dziesz mu­siał za­żyć z ta­ba­kie­ry księ­dza Kat­ten­brin­ga niuch tej czę­sto­chow­skiej ta­bacz­ki, do któ­rej wstręt czu­jesz tak wiel­ki.

– Ha, ha, ha, ha! – ro­ze­śmie­li się chó­rem Al-beń­czy­cy.

– Czy zgo­da?–za­py­tał ksią­żę.

– Zgo­da!

– A więc za­czy­naj Wasz­mość, pa­nie ko­chan­ku! Słu­cha­my.

– Wa­sza ks. Mość – tak roz­po­czą­łem rzecz moją – opo­wia­da­łeś nam przed­wczo­raj o swej cu­dow­nej po­dró­ży do Rzy­mu, kto­rą od­by­łeś, nie­sio­ny po­wie­trzem przez osiem ka­czek, za­przę­żo­nych do jego lan­da­ry. Kacz­ki te, któ­re­mi WKMość po­słu­gi­wa­łem się w po­dró­ży, zna­ne są u nas do­sko­na­le. Wy­lę­ga­ją się one w mó­zgu czar­no­księż­ni­ków, któ­rych u na co nie­mia­ra. Pie­rza wpraw­dzie nie mają, lecz zato pa­pie­ro­we skrzy­dła, któ­re­mi la­ta­ją tak szyb­ko, że po­dróż WKMo­ści do Rzy­mu żół­wią wo­bec tego jest po­dró­żą. Z jed­nej gło­wy wy­lę­ga się ka­czek ta­kich cza­sem dwa­dzie­ścia, pięć­dzie­siąt, a na­wet i sto ty­się­cy w jed­nym dniu. Czar­no­księż­ni­cy, któ­rzy kacz­ki te wy­wo­dzą, roz­sy­ła­ją je po kra­ju jako po­słów, opo­wia­da­ją­cych wszyst­kie w świe­cie zda­rze­nia. A

lot tych ka­czek, dzię­ki pa­pie­ro­wym ich skrzy­dłom, na­der jest szpar­ki, czar­no­księż­nik zaś, któ­ry je wy­wo­dzi, jest wszyst­ko­wie­dzą­cym, więc też roz­cho­dzą się wszyst­kie wia­do­mo­ści, dzię­ki kacz­kom tym, lo­tem bły­ska­wi­cy po świe­cie i moż­na w naj­głuch­szym za­ścian­ku na­szej ha­lic­kiej Rusi, we dwa­dzie­ścia czte­ry go­dzi­ny po­źniej wie­dzieć wszyst­ko, co się sta­ło w Rzy­mie, Pa­ry­żu lub Lon­dy­nie.

– Hm, hm – mruk­nął nie­do­wie­rza­ją­co pan Sta­ni­sław Pła­sko­widz­ki, pod­cza­szy no­wo­grodz­ki, cho­ru­ją­cy na wiel­kie­go sen­sa­ta.

– Owóż więc – cią­gną­łem da­lej, nie zwa­ża­jąc wca­le na tę ozna­kę nie­do­wie­rza­nia – pew­ne­go pięk­ne­go wie­czo­ra przy­nio­sła mi kacz­ka taką wia­do­mość, iż je­den ze zna­nych mi cza­row­ni­ków urzą­dza po­dróż to­wa­rzy­ską na­oko­ło świa­ta, i za małą sto­sun­ko­wo opła­tę przy­pusz­cza uczest­ni­ków do udzia­łu w tej cie­ka­wej po­dró­ży. Ze­braw­szy sto­sow­ny fun­du­sik, uda­łem się więc do Lwo­wa i zgło­si­łem do czar­no­księż­ni­ka, któ­re­mu za­pła­ci­łem żą­da­ne wy­na­gro­dze­nie; na­za­jutrz już opu­ści­li­śmy Lwów, roz­po­czy­na­jąc na­szą Ody­seę.

Wi­sto­cie cu­dow­ną była po­dróż na­sza, i po­dzi­wiać trze­ba po­tę­gę czar­no­księż­ni­ka, któ­re­mu po­wie­rzy­li­śmy na­sze losy. Je­cha­ło nas prze­szło ty­siąc osób. By­li­śmy po­miesz­cze­ni w lan­da­rach, wy­bi­tych żól­tem suk­nem, nad­zwy­czaj wy­god­nych, a tak prze­stron­nych, że w każ­dej z nich osiem mie­ści­ło się osób. Tło­mo­ki na­sze, ku­fry, skrzy­nie, po­miesz­czo­ne były w ogrom­nych fur­go­nach, więk­szych od nie­jed­nej chłop­skiej cha­ty na Li­twie. Cały ten ol­brzy­mi ta­bor le­ciał pę­dem strza­ły, z szyb­ko­ścią, wo­bec któ­rej śli­ma­czym ru­chem jest bieg naj­dziel­niej­sze­go bach­ma­ta WKMo­ści. Wy­star­czy gdy po­wiem, że­śmy ro­bi­li pięć do sze­ściu mil na go­dzi­nę, i że­śmy, li­cząc w to i po­pa­sy, w ośmiu go­dzi­nach za­je­cha­li ze Lwo­wa do Kra­ko­wa.

– A coż to za ko­nie nio­sły was tak szyb­ko? – za­py­tał pan Ka­rol Ryś, straż­nik miń­ski, wiel­ki znaw­ca koni.

– Otoż wła­śnie w tem sęk, Mo­ści straż­ni­ku – od­par­łem żywo.–Nie ko­nie to były, bo żad­ne w świe­cie ko­nie nie zdo­ła­ły­by z taką szyb­ko­ścią po­cią­gnąć tak ol­brzy­mie­go cię­ża­ru… Cały ów ta­bor, skła­da­ją­cy się z kil­ku­dzie­się­ciu wo­zów i fur­go­nów, z któ­rych każ­dy więk­szym był od cha­ty li­tew­skie­go chło­pa, cią­gnął je­den smok; je­den ol­brzy­mi że­la­zny smok, bu­cha­ją­cy z noz­drzy swych parą i żuż­la­mi, a pę­dzą­cy z szyb­ko­ścią, o ja­kiej Wać­pa­no­wie nie ma­cie wy­obra­że­nia.

– I na ogrom­nym smo­ku jeź­dzić bę­dziesz! – za­wo­łał drwią­co pan Jan Wa­zgird, je­den z naj­bar­dziej za­wa­dy­ac­kich Al­beń­czy­ków.

– Istot­nie ogrom­ne są te smo­ki – od­par­łem iro­nicz­nie–i bę­dziesz Wasz­mość nie­raz jesz­cze o nich sły­szał w mej po­dró­ży. Trze­ba al­bo­wiem wie­dzieć, że czar­no­księż­ni­cy nasi uży­wa­ją smo­ków tych że­la­znych nie­tyl­ko do po­cią­gu. Wia­do­mo Wasz­mość pa­nom, że Ame­ry­ka leży na dru­giej pół­ku­li na­sze­go pla­ne­ty, tam, gdzie słoń­ce za­cho­dzi za naj­więk­szym w świe­cie oce­anem, któ­ry się Atlan­tyc­kiem mo­rzem zo­wie. Aże­by się tam do­stać naj­szyb­szym ża­glo­wym okrę­tem po­trze­ba było pły­nąć dniem i nocą prze­szło trzy mie­sią­ce. Wsze­la­koż nikt dziś nie uży­wa nie­do­łęż­nych ża­glów; jeź­dzi­my tam na że­la­znych smo­kach, czę­sto­kroć więk­szych od tu­tej­sze­go zam­ku, a cała po­dróż trwa jeno sie­dem dni.

– Uf, uf!–ozwie się na to pan Sy­me­on Kor­but, mo­stow­ni­czy lidz­ki.

– Ale o tem po­tem; wró­ci­my do tego ro­dza­ju smo­ków w dal­szym toku mej po­wie­ści. Wy­je­chaw­szy z Kra­ko­wa tym­że sa­mym or­dyn­kiem i za­przę­giem, je­cha­li­śmy kra­ja­mi za­miesz­ka­łe­mi przez czar­no­księż­ni­ków, u któ­rych smo­ki że­la­zne peł­ni­ły służ­bę do­mo­we­go zwie­rzę­cia. Wy­glą­da­jąc przez okna na­szej lan­da­ry, spo­ty­ka­li­śmy co chwi­la te po­two­ry. Jed­ne z nich ora­ły tam ogrom­ne pól ob­sza­ry, inne młó­ci­ły ze­bra­ne zbo­że, inne jesz­cze meł­ły otrzy­ma­ne ziar­no i py­tlo­wa­ły mąkę, za­stę­pu­jąc w każ­dej z tych czyn­no­ści ty­sią­ce ro­bot­ni­ków i kro­cie in­wen­ta­rza. Trze­ba al­bo­wiem wie­dzieć, że siła każ­de­go z tych smo­ków rów­na się sile kil­ku, kil­ku­na­stu, kil­ku­set, a na­wet kil­ku ty­się­cy koni.

– Mi­se­re­re mei De­tis!–za­wo­łał pan Wa­zgird.– A ja­kim­że się kar­mią ob­ro­kiem te smo­ki, któ­re taką po­sia­da­ją silę?

– Czar­no­księż­ni­cy nasi kar­mią ich wę­glem ka­mien­nym i wodą.

– Ha, ha, ha! – za­śmiał się ru­basz­nie ksią­żę wo­je­wo­da.–Bóg ła­skaw na Ra­dzi­wił­ła, że tych smo­ków nie spro­wa­dzo­no jesz­cze do Li­twy. Któż­by wte­dy dbał o mnie, pa­nie ko­chan­ku, gdy­by nie po­trze­bo­wał owsa dla swej staj­ni, a mogł ży­wić in­wen­tarz wodą i ka­mie­nia­mi?

– A cho­ciaż­by na­wet far­ma­zo­ni wy­na­leź­li ob­rok taki dla na­szych koni – za­wo­łał pan Ka­rol Ryś, straż­nik miń­ski – to jed­nak­że ża­den z nas nie opu­ścił­by z pew­no­ścią WKMo­ści!

– Słusz­nie mówi pan straż­nik miń­ski – za­wo­ła­li chó­rem wszy­scy. – Niech żyje JO. ksią­żę wo­je­wo­da!

– Ja wiem! Ja wiem, pa­nie ko­chan­ku, że­ście na mnie ła­ska­wi!–od­parł ksią­żę.–Tyle też mo­je­go i tem też w świe­cie sto­ję, że – fi­du­cia ami­co­rum for­tis–oprzeć się moge na Wasz­mo­ściach. In­a­czej toby lada het­ka pę­tel­ka mogł so­bie ze mnie dwo­ro­wać i koł­ki cio­sać na gło­wie Ra­dzi­wił­ła!

– Ale nie o tem mowa, pa­nie ko­chan­ku!–do­dał po ar­ty­stycz­nej pau­zie. – Po­słu­chaj­my ra­czej, co nam Imci pan Cho­chlik po­wie o tym cu­dow­nym kra­ju, gdzie się że­la­zne­mi smo­ka­mi po­słu­gu­ją czar­no­księż­ni­cy, uży­wa­jąc ich tak, jak się u nas wo­łów i koni uży­wa.

– Wi­sto­cie – rze­kłem – cu­dow­ną jest po­moc, któ­rą czar­no­księż­ni­kom dają że­la­zne smo­ki, uży­wa­ne jako in­wen­tarz w go­spo­dar­stwie rol­nem. Wsze­la­koż nie na­tem ko­niec jesz­cze! Ja­dąc kra­jem czar­no­księż­ni­ków, mi­ja­li­śmy ol­brzy­mie tar­ta­ki, kędy smo­ki te rżnę­ły i he­blo­wa­ły kło­dy naj­więk­szych roz­mia­rów, wy­ra­bia­jąc tar­cicz­ki cie­niut­kie jak opła­tek. Gdzie­in­dziej za­stę­po­wa­ły czar­no­księż­ni­kom ko­wa­li, ku­jąc roz­licz­ne krusz­ce i wy­cią­ga­jąc dru­ty cie­niut­kie jak nić pa­ję­czy­ny. Inne znów trud­ni­ły się prząd­ką i tkac­twem, przę­dąc naj­cień­sze nici, tka­jąc suk­na i płót­na, a spra­wu­jąc to z szyb­ko­ścią i do­kład­no­ścią, do ja­kiej nig­dy zdol­ną nie była ludz­ka ręka.

– Uf, uf, uf! – ozwie się na to pan Sy­me­on Kor­but, mo­stow­ni­czy lidz­ki, je­den z naj­tęż­szych łga­rzów al­bań­skich.

– Ano–za­uwa­żył, śmie­jąc się, pan Leon Bo­row­ski, sław­ny na całą Li­twę ze swo­ich dow­ci­pów.– Cze­mu­bym nie wie­rzył, ale temu wie­rzę, że w tym prze­pięk­nym kra­ju prząd­ką się ba­wić mogą na­wet i smo­ki, boć po to nie trze­ba prze­cię jeź­dzić aż do czar­no­księz­kiej! kra­jów. Sam zna­łem smo­ka, co prze­ślicz­nie umiał prząść na ko­ło­wrot­ku. Ale że ję­zyk miał ta­koż jak ko­ło­wro­tek, a snuł plot­ki ja­do­wi­te, więc też z smo­ka tego dy­abłu jego była chwa­ła a lu­dziom za­ka­ła i nic wię­cej. Mi­se­re­re mei Deus! Znaj­dzie się i u nas na Li­twie ta­kich smo­ków do­syć.

– Że też Wasz­mość, pa­nie ko­chan­ku, gęby w ry­zie utrzy­mać nie mo­żesz, i dla kon­cep­tu sprze­dać go­tów je­steś i ro­dzo­ne­go bra­ta – fuk­nął ksią­żę, wi­docz­nie roz­draż­nio­ny. – Zły to ptak, co gniaz­do swo­je kala, a ten oto miły nasz gość a wiel­ko­świa­to­wy ka­wa­ler go­tów jesz­cze Wasz­mo­ści uwie­rzyć, że się u nas na Li­twie krze­wią far­ma­zoń­skie oby­cza­je i roz­ga­dać tę baj­kę po świe­cie. Imci pan Cho­chlik już i tak so­bie wi­docz­nie dwo­ru­je z Li­twi­nów, "po­lu­jąc" oby­cza­jem tych, co zwie­dza­li da­le­kie kra­je. Ali­ści wol­ne żar­ty jego, a na­sza, jako go­spo­da­rzy, po – nność słu­chać jego ga­wę­dy. Opo­wia­daj Wasz­mość da­lej, Mo­ści Cho­chli­ku.

– Wresz­cie przy­by­li­śmy nad brzeg mo­rza, zro-piw­szy, dzię­ki szyb­ko­ści bie­gu na­sze­go smo­ka, w trzech dniach prze­szło trzy­sta kil­ka­dzie­siąt mil – tak ją­łem mó­wić da­lej.– Por­to­we mia­sto, gdzie­śmy sta­nę­li, by lo sie­dli­skiem czar­no­księż­ni­ków, o któ­rych po­tę­dze cuda mógł­bym opo­wia­dać. Byli mię­dzy nimi tacy, któ­rzy mie­li słuch tak do­bry, że przy­ło­żyw­szy mały, mie­dzia­nym dru­tem owi­nię­ty bę­be­nek do ucha, mo­gli sły­szeć naj­wy­raź­niej, w od­le­gło­ści mil na­wet kil­ku­dzie­się­ciu, roz­mo­wę zwy­kłym pro­wa­dzo­ną gło­sem. Byli inni, któ­rzy mie­li tak sil­ne płu­ca, że do­tknąw­szy ust swych ta­kim­że bę­ben­kiem, mo­gli prze­sy­łać głos swój w naj­da­lej od­le­głe stro­ny – i to w mgnie­niu oka, a tak wy­raź­nie, że się temu, do któ­re­go mó­wią, wy­da­je, jak gdy­by tuż pod jego bo­kiem w naj­bliż­szem jego mó­wio­no są­siedz­twie.

– Hm, hm!–mruk­nął znów Imci pan pod­cza­szy no­wo­grodz­ki.

– Po­tę­ga onych czar­no­księż­ni­ków–cią­gną­łem, nie prze­ry­wa­jąc so­bie da­lej–nie mia­ła wła­ści­wie żad­nej gra­ni­cy. Pio­run ich słu­chał i nie miał nad nimi żad­nej wła­dzy. U wnij­scia do por­tu zbu­do­wa­li wy­so­ką wie­żę, w któ­rej w nie­wo­li trzy­ma­ją bły­ska­wi­cę, zmu­sza­jąc ją co nocy, aby nie­ustan­nie przy­świe­ca­ła po­dró­żu­ją­cym po mo­rzu że­gla­rzom. Świa­tłem bły­ska­wic oświe­tla­ją czar­no­księż­ni­cy owi uli­ce i ryn­ki swe­go mia­sta. Strza­ły pio­ru­no­wej uży­wa­ją jako pió­ra, i pi­szą ża­rem jej li­sty, któ­re w mgnie­niu oku w naj­dal­sze prze­rzu­ca­ją świa­ta koń­ce. Wy­star­czy Wasz­mość pa­nom, gdy po­wiem, że ja sam z mia­sta tego prze­rzu­ci­łem za po­mo­cą czar­no­księż­ni­ka, pio­ru­no­wy list taki do Lwo­wa, i że w prze­cią­gu go­dzi­ny otrzy­ma­łem rów­nież za po­śred­nic­twem pio­ru­nu ztam­tąd od­po­wiedź od mo­je­go przy­ja­cie­la. Je­że­li Wasz­mość zwa­ży­cie, że z mia­sta tego do Lwo­wa było trzy­sta sześć­dzie­siąt mil, i że trzy­sta sześć­dzie­siąt mil było rów­nież do tego mia­sta, to bę­dzie­cie mie­li wy­obra­że­nie o szyb­ko­ści, z jaką pę­dzą te pio­ru­no­we li­sty.

– Uf! – mruk­nął ksią­żę wo­je­wo­da, prze­wra­ca­jąc się na łóż­ku.

– Tego sa­me­go dnia, któ­re­go­śmy do mia­sta czar­no­księż­ni­ków przy­by­li–cią­gną­łem da­lej, nie zwa­ża­jąc na nie­cier­pli­wość księ­cia – mia­łem spo­sob­ność po­dzi­wiać okaz in­ne­go ro­dza­ju smo­ków, któ­re­mi się po­słu­gu­ją czar­no­księż­ni­cy w swych na­po­wietrz­nych po­dró­żach. Trze­ba al­bo­wiem wie­dzieć, że po­dró­żo­wa­nie ta­kie, ja­kie­go uży­wał JO. ksią­żę, za­przą­gł­szy po do­brym obiad­ku osiem ka­czek do swo­jej lan­da­ry, wy­szło, jako nie­do­god­ne, dziś już zu­peł­nie z uży­cia. W na­po­wietrz­nych po­dró­żach swo­ich dają się czar­no­księż­ni­cy uno­sić w chmu­ry płó­cien­nym smo­kom, któ­re mają kształt ol­brzy­mich bań, a kar­mio­ne by­wa­ją wi­try­olem i że­la­zem.

– No, no, no, no!–mruk­nął nie­cier­pli­wie ksią­żę, prze­wra­ca­jąc się na swej… po­ście­li.

– Owóż dnia tego wła­śnie, gdy­śmy do mia­sta czar­no­księż­ni­ków przy­by­li, wzle­cia­ło w ob­li­czu kil-ko­ty­siącz­ne­go tłu­mu dwóch ta­kich cza­ro­dzie­jów płó-cie­nym smo­kiem w ob­ło­ki. Był to wi­dok wspa­nia­ły, gdy smok ów, więk­szy od cha­ty nie­jed­ne­go li­tew­skie­go chło­pa, wzno­sił się po­wo­li w górę, ma­le­jąc w oczach na­szych co­raz bar­dziej – po­dob­ny wiel­ko­ścią swą do mo­ty­la, do mu­chy, do ko­ma­ra–aż wresz­cie cał­kiem roz­to­pił się w błę­ki­cie. Opo­wia­da­no mi, że po­dróż ta­kim płó­cien­nym smo­kiem ma być nie­rów­nie przy­jem­niej­szą i szyb­szą od tej, któ­rą się za po­mo­cą że­la­znych smo­ków od­by­wa, i nie moge so­bie da­ro­wać, że nie sko­rzy­sta­łem wte­dy ze spo­sob­no­ści, któ­ra się na­strę­cza­ła, i nie do­świad­czy­łem tej roz­kosz­nej po­dró­ży.

O cu­dach, któ­re w mie­ście cza­row­ni­ków wi­dzia­łem, mógł­bym Wasz­mość pa­nom opo­wia­dać bez koń­ca. Nie chcąc jed­nak­że nu­żyć mo­ich słu­cha­czów, wspo­mnę tu jesz­cze tyl­ko, że ostat­nie­go dnia przed moim od­jaz­dem w dal­szą dro­gę wi­dzia­łem tam pró­bę obro­ny por­tu, wy­my­ślo­nej przez jed­ne­go z tam­tej­szych czar­no­księż­ni­ków na wy­pa­dek, gdy­by do przy­sta­ni za­wi­nę­ła flo­ta nie­przy­ja­ciel­ska. Rzecz cała po­my­śla­na jest na­der mi­ster­nie. Roz­rzu­co­ne na wzór sza­chow­ni­cy, drze­mią na dnie ca­łej przy­sta­ni, gle­bo ko pod wody zwier­cia­dłem, ol­brzy­mie krusz­co­we smo­ki, na­kar­mio­ne tłusz­czem, kwa­sem i pia­skiem lub tro­ci­na­mi, a za­pusz­czo­ne na dno dru­ty mie­dzia­ne łą­czą ich po­tęż­ne brzu­chy z kla­wi­sza­mi or­ga­nów, umiesz­czo­nych w jed­nej z wież wa­row­ni por­to­wej. Przed temi or­ga­na­mi sie­dzi czar­no­księż­nik, pa­trząc na przy­stań przez szkla­ną szy­bę, na któ­rej ozna­czo­ne są krzy­ży­ka­mi miej­sca, od­po­wia­da­ją­ce bar­ło­gom drze­mią­cych smo­ków. Sko­ro okręt nie­przy­ja­ciel­ski zbli­ży się do ta­kie­go bar­ło­gu, a wid­mo jego na­ry­su­je się na szy­bie w są­siedz­twie tam­że bę­dą­ce­go krzy­ży­ka, ude­rza czar­no­księż­nik w od­po­wied­ni kla­wisz swo­je­go or­ga­nu, po­sy­ła­jąc za prze­wo­dem mie­dzia­ne­go dru­tu iskrę pio­ru­no­wą w tym kie­run­ku, aby drze­mią­ce­go smo­ka w brzuch ugry­zła. Uką­szo­ny w ten spo­sób, pęka smok krusz­co­wy, wy­rzu­ca­jąc w po­wie­trze okręt, dzia­ła i jego za­ło­gę. Wy­buch chy­ba pod­mor­skie­go wul­ka­nu mógł­by dać wy­obra­że­nie znisz­cze­nia do­ko­na­ne­go w ten spo­sób, a za­uwa­żyć na­le­ży, że smo­ków ta­kich drze­mią na dnie przy­sta­ni set­ki, i że dzię­ki tym cza­rom, trzy­ma je­den or­ga­ni­sta losy kro­ci okrę­tów w swym ręku.

– Hm, hm!–mruk­nął znów ksią­żę, wi­docz­nie nie­za­do­wo­lo­ny.

– Wresz­cie nad­szedł dzień od­jaz­du. Ogrom­ny smok że­la­zny, na któ­rym od­być mie­li­śmy po­dróż na­szą, cze­kał na nas w przy­sta­ni, sy­piać żar ze swej pasz­czy i bu­cha­jąc z noz­drzy parą i dy­mem. Mo­że­cie so­bie Wasz­mość wy­obra­zić tego smo­ka, gdy po­wiem, że go do­sia­dło wię­cej niż ty­siąc po­dróż­nych, i że wszyst­kie tło­mo­ki, ku­fry, skrzy­nie i pa­kun­ki tych osób, oraz ol­brzy­mie za­pa­sy żyw­no­ści dla nich po­trzeb­nej, wresz­cie wę­giel i woda, prze­zna­czo­ne dla po­kar­mu smo­ka w cza­sie po­dró­ży, zna­la­zły na nim swe po­miesz­cze­nie. Z kil­ku­dzie­się­ciu ol­brzy­mich ło­dzi wy­sy­pał się rój po­dróż­nych, któ­rzy obie­gli grzbiet po­tęż­ne­go smo­ka. Dzia­ła na nim umiesz­czo­ne dały ha­sło od­jaz­du, i dy­miąc noz­drza­mi, a sie­kąc po­tęż­ne-mi płe­twa­mi błę­kit­ne fale mo­rza, wy­pły­nął po­twór pę­dem strza­ły z przy­sta­ni na sze­ro­kie mo­rze.

– Ja się wca­le nie dzi­wię, że ta!…iemu smo­ko­wi z noz­drzy ku­rzy – rze­cze, dow­cip­ku­jąc pan Leon Bo­row­ski. – Owszem, je­stem prze­ko­na­ny, że na­wet i po­dróż­nym, któ­rzy ta­kie­mi że­la­zne­mi smo­ka­mi jeż­dżą lub jeź­dzi­li, ta­koż z nosa się ku­rzyć musi. Czy nie tak, Mo­ści Cho­chli­ku?

Dow­cip ten, jak na Al­beń­czy­ka, do­syć zgrab­ny, hucz­ną wy­wo­łał sal­wę we­so­łe­go śmie­chu.

– Ależ to mu do­ciął! – szep­nął do pana Wa-zgir­da pan Sy­me­on Kor­but, mo­stow­ni­czy lidz­ki.

– Ha, ha, ha!–śmiał się ksią­żę.– Nie­chże cię uści­skam, pa­nie Le­onie! A toś mi się spi­sał, pa­nie ko­chan­ku! Jak­by z pod ser­ca wy­ją­łeś mi to, coś po­wie­dział. Ale te­raz już nie prze­ry­waj na­sze­mu mi­łe­mu go­ścio­wi, bo się ni­cze­go nie do­wie­my o jego cu­dow­nej po­dró­ży.

– Wi­sto­cie cu­dow­na to była po­dróż! – za­czą­łem znów. – I na wo­ło­wej skó­rze nie spi­sał­bym wszyst­kich dzi­wów, któ­re wi­dzia­łem. Je­cha­li­śmy dniem i nocą, pru­jąc błę­ki­ty mo­rza i mi­ja­jąc lądy, peł­ne roz­licz­nych cu­dów. Cza­sa­mi przy­bi­ja­li­śmy do brze­gu i za­pusz­cza­li­śmy się w głąb kra­ju, aby zwie­dzić jego oso­bli­wo­ści. W jed­nej z ta­kich wy­cie­czek za­pu­ści­li­śmy się w kraj, gdzie ro­sną zio­ła mię­so­żer­ne.

– Bę­dzie ta­bacz­ka, o, bę­dzie–mruk­nął ksią­żę, uśmie­cha­jąc się zło­śli­wie.

– Wa­sza ks. Mość–cią­gną­łem da­lej – opo­wia­da­łeś nam nie­daw­no, jako nie ma­jąc kuli, ni lo­ft­ki, na­bi­łeś raz na po­lo­wa­niu strzel­bę swą żo­łę­dziem, i jako spo­tkaw­szy ko­zła, strze­li­łeś doń tym na­bo­jem. W lat kil­ka po tym wy­pad­ku spo­tka­łeś Wa­sza Ks. Mość w kniei sta­re­go ko­zła, któ­re­mu z po­mię­dzy ro­gów dąb wy­ra­stał. Był to ten sam ko­zioł, do któ­re­go Wa­sza Ks. Mość strze­la­łeś przed laty. Otoż w cza­sie na­szej po­dró­ży za­wi­nął nasz smok do przy­sta­ni pew­nej wy­spy, za­ro­śnię­tej gę­stym la­sem palm nie­bo­tycz­nych. Pal­my te wy­ra­sta­ły rów­nież z cia­ła pew­nych ży­ją­cych two­rów. Trze­ba al­bo­wiem wie­dzieć, że cała ta wy­spa skła­da­ła się z ciał onych zwie­rząt wiel­ce cu­dow­nych, gdyż cia­ło ich jest z ka­mie­nia wa­pien­ne­go, a człon­ki ich mają kształt pę­dów ro­ślin­nych, z któ­re­go też po­wo­du ży­ją­cym­by je chru­stem na­zwać moż­na.

– No, no, no!–mruk­nął znów ksią­żę, nie­cier­pli­wiąc się co­raz bar­dziej.

– Po dłu­giej, dłu­giej po­dró­ży – cią­gną­łem nie zra­ża­jąc się da­lej – przy­by­li­śmy do mia­sta, w któ­rem miesz­kał je­den z naj­po­tęż­niej­szych cza­ro­dzie­jów, ja­kich mi się spo­tkać zda­rzy­ło. Mąż ten miał wła­dzę nad słoń­cem, gwiaz­da­mi i nad wszyst­kie­mi in­ne­mi cia­ła­mi nie­bie­skie­mi. ?re­ni­cę miał tak po­tęż­ną, iż nią ku so­bie mogł wszyst­kie przy­cią­gać pla­ne­ty, ja­kie wi­dzi­my na nie­bios skle­pie­niu. I tak na­przy­kład, ła­two mu było po­tęż­nym swym wzro­kiem zbli­żyć do sie­bie księ­życ na od­le­głość mil dwu­dzie­stu, jak­kol­wiek wia­do­mą jest rze­czą, że ta gwiaz­da prze­szło pięć­dzie­siąt ty­się­cy mil od­le­głą jest od na­szej zie­mi.

– Ha, ha, ha, ha! – za­śmie­li się chó­rem Al­beń­czy­cy.

– Nie śmiej­cie się, Mo­ści pa­no­wie–rze­cze tu spo­wied­nik księ­cia, uczo­ny ksiądz Kat­ten­bryng.– Wszak źre­ni­ce one, o któ­rych nam gość nasz opo­wia­da, to są te­le­sko­py, ja­kich i nasz uczo­ny ksiądz Po­czo­but uży­wa. Po­tęż­ne źre­ni­ce te są wy­to­pio­ne z pia­sku albo też z krusz­cu wy­la­ne, i moż­na nie­mi istot­nie zbli­żać na po­zór cia­ła nie­bie­skie oczom na­szym w wy­so­kim stop­niu. Wsze­la­koż o te­le­sko­pie tej siły, o ja­kim nam Imci pan Cho­chlik opo­wia­da, nie sły­sza­łem'do tej chwi­li.

Uwa­ga ta uczo­ne­go księ­dza, wiel­kie na Al­beń-czy­kach, a na­wet i na JO. Wo­je­wo­dzie zro­bi­ła wra­że­nie. – Ksiądz Kat­ten­bryng bo­wiem nie­po­spo­li­te­go z po­wo­du wie­dzy swej uży­wał w al­beń­skich ko­łach po­wa­ża­nia. Czę­ścio­we po­twier­dze­nie praw­dzi­wo­ści mego opo­wia­da­nia, któ­re do­tąd za zmy­ślo­ną po­czy­ty­wa­li ba­jecz­kę, ude­rzy­ło ich nie­zbyt wy­kształ­co­ne umy­sły – a przy­pusz­cze­nie, że resz­ta opo­wia­da­nych prze­zem­nie cu­dów, przy po­mo­cy złe­go du­cha, rów­nież jest moż­li­wą, prze­ję!a za­bo­bon­nych tych z ścian­ko­wi­czów nie­wy­mow­ną gro­zą.

Prze­ra­że­ni pa­trzy­li na mnie zu­ko­sa, a ten i ów, któ­ry po­przed­nio nie­raz szy­dził so­bie ze mnie i cho­ro­wał, prze­że­gnał nie­znacz­nie pier­si swo­je zna­kiem krzy­ża, aże­by się za­bez­pie­czyć prze­ciw­ko moż­li­we­mu uro­ko­wi.

Na­wet JO. wo­je­wo­da do­był z pod ko­szu­li re­li­kwiarz z drze­wem ś. Krzy­ża, któ­ry za­wsze na pier­si no­sił, i uca­ło­wał go, prze­że­gnał nim po­wie­trze w moim kie­run­ku, aże­by precz od­pę­dzić złe­go du­cha. Ura­do­wa­ny wiel­ce tym no­wym try­um­fem, cią­gną­łem da­lej:

– Tak jest, mo­ści księ­że rek­to­rze! Tyl­ko, że czar­no­księż­ni­cy dzi­siej­si za­ćmi­li już sła­wę uczo­ne­go księ­dza Po­czo­bu­ta. Wia­do­mo wa­szej Prze­wie­leb­no­ści, że księ­życ i gwiaz­dy mie­rzyć moż­na, a na­wet, że i waga tych ciał nie­bie­skich da się za po­mo­cą praw New­to­na i Kep­ple­ra ob­li­czyć i ozna­czyć jak naj­do­kład­niej. Ży­dzi nio­świe­scy nie tak do­kład­nie mie­rzą suk­no i ważą pieprz lub cy­na­mon, jak do­kład­nie mie­rzą i ważą cza­ro­dzie­je słoń­ce, księ­życ i wszyst­kie pla­ne­ty. Po­tęż­ny wzrok ich prze­ni­ka wszyst­ko; wszyst­ko mie­rzą, ważą, roz­bie­ra­ją, a czar­no­księż­nik, o któ­rym mó­wi­łem, dzię­ki do­sko­na­ło­ści zmy­słów swo­ich i prze­ni­kli­wo­ści swe­go umy­słu, był w sta­nie opo­wie­dzieć nam jak naj­do­kład­niej, czy na tej lub na owej gwiaź­dzie… o mi­lio­ny mi­lio­nów mil od nas od­le­głej, znaj­du­je się że­la­zo, zło­to, sre­bro, gli­na, woda, a na­wet po­wie­trze1).

1) Ana­li­za spek­tral­na.

– A to ja­kim spo­se­bem? – za­py­tał ks. Kat­ten-bryng cie­ka­wie.

– Dzię­ki do­sko­na­ło­ści wzro­ku swe­go, czy­li ra­czej dzię­ki swym źre­ni­com, któ­re mają tę wła­ści­wość, iż w świe­tle tej lub owej pło­ną­cej gwiaz­dy wi­dzą pa­sma i smu­gi, oczom na­szym nie­wi­dzial­ne, a do­kład­nie ob­ja­wia­ją­ce oną ta­jem­ni­cę 2).

– Temu już istot­nie uwie­rzyć trud­no – rze­cze z po­wa­gą ksiądz Kat­ten­bryng. – Zna­ne mi są prze­cież wszyst­kie do­świad­cze­nia uczo­ne­go na­sze­go księ­dza Po­czo­bu­ta; wsze­la­koż o czemś po­dob­nem nie sły­sza­łem wca­le.

– Oczy­wi­sta rzecz, że trud­no wie­rzyć temu, co nam Imci pan Cho­chlik opo­wia­da – po­twier­dził ksią­żę, na­braw­szy ze słów swe­go spo­wied­ni­ka otu­chy.

– Ależ tak, tak, nie­ma wąt­pli­wo­ści, że so­bie z nas dwo­ru­je–za­wo­ła­li chó­rem Al­beń­czy­cy.

– Có­żem ja wi­nien – od­par­łem z fer­wo­rem – że mi Wasz­mość wie­rzyć nie chce­cie, jak­kol­wiek szla­chec­kim klnę się ho­no­rem, że nie prze­sa­dzam ani na wło­sek. Po­tę­ga cza­ro­dzie­jów nie­ma istot­nie, jak już mó­wi­łem, żad­nej gra­ni­cy. Słu­cha­ją ich wszyst­kie ży­wio­ły; wzrok ich… się­ga aż do gwiazd i po za gwiaz­dy; żad­ne od­da­le­nie nie sta­wi ich gło­so­wi za­po­ry; po­tęż­ne ra­mio­na ich opa­su­ją ca­łe­go na­sze­go pla­ne­tę. Wiu­zia­łem ta­kich, któ­rzy z ludz­kiej lub zwie­rzę­cej krwi do­by­wa­li że­la­zo; wi­dzia­łem in­nych, któ­rzy po­wie­trze za­mie­nia­li w cia­ło bry­ło­wa­te; wi­dzia­łem wresz­cie ta­kich, któ­rzy wy­ra­bia­li iskrę pio­ru­no­wą, za­nu­rzyw­szy pew­ne krusz­ce w pew­nych kwa­sach. Pio­run nad nimi nie miał wła­dzy. Sto­sow­nie do swej woli umie­li przy­cią­gać lub od­pro­wa­dzać jego strza­ły dłu­gie­mi że­la­zne­mi żer­dzia­mi, któ­re umiesz­cza­li na da­chach swych bu­dyn­ków. Byli mię­dzy nimi tacy,

2) Smu­gi Frau­en­hof­cra.

któ­rzy wy­twa­rza­li Jod w pie­cu hut­ni­ka, a mo­gli rękę swą wło­żyć wo­lej ki­pią­cy, nie do­zna­jąc naj­mniej­szej ob­ra­zy.

– Hm, hm, hm – mruk­nął znów ksią­żę nie­cier­pli­wie,

– Ato­li wszyst­ko to – tak cią­gną­łem z re­zo­nem da­lej–frasz­ką jest wo­bec po­tę­gi pew­nych czar­no­księż­ni­ków, któ­rzy umie­li na­rzu­cić woię swą słoń­cu i zmu­sić je do ma­lo­wa­nia osób i kra­jo­bra­zów, ja­kie ma­lo­wać mu każą. Ostat­nie­go dnia przed wy­jaz­dem mym z tego mia­sta w dal­szą dro­gę, ode­bra­łem list od mego przy­ja­cie­la, któ­ry mnie na wszyst­ko za­kli­nał, abym mu przy­słał swój wi­ze­ru­nek. Nie­ste­ty, do­szła mnie proś­ba ta za póź­no, abym wy­ko­na­nie por­tre­tu swo­je­go mogł po­wie­rzyć ma­la­rzo­wi. Mar­kot­nem mi to było wiel­ce, że nie moge za­dość uczy­nić proś­bie przy­ja­cie­la, cze­ka­ła mnie bo­wiem po­dróż da­le­ka, i mo­głem snad­no nie wró­cić z mej wy­pra­wy. Na szczę­ście, było w mie­ście tem kil­ku czar­no­księż­ni­ków, słyn­nych z tego, że po­słusz­ne im słoń­ce ma­lu­je wi­ze­run­ki osób, kra­jo­bra­zów lub rze­czy, wy­peł­nia­jąc, niby pil­ny a wier­ny słu­ga, otrzy­ma­ne w tej mie­rze roz­ka­zy swe­go pana. Uda­łem się tedy nie­zwłocz­nie do jed­ne­go z nich, i w mgnie­niu oka wy­ko­na­ło po­słusz­ne mu słoń­ce kon­ter­fekt mój tak wier­nie, że każ­da zmarszcz­ka, każ­dy prysz­czyk, każ­dy po­je­dyn­czy wło­sek od­bi­tym był na ob­raz­ku, jak gdy­by w naj­lep­szem zwier­cia­dle we­nec­kiem. Naj­zręcz­niej­szy ma­larz nie był­by w sta­nie na­wet w prze­cią­gu lat kil­ku zro­bić jed­ne­go rów­nie do­kład­ne­go kon­ter­fek­tu; po­słusz­ne czar­no­księż­ni­ko­wi słoń­ce wy­ko­na­ło od­ra­zu dwa­na­ście mo­ich por­tre­tów, a jed­nak ro­bo­ta każ­de­go z nich nie trwa­ła dłu­żej nad mgnie­nie oka.

– Uf, uf, uf–mruk­nął ksią­żę.–Tego już tro­chę za wie­le! Za ko­góż nas Wasz­mość masz, że nam ta­kie dzi­wy opo­wia­dasz?

– Tak jest – za­wo­ła­li chó­rem Al­beń­czy­cy – za­nad­to już tego zmy­śla­nia.

– Imci pan Cho­chlik – do­dał pan Wa­zgird – dwo­ru­je z na­szej ła­two­wier­no­ści. Wno­szę więc, aże­by mu za­apli­ko­wać karę, na któ­rą się zgo­dził.

– Słusz­nie mówi pan Wa­zgird–krzyk­nę­li chó­rem. – Wszak nie­ma mię­dzy nami ta­kie­go, któ­ry­by wie­rzył tym baj­kom. Sło­wo się rze­kło, ko­był­ka u pło­tu. Niech więc za­ży­wa ta­ba­ki.

– Za po­zwo­le­niem, mo­ści pa­no­wie!–od­par­łem żywo.–Klnę się wszyst­kiem, co mi świę­te, że szcze­rą tyl­ko praw­dę opo­wia­dam.

– Ga­daj Wasz­mość to komu in­ne­mu, a nie nam–wo­łał pan pod­cza­szy no­wo­grodz­ki.–Toż prze­cię wie­my, co moż­li­we, a co nie.

– Oczy­wi­ście, że wie­my – po­twier­dzi­ła szlach­ta. – Toć prze­cie i my uczy­li­śmy się cze­goś na świe­cie!… Ta­bacz­ki, ta­bacz­ki dla pana bra­ta.

– Ależ moi pa­no­wie – bro­ni­łem się żywo.– Jako szlach­cic, nie moge być ka­ra­nym bez sądu. Ape­lu­ję do praw obo­wią­zu­ją­cych w na­szej rze­czy­po­spo­li­tej, ape­lu­ję do ne­mi­nem cap­tw­ci­bi­mus!

– My też Wasz­mo­ści nie chce­my cap­tha­re – od­parł imci pan pi­sarz Wie­rzej­ski, sław­ny na cala oko­li­cę ju­ry­sta – nie chce­my capt­tva­re9 ale ta­bacz­kę Wasz­mość za­żyć mu­sisz, boś prze­cie jure vic­tus, gdyż taka była umo­wa.

– Jak­to jure vir­tus? – krzy­cza­łem. – Klnę się Wasz­mo­ściom sło­wem szlach­ci­ca i uczci­we­go czło­wie­ka, żem szcze­rą praw­dę po­wia­da! i nie prze­sa­dzał ani na wło­sek.

– Ba, ba, ba, ba! – za­wo­ła­li chó­rem.–Po­wie­dzia­ne było w umo­wie, że Wasz­mość bę­dziesz mu­siał za­żyć ta­bacz­ki, je­że­li­byś po­wie­dział coś, coby zda­niem obec­nych tu sług ksią­żę­cych, nie było god­nem wie­rze­nia. Otoż my nie wie­rzy­my ca­łej opo­wie­ści Wać­pa­na. Mu­sisz więc za­żyć! Vtt­bu­ni no­bi­le de­bet esse sta­bi­le!

– Za po­zwo­le­niem, ła­ska­wi pa­no­wie! – wo­ła­łem zroz­pa­czo­ny. – Jest tu prze­cie JO. ksią­żę, jest Prze­wie­leb­ny ksiądz rek­tor Kat­ten­bryng! Do nich się od­wo­łu­ję!… Po­kła­dam na­dzie­ję w ich spra­wie­dli­wo­ści, boć prze­cież szcze­rą praw­dę Wasz­mo­ściom po­wia­da­łem!

– Ba! – ozwie się ksią­żę, trzę­sąc się od śmie­chu na wi­dok mej roz­pa­czy. – Wi­dzisz Wasz­mość, pa­nie ko­chan­ku, i ja ci nie wie­rzę. Na­plo­tłeś nam ba­jek co nie­mia­ra, a mia­łeś nam opo­wia­dać rze­czy praw­dzi­we i god­niej­sze wia­ry od wia­ro­god­nych po­wie­ści Se­he­ra­za­dy, na­wet od cu­dow­nych le­gend, spi­sa­nych przez świę­to­bli­wych lu­dzi. Nic nie po­mo­że, mu­sisz za­żyć ta­ba­ki!

– Ha, ha, ha!–śmie­li się Al­beń­czy­cy.

– Prze­wie­leb­ny księ­że rek­to­rze! – wo­ła­łem zroz­pa­czo­ny, szu­ka­jąc ra­tun­ku u księ­dza Kat­ten­bryn-ga.–Nie­chże Wa­sza Prze­wie­leb­ność wy­tłó­ma­czy tym ich­mo­ściom, że tyl­ko szcze­rą praw­dę mó­wi­łem!… Prze­cież Wa­sza Prze­wie­leb­ność, jako mąż uczo­ny…

– E, he, he! – od­parł, śmie­jąc się i ru­sza­jąc ra­mio­na­mi ksiądz Kat­ten­bryng.–Toż prze­cię wła­śnie na­uka nie po­zwa­la mi wie­rzyć, iżby czło­wiek śmier­tel­ny mogł zmu­sić słoń­ce do ma­lo­wa­nia por­tre­tów. Oto jest moja ta­ba­kie­ra ze świe­żą ber­nar­dyn­ką… Za­ży­waj Wasz­mość, za­ży­waj!

– Nie wy­krę­cisz się Wac­pan! – wo­łał pan Wa­zgird. – Dość się Wasz­mość nad­wo­ro­wa­łeś z na­szej ła­two­wier­no­ści.

I wziąw­szy z rąk księ­dza Kat­ten­bryn­ga ol­brzy­mią jego ta­ba­kie­rę, za­pra­szał mnie do za­ży­cia z szy­der­czym uśmie­chem. A ta­ba­kie­ra wy­da­wa­ła mi się tak wiel­ka, jak skrzy­nia, a ta­ba­ka w niej czar­na, jak smo­ła, a za­pach jej ude­rzał już zda­le­ka i wier­cił mi aż w mó­zgu, wy­ci­ska­jąc z oczu łzy rzę­si­ste.

– A no – rze­kłem–niech i tak bę­dzie! Za­ży­ję, by­ście Wasz­mość nie my­śle­li, że ma­cie przed sobą draż­li­wą spa­zma­tycz­kę!… Za­ży­ję, lecz pro­te­stu­ię prze­ciw zro­bio­ne­mu mi gwał­to­wi, za­strze­ga­jąc so­bie od­wet na czas póź­niej­szy, gdy wam do­wio­dę, że szcze­rą tyl­ko praw­dę mó­wi­łem.

To rze­kł­szy, ują­łem w pal­ce małą szczyp­tę tej prze­klę­tej ta­ba­ki, lecz za­le­d­wie rękę zbli­ży­łem do nosa, kich­ną­łem tak sil­nie… żem się zbu­dził.

Te­atr w Bło­to­wie

I.

W r. 1872 za­niósł mnie los do Bło­to­wa.

Po­wia­dam los, bo nie chcę tej krzyw­dy wy­po­mi­nać ni­ko­mu. Wi­sto­cie jed­nak wi­nien był temu bank, z ra­mie­nia któ­re­go by­łem wy­sła­ny, a bar­dziej jesz­cze dzie­dzic są­sied­niej Ter­pi­łów­ki, na któ­re­go we­zwa­nie i koszt przy­by­łem w tam­te stro­ny.

Sta­ro­pol­skim, szla­chec­kim oby­cza­jem za­po­mniał wi­docz­nie po­czci­wiec, gdzieś przy kar­tach lub kie­lisz­ku, o ter­mi­nie i o in­te­re­sie. Kto­by tam w przy­jem­nej kom­pa­nii my­ślał o ban­kach i o li­kwi­da­cy­ach? My­śli ta­kie psu­ją tyl­ko hu­mor i od­bie­ra­ją fan­ta­zyę. Naj­le­piej więc, gdy się o tem wszyst­kiem za­po­mni.

Nie za­staw­szy w domu mego klien­ta, a nie wie­dząc, gdzie się ob­ra­ca, uda­łem się do Bło­to­wa. Ztam­tąd pchną­łem do ban­ku te­le­gram z za­py­ta­niem, co da­lej czy­nić wy­pa­da.

– Cze­kać w Blo­to­wie po­wro­tu in­te­re­san­ta – brzmia­ła la­ko­nicz­nie od­po­wiedź.

Nie było rady; roz­kaz był wy­raź­ny–trze­ba było cze­kać. Osia­dłem więc na­tem „po­ku­ciu” ska­za­ny na Bóg wie jak dłu­gie nudy, bez ga­zet, bez ksią­żek, bez zna­jo­mych – po­dob­ny do Ro­bin­so­na, za­nie­sio­ne­go na ja­kąś wy­spę–z bło­ta!

Było to w mie­sią­cu maju–w mie­sią­cu róż i sło­wi­ków. O pri­ma­ve­ra, gio­ven­tu dei anno! jak­że ty wca­le nie­po­dob­ną je­steś do wio­sny w brud­nej, ży­dow­skiej mie­ści­nie na Po­do­lu!

Tam na wsi, tuż, tuż nie­da­le­ko, kieł­ku­ją w cie­niu fioł­ki i kon­wa­lie, po sa­dach kwit­ną ja­bło­nie, uno­sząc się po­nad ski­ba­mi dzwo­nią skow­ron­ki, brzę­cząc w zło­tem słoń­cu igra­ją musz­ki swa­wol­ne. Wyjść tyl­ko za „mia­sto” po­trze­ba, aby się upo­ić tą roz­ko­szą!… Ale wy­brnij­że tu z tej błot­nej We­ne­cyi, gdzie na ryn­ku, przed ra­tu­szem, koła grzę­zną po osie. Go­spo­da, w któ­rej sta­ną­łem, po­dob­ną była do arki Noe go, uno­szą­cej się na fa­lach po­to­pu.

Pierw­szy dzień prze­spa­łem ja­koś szczę­śli­wie na twar­dych ma­te­ra­cach, któ­rych wło­sie prze­bi­ja­ło prze­ście­ra­dło i kłu­ło mnie, jak gdy­by szpil­ka­mi. By­łem zmę­czo­ny po­dró­żą i po­trze­bo­wa­łem wy­wcza­su; w tych ra­zach nie zwa­ża się na ta­kie do­le­gli­wo­ści. Na dru­gi dzień jed­nak ode­szła mnie ocho­ta do snu. Tu coś kłu­ło, tam coś gry­zło, nie spo­sób było wy­le­żeć na po­ście­li. Ze­rwaw­szy się z łóż­ka, ubra­łem się czem­prę­dzej i wy­sze­dłem zo­ba­czyć, co się w świe­cie dzie­je.

Za­py­ta­łem, czy nie ma po­słań­ca z Ter­pi­łów­ki? Nie! Klient mój prze­padł, jak ka­mień w wo­dzie; – praw­do­po­dob­nie do­brze mu się gdzieś tam dzia­ło. Za­po­mniał na wie­ki, że mnie ze Lwo­wa spro­wa­dził i że mi za każ­dy dzień zwło­ki bę­dzie mu­siał za­pła­cić pięt­na­ście guł­de­nów; tyle bo­wiem wy­no­si­ły przy­rze­czo­ne mi dy­ety.

Nie wie­dząc, co z sobą zro­bić, sta­ną­łem w bra­mie go­spo­dy. Dzień był ja­sny i po­god­ny. W po­wie­trzu gra­ło coś, co bu­dzi­ło ocho­tę do ży­cia. Świe­żut­ki wie­trzyk wiał od pól, przy­no­sząc na swych skrzy­dłach ową nie­okre­ślo­ną woń, któ­ra pach­nie wsią i wio­sną. Na bez­chmur­nem nie­bie uśmie­cha­ło się słoń­ce ła­ska­wie, jak gdy­by chcia­ło po­wie­dzieć: „A cot czy nie caca?”

I rze­czy­wi­ście „caca” był świat cały, ską­pa­ny w zło­tym słoń­ca bla­sku. Za rze­ką, na wzgó­rzu, wid­niał wspa­nia­ły klasz­tor Ba­zy­liań­ski, fun­da­cyi sta­ro­sty ka­niow­skie­go; przedem­ną na błę­kit­nem tle nie­ba ry­so­wa­ła się po­waż­nie ra­tu­szo­wa wie­ża. Pro­mie­nie słoń­ca zło­ci­ły cie­płem świa­tłem zczer­nia­łe wie­kiem mury klasz­to­ru i ra­tu­sza – ol­brzy­mie­ją­ce i wy­glą­da­ją­ce dziw­nie ma­low­ni­czo w tem oświe­tle­niu.

Na­wet odra­pa­ne ży­dow­skie dom­ki, o wy­so­kich da­chach i rzeź­bio­nych ga­necz­kach, opro­mie­nio­ne słoń­cem, uśmie­cha­ły się z po za kę­pek drzew od­święt­nie i we­so­ło. Tu i owdzie, jak gdy­by dla od­świe­że­nia tego kra­jo­bra­zu, sta­ły przed kra­ma­mi gro­mad­ki ży­dów, roz­ma­wia­ją­cych z sobą.

Był to wi­dok uro­czy, do­ma­ga­ją­cy się, aby go far­bą i pendz­lem prze­nie­sio­no na pa­pier lub płót­no. Tyl­ko to bło­to, ach, to bło­to!–Po­do­le jest kla­sycz­ną zie­mią bło­ta. W ży­ciu mo­jem nie wi­dzia­łem po­dob­nej to­pie­li.

Nie­da­le­ko od mo­jej go­spo­dy był sklep ko­rzen­ny. Mi­szu­res po­wie­dział mi, że tam moż­na do­stać wszyst­kie­go, i że tam na śnia­da­nie „pszi­cho­dzom same naj­więk­sze pa­no­wie.”

Ra­czej z nu­dów, niż z po­trze­by, uda­łem się do tego przy­byt­ku naj­więk­szych pa­nów. Przy sar­dyn­kach lub ka­wior­rze i pół­bu­te­lecz­ce por­te­ru moż­na tam było prze­sie­dzieć z jaką go­dzi­nę, przy­pa­tru­jąc się lu­dziom i przy­słu­chu­jąc ich roz­mo­wie. By­ła­by to czy­sta wy­gra­na w tem smut­nem po­ło­że­niu, w ja­kiem się znaj­do­wa­łem. Cho­dzi­ło tyl­ko o to, aby się do­bić do tego por­tu bez wiel­kie­go szwan­ku. Prze­ska­ku­jąc z ka­mie­nia na ka­mień i wy­ko­ny­wa­jac ekwi­li­bry­stycz­ne cuda, do­sta­łem się szczę­śli­wie do celu.

Sklep roił się istot­nie go­ść­mi, na­le­żą­cy­mi do naj­wyż­szej miej­sco­wej to­wa­rzy­skiej sfe­ry. Kil­ku urzęd­ni­ków po­wia­to­wych, w cza­pecz­kach z Sącz­kiem; kil­ku je­go­mo­ści w wy­so­kich bu­tach i w strze­lec­kiem ubra­niu–wi­docz­nie my­śli­wi; ja­kiś oty­ły pan, z gru­bym, zło­tym łań­cusz­kiem od ze­gar­ka, z peł­ne mi pier­ścion­ków pal­ca­mi, o wschod­nich ry­sach twa­rzy, praw­do­po­dob­nie Or­mia­nin i bo­ga­ty; wresz­cie słusz­ny ja­kiś męż­czy­zna, w kau­czu­ko­wym an­giel­skim wa­ter­pro­ofie i w mięk­kim, pil­śnio­wym ka­pe­lu­szu, ja­kie­go nie­gdyś uży­wa­li mu­zy­cy i ma­la­rze. Ostat­ni pe­ro­ro­wał gło­śno i z wiel­ką pew­no­ścią sie­bie o sztu­ce i o te­atrze; tam­ci słu­cha­li go z za­ję­ciem, przy­pa­tru­jąc mu się z życz­li­wo­ścią i uwiel­bie­niem.

Ka­za­łem so­bie dać kie­li­szek „łań­cu­tów­ki,” pól bu­tel­ki por­te­ru i dwa łuty ka­wio­ru na prze­ką­skę. Wszyst­kie miej­sca przy sto­li­kach były za­ję­te; usia­dłem więc skrom­nie przy kram­ni­cy na ja­kiejś pace, któ­rą mi przy­su­nię­to. Lu­bię nad­zwy­czaj ob­ser­wo­wać lu­dzi nie­wi­dzia­ny. Sta­no­wi­sko, któ­re za­ją­łem, było wiel­ce do­god­nem do ta­kie­go celu.

Wej­ście moje zwró­ci­ło jed­nak­że uwa­gę go­ści, z wy­jąt­kiem mów­cy w tva­łer­pro­ofie, upa­ja­ją­ce­go się wła­sną swa­dą. W mia­stecz­ku tak ma­łem, gdzie się wszy­scy zna­ją, po­ja­wie­nie się ob­cej twa­rzy jest nie­zwy­kłym wy­pad­kiem. Za­czę­to mi się przy­pa­try­wać cie­ka­wie i szep­tać zci­cha. Wi­docz­nie za­in­try­go­wa­łem bło­tow­ską ary­sto­kra­cyę; chcia­no się do­wie­dzieć „ kto jest ten gość nie­zna­jo­my?

Spoj­rze­nia te i szep­ty zwró­ci­ły w koń­cu uwa­gę to­ku­ją­ce­go mów­cy. Spoj­rzał na mnie, schmu­rzył brew, jak gdy­by so­bie coś przy­po­mniał, po­tem ze­rwał się ze stoł­ka, roz­sze­rzył ra­mio­na, i pod­bie­gł­szy ku mnie, chwy­cił mnie w ob­ję­cia.

– Dro­gi, ko­cha­ny! jak się masz! – za­wo­łał, przy­ci­ska­jąc mnie do pier­si.

Nie­spo­dzie­wa­na ta czu­łość wpra­wi­ła mnie w kło­pot nie­ma­ły. Twarz ser­decz­ne­go je­go­mo­ścia była mi cał­kiem nie­zna­na.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: