- W empik go
Humoreski - ebook
Humoreski - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 302 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
WARSZAWA.
DRUKARNIA
A. T. Jezierskiego
47. Nowy-Świat 47.
Äîçâîëåíî Öåíçóðîþ.
Âàðøàâà, 8 Ìàðòà 1900 ãîäà.
Moja przygoda.
Na dworze JO. Wojewody Wileńskiego ks. Radziwiłła
"Panie Kochanku"
…..aż w końcu zasnąłem.
A miałem sen bardzo dziwny i zdaje się, że wrażenia, w ciągu dnia odniesione, wpłynęły na tok moich myśli w czasie sennego marzenia. Nadmienić bowiem muszę, że zrana tegoż dnia rozmawiałem z pewną znajomą długo i szeroko o fantastycznych nowelach amerykańskiego humorysty, Edgara Poe, i że wieczór spędziłem w teatrze, gdzie przedstawiano „Księcia Radziwiłła Panie kochanku.”
Owóż więc prawdopodobnie skutkiem tych wrażeń, śniło mi się, że jestem w Nieświeżu, na dworze JO. księcia, wojewody wileńskiego, razem z całą Alba i wszystkimi przyjaciółmi i klientami radziwiłłowskiego dworu, napełniającymi dom pański gwarnym swym zgiełkiem i ochotą.
Jak się tam wpośród tych dawno już zmarłych ludzi znalazłem, z tego sobie nie zdawałem sprawy. Dokoła mnie roiły się tłumy szlachty w barwnych żupanach i kontuszach, w bogatych słuckich pasach, w safianowych butach i przy karabelach. Ja błąkałem się wpośród nich w czarnym fraku, w białym krawacie, w perłowych rękawiczkach z chapeau claque'em w ręce, rozweselając nowoczesnym mym strojem zapleśniałych litewskich mamutów.
Istotnie upokarzającym był dla mnie dysonans, który tworzyła nikła postać moja, w banalne zakopertowana suknie, odbijając od tych kolosów, pełnych zdrowia i życia. Strój ich mile wabił oko barwami tęczy, oraz połyskiem złota i drogich kamieni, a buńczuczna postawa, zamaszyste ruchy, rubaszne policzki, golone łby i czoła zawadyackim pofałdowane marsem, tchnęły wyrazem rycerskiej jakiejś dziarskości i bujnie kipiącej fantazyi. Jednem słowem, Litwa była Litwą z przed-barskich czasów–zacofana, zabobonna, rubaszna i wrzawliwa, lecz rycerska i malowniczo poetyczna;–ja zaś byłem dandysem, wykrojonym z żurnalu z końca XIX wieku, chłodnym, sceptycznym, rozumującym, ironicznym, ale prozaicznym i banalnym, jak wszyscy moi rówieśnicy.
I rzecz niepojęta! Kontrast ten nie dziwił mnie we śnie wcale! Przeniesiony sennem widzeniem w ubiegłe czasy, nie straciłem świadomości właściwych wiekowi naszemu wyobrażeń, lecz zarazem nie zdawałem sobie we śnie sprawy, czem się to dziać może, iż obok mnie, dziecięcia wieku pary i telegrafów, istnieć mogą ci ludzie, nie wiedzący nic o naszym postępie.
Wrażenie tego snu było mi wielce niemiłem! Byłem w świecie tym niejako intruzem, a poczucie to usposabiało mnie wrogo przeciw mojemu otoczeniu. Pomiędzy mną a niemnie było mostu. Dzielił nas cały świat pojęć, zasad, aspiracyj i doświadczeń, zdobytych w twardej szkole naszego, w naukę tak bogatego wieku.
Upokarzało mnie, iż tak niekorzystnie odbija zewnętrzność moja od zewnętrzności mego otoczenia; irytowały mnie ironiczne spojrzenia tych sodalisów, patrzących na mnie okiem, jakiem patrzeć zwykli zaściankowi parafianie na mieszkańca wielkiego miasta, gdy zabłądzi w ich mateczniki, lecz zato czułem umysłową wyższość moją nad tymi zacofańcami i czerpałem w tej świadomości wewnętrzne zadowolenie. Książę i jego dwór widzieli we mnie farmazona i nowatora; ja zaś widziałem w nich zacofańców i warchołów.
Posada, jaką zajmowałem na dworze Nieświeskim, nie należała do najprzyjemniejszych, byłem albowiem lektorem JO. ks. wojewody, co mnie wobec gospodarza mego stawiało w zależnem stanowisku. Nieznośna to była służbal Trzeba było po całych dniach pić z księciem węgrzyna i słuchać łgarstw jego, oraz rubasznych konceptów, a wieczorem czytać mu do snu Żywoty Świętych, albo znów niedorzeczne bajki, w których książę tembardziej smakował, im mniej w nich było sensu i prawdopodobieństwa. Książę ślepo wierzył wszystkim bajkom o gadających zwierzętach, o ziejących ogniem smokach, o cudownych podróżach Syndbada, o czarnoksiężnikach, czarownicach i zaczarowanych pałacach, i czerpał nieraz w tych opowieściach natchnienie do niedorzecznych łgarstw, któremi nazajutrz bawił swych Albeńczyków, przyklaskujących rubasznym konceptom błaznującego oligarchy.
Owóż więc śniło mi się, że pewnego wieczora pojawił się w mej kwaterze marszałek dworu Nieświeskiego, Imci pan Szabański, wzywając mnie do księcia, który zaniemógłszy skutkiem dłuższej pijatyki, leżał w łóżku, i spać nie mogąc, zażądał mej usługi. Książę był widocznie w złym humorze. Zebrani w jego sypialni Albeńczycy daremne czynili wysiłki, ażeby pana zabawić. Nawet i rubaszne koncepty pana Leona Borowskiego, w których zwykle tak smakował książę, nie wywoływały tym razem uśmiechu na zachmurzonej jego twarzy.
Niechętnem okiem powitali mnie Albeńczycy, gdy wszedłem do książęcej sypialni. Dla ludzi tych, bojących się książki tak jakby jadowitego węża, byłem już, ze względu na moje literackie zatrudnienie, podejrzaną figurą. Przenosili oni na mnie swe polityczne niechęci; byłem w oczach ich bowiem reprezentantem onych farmazonów, którymi się otaczał król–przepraszam! Imci pan stolnik litewski–a którzy co czwartek gromadzili się w pałacu Łazienkowskim w Warszawie, aby tam – jak sobie na ucho opowiadano – razem ze swym gospodarzem, bluźnić i pogańskie wyprawiać saturnałia. Tym razem potęgowała jeszcze wstręt Albeńczyków i ta okoliczność, że książę, znudzony ich opowiadaniami i konceptami, zażądał mojej usługi. Obawiali się, ażebym się nie wkradł do pańskiej łaski, a służalcza zazdrość zwiększała animozyę, jaką czuli ku mej osobie.
– A bywajże mi, bywaj Mości panie Chochliku! – zawołał książę, gdym się zbliżył do jego łoża.–Cała dziś nadzieja moja w tobie, panie kochanku, że mnie rozerwiesz swojem czytaniem, bo przyjaciele moi, widząc mnie chorym, zapomnieli w gębie języka. Nawet i panu Leonowi Borowskiemu nie kleją się jakoś koncepty… Siadajże Waszmość, panie kochanku, i przeczytaj nam coś ładnego!
– Mości książę!–odparłem.–Trudno tu w nieświeskiej bibliotece znaleźć coś ciekawego. Żywoty Świętych czytaliśmy już tyle razy, że je Wasza ks. Mość umiesz na pamięć bezwątpienia. Niemniej często wertowaliśmy cudowne opowiadania Seherazady, i inne tym podobne powieści. Gdzież tu szukać czegoś, coby mogło zabawić Waszą książęcą Mość?
– A cóż na to poradzić, panie kochanku?
– Należałoby odświeżyć bibliotekę Nieświeską.
– A czyż na to Radziwiłła stać, aby wspiera! farmazonów! Tyle dziś tylko mego, ile zarobię na zegarmistrzowstwie, którego się nauczyłem od powroźnika, służąc z nim razem w Tatarbasardżiku u Turka. Niechaj mnie dyabli porwą, jeżeli kłamięj Waszmość panowie myślicie, że Radziwiłł bogaty;
a świadkiem temu mój przyjaciel, pan Szabański, że tyle dziś mego tylko, ile naprawiając żydom nieświeskim zegary, na zegarmistrzowstwie zarabiam. Widzicie Waszmość, jak to dobrze nauczyć się czegoś za młodu.
Niedorzeczny koncept ten huczne wywołał śmiechy w gronie niewybrednych Albeńczyków, napełniając mnie równocześnie niesmakiem. Przypomniały mi się wszystkie niedołężne wytwory rozbrykanej fantazyi błaznującego wiecznie magnata, których tyle się już nasłuchałem w czasie pobytu mego na dworze księcia; przypominały mi się również i pudowne wynalazki naszego wieku, zapewniające człowiekowi panowanie nad ż3'wiołami. Potęga dzieci XIX stulecia, usidlająca niesforne siły natury, ujmująca je w karby swej woli i zmuszająca do posłuszeństwa, wydała mi się jakimś nadprzyrodzonym darem, zamieniającym nas w rzeszę czarnoksiężników. Wobec cudów tych bladły wszystkie przez księcia opowiadane cuda. W przeświadczeniu tej wyższości naszej, postanowiłem upokorzyć butnego gospodarza i jego niesympatycznych mi gości.
– Wasza książęca Mość–tak rzekłem–zechce może posłuchać opowieści mej podróży do kraju czarnoksiężników. Moge zapewnić, że powieść ta bardziej zajmującą będzie, niźli wszystko, co tu do tej pory czytałem, a będzie przed wszystkiemi legendami i bajkami tę miała zaletę, że jest prawdziwą, i że wszystko cokolwiek powiem, będzie rzeczywistem, istniejącem, a nie zaś zmyślonym tworem wybujałej fantazyi.
– A no, panie kochanku, dobrze–odparł książę. – Na trudną się Waszmość porywasz imprezę, chcąc nas bawić cudowną a prawdziwą powieścią własnej peregrynacyi. Cokolwiekbądź pamiętaj dotrzymać obietnicy i nie wykroczyć niczem przeciwko prawdzie.
– Słowo honoru szlacheckie daję–zawołałem –
że szczerą prawdę mówić tylko będę, jakkolwiek cudowną wydać się może powieść moja Waszej Książęcej Mości.
– Pamiętaj, żeś się zaklął słowem szlache-ckiem!… Jeżelibyś je złamał, panie kochanku–jeżelibyś powiedział coś, coby, zdaniem zgromadzonych tu gości moich i przyjaciół, nie było godnem wierzenia, to za karę będziesz musiał zażyć z tabakiery księdza Kattenbringa niuch tej częstochowskiej tabaczki, do której wstręt czujesz tak wielki.
– Ha, ha, ha, ha! – roześmieli się chórem Al-beńczycy.
– Czy zgoda?–zapytał książę.
– Zgoda!
– A więc zaczynaj Waszmość, panie kochanku! Słuchamy.
– Wasza ks. Mość – tak rozpocząłem rzecz moją – opowiadałeś nam przedwczoraj o swej cudownej podróży do Rzymu, ktorą odbyłeś, niesiony powietrzem przez osiem kaczek, zaprzężonych do jego landary. Kaczki te, któremi WKMość posługiwałem się w podróży, znane są u nas doskonale. Wylęgają się one w mózgu czarnoksiężników, których u na co niemiara. Pierza wprawdzie nie mają, lecz zato papierowe skrzydła, któremi latają tak szybko, że podróż WKMości do Rzymu żółwią wobec tego jest podróżą. Z jednej głowy wylęga się kaczek takich czasem dwadzieścia, pięćdziesiąt, a nawet i sto tysięcy w jednym dniu. Czarnoksiężnicy, którzy kaczki te wywodzą, rozsyłają je po kraju jako posłów, opowiadających wszystkie w świecie zdarzenia. A
lot tych kaczek, dzięki papierowym ich skrzydłom, nader jest szparki, czarnoksiężnik zaś, który je wywodzi, jest wszystkowiedzącym, więc też rozchodzą się wszystkie wiadomości, dzięki kaczkom tym, lotem błyskawicy po świecie i można w najgłuchszym zaścianku naszej halickiej Rusi, we dwadzieścia cztery godziny poźniej wiedzieć wszystko, co się stało w Rzymie, Paryżu lub Londynie.
– Hm, hm – mruknął niedowierzająco pan Stanisław Płaskowidzki, podczaszy nowogrodzki, chorujący na wielkiego sensata.
– Owóż więc – ciągnąłem dalej, nie zważając wcale na tę oznakę niedowierzania – pewnego pięknego wieczora przyniosła mi kaczka taką wiadomość, iż jeden ze znanych mi czarowników urządza podróż towarzyską naokoło świata, i za małą stosunkowo opłatę przypuszcza uczestników do udziału w tej ciekawej podróży. Zebrawszy stosowny fundusik, udałem się więc do Lwowa i zgłosiłem do czarnoksiężnika, któremu zapłaciłem żądane wynagrodzenie; nazajutrz już opuściliśmy Lwów, rozpoczynając naszą Odyseę.
Wistocie cudowną była podróż nasza, i podziwiać trzeba potęgę czarnoksiężnika, któremu powierzyliśmy nasze losy. Jechało nas przeszło tysiąc osób. Byliśmy pomieszczeni w landarach, wybitych żóltem suknem, nadzwyczaj wygodnych, a tak przestronnych, że w każdej z nich osiem mieściło się osób. Tłomoki nasze, kufry, skrzynie, pomieszczone były w ogromnych furgonach, większych od niejednej chłopskiej chaty na Litwie. Cały ten olbrzymi tabor leciał pędem strzały, z szybkością, wobec której ślimaczym ruchem jest bieg najdzielniejszego bachmata WKMości. Wystarczy gdy powiem, żeśmy robili pięć do sześciu mil na godzinę, i żeśmy, licząc w to i popasy, w ośmiu godzinach zajechali ze Lwowa do Krakowa.
– A coż to za konie niosły was tak szybko? – zapytał pan Karol Ryś, strażnik miński, wielki znawca koni.
– Otoż właśnie w tem sęk, Mości strażniku – odparłem żywo.–Nie konie to były, bo żadne w świecie konie nie zdołałyby z taką szybkością pociągnąć tak olbrzymiego ciężaru… Cały ów tabor, składający się z kilkudziesięciu wozów i furgonów, z których każdy większym był od chaty litewskiego chłopa, ciągnął jeden smok; jeden olbrzymi żelazny smok, buchający z nozdrzy swych parą i żużlami, a pędzący z szybkością, o jakiej Waćpanowie nie macie wyobrażenia.
– I na ogromnym smoku jeździć będziesz! – zawołał drwiąco pan Jan Wazgird, jeden z najbardziej zawadyackich Albeńczyków.
– Istotnie ogromne są te smoki – odparłem ironicznie–i będziesz Waszmość nieraz jeszcze o nich słyszał w mej podróży. Trzeba albowiem wiedzieć, że czarnoksiężnicy nasi używają smoków tych żelaznych nietylko do pociągu. Wiadomo Waszmość panom, że Ameryka leży na drugiej półkuli naszego planety, tam, gdzie słońce zachodzi za największym w świecie oceanem, który się Atlantyckiem morzem zowie. Ażeby się tam dostać najszybszym żaglowym okrętem potrzeba było płynąć dniem i nocą przeszło trzy miesiące. Wszelakoż nikt dziś nie używa niedołężnych żaglów; jeździmy tam na żelaznych smokach, częstokroć większych od tutejszego zamku, a cała podróż trwa jeno siedem dni.
– Uf, uf!–ozwie się na to pan Symeon Korbut, mostowniczy lidzki.
– Ale o tem potem; wrócimy do tego rodzaju smoków w dalszym toku mej powieści. Wyjechawszy z Krakowa tymże samym ordynkiem i zaprzęgiem, jechaliśmy krajami zamieszkałemi przez czarnoksiężników, u których smoki żelazne pełniły służbę domowego zwierzęcia. Wyglądając przez okna naszej landary, spotykaliśmy co chwila te potwory. Jedne z nich orały tam ogromne pól obszary, inne młóciły zebrane zboże, inne jeszcze mełły otrzymane ziarno i pytlowały mąkę, zastępując w każdej z tych czynności tysiące robotników i krocie inwentarza. Trzeba albowiem wiedzieć, że siła każdego z tych smoków równa się sile kilku, kilkunastu, kilkuset, a nawet kilku tysięcy koni.
– Miserere mei Detis!–zawołał pan Wazgird.– A jakimże się karmią obrokiem te smoki, które taką posiadają silę?
– Czarnoksiężnicy nasi karmią ich węglem kamiennym i wodą.
– Ha, ha, ha! – zaśmiał się rubasznie książę wojewoda.–Bóg łaskaw na Radziwiłła, że tych smoków nie sprowadzono jeszcze do Litwy. Któżby wtedy dbał o mnie, panie kochanku, gdyby nie potrzebował owsa dla swej stajni, a mogł żywić inwentarz wodą i kamieniami?
– A chociażby nawet farmazoni wynaleźli obrok taki dla naszych koni – zawołał pan Karol Ryś, strażnik miński – to jednakże żaden z nas nie opuściłby z pewnością WKMości!
– Słusznie mówi pan strażnik miński – zawołali chórem wszyscy. – Niech żyje JO. książę wojewoda!
– Ja wiem! Ja wiem, panie kochanku, żeście na mnie łaskawi!–odparł książę.–Tyle też mojego i tem też w świecie stoję, że – fiducia amicorum fortis–oprzeć się moge na Waszmościach. Inaczej toby lada hetka pętelka mogł sobie ze mnie dworować i kołki ciosać na głowie Radziwiłła!
– Ale nie o tem mowa, panie kochanku!–dodał po artystycznej pauzie. – Posłuchajmy raczej, co nam Imci pan Chochlik powie o tym cudownym kraju, gdzie się żelaznemi smokami posługują czarnoksiężnicy, używając ich tak, jak się u nas wołów i koni używa.
– Wistocie – rzekłem – cudowną jest pomoc, którą czarnoksiężnikom dają żelazne smoki, używane jako inwentarz w gospodarstwie rolnem. Wszelakoż nie natem koniec jeszcze! Jadąc krajem czarnoksiężników, mijaliśmy olbrzymie tartaki, kędy smoki te rżnęły i heblowały kłody największych rozmiarów, wyrabiając tarciczki cieniutkie jak opłatek. Gdzieindziej zastępowały czarnoksiężnikom kowali, kując rozliczne kruszce i wyciągając druty cieniutkie jak nić pajęczyny. Inne znów trudniły się prządką i tkactwem, przędąc najcieńsze nici, tkając sukna i płótna, a sprawując to z szybkością i dokładnością, do jakiej nigdy zdolną nie była ludzka ręka.
– Uf, uf, uf! – ozwie się na to pan Symeon Korbut, mostowniczy lidzki, jeden z najtęższych łgarzów albańskich.
– Ano–zauważył, śmiejąc się, pan Leon Borowski, sławny na całą Litwę ze swoich dowcipów.– Czemubym nie wierzył, ale temu wierzę, że w tym przepięknym kraju prządką się bawić mogą nawet i smoki, boć po to nie trzeba przecię jeździć aż do czarnoksięzkiej! krajów. Sam znałem smoka, co prześlicznie umiał prząść na kołowrotku. Ale że język miał takoż jak kołowrotek, a snuł plotki jadowite, więc też z smoka tego dyabłu jego była chwała a ludziom zakała i nic więcej. Miserere mei Deus! Znajdzie się i u nas na Litwie takich smoków dosyć.
– Że też Waszmość, panie kochanku, gęby w ryzie utrzymać nie możesz, i dla konceptu sprzedać gotów jesteś i rodzonego brata – fuknął książę, widocznie rozdrażniony. – Zły to ptak, co gniazdo swoje kala, a ten oto miły nasz gość a wielkoświatowy kawaler gotów jeszcze Waszmości uwierzyć, że się u nas na Litwie krzewią farmazońskie obyczaje i rozgadać tę bajkę po świecie. Imci pan Chochlik już i tak sobie widocznie dworuje z Litwinów, "polując" obyczajem tych, co zwiedzali dalekie kraje. Aliści wolne żarty jego, a nasza, jako gospodarzy, po – nność słuchać jego gawędy. Opowiadaj Waszmość dalej, Mości Chochliku.
– Wreszcie przybyliśmy nad brzeg morza, zro-piwszy, dzięki szybkości biegu naszego smoka, w trzech dniach przeszło trzysta kilkadziesiąt mil – tak jąłem mówić dalej.– Portowe miasto, gdzieśmy stanęli, by lo siedliskiem czarnoksiężników, o których potędze cuda mógłbym opowiadać. Byli między nimi tacy, którzy mieli słuch tak dobry, że przyłożywszy mały, miedzianym drutem owinięty bębenek do ucha, mogli słyszeć najwyraźniej, w odległości mil nawet kilkudziesięciu, rozmowę zwykłym prowadzoną głosem. Byli inni, którzy mieli tak silne płuca, że dotknąwszy ust swych takimże bębenkiem, mogli przesyłać głos swój w najdalej odległe strony – i to w mgnieniu oka, a tak wyraźnie, że się temu, do którego mówią, wydaje, jak gdyby tuż pod jego bokiem w najbliższem jego mówiono sąsiedztwie.
– Hm, hm!–mruknął znów Imci pan podczaszy nowogrodzki.
– Potęga onych czarnoksiężników–ciągnąłem, nie przerywając sobie dalej–nie miała właściwie żadnej granicy. Piorun ich słuchał i nie miał nad nimi żadnej władzy. U wnijscia do portu zbudowali wysoką wieżę, w której w niewoli trzymają błyskawicę, zmuszając ją co nocy, aby nieustannie przyświecała podróżującym po morzu żeglarzom. Światłem błyskawic oświetlają czarnoksiężnicy owi ulice i rynki swego miasta. Strzały piorunowej używają jako pióra, i piszą żarem jej listy, które w mgnieniu oku w najdalsze przerzucają świata końce. Wystarczy Waszmość panom, gdy powiem, że ja sam z miasta tego przerzuciłem za pomocą czarnoksiężnika, piorunowy list taki do Lwowa, i że w przeciągu godziny otrzymałem również za pośrednictwem piorunu ztamtąd odpowiedź od mojego przyjaciela. Jeżeli Waszmość zważycie, że z miasta tego do Lwowa było trzysta sześćdziesiąt mil, i że trzysta sześćdziesiąt mil było również do tego miasta, to będziecie mieli wyobrażenie o szybkości, z jaką pędzą te piorunowe listy.
– Uf! – mruknął książę wojewoda, przewracając się na łóżku.
– Tego samego dnia, któregośmy do miasta czarnoksiężników przybyli–ciągnąłem dalej, nie zważając na niecierpliwość księcia – miałem sposobność podziwiać okaz innego rodzaju smoków, któremi się posługują czarnoksiężnicy w swych napowietrznych podróżach. Trzeba albowiem wiedzieć, że podróżowanie takie, jakiego używał JO. książę, zaprzągłszy po dobrym obiadku osiem kaczek do swojej landary, wyszło, jako niedogodne, dziś już zupełnie z użycia. W napowietrznych podróżach swoich dają się czarnoksiężnicy unosić w chmury płóciennym smokom, które mają kształt olbrzymich bań, a karmione bywają witryolem i żelazem.
– No, no, no, no!–mruknął niecierpliwie książę, przewracając się na swej… pościeli.
– Owóż dnia tego właśnie, gdyśmy do miasta czarnoksiężników przybyli, wzleciało w obliczu kil-kotysiącznego tłumu dwóch takich czarodziejów płó-cienym smokiem w obłoki. Był to widok wspaniały, gdy smok ów, większy od chaty niejednego litewskiego chłopa, wznosił się powoli w górę, malejąc w oczach naszych coraz bardziej – podobny wielkością swą do motyla, do muchy, do komara–aż wreszcie całkiem roztopił się w błękicie. Opowiadano mi, że podróż takim płóciennym smokiem ma być nierównie przyjemniejszą i szybszą od tej, którą się za pomocą żelaznych smoków odbywa, i nie moge sobie darować, że nie skorzystałem wtedy ze sposobności, która się nastręczała, i nie doświadczyłem tej rozkosznej podróży.
O cudach, które w mieście czarowników widziałem, mógłbym Waszmość panom opowiadać bez końca. Nie chcąc jednakże nużyć moich słuchaczów, wspomnę tu jeszcze tylko, że ostatniego dnia przed moim odjazdem w dalszą drogę widziałem tam próbę obrony portu, wymyślonej przez jednego z tamtejszych czarnoksiężników na wypadek, gdyby do przystani zawinęła flota nieprzyjacielska. Rzecz cała pomyślana jest nader misternie. Rozrzucone na wzór szachownicy, drzemią na dnie całej przystani, glebo ko pod wody zwierciadłem, olbrzymie kruszcowe smoki, nakarmione tłuszczem, kwasem i piaskiem lub trocinami, a zapuszczone na dno druty miedziane łączą ich potężne brzuchy z klawiszami organów, umieszczonych w jednej z wież warowni portowej. Przed temi organami siedzi czarnoksiężnik, patrząc na przystań przez szklaną szybę, na której oznaczone są krzyżykami miejsca, odpowiadające barłogom drzemiących smoków. Skoro okręt nieprzyjacielski zbliży się do takiego barłogu, a widmo jego narysuje się na szybie w sąsiedztwie tamże będącego krzyżyka, uderza czarnoksiężnik w odpowiedni klawisz swojego organu, posyłając za przewodem miedzianego drutu iskrę piorunową w tym kierunku, aby drzemiącego smoka w brzuch ugryzła. Ukąszony w ten sposób, pęka smok kruszcowy, wyrzucając w powietrze okręt, działa i jego załogę. Wybuch chyba podmorskiego wulkanu mógłby dać wyobrażenie zniszczenia dokonanego w ten sposób, a zauważyć należy, że smoków takich drzemią na dnie przystani setki, i że dzięki tym czarom, trzyma jeden organista losy kroci okrętów w swym ręku.
– Hm, hm!–mruknął znów książę, widocznie niezadowolony.
– Wreszcie nadszedł dzień odjazdu. Ogromny smok żelazny, na którym odbyć mieliśmy podróż naszą, czekał na nas w przystani, sypiać żar ze swej paszczy i buchając z nozdrzy parą i dymem. Możecie sobie Waszmość wyobrazić tego smoka, gdy powiem, że go dosiadło więcej niż tysiąc podróżnych, i że wszystkie tłomoki, kufry, skrzynie i pakunki tych osób, oraz olbrzymie zapasy żywności dla nich potrzebnej, wreszcie węgiel i woda, przeznaczone dla pokarmu smoka w czasie podróży, znalazły na nim swe pomieszczenie. Z kilkudziesięciu olbrzymich łodzi wysypał się rój podróżnych, którzy obiegli grzbiet potężnego smoka. Działa na nim umieszczone dały hasło odjazdu, i dymiąc nozdrzami, a siekąc potężne-mi płetwami błękitne fale morza, wypłynął potwór pędem strzały z przystani na szerokie morze.
– Ja się wcale nie dziwię, że ta!…iemu smokowi z nozdrzy kurzy – rzecze, dowcipkując pan Leon Borowski. – Owszem, jestem przekonany, że nawet i podróżnym, którzy takiemi żelaznemi smokami jeżdżą lub jeździli, takoż z nosa się kurzyć musi. Czy nie tak, Mości Chochliku?
Dowcip ten, jak na Albeńczyka, dosyć zgrabny, huczną wywołał salwę wesołego śmiechu.
– Ależ to mu dociął! – szepnął do pana Wa-zgirda pan Symeon Korbut, mostowniczy lidzki.
– Ha, ha, ha!–śmiał się książę.– Niechże cię uściskam, panie Leonie! A toś mi się spisał, panie kochanku! Jakby z pod serca wyjąłeś mi to, coś powiedział. Ale teraz już nie przerywaj naszemu miłemu gościowi, bo się niczego nie dowiemy o jego cudownej podróży.
– Wistocie cudowna to była podróż! – zacząłem znów. – I na wołowej skórze nie spisałbym wszystkich dziwów, które widziałem. Jechaliśmy dniem i nocą, prując błękity morza i mijając lądy, pełne rozlicznych cudów. Czasami przybijaliśmy do brzegu i zapuszczaliśmy się w głąb kraju, aby zwiedzić jego osobliwości. W jednej z takich wycieczek zapuściliśmy się w kraj, gdzie rosną zioła mięsożerne.
– Będzie tabaczka, o, będzie–mruknął książę, uśmiechając się złośliwie.
– Wasza ks. Mość–ciągnąłem dalej – opowiadałeś nam niedawno, jako nie mając kuli, ni loftki, nabiłeś raz na polowaniu strzelbę swą żołędziem, i jako spotkawszy kozła, strzeliłeś doń tym nabojem. W lat kilka po tym wypadku spotkałeś Wasza Ks. Mość w kniei starego kozła, któremu z pomiędzy rogów dąb wyrastał. Był to ten sam kozioł, do którego Wasza Ks. Mość strzelałeś przed laty. Otoż w czasie naszej podróży zawinął nasz smok do przystani pewnej wyspy, zarośniętej gęstym lasem palm niebotycznych. Palmy te wyrastały również z ciała pewnych żyjących tworów. Trzeba albowiem wiedzieć, że cała ta wyspa składała się z ciał onych zwierząt wielce cudownych, gdyż ciało ich jest z kamienia wapiennego, a członki ich mają kształt pędów roślinnych, z którego też powodu żyjącymby je chrustem nazwać można.
– No, no, no!–mruknął znów książę, niecierpliwiąc się coraz bardziej.
– Po długiej, długiej podróży – ciągnąłem nie zrażając się dalej – przybyliśmy do miasta, w którem mieszkał jeden z najpotężniejszych czarodziejów, jakich mi się spotkać zdarzyło. Mąż ten miał władzę nad słońcem, gwiazdami i nad wszystkiemi innemi ciałami niebieskiemi. ?renicę miał tak potężną, iż nią ku sobie mogł wszystkie przyciągać planety, jakie widzimy na niebios sklepieniu. I tak naprzykład, łatwo mu było potężnym swym wzrokiem zbliżyć do siebie księżyc na odległość mil dwudziestu, jakkolwiek wiadomą jest rzeczą, że ta gwiazda przeszło pięćdziesiąt tysięcy mil odległą jest od naszej ziemi.
– Ha, ha, ha, ha! – zaśmieli się chórem Albeńczycy.
– Nie śmiejcie się, Mości panowie–rzecze tu spowiednik księcia, uczony ksiądz Kattenbryng.– Wszak źrenice one, o których nam gość nasz opowiada, to są teleskopy, jakich i nasz uczony ksiądz Poczobut używa. Potężne źrenice te są wytopione z piasku albo też z kruszcu wylane, i można niemi istotnie zbliżać na pozór ciała niebieskie oczom naszym w wysokim stopniu. Wszelakoż o teleskopie tej siły, o jakim nam Imci pan Chochlik opowiada, nie słyszałem'do tej chwili.
Uwaga ta uczonego księdza, wielkie na Albeń-czykach, a nawet i na JO. Wojewodzie zrobiła wrażenie. – Ksiądz Kattenbryng bowiem niepospolitego z powodu wiedzy swej używał w albeńskich kołach poważania. Częściowe potwierdzenie prawdziwości mego opowiadania, które dotąd za zmyśloną poczytywali bajeczkę, uderzyło ich niezbyt wykształcone umysły – a przypuszczenie, że reszta opowiadanych przezemnie cudów, przy pomocy złego ducha, również jest możliwą, przeję!a zabobonnych tych z ściankowiczów niewymowną grozą.
Przerażeni patrzyli na mnie zukosa, a ten i ów, który poprzednio nieraz szydził sobie ze mnie i chorował, przeżegnał nieznacznie piersi swoje znakiem krzyża, ażeby się zabezpieczyć przeciwko możliwemu urokowi.
Nawet JO. wojewoda dobył z pod koszuli relikwiarz z drzewem ś. Krzyża, który zawsze na piersi nosił, i ucałował go, przeżegnał nim powietrze w moim kierunku, ażeby precz odpędzić złego ducha. Uradowany wielce tym nowym tryumfem, ciągnąłem dalej:
– Tak jest, mości księże rektorze! Tylko, że czarnoksiężnicy dzisiejsi zaćmili już sławę uczonego księdza Poczobuta. Wiadomo waszej Przewielebności, że księżyc i gwiazdy mierzyć można, a nawet, że i waga tych ciał niebieskich da się za pomocą praw Newtona i Kepplera obliczyć i oznaczyć jak najdokładniej. Żydzi nioświescy nie tak dokładnie mierzą sukno i ważą pieprz lub cynamon, jak dokładnie mierzą i ważą czarodzieje słońce, księżyc i wszystkie planety. Potężny wzrok ich przenika wszystko; wszystko mierzą, ważą, rozbierają, a czarnoksiężnik, o którym mówiłem, dzięki doskonałości zmysłów swoich i przenikliwości swego umysłu, był w stanie opowiedzieć nam jak najdokładniej, czy na tej lub na owej gwiaździe… o miliony milionów mil od nas odległej, znajduje się żelazo, złoto, srebro, glina, woda, a nawet powietrze1).
1) Analiza spektralna.
– A to jakim sposebem? – zapytał ks. Katten-bryng ciekawie.
– Dzięki doskonałości wzroku swego, czyli raczej dzięki swym źrenicom, które mają tę właściwość, iż w świetle tej lub owej płonącej gwiazdy widzą pasma i smugi, oczom naszym niewidzialne, a dokładnie objawiające oną tajemnicę 2).
– Temu już istotnie uwierzyć trudno – rzecze z powagą ksiądz Kattenbryng. – Znane mi są przecież wszystkie doświadczenia uczonego naszego księdza Poczobuta; wszelakoż o czemś podobnem nie słyszałem wcale.
– Oczywista rzecz, że trudno wierzyć temu, co nam Imci pan Chochlik opowiada – potwierdził książę, nabrawszy ze słów swego spowiednika otuchy.
– Ależ tak, tak, niema wątpliwości, że sobie z nas dworuje–zawołali chórem Albeńczycy.
– Cóżem ja winien – odparłem z ferworem – że mi Waszmość wierzyć nie chcecie, jakkolwiek szlacheckim klnę się honorem, że nie przesadzam ani na włosek. Potęga czarodziejów niema istotnie, jak już mówiłem, żadnej granicy. Słuchają ich wszystkie żywioły; wzrok ich… sięga aż do gwiazd i po za gwiazdy; żadne oddalenie nie stawi ich głosowi zapory; potężne ramiona ich opasują całego naszego planetę. Wiuziałem takich, którzy z ludzkiej lub zwierzęcej krwi dobywali żelazo; widziałem innych, którzy powietrze zamieniali w ciało bryłowate; widziałem wreszcie takich, którzy wyrabiali iskrę piorunową, zanurzywszy pewne kruszce w pewnych kwasach. Piorun nad nimi nie miał władzy. Stosownie do swej woli umieli przyciągać lub odprowadzać jego strzały długiemi żelaznemi żerdziami, które umieszczali na dachach swych budynków. Byli między nimi tacy,
2) Smugi Frauenhofcra.
którzy wytwarzali Jod w piecu hutnika, a mogli rękę swą włożyć wolej kipiący, nie doznając najmniejszej obrazy.
– Hm, hm, hm – mruknął znów książę niecierpliwie,
– Atoli wszystko to – tak ciągnąłem z rezonem dalej–fraszką jest wobec potęgi pewnych czarnoksiężników, którzy umieli narzucić woię swą słońcu i zmusić je do malowania osób i krajobrazów, jakie malować mu każą. Ostatniego dnia przed wyjazdem mym z tego miasta w dalszą drogę, odebrałem list od mego przyjaciela, który mnie na wszystko zaklinał, abym mu przysłał swój wizerunek. Niestety, doszła mnie prośba ta za późno, abym wykonanie portretu swojego mogł powierzyć malarzowi. Markotnem mi to było wielce, że nie moge zadość uczynić prośbie przyjaciela, czekała mnie bowiem podróż daleka, i mogłem snadno nie wrócić z mej wyprawy. Na szczęście, było w mieście tem kilku czarnoksiężników, słynnych z tego, że posłuszne im słońce maluje wizerunki osób, krajobrazów lub rzeczy, wypełniając, niby pilny a wierny sługa, otrzymane w tej mierze rozkazy swego pana. Udałem się tedy niezwłocznie do jednego z nich, i w mgnieniu oka wykonało posłuszne mu słońce konterfekt mój tak wiernie, że każda zmarszczka, każdy pryszczyk, każdy pojedynczy włosek odbitym był na obrazku, jak gdyby w najlepszem zwierciadle weneckiem. Najzręczniejszy malarz nie byłby w stanie nawet w przeciągu lat kilku zrobić jednego równie dokładnego konterfektu; posłuszne czarnoksiężnikowi słońce wykonało odrazu dwanaście moich portretów, a jednak robota każdego z nich nie trwała dłużej nad mgnienie oka.
– Uf, uf, uf–mruknął książę.–Tego już trochę za wiele! Za kogóż nas Waszmość masz, że nam takie dziwy opowiadasz?
– Tak jest – zawołali chórem Albeńczycy – zanadto już tego zmyślania.
– Imci pan Chochlik – dodał pan Wazgird – dworuje z naszej łatwowierności. Wnoszę więc, ażeby mu zaaplikować karę, na którą się zgodził.
– Słusznie mówi pan Wazgird–krzyknęli chórem. – Wszak niema między nami takiego, któryby wierzył tym bajkom. Słowo się rzekło, kobyłka u płotu. Niech więc zażywa tabaki.
– Za pozwoleniem, mości panowie!–odparłem żywo.–Klnę się wszystkiem, co mi święte, że szczerą tylko prawdę opowiadam.
– Gadaj Waszmość to komu innemu, a nie nam–wołał pan podczaszy nowogrodzki.–Toż przecię wiemy, co możliwe, a co nie.
– Oczywiście, że wiemy – potwierdziła szlachta. – Toć przecie i my uczyliśmy się czegoś na świecie!… Tabaczki, tabaczki dla pana brata.
– Ależ moi panowie – broniłem się żywo.– Jako szlachcic, nie moge być karanym bez sądu. Apeluję do praw obowiązujących w naszej rzeczypospolitej, apeluję do neminem captwcibimus!
– My też Waszmości nie chcemy capthare – odparł imci pan pisarz Wierzejski, sławny na cala okolicę jurysta – nie chcemy capttvare9 ale tabaczkę Waszmość zażyć musisz, boś przecie jure victus, gdyż taka była umowa.
– Jakto jure virtus? – krzyczałem. – Klnę się Waszmościom słowem szlachcica i uczciwego człowieka, żem szczerą prawdę powiada! i nie przesadzał ani na włosek.
– Ba, ba, ba, ba! – zawołali chórem.–Powiedziane było w umowie, że Waszmość będziesz musiał zażyć tabaczki, jeżelibyś powiedział coś, coby zdaniem obecnych tu sług książęcych, nie było godnem wierzenia. Otoż my nie wierzymy całej opowieści Waćpana. Musisz więc zażyć! Vttbuni nobile debet esse stabile!
– Za pozwoleniem, łaskawi panowie! – wołałem zrozpaczony. – Jest tu przecie JO. książę, jest Przewielebny ksiądz rektor Kattenbryng! Do nich się odwołuję!… Pokładam nadzieję w ich sprawiedliwości, boć przecież szczerą prawdę Waszmościom powiadałem!
– Ba! – ozwie się książę, trzęsąc się od śmiechu na widok mej rozpaczy. – Widzisz Waszmość, panie kochanku, i ja ci nie wierzę. Naplotłeś nam bajek co niemiara, a miałeś nam opowiadać rzeczy prawdziwe i godniejsze wiary od wiarogodnych powieści Seherazady, nawet od cudownych legend, spisanych przez świętobliwych ludzi. Nic nie pomoże, musisz zażyć tabaki!
– Ha, ha, ha!–śmieli się Albeńczycy.
– Przewielebny księże rektorze! – wołałem zrozpaczony, szukając ratunku u księdza Kattenbryn-ga.–Niechże Wasza Przewielebność wytłómaczy tym ichmościom, że tylko szczerą prawdę mówiłem!… Przecież Wasza Przewielebność, jako mąż uczony…
– E, he, he! – odparł, śmiejąc się i ruszając ramionami ksiądz Kattenbryng.–Toż przecię właśnie nauka nie pozwala mi wierzyć, iżby człowiek śmiertelny mogł zmusić słońce do malowania portretów. Oto jest moja tabakiera ze świeżą bernardynką… Zażywaj Waszmość, zażywaj!
– Nie wykręcisz się Wacpan! – wołał pan Wazgird. – Dość się Waszmość nadworowałeś z naszej łatwowierności.
I wziąwszy z rąk księdza Kattenbrynga olbrzymią jego tabakierę, zapraszał mnie do zażycia z szyderczym uśmiechem. A tabakiera wydawała mi się tak wielka, jak skrzynia, a tabaka w niej czarna, jak smoła, a zapach jej uderzał już zdaleka i wiercił mi aż w mózgu, wyciskając z oczu łzy rzęsiste.
– A no – rzekłem–niech i tak będzie! Zażyję, byście Waszmość nie myśleli, że macie przed sobą drażliwą spazmatyczkę!… Zażyję, lecz protestuię przeciw zrobionemu mi gwałtowi, zastrzegając sobie odwet na czas późniejszy, gdy wam dowiodę, że szczerą tylko prawdę mówiłem.
To rzekłszy, ująłem w palce małą szczyptę tej przeklętej tabaki, lecz zaledwie rękę zbliżyłem do nosa, kichnąłem tak silnie… żem się zbudził.
Teatr w Błotowie
I.
W r. 1872 zaniósł mnie los do Błotowa.
Powiadam los, bo nie chcę tej krzywdy wypominać nikomu. Wistocie jednak winien był temu bank, z ramienia którego byłem wysłany, a bardziej jeszcze dziedzic sąsiedniej Terpiłówki, na którego wezwanie i koszt przybyłem w tamte strony.
Staropolskim, szlacheckim obyczajem zapomniał widocznie poczciwiec, gdzieś przy kartach lub kieliszku, o terminie i o interesie. Ktoby tam w przyjemnej kompanii myślał o bankach i o likwidacyach? Myśli takie psują tylko humor i odbierają fantazyę. Najlepiej więc, gdy się o tem wszystkiem zapomni.
Nie zastawszy w domu mego klienta, a nie wiedząc, gdzie się obraca, udałem się do Błotowa. Ztamtąd pchnąłem do banku telegram z zapytaniem, co dalej czynić wypada.
– Czekać w Blotowie powrotu interesanta – brzmiała lakonicznie odpowiedź.
Nie było rady; rozkaz był wyraźny–trzeba było czekać. Osiadłem więc natem „pokuciu” skazany na Bóg wie jak długie nudy, bez gazet, bez książek, bez znajomych – podobny do Robinsona, zaniesionego na jakąś wyspę–z błota!
Było to w miesiącu maju–w miesiącu róż i słowików. O primavera, gioventu dei anno! jakże ty wcale niepodobną jesteś do wiosny w brudnej, żydowskiej mieścinie na Podolu!
Tam na wsi, tuż, tuż niedaleko, kiełkują w cieniu fiołki i konwalie, po sadach kwitną jabłonie, unosząc się ponad skibami dzwonią skowronki, brzęcząc w złotem słońcu igrają muszki swawolne. Wyjść tylko za „miasto” potrzeba, aby się upoić tą rozkoszą!… Ale wybrnijże tu z tej błotnej Wenecyi, gdzie na rynku, przed ratuszem, koła grzęzną po osie. Gospoda, w której stanąłem, podobną była do arki Noe go, unoszącej się na falach potopu.
Pierwszy dzień przespałem jakoś szczęśliwie na twardych materacach, których włosie przebijało prześcieradło i kłuło mnie, jak gdyby szpilkami. Byłem zmęczony podróżą i potrzebowałem wywczasu; w tych razach nie zważa się na takie dolegliwości. Na drugi dzień jednak odeszła mnie ochota do snu. Tu coś kłuło, tam coś gryzło, nie sposób było wyleżeć na pościeli. Zerwawszy się z łóżka, ubrałem się czemprędzej i wyszedłem zobaczyć, co się w świecie dzieje.
Zapytałem, czy nie ma posłańca z Terpiłówki? Nie! Klient mój przepadł, jak kamień w wodzie; – prawdopodobnie dobrze mu się gdzieś tam działo. Zapomniał na wieki, że mnie ze Lwowa sprowadził i że mi za każdy dzień zwłoki będzie musiał zapłacić piętnaście gułdenów; tyle bowiem wynosiły przyrzeczone mi dyety.
Nie wiedząc, co z sobą zrobić, stanąłem w bramie gospody. Dzień był jasny i pogodny. W powietrzu grało coś, co budziło ochotę do życia. Świeżutki wietrzyk wiał od pól, przynosząc na swych skrzydłach ową nieokreśloną woń, która pachnie wsią i wiosną. Na bezchmurnem niebie uśmiechało się słońce łaskawie, jak gdyby chciało powiedzieć: „A cot czy nie caca?”
I rzeczywiście „caca” był świat cały, skąpany w złotym słońca blasku. Za rzeką, na wzgórzu, widniał wspaniały klasztor Bazyliański, fundacyi starosty kaniowskiego; przedemną na błękitnem tle nieba rysowała się poważnie ratuszowa wieża. Promienie słońca złociły ciepłem światłem zczerniałe wiekiem mury klasztoru i ratusza – olbrzymiejące i wyglądające dziwnie malowniczo w tem oświetleniu.
Nawet odrapane żydowskie domki, o wysokich dachach i rzeźbionych ganeczkach, opromienione słońcem, uśmiechały się z po za kępek drzew odświętnie i wesoło. Tu i owdzie, jak gdyby dla odświeżenia tego krajobrazu, stały przed kramami gromadki żydów, rozmawiających z sobą.
Był to widok uroczy, domagający się, aby go farbą i pendzlem przeniesiono na papier lub płótno. Tylko to błoto, ach, to błoto!–Podole jest klasyczną ziemią błota. W życiu mojem nie widziałem podobnej topieli.
Niedaleko od mojej gospody był sklep korzenny. Miszures powiedział mi, że tam można dostać wszystkiego, i że tam na śniadanie „pszichodzom same największe panowie.”
Raczej z nudów, niż z potrzeby, udałem się do tego przybytku największych panów. Przy sardynkach lub kawiorrze i półbuteleczce porteru można tam było przesiedzieć z jaką godzinę, przypatrując się ludziom i przysłuchując ich rozmowie. Byłaby to czysta wygrana w tem smutnem położeniu, w jakiem się znajdowałem. Chodziło tylko o to, aby się dobić do tego portu bez wielkiego szwanku. Przeskakując z kamienia na kamień i wykonywajac ekwilibrystyczne cuda, dostałem się szczęśliwie do celu.
Sklep roił się istotnie gośćmi, należącymi do najwyższej miejscowej towarzyskiej sfery. Kilku urzędników powiatowych, w czapeczkach z Sączkiem; kilku jegomości w wysokich butach i w strzeleckiem ubraniu–widocznie myśliwi; jakiś otyły pan, z grubym, złotym łańcuszkiem od zegarka, z pełne mi pierścionków palcami, o wschodnich rysach twarzy, prawdopodobnie Ormianin i bogaty; wreszcie słuszny jakiś mężczyzna, w kauczukowym angielskim waterproofie i w miękkim, pilśniowym kapeluszu, jakiego niegdyś używali muzycy i malarze. Ostatni perorował głośno i z wielką pewnością siebie o sztuce i o teatrze; tamci słuchali go z zajęciem, przypatrując mu się z życzliwością i uwielbieniem.
Kazałem sobie dać kieliszek „łańcutówki,” pól butelki porteru i dwa łuty kawioru na przekąskę. Wszystkie miejsca przy stolikach były zajęte; usiadłem więc skromnie przy kramnicy na jakiejś pace, którą mi przysunięto. Lubię nadzwyczaj obserwować ludzi niewidziany. Stanowisko, które zająłem, było wielce dogodnem do takiego celu.
Wejście moje zwróciło jednakże uwagę gości, z wyjątkiem mówcy w tvałerproofie, upajającego się własną swadą. W miasteczku tak małem, gdzie się wszyscy znają, pojawienie się obcej twarzy jest niezwykłym wypadkiem. Zaczęto mi się przypatrywać ciekawie i szeptać zcicha. Widocznie zaintrygowałem błotowską arystokracyę; chciano się dowiedzieć „ kto jest ten gość nieznajomy?
Spojrzenia te i szepty zwróciły w końcu uwagę tokującego mówcy. Spojrzał na mnie, schmurzył brew, jak gdyby sobie coś przypomniał, potem zerwał się ze stołka, rozszerzył ramiona, i podbiegłszy ku mnie, chwycił mnie w objęcia.
– Drogi, kochany! jak się masz! – zawołał, przyciskając mnie do piersi.
Niespodziewana ta czułość wprawiła mnie w kłopot niemały. Twarz serdecznego jegomościa była mi całkiem nieznana.