- W empik go
Huragan od Wschodu - ebook
Huragan od Wschodu - ebook
Fantastyczna wariacja Wiesława Niezabitowskiego na temat wojny.
Lata 30. XX wieku. Japonia przygotowuje się do podboju Europy. Kolekcjonuje śmiercionośną broń i zawiera sojusze z kolejnymi państami Azji, w tym mocarną Rosją.
Agresja zaczyna się na Filipinach, gdzie wojska azjatyckie niszczą flotę angielską. Rozpoczyna się prawdziwa inwazja, święta wojna Wschodu przeciw Europejczykom.
Kraje zachodu jednoczą się we wspólnej walce z wrogiem. Główną rolę w działaniach ofensywnych odgrywa Polska i jej żołnierze, wspierani przez armię francuską.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-116-7714-8 |
Rozmiar pliku: | 483 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W gabinecie sir Eryka Bruce, ambasadora angielskiego w Tokio, zapanowała chwila milczenia.
Ambasador, utkwiwszy wzrok w nieruchomej twarzy siedzącego obok niego pułkownika Macready, wojskowego attache ambasady, nerwowo bębnił palcami po suknie biurka, zarzuconego papierami i dziennikami.
Pułkownik, wysoki, szczupły, o energicznym profilu twarzy, mężczyzna, palił milcząco cygaro, zdając się być całkowicie pochłoniętym obserwowaniem kółek dymu, jakie co pewien czas wydmuchiwał pod sufit.
Wreszcie sir Eryk poruszył się niecierpliwie w fotelu i, pochylając się nieco ku Maicready‘emu, zapytał.
— Więc pułkowniku, co należy czynić?
Macready strzepnął popiół z cygara i zwrócił twarz ku pytającemu. Przez chwilę patrzył nań w milczeniu, wreszcie wzruszył ramionami.
— Trzeba czekać — rzekł spokojnym tonem.— Nic innego nie wypada nam przedsięwziąć.
— Jednakowoż... — rzekł ambasador, pochylając się jeszcze więcej ku niemu.
Pułkownik potrząsnął głową przecząco.
— Wiem, sir, co chcesz powiedzieć. Sądzisz, iż wypadałoby poczynić starania o dowiedzeniu się o Hitaschi‘m... ale naprawdę, to byłoby nieco ryzykowne. Nie jesteśmy przecież pewni, czy Hitaschi nie jest śledzony. Poszukiwania nasze, o ile jest on u nich w podejrzeniu, utrudniłyby mu jedynie pracę, zaś w wypadku zupełnego zakonspirowania się Hitaschi‘ego naprowadziłyby japończyków na ślad. Tak czy tak starania nasze skompromitują go w ich oczach, co naturalnie uczyniłoby go dla nas kompletnie bezwartościowym.
— Tak... tak... — potakiwał Bruce, przekonany w zupełności słusznością wywodów pułkownika.
— Zresztą — dorzucił ten ostatni, zciszając nieco głos — nie wiemy doprawdy, gdzie szukać Hitaschi‘ego...
— Przecież udał się do Osaka! — przerwał sir Eryk.
— Tak, sir, to prawda... lecz któż nam może zaręczyć, czy nie udał się stamtąd dalej, natrafiwszy na jakiś ślad?
— Zapewne! — wybuchnął nagle Bruce. — Ale my tu czekamy... i czekamy!
— Trudno, sir! — rzekł pułkownik, gasząc cygaro w stojącej na biurku popielniczce. — W sprawach tego rodzaju należy rozporządzać sporym zapasem cierpliwości.
Bruce powstał z fotelu i począł szybkiemi krokami przemierzać gabinet. Ruchy jego wskazywały, iż owładnęło nim silne zdenerwowanie.
Bo też doprawdy miał się czem denerwować przedstawiciel potężnego Imperium.
Mniej więcej od roku już agenci polityczni, pozostający na służbie ambasady, poczęli raportować co pewien czas o podejrzanych ładunkach okrętowych, wychodzących z portów japońskich na statkach pod flagą kraju „Wschodzącego Słońca“. Ładunki te, według informacji szpiegów, składały się z olbrzymiej ilości maszyn do wyrobu amunicji wszelkiego rodzaju, jak naboje rewolwerowe, karabinowe i pociski artyleryjskie różnego kalibru. Załadowywanie statków odbywało się zazwyczaj nocą, przyczem ze strony załóg okrętowych rozwijano nadzwyczajną ostrożność, aby nikt niepowołany nie zdołał się zakraść na statek.
Pierwszy taki okręt, o którym donieśli agenci, odpłynął z Sasebo w niewiadomym kierunku w połowię marca, z bierając na pokład przeszło 600 pak, zawierających części składowe maszyn do wyrobu amunicji oraz zdumiewająco wielką ilość wojskowego prochu strzelniczego i innych materjałów wybuchowych.
Sir Bruce natychmiast wystosował do swego rządu raport, omawiający szczegółowo powyższy wypadek, z prośbą, aby Admiralicja poleciła zbadać, do jakiego portu zawinie „Hato Maru“, gdyż taką nazwę nosił statek.
Któż jednak opisać zdoła zdumienie ambasadora i pułkownika Macreadyego, gdy po upływie dwóch miesięcy Admiralicja zawiadomiła ambasadę, iż statek, noszący nazwę „Hato Maru“ nie zawinął dotąd do żadnego z portów kuli ziemskiej, w czem, zresztą, niema nic dziwnego, gdyż, jak brzmiał dalszy ciąg zawiadomienia, statek ten nie mógł wypłynąć na morze z tej prostej przyczyny, iż od paru miesięcy znajduje się on w Hakodate, gdzie w tamtejszej stoczni poddaje się gruntownemu remontowi.
Szpiedzy, wysłani natychmiast przez pułkownika do Hakodate, potwierdzali rzeczywiście szczegóły zawiadomienia admiralicji. „Hato Maru“ od 15 stycznia znajdował się w suchych dokach stoczni.
Widocznie zatem poprzednie doniesienia agentów były nieprawdziwe. Macready zbeształ ich niemiłosiernie, jakkolwiek zalęknieni i zdumieni szpiedzy klęli się na swe głowy, iż na własne oczy widzieli „Hato Maru“, opuszczającego w dniu 13 marca port Sasebo.
W ostatnich dniach lipca Hitaschi, jeden z najzdolniejszych agentów Macready‘ego, doniósł, iż przed paru dniami handlowy statek „Ischi Maru“, załadowawszy na pokład w jednym z pomniej szych portów kilkaset skrzyń takiegoż, jak i „Hato=Maru“ ładunku, wypłynął na pełne morze. Prócz ładunku zabrał on na pokład przeszło trzystu podróżnych, samych mężczyzn.
Podobny do poprzedniego, raport ambasadora pobiegł do Londynu.
Rezultat jednak nie różnił się od rezultatu z przed miesiąca.
„Ischi Maru“ nie zawinął do żadnego z portów Starego ni też Nowego świata. Nie widziano go też w Australii, ni na żadnej z niezliczonych wysp Oceanu Spokojnego.
Jednem słowem zginął bez wieści.
Macready nie posiadał się ze złości. Sir Bruce był widocznie przygnębiony. Obaj z pułkownikiem w rozmowach swych na ten temat snuli tysiączne przypuszczenia, lecz rąbka tajemnicy uchylić nie zdołali.
Lecz dwa te, jednobrzmiące prawie, raporty sir Eryka obudziły czujność Londynu.
Specjalny kurjer przywiózł instrukcję, nakazującą ambasadzie wyjaśnienie tajemniczych ładunków okrętowych.
Pułkownik Macready rozwinął gorączkową działalność. Największą nadzieję pokładał on w jednym ze swych agentów, Hitaschi'm, napołyjeno japończykiem, gdyż matką jego była angielka, którą niepowodzenia losu zagnały do Japonii.
Hitaschi, jako rodowity japończyk, był bezcennym wprost nabytkiem dla Macieady‘ego, który cenił go, da-rząc bezwzględnym zaufaniem,
Rzeczywiście, Hitaschi był najbardziej inteligentnym i najzręczniejszym z wszystkich współpracowników wywiadu angielskiego w kraju Mikada, Macready używał go też do najpoważniej szych zadań.
Przed paru tygodniami Hitaschi zwrócił uwagę pułkownika na dziwny, zdaniem jego, fakt zniknięcia poważnej liczby oficerów i podoficerów armji japońskiej.
Rzeczywiście, od pewnego czasu ten lub ów z oficerów sztabowych i linjowych garnizonu tokijskiego znikał z widowni, nie dając o sobie żadnego znaku życia.
Macready na jednym z towarzyskich zebrań zagadnął od niechcenia szefa sztabu generalnego, generała Kawa-kami o paru wyższych oficerów, których od dłuższego czasu nigdzie spotkać nie można było, lecz otrzymał spokojną odpowiedź, iż oficerowie ci otrzymali dłuższy urlop, który wykorzystują na łonie swych rodzin.
Lecz informacje, dostarczone przez Hitaschi‘ego, mówiły wręcz przeciwnie.
Ani jeden z oficerów i podoficerów, bawiących jakoby na urlopie, nie przebywał u swej rodziny.
Pułkownik nie mógł sypiać po nocach. Odbywał on ciągłe narady z Hitaschi'm, pobudzając go do większej gorliwości, lecz spryt żółtego renegata nie przynosił ro wikłania zagadek.
To jedno zdołał skonstatować agent, iż w samym tylko garnizonie tokijskim świeciło nieobecnością około siedmiuset szarż wszelkiego rodzaju broni.
Wreszcie po długich miesiącach bezowocnych śledzeń i poszukiwań Macready był pewien, iż wpadł na nieomylny ślad.
Agent, zamieszkujący w Osaka, doniósł, iż od szeregu tygodni w starej świątyni „Czterech Dobrych Bóstw", w pobliżu Osaka odbywa się jakiś tajemniczy zjazd, w którym pod pretekstem obrad religijnych biorą udział nie tylko duchowni japońscy, lecz i liczni przedstawiciele Chin, Mongolji, Annamu, Tybetu, Sjamu, Konchinchiny, a nawet i wysłańcy braminów induskich. Zjazd ten, jak donosił agent, zgromadził paruset przedstawicieli narodów, zamieszkujących wschodnią półkulę.
Dzienniki japońskie nie wspominały o zjeździe dotychczas ani razu. Wszelkie usiłowania agenta z Osaka, aby przeniknąć wewnątrz świątyni, nie odniosły skutku. Świątynia zamknięta była dla pobożnych i zwiedzających, zaś uczestnicy zjazdu nie opuszczali zupełnie jej murów.
Macready wysiał natychmiast Hitaschi‘ego do Osaka z poleceniem przeniknięcia na zjazd za wszelką cenę. Już pięć dni minęło, jak agent opuścił Tokio, udając się do świątyni „Czterech Dobrych Bóstw". Od dnia wyjazdu nie dał on ni znaku życia o sobie, co niepomiernie zniecierpliwiło ambasadora, a po trosze też i pułkownika, jakkolwiek ten, obdarzony iście angielską flegmą, nie dawał poznać po sobie, że dziwne milczenie Hitaschi‘ego poczyna go również nieco niepokoić.
I teraz też, wodząc wzrokiem za przebiegającym w zdenerwowaniu gabinet, ambasadorem, złorzeczył w duchu ulubionemu agentowi, który mógł przecież dać znać o sobie w formie nadesłania nic nieznaczącego listu lub depeszy.
Nagle sir Bruce zatrzymał się przed Macready‘m.
— A gdybyś tak, kochany pułkowniku, sam przejechał do Osaka? Co?
Pułkownik nie zdążył odpowiedzieć, gdy w drzwiach gabinetu ukazał się wygalonowany lokaj, trzymając w ręku tacę z biletem wizytowym.
— Major Karol Pretwicz, attache wojskowy polski — przeczytał sir Bruce i podniósł zdziwiony wzrok na służącego.
— Pan major prosi o natychmiastowe przyjęcie — przemówił tenże.
— Proś — rzucił ambasador, idąc ku biurku.
— Co sprowadzać może tutaj tego Polaka o tej godzinie? — zwrócił się do pułkownika, gdy służący opuścił gabinet.
Ten zmarszczył brwi.
— Tak... to ciekawe — szepnął półgłosem. — Więc jak sir? — dodał, powstając. — Jechać do Osaka, czy nie?
Sir Bruce podumał chwilę.
— Pociąg do Osaka odchodzi dopiero za godzinę. Masz, pułkowniku conajmniej pół godziny czasu. Zostań tu, zobaczymy, co ten polak nam powie!
W drzwiach pojawił się służący i uniósłszy nieco portjerę, przepuścił młodego mężczyznę w mundurzę polskiej kawalerji. Przybyły obrzucił bystremi, siwemi oczyma gabinet i postąpiwszy parę kroków naprzód, wojskowym ukłonem powitał obecnych.
— Ekscelencjo! — przemówił, zwracając się do ambasadora. — Przepraszam bardzo, że o tak rannej porze niepokoję go, lecz doprawdy sprowadza mnie tutaj sprawa, obchodząca, jak się zdaje, wyłącznie Panów.
— Proszę, spocznij pan, panie majorze!—wskazując ruchem ręki fotel, ozwał się sir Bruce, częstując równocześnie przybyłego cygarem.
Pretwicz, uścisnąwszy dłoń Macready‘ego, zasiadł w fotelu i zajął się obcinaniem cygara. Zapalił je, pociągnął parę razy z miną znawcy i podnosząc wzrok na sir Bruce‘a, rozpoczął.
— Jak wiecie panowie, a zwłaszcza ty, kochany pułkowniku, codziennie rano odbywam swój dziewięciokilometrowy spacer wierzchem. Dzisiaj wybrałem drogę wzdłuż plantu kolejowego. Byłem już na piątym... szóstym kilometrze, gdy spotkał mnie pociąg, dążący do Tokio i... — tutaj zciszył nieco głos — byłem świadkiem następującej sceny. Na platformie ostatniego wagonu jacyś dwaj osobnicy, odziani w kimona, walczyli z trzecim, który bronił się rozpaczliwie. Dojrzałem, jak jeden z napastników wydobył nóż z pod kimona i pchnął nim w plecy broniącego się, poczem wraz z drugim strącił ugodzonego z platformy na tor kolejowy. Cała ta scena nie trwała dłużej niż... kilkanaście sekund. Zrazu zdawało mi się, iż uległem złudzeniu wzrokowemu, lecz leżące obok toru bezwładne ciało upewniło mnie, że nie jest to halucynacja. Zeskoczyłem z siodła i, przesadziwszy druty, okalające tor, w paru skokach znalazłem się przy leżącym. Od jednego spojrzenia przekonałem się, iż pociechy już z niego nie będzie. Rozbił głowę o szynę przy upadku, a pozatem w plecach jego tkwił aż po rękojeść cienki sztylet. Gdym uniósł jego głowę, aby ją ułożyć wygodnie na ziemi, nieszczęśliwy rozwarł oczy i przez chwilę wpatrywał się we mnie. Następnie uniósł się nieco na łokciu... sięgnął ręką w zanadrze... wydobył stamtąd mały medaljon i wcisnąwszy go w mą dłoń, wyszeptał po angielsku, oddając krew ustami: „Sir... proszę oddać to pułkownikowi Macready‘emu lub sir Bruce‘owi i powiedzieć, że Hitaschi stwierdził..." W tym miejscu krew silniej uderzyła przez usta... nieszczęśliwy zaszamotał się kilkakrotnie... i skonał...
Opowiadanie majora przerwały dwa okrzyki zgrozy, jakie wydarły się z piersi słuchających. Ambasador aż powstał z wielkiego wzruszenia, patrząc przerażonym wzrokiem na pułkownika, ten zaś, aczkolwiek zazwyczaj flegmatyczny i nie dający się łatwo wyprowadzić z równowagi, zerwał się z takim impetem z fotelu, iż strącił przytem stojącą na skraju biurka popielniczkę, która z metalicznym brzękiem potoczyła się po woskowanej posadzce.
— Hitaschi!... Hitaschi!... — powtórzył sir Bruce. — Czy pan jest pewien, panie majorze, iż to imię wymienił ów nieszczęśliwy?
— Tak, ekscelencjo — potwierdził Pretwicz. — Testem tego zupełnie pewny. Był to mężczyzna średniego wzrostu, szczupły i... jako znak, po którym panowie mogą domyśleć się, kto nim jest, podam, iż u prawej ręki brak mu dwóch palców... wskazującego i średniego.
— To Hitaschi! — przerwał pułkownik, zwracając się do sir Bruce‘a — palce te stracił, jak opowiadał, w tym czasie, gdy pracował jako tragarz portowy.
Sir Bruce milczał, zagryzając wargi.
Pretwicz sięgnął do kieszeni frencza i wydobył stamtąd miały medaljon.
— A oto, sir, medaljon, jaki wręczył mi, umierając, ów nieszczęśliwy.
Sir Bruce, ująwszy medalion, począł go rozglądać, zbliżając się powoli ku oknu.
Macready podszedł do Pretwicza.
— Majorze! — rzekł z cicha, ujmując go za rękę.— Czy widział pana kto, rozmawiającego z tym nieszczęśliwcem?
— Nie... nie zdaje mi się, — odrzekł po chwali namysłu Pretwicz — przypominam sobie, iż zrazu chciałem zawiadomić kogoś o wypadku, lecz naokół było zupełnie pusto, a później...
— Później... — podchwycił pułkownik.
— Później... pomyślałem, iż może lepiej będzie, gdy nikt nie dostrzeże, iż byłem świadkiem wypadku... więc siadłem na koń... i przybyłem tu bez zwłoki.
— Wspaniale! — zachwycił się Macready, ściskając dłoń Pretwicza. — Wspaniale! Dobrze uczyniłeś, majorze! Wyśmienicie!
— Nic nie rozumiem, co ma oznaczać ten medaljon — ozwał się sir Bruce, podchodząc do biurka. — Jakieś znaki tajemnicze... coś... coś takiego.
Poczęto rozglądać z ciekawością rzucony na biurko przez ambasadora medaljon.
Był to zwykły bronzowy krążek o żłobionych poprze-cznemi nacięciami brzegach, wielkości mniej więcej srebrnego franka. Na jednej jego stronie widniał rysunek, przedstawiający dwie rozwarte dłonie, między któremi tkwiła zapalona pochodnia. Druga strona pokryta była znakami nie przypominającymi jednakowoż ni znaków alfabetu japońskiego, ni też chińskiego. Znaków tych było
siedem, przyczem po trzy z nich na górze i dole, zaś jeden, większy od tamtych w środku.
Macready, który znał po trosze wszystkie języki Wschodu, kręcił głową z nieukontentowaniem. — Ni po japońsku, ni po chińsku, ni po malajsku, w ogóle pierwszy raz napotykam litery o podobnym rysunku — mruczał półgłosem. — Jestem pewien, że to żaden z żyjących języków Wschodu. Hm... no zobaczymy! — dodał, chowając medalion do portmonetki.
Pretwicz podniósł się z fotelu.
Teraz, gdy spełniłem już prośbę owego Hitaschi‘ego pozwoli ekscelencja i ty, pułkowniku, iż pożegnam panów — zwrócił się z ukłonem do obydwóch.
Sir Bruce zamienił z pułkownikiem błyskawiczne spojrzenie.
Ależ, kochany majorze!—zaoponował żywo. — Ze-chcesz chyba z nami zjeść śniadanie. Z opowiadania pańskiego wnoszę, iż przybyłeś pan tu wprost z miejsca wypadku... nieprawdaż?
--- Tak jest, Ekscelencjo! Uważałem za obowiązek zawiadomienie panów o wypadku bez zwłoki. Koń mój stoi przed domem...
— Więc pan, panie majorze, jesteś bez śniadania... — zakonkludował sir Bruce. — I my również. Zjemy je zatem razem. Kochany pułkowniku! — zwrócił się do Macready‘ego. — Bądź łaskaw wydać polecenie, aby konia majora wzięto do stajen. Proszę — dodał, zapraszając ruchem ręki majora i Macready‘ego.
Podczas śniadania, do którego prócz nich zasiadł jeszcze Douglas Milford, pierwszy sekretarz ambasady, ni sir Bruce, ni też pułkownik nie wspominali ni słowem o Hitaschi‘m i o wypadku, jaki go spotkał.
Rozmowa obracała się przeważnie wokół życia cudzoziemców w Japonii, przyczem pułkownik, który, jak wnioskować było można, nie był zbyt wielkim przyjacielem synów kraju Wschodzącego Słońca, ironizował na temat stosunków japońskich, twierdząc, iż niesłusznie uważano ich za najbardziej kulturalnych ze wszystkich mieszkańców Wschodu, gdyż, zdaniem jego, pozostali oni faktycznie w głębi duszy takimiż samymi barbarzyńcami, jakimi byli za czasów pierwszych szogunów.
Uwagi jego nie były pozbawione sporej dozy dowcipu, to też śniadanie przeszło w bardzo wesołym nastroju. Po śniadaniu Milford, wymówiwszy się nawałem pracy, pożegnał towarzystwo, udając się do swego gabinetu. Sir Bruce zaproponował przejście na werandę, wychodzącą na miniaturowy ogródek. Podano kawę i likiery, zaś dla pułkownika, który ich nie znosił, „brandy and sody“, ów ulubiony napój wszystkich kolonjalnych oficerów armji angielskiej. Zapaliwszy cygara, biesiadnicy przez chwilę napawali się ich wonnym zapachem, błądząc wzrokiem po dziwacznych, karłowatych krzewach typowo japońskiego ogrodu. Milczenie przerwał wreszcie sir Bruce, zwracając się do Pretwicza.
— Majorze — ozwał się. — Skoro już los tak chciał, iż mimo woli stałeś się pan jedynym może świadkiem tragicznej śmierci Hitaschi‘ego, wypada, abyś pan został wtajemniczony w ów splot wydarzeń, których rezultatem stal się ten przykry wypadek.
Pułkownik skinął potakująco głową.
Sir Bruce ciągnął dalej.
— Panie majorze, czy pan domyśla się kim był Hitaschi?
Pretwicz podniósł nań oczy.
— Domyślam się, sir — rzekł spokojnie.—Pierwszy podejrzenie zrodziło się w mej myśli w chwili, gdy umierający wciskał w mą dłoń medalion, zaś utwierdziło mnie w tem przekonaniu przejęcie, z jakim Panowie przyjęli wiadomość o wypadku.
— Tak, nie mylił się pan w swych przypuszczeniach — potwierdził sir B'ruce. — Hitaschi był naszym najzdolniejszym agentem i śmierć jego jest nam nadzwyczaj nie na rękę. Zwłaszcza....
Pretwicz spoglądał nań wyczekująco.
Sir Bruce przysunął się bliżej ku niemu.
— Zanim przejdziemy do szczegółów — ciągnął poufnym tonem — chciałbym usłyszeć zdanie pańskie, majorze, o żółtem niebezpieczeństwie.
Pułkownik, rzuciwszy na wpół wypalone cygaro za parapet werandy, przesiadł się do nich i z zaciekawieniem utkwił wzrok w twarzy Pretwicza.
Ten namyślał się przez chwilę.
— Żółte niebezpieczeństwo? — powtórzył. — Wie, iż istnieje teoria, popularna zwłaszcza w waszej ojczyźnie, panowie i w Stanach Zjednoczonych, uznająca jako niezbity pewnik, iż rozbieżności charakterów i celów pomiędzy białą i żółtą rasą doprowadzić z czasem muszą do ostrego konfliktu, wynikiem którego będzie walka na śmierć lub życie między żółtym i białym światem. Czy teoria ta ona rację bytu... czy nie... powiedzieć na pewno nie umiem, zwłaszcza, iż w mojej ojczyźnie, jako kraju, jak Panom wiadomo kontynentalnym, zagadnienie to doprawdy nie jest dotąd aktualnym. Pozatem, bawię na Wschodzie niespełna dopiero rok, więc nie mogę uważać się za znawcę problemów wschodnich, jednak co do me go osobistego zdania w tej kwestii, to sądzę, że..— urwał, marszcząc brwi, jak gdyby namyślając się głęboko.
— Że, co... majorze! — poddał pułkownik, nachylając się ku niemu.
Pretwicz obwiódł obu Anglików spojrzeniem.
— Sądzę, że niebezpieczeństwo to może kiedyś rzeczywiście wyłonić się na widownię świata — dokończył.
Sir Bruce ucieszył się widocznie.
— Tak... tak... niebezpieczeństwo to jest realnym — potakiwał, trzęsąc energicznie głową.
— Ba! — dorzucił tonem głębokiego przekonania Macready. — Jest ono większe niż się może zdawać.
Pretwicz wzruszył lekko ramionami.
— Jednak różnimy się znacznie, moi Panowie, w swoich twierdzeniach — mówił — Panowie są pewni, iż niebezpieczeństwo to istnieje już teraz, ja zaś przypuszczam, iż może ono powstać w przyszłości... i to bardzo dalekiej.
Macready aż uniósł się na krześle.
— Mylisz się majorze! — zakrzyknął gorąco.— Niebezpieczeństwo jest bliższe, niż go się spodziewamy. — I zachęcony spojrzeniem ambasadora począł wtajemniczać Pretowicza we wszystkie tajemnice, jakie od szeregu miesięcy pragnął wyświetlić za pomocą Hitaischi‘ego i całego szeregu wywiadowców. Major dowiedział się zatem i o ładunkach okrętowych i o zastanawiającym fakcie znikania oficerów japońskich i o wielu, wielu jeszcze innych tajemniczych wielce wypadkach, jakie, zdaniem Macreadyego i sir Bruce, powinny zbudzić czujność Starego i Nowego świata.
Pretwicz słuchał, z uwagą. Zagadnienie to było dlań nader ciekawem i z przyjemnością przysłuchiwał się wywodom takich dwóch wybitnych znawców Wschodu, jakimi byli sir Bruce i pułkownik. Zwłaszcza ten ostatni prawic całą swą służbę wojskową spędził w oddziałach kolonialnych w Indiach, na wyspach archipelagu malaj-skiego, w Afganistanie oraz w Chinach. Wśród koloni europejskiej w Tokio uchodził on za autorytet w sprawach wschodnich. Znał świetnie zwyczaje na wpół dzikich malejczyków, krwiożerczych afganów i układnych, a jednak tak podstępnych i okrutnych mieszkańców Niebieskiego Państwa. Wobec europejczyków nie taił się on zupełnie ze swą nienawiścią do żółtej rasy, co zyskało mu u niektórych, zwłaszcza młodszych członków koloni białej, opinię po trosze dziwaka.
Pretwicz poważał go bardzo, wykazując dlań szacunek, jaki zwykle okazuje młodszy wiekiem wojskowy względem kolegi, którego całe niemal życie upłynęło wśród ciągłych walk i utarczek.
A pułkownik Macready bił się prawie bezustannie od chwili wstąpienia do szeregów armii. Jako młody podporucznik brał udział w straszliwej walce pod Omdurmanem z fanatycznymi wyznawcami Mahdiego, podczas powstania bokserów, potem w Transwaalu, w Afganistanie i wszędzie... wszędzie tam, gdzie całości imperium angielskiego zagrażało jakiekolwiek niebezpieczeństwo.
Podczas wojny europejskiej dowodził pułkiem indyjskich sipajów, zdobywając najwyższe odznaczenia, jakie tylko dostępne były dla oficerów angielskich. Obecnie od trzech lat sprawował obowiązki attache wojskowego w Tokio, na które to stanowisko rząd londyński wysyłali zazwyczaj najbardziej zdolnych i zrównoważonych oficerów.
O jego zimnej krwi w obliczu niebezpieczeństwa opowiadano tysiączne historie; nic też dziwnego, że każde jego pojawienie się na zebraniach w Klubie Dyplomatów w Tokio wywoływało pewną sensację wśród nowoprzybyłych europejczyków.
Macready nic był skłonnym do łatwego obdarzania ludzi swą przyjaźnią. Przenikliwy jego umysł, łatwość orientowania się pozwalały mu na dokonywanie szczę-śliwego wyboru wśród całej plejady znajomych. Wybrańców siwych darzył rzeczywistą przyjaźnią i zaufaniem.
Do wybrańców tych należał również i Pretwicz. Stary pułkownik z upodobaniem patrzał na młodzieńczą, wysmukłą postać kawalerzysty polskiego, na jego swobodne, niewymuszone ruchy, na jasne czoło, znamionujące inteligencję i oczy patrzące na świat poważnie i uczciwie. Pretwicz, jakkolwiek młody, odznaczył się chlubnie podczas najazdu bolszewickiego w 1920 r., co stało się głośnem w kołach wojskowych. Na czele 2 - uch detaszowanych szwadronów ułańskich i pół baterii lekkich dział dał się tak we znaki bolszewickim armjom, uwijając się na ich tyłach, iż zrozpaczeni czerwoni dowódcy ochrzcili go mianem „wściekłego psa“, wyznaczając za jego głowę znaczną cenę. Cale dywizje wysyłano przeciwko niemu, urządzano setki zasadzek, lecz wszystko to było daremnem.
„Wściekły pies" wraz z swymi zabijakami zapadał przed pogonią w lasy i moczary, robił forsowne marsze, znikał na całe tygodnie, aby wreszcie wychynąć tam, gdzie go się najmniej spodziewano. Na zasadzki odpowiadał zasadzkami, w których dosłownie ginęły bez śladu całe pułki. Doszło wreszcie do tego, iż oddziały czerwonej armii, wysyłane przeciw niemu, ogarniał paniczny strach na samą wieść, iż „wściekły pies" znajduje się w pobliżu.
O tych nadzwyczajnych jego sukcesach wojennych opowiadał Macready‘emu pułkownik Clermont, obecny attache francuski w Tokio, który w 1920 r. przydzielony do misji wojskowej gen. Niessel‘a bawił na froncie polsko bolszewickim.
Podczas zebrań towarzyskich w „Klubie Dyplomatów" Macready siadywał zazwyczaj w małym saloniku w towarzystwie pułkownika Clemont i Pretwicza. Tematem ich rozmów była zawsze wojna. Macready miał niewyczerpany zapas wspomnień osobistych z czasów swej służby kolonjalnej, które opowiadał w sposób nadzwyczaj zajmujący. Pretwicz całemi godzinami mógł je wysłuchiwać, podziwiając fenomenalną pamięć pułkownika i prostotę, z jaką ten podawał fakty, świadczące o swej nadludzkiej wprost odwadze i nietraceniu ducha w obliczu straszliwych niebezpieczeństw. Major zauważył przytem, iż w ocenie wypadków Macready posiada nader krytyczany umysł, wzbogacony zdobytem doświadczeniem życiowem. Każde twierdzenie wypowiedziane przez pułkownika było wynikiem długotrwałych przemyślan i poparte tak logiczną argumentacją, iż słuchacze przyjmowali je bez żadnych zastrzeżeń, jako nieulegający wątpliwościom pewnik. To też rewelacje jego na temat tajemniczych wypadków wysyłania w niewiadomym kierunku transportów maszyn do wyrobu amunicji i znikania oficerów japońskich uczyniły na Pretwiczu duże wrażenie.
Pułkownik dostrzegł to i zadowolony ze siebie, ciągnął dalej:
— Mówisz, majorze, iż zagadnienie żółtego niebezpieczeństwa nie jest aktualne w twoim kraju? To tylko tak się zdaje... w istocie jest zupełnie inaczej. Trzeba tylko sięgnąć myślą nieco naprzód. A najważniejszem jest, aby ta myśl kroczyła etapami, budując, że tak powiem, zupełnie trwałe pomosty dla osiągnięcia celu, to jest do skonkretyzowania ich w niezbity pewnik. Otóż, jeśli panowie pozwolą, postaram się to uczynić.
Zapalono świeże cygara. Pułkownik pociągnął spory łyk swej ulubionej brandy i zasiadłszy wygodnie w fotelu rozpoczął rozwijać swe przewidywania.
Zdaniem jego starcie między białą i żółtą rasą stwo-rzyłoby dla Polski poważne niebezpieczeństwo. Rosja, tembardziej obecna, stanęłaby bez zastrzeżeń po stronie świata żółtych. Pierwsze walki rozpoczęłyby się bez wątpienia na wschodzie i rzecz prosta biali, mimo oporu nie utrzymają się ni na brzegach Oceanu Spokojnego, ni Indyjskiego. Przewidywania Macready‘ego sięgały tak daleko, że przepowiadał on kompletne zajęcie przez żółtych Australii, wszystkich wysp na Oceanie Spokojnym i podbicie Indii angielskich. Lecz po tem wszystkiem nastaliby kres podbojom żółtych ze względu na znakomitą przewagę sił białego świata na morzu.
— Dwie są bramy morskie, któremi mogliby wtargnąć żółci do Europy — dowodził — Suez i droga przez przylądek Dobrej Nadziei, ta ostatnia, co prawda, diablo długa. Lecz obie te bramy wypadowe, na szczęście, są nader łatwe do obrony. W razie poważnego niebezpieczeństwa zagrożone ludy Europy rychło przetworzyłyby Suez w twierdzę nie do zdobycia, zamykając tym sposobem drogę do serca Europy. Istnieje jeszcze możliwość taka, iż armie żółte będą usiłowały przedrzeć się do Bosforu. Lecz nie będzie to zbyt łatwym. Wystarczy ufortyfikować linję, dajmy na to, Aleppo — Trapezunt. Kilkadziesiąt tysięcy dział na tak krótkim froncie powstrzymałoby na pewno żółte hordy. A ostatecznie pozostaje w odwodzie druga linia obronna, to jest Dardanelle. O sforsowaniu tych przeszkód dowództwo żółtych nie mogłoby się kusić. Parę miljonów żołnierzy białych, opartych o potężne fortyfikacje, wspomaganych przez jednostki floty w zupełności dałoby sobie radę. Jakie twoje zdanie, majorze?— zapytał, zapalając zagasłe cygaro.
Pretwicz skinął potwierdzająco głową.
— Masz rację, kochany pułkowniku — odparł z przekonaniem. — Obrona byłaby łatwa ze względu na krótkość frontu. Obranie tej drogi marnie świadczyłoby o militarnym geniuszu żółtych.
Pułkownik zaśmiał się głośno.
— To też bądź pewny kochany kolego, iż o sforsowaniu tej liinji obronnej sztab żółtych hord nie pokusi się. Mają oni daleko lepszą drogę. Ale do rzeczy. Rozpatrzmy dalej wszelkie możliwości. Wspomniałem o drugiej bramie morskiej, to jest o przylądku Dobrej Nadziei. Ta droga również nic wydaje mi się łatwą do zdobycia. Po pierwsze nie wierzę w możliwość przewiezienia morzem miljonów żołnierzy, a tyle trzebaby ich przewieźć, chcąc podbić Europę, po drugie, odległość południowego cypla kontynentu afrykańskiego od pasa wiecznych lodów nie jest zbyt wielką. Otóż zjednoczone floty państw europejskich, skoncentrowawszy się na tych wodach, z łatwością dadzą opór flocie żółtych, a nawet, gdyby nic odniosły całkowicie nad nią zwycięstwa, to i tak transporty żółtych żołnierzy narażonę byłyby na ciągłe i poważne niebezpieczeństwo. Zresztą droga ze Wschodu koło przylądka Dobrej Nadziei jest tak długą, iż niema mowy o przewiezienie nią takich mas ludzkich. Żółci musieliby mieć flotę przewozową, liczącą tysiące jednostek, a to jest niemożliwe. Ustrzec takie transporty od napaści jest faktycznym niepodobieństwem, że wspomnimy tylko wypadki zatapiania transportów japońskich przez flotę władywostocką w czasie wojny rosyjsko-japońskiej, jakkolwiek przestrzeń dzieląca Japonię od wybrzeży Korei jest zgoła niewielką i jakkolwiek flota rosyjska uwięziona we Władywostoku nie mogła się mierzyć nawet z drobną częścią floty japońskiej. A jednak kilka takich wypadków zatopienia transportów japońskich miało miejsce. Nie, moi panowie, drogi naokoło Afryki nie będą oni próbować. Pójdą inną drogą... zupełnie inną... drogą lądową...
Umilkł i napełniwszy swój kieliszek pił brandy drob-nymi łykami.
Pretwicz poruszył się żywo.
— Więc pułkownik przypuszcza, iż droga ta wiodłaby przez Syberię, Rosję, aż do... — urwał, wpatrując się bacznie w twarz Macready‘ego.
Ten postawił kieliszek na stole.
— Tak, majorze... tak; tylko tędy mogliby dotrzeć do krajów europejskich. Naturalnie, jeśli Rosja stanie po ich stronie. A że opowie się za nimi, to więcej niż pewne, wzmacniając znakomicie i tak już potwornie olbrzymie lich siły.
— To byłoby straszne! — bezwiednie wykrzykął Pretwicz.
— Tak... to będzie straszne! — z naciskiem popra wił jego słowa Macready.
Sir Bruce położył dłoń swą na kolanie Pretwicza.
— Teraz wierzysz już Pan, majorze, że sprawa żółtego niebezpieczeństwa jest niemniej aktualną dla pańskiego kraju, jak i dla nas — rzekł, uśmie chając się lekko.
-- Idźmy dalej! — ciągnął dalej Macready. — Logiczną i łatwą do utrzymania linją obronną Europy byłaby linja: góry Uralu, morze Kaspijskie, Kaukaz, morze Czarne i Dardanele, lecz ze względu na pozostawienie poza nią miljonów rodyjkich, jako sojuszników żółtych band osłabia, a nawet zupełnie niszczy jej znaczenie. Pozostaje
zatem tylko, jako realna rzecz, linja Wisły i Dunaju, po łączona trzonem Karpat. Na tej linji ludy Europy starałyby się zatrzymać żółty najazd.
-- Lecz w takim razie ojczyzna moja stałaby się terenem straszliwych zmagań! A większa część jej zalaną zastałaby przez miljonowe hordy!
— Tak! — potwierdził spokojnie Macready. — dziewięćdziesiąt dziewięć procentów prawdopodobieństwa wskazuje na to, iż walka o losy białej rasy rozegra się na równinach polskich.
— I muszę zaznaczyć, kochany majorze, iż tam u nas, w Anglii ludzie zajmujący się tą sprawą, są takiegoż samego zdania — wtrącił sir Bruce.
Nie, na to nigdy nic pozwolimy! — gorąco zaoponował Pretwicz.
— A jednak tak się stanic, jeśli ludy białe dość wcześnie nie dostrzegą grożącego im niebezpieczeństwa i nie zjednoczą się celem skutecznego zapobieżenia nieszczęściu — poważnym tonem przemówił pułkownik, podnosząc się z fotelu.
Nastała chwila ciszy, przerywana tylko odgłosem kroków Macready‘ego, który, zapaliwszy nowe cygaro przechadzał się po werandzie.
Sir Bruce, chcąc zatrzeć wrażenie, jakie na młodym oficerze wywarły ostatnie słowa pułkownika, napełnił kieliszki i trącając swym kieliszkiem o kieliszek majora, ozwał się wesoło.
— Pesymistyczne przepowiednie naszego kochanego pułkownika spełnią się tylko w tym wypadku, jeśli Europa i w ogóle ludy białe pozwolą się niespodziewanie zaskoczyć. A do tego nie dopuścimy... w pierwszym rzędzie my, jako ci, którym nasi biali bracia powierzyli zaszczytne i wy magające olbrzymiej czujności stanowisko obserwatorów i obrońców swych interesów na Wschodzie. Za zdrowie tych ludzi obowiązku, panowie! — dodał, wznosząc kieliszek w górę.
— Jednem słowem, za nasze zdrowie — zaśmiał się Macrcady, podnosząc kieliszek do ust.
W tej chwili ozwał się cichy głos dzwonka aparatu telefonicznego, stojącego na biurku.
Sir Bruce, przeprosiwszy gości, ujął za słuchawkę.
— Sekretarz poselstwa polskiego prosi pana, panie majorze do telefonu — oznajmił po pewnej chwili anglik, podając Pretwiczowi słuchawkę.
Po paru minutach rozmowy major, kładąc słuchawkę na widełkach aparatu, zwrócił się do Macready'ego.
— Czy możesz mnie pułkowniku objaśnić, kto to jest generał Tawaschiki?
— Ba! — zaśmiał się wesoło pułkownik. — Z przyjemnością! Chociaż nie jestem pewny, czy moje objaśnienia zadowolnią się, kochany kolego. Otóż, generał Tawaschiki zajmuje stanowisko szefa trzeciego departamentu, t.j. działu uzbrojenia w Ministerjum Wojny. — Jednak, — tu uśmiechnął się ironicznie — darmo byś, kolego, chciał go zastać w biurze departamentu. Wszelkie sprawy uzbrojenia załatwia jego, niby zastępca, pułkownik Aoschi... on zaś... ale to jest tylko moje podejrzenie — zastrzegł się opowiadający, zciszając mimo woli głos. — On zaś jest... szefem wywiadu. Stanowisko jego, jako kierownika departamentu uzbrojenia uważam za sprytny manewr zamydlenia wszystkim oczu.
Pretwicz zagryzł wargi.
— Ach tak! — rzekł po chwili. — Dziękuję ci, pułkowniku; teraz przypominam sobie, że generała Tawaschiki poznałem przed paru miesiącami z racji jakiejś uroczystości wojskowej, wyszło mi to jednak z pamięci, gdyż znajomość ta ograniczyła się tylko do wymiany naszych nazwisk i zamienienia uścisków dłoni. Tem bardziej dziwi mnie fakt otrzymania od generała zaproszenia na obiad...
Pułkownik, który przed chwilą znów rozpoczął swój spacer po werandzie, zatrzymał się jak wryty.
— Co?... Co? — wykrzyknął, topiąc zdumione spojrzenie w twarzy Pretwicza.
— Tak! — potwierdził ten. — Właśnie sekretarz poselstwa zakomunikował mi przed chwilą, iż w czasie mej nieobecności przyniesiono z Ministerjum Wojny jakiś list dla mnie. Prosiłem go, aby mi zakomunikował treść listu i okazało się, aż jest to zaproszenie na dzisiaj do generała Tawaschiki. Dziwi Cię to, pułkowniku? — dodał, widząc poważną minę Macready‘ego.
Ten obejrzał się wokoło podejrzliwie i widząc że prócz w nich ogrodzie niema żywej duszy, rzekł, marszcząc brwi.
— Nie tylko dziwi, lecz i niepokoi, mówiąc prawdę.
— Niepokoi? — zdziwił się z kolei Pretwicz.
— Tak! — twierdził Macready. — Zaproszenie to, to dowód, iż ktoś, niezauważony przez ciebie, majorze, obserwował twą rozmowę z tym nieszczęsnym Hitaschim.
— Czyżby? — zakrzyknęli równocześnie Bruce i Pretwicz.
Macready przymknął znacząco prawe oko.
— Jestem tego pewny, moi panowie. Pamiętajcie, że japończyk tego pokroju, co Tawaschiki nic nie robi bez logicznej przyczyny. Jest szefem wywiadu, mniejsza z tem, czy jawnym, czy zakonspirowanym, doniesiono mu, iż rozmawiałeś umierającym Hitaschim i... reszta już wiadoma.
Będzie cię chciał, majorze wybadać... jednem słowem musisz się kolego mieć na baczności.II.
Obiad dobiegał końca.
Różnokolorowe, kołyszące się lekko na cienkich dru-cikach lampiony, zwisające z pułapu werandy, na której obiadowano, rzucały delikatne blaski na twarze biesiad-ników.
Wśród obecnych przeważały czarne galowe mundury wojskowych japońskich, od których dziwnie skromnie odbijał połowy mundur Pretwicza. Poza tem prócz najbliższej rodziny generała Tawaschiki w obiedzie uczestniczyło paru europejczyków, przeważnie ze sfer bankowych.
Było również parę pań; między niemi ekscentryczna miss Hoovard, jedyna córka kalifornijskiego multimiljonera, właściciela paru linji okrętowych, obsługujących Amerykę na Pacyfiku.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.