- W empik go
Huragan. Zbiór nowel - ebook
Huragan. Zbiór nowel - ebook
Prezentowany zbiór nowel zawiera utwory opowiadające o czasach kolonialnych, o koloniach angielskich, francuskich i innych obszarach zajętych przez Białego Człowieka na terenie Afryki.
Ossendowski swoim wyśmienitym piórem maluje bynajmniej nie cukierkową rzeczywistość. Przybliża świat, ludzi i problemy, które – zdawać by się mogło – bezpowrotnie już minęły. Czy jednak na pewno? Zmieniły się czasy i zmieniło się na świecie wiele, ale dobra bynajmniej nie przybyło, a wręcz przeciwnie
Zbiór zawiera takie utwory jak: „Huragan”, „Los królewskiej żony, „Pomysł białych diabłów”, „Zbrodnia Szerifra z Balasor”, „Wicher. Opowieści z życia współczesnych Arabów”.
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8064-742-8 |
Rozmiar pliku: | 953 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
HURAGAN
I.
Alfred Duquesne został w tym roku doktorantem zoologii w Sorbonie. Pracował nad rozprawą doktorską, a że zamierzał ubiegać się o katedrę na jednym z uniwersytetów francuskich, chciał napisać pracę oryginalną i poważną. Po długim namyśle postanowił pojechać do Marokka, zamieszkać w jakiejś odludnej wiosce berberyjskiej na brzegu morza i tu pracować. Zamierzał bowiem opracować temat o pasożytach ryb Atlantyku.
Pożegnał swego profesora, kolegów, wpadł na parę dni do rodziców, mieszkających w Bretonji, i z małą walizką oraz pudłem z mikroskopem wsiadł na statek „Gaulois“, płynący przez Gibraltar do Tangeru, Melilli, Oranu i dalej na wschód aż do Bizerty.
Z Oranu Alfred przerzucił się do Marokka i zamieszkał w małej berberyjskiej „bled“, wiosce, Dżurf, tuż przy ujściu rzeki Muluji, w chacie rybaków Beni Husseim.
Było ich dwóch braci — Brahim i Mhammed. Nie bardzo przypadli oni do serca wesołemu studentowi Sorbony, gdyż ich ponure, skupione twarze i mrocznie połyskujące oczy nigdy się nie rozjaśniały uśmiechem. W „nuala“, chacie, Beni Husseimów mieszkała leszcze jedna istota.
Alfred wiedział o niej tylko tyle, że była ona siostrą rybaków i że miała na imię Adżaż. Widział zaś ją ciągle i wszędzie, lecz jednocześnie i nie widział, bo Adżaż nigdy nie zjawiała się bez burnusu i bez zasłony na twarzy.
Burnus, szeroki i fałdzisty, był uszyty z grubego szaro-brunatnego samodziału, i w tym niezgrabnym worku postać siostry rybaków tonęła i ginęła niby drobna jagoda w wielkiej sakwie; zazdrosny „ltam“ — zasłona z gęstej wełnianej tkaniny odkrywał tylko duże, płonące, podłużne oczy i — nic więcej. Oczy były istotnie piękne i ogniste, lecz młody bretończyk od pierwszego dnia pobytu w Afryce przekonał się, że tu wszystkie oczy pociągają do siebie, niezależnie od tego, czy patrzą na boży świat dopiero szesnaście wiosen, czy spozierają już sześćdziesiąt lat.
Dlatego to Alfred, widząc ciągle uwijającą się po chacie Adżaż, nigdy jej właściwie nie widział. Stała się dlań nieodłącznym sprzętem domowym, ruchomym i pożytecznym, lecz tajemniczym i milczącym. Przestał więc po kilku dniach zwracać na kobietę uwagę, — wprost nie widział jej. Nie mógł więc spostrzec, że czarne oczy, wyglądające przez szparę w zasłonie, nieraz uważnie i pytająco zatrzymywały się na jego twarzy, oglądały jego wysoką postać, szerokie bary, wypukłą pierś i wysmukłe, mocne nogi, co tyle kilometrów przemaszerowały na różnych frontach podczas wielkiej wojny.
Nie zauważył Duquesne ani razu, że czarne oczy tajemniczej kobiety tonącej w fałdach burnusu nieraz nagle przygasały, a wtedy lekka mgła rozmarzenia i tęsknoty opadała na jarzące się zawsze źrenice.
Zdarzało się to najczęściej wtedy, gdy rybaków nie było w domu, a ogromny, rudy Duquesne w rozpiętej na potężnej piersi koszuli siedział w swojej izbie, schylony nad mikroskopem i rozglądał, zabarwiał i preparował przeróżne mięczaki, robaki i raczki, które wyszukiwał i zdejmował z łuski, skrzeli i wnętrzności wyławianych przez Beni Husseimów ryb. Słońce wylewało na dworze potoki płomiennych promieni, od których ziemia wysychała, jak galeta żołnierska, i pękała, a morze skrzyło się miljardami błysków, ogników i iskierek, pokrywało się drgającą w powietrzu zasłoną unoszącej się strugami do góry pary.
Wtedy Alfred odrzucał się wtył na krzesełku, wypożyczonem od jedynego w osadzie Francuza-sklepikarza, prężył się cały i wyciągał mocarne ramiona z taką siłą, że aż głośno chrzęściły mu w stawach.
Właśnie w tej chwili zmieniał się wyraz oczu, wyglądających przez zasłonę, ukrywającą twarz Adżaż.
Lecz młody uczony nie spostrzegł tego i znowu schylał się nad mikroskopem, badając swoje raczki i robaki, a wtedy gniewem migotały źrenice owiniętej w burnus postaci i odchodziła leniwie i ociężale, oglądając się na progu i głęboko wzdychając.
Alfred pracował w Dżurf już dwa tygodnie i był w bardzo dobrym humorze, gdyż posiadał obfity i całkowicie nowy materjał naukowy dla swej rozprawy. Pewnego razu zauważył, że znalezione na skorupie krabów małe, czerwone raczki-pasorzyty, umieszczone w małym słoiku, poumierały i zepsuły się. Trzeba było poszukać innych, żywych. Braci Beni Husseimów nie było w domu, gdyż popłynęli od rana na połów ryb. Alfred postanowił więc sam pójść na poszukiwania krabów, ponieważ widział je w skałach nadbrzeżnych, tuż za wsią.
Wcisnąwszy na głowę hełm korkowy i wziąwszy przyrządy do połowu, skierował się w stronę czarnych, poszarpanych przez morze skał, gdzie rozbijały się fale, wysoko wyrzucając w powietrze białe grzywy i słupy mieniących się w słońcu bryzgów. Złapał wkrótce kilka krabów i, zdjąwszy z ich pancerzy mocno przyczepione do nich pasożyty, usiadł na skałach i zapalił fajkę.
Bez celu wodził oczami po wybrzeżu, myśląc o swoich badaniach naukowych, gdy nagle wzrok jego padł na piasek z wyciśniętemi na nim śladami.
— Kto i poco tu łaził? — zadał sobie pytanie Duquesne, przypominając sobie, że tyle razy przechodził w pobliżu skał, lecz nigdy nikogo tu nie spotykał.
Wstał i, pykając dymem, zbliżył się do śladów, odbitych na mokrym piasku. Młody człowiek szedł za temi śladami, myśląc głośno, jak gdyby dzielił się swemi spostrzeżeniami z niewidzialnym towarzyszem.
— Szło dwóch ludzi... bose nogi... Ale dlaczego te stopy tak głęboko wbiły się w piasek? Hm... Aha! Ci ludzie nieśli jakiś ciężar — W tem miejscu wyrwał się jednemu z nich z rąk i upadł na ziemię. To jakaś ciężka skrzynia. Ostry kant głęboko rozorał ziemię... A-a!... Teraz ten człowiek, co szedł z tyłu, przeszedł naprzód i obaj ciągnęli skrzynię za jeden koniec, bo wyryła ona koryto w piasku...
Tak mruczał Duquesne, krocząc w kierunku śladów. Doprowadziły go one do głębokiej szczeliny, prawie jaskini, wywierconej niegdyś przez morze w skałach.
Tu Alfred ujrzał trzy duże, długie skrzynie, okute żelazem i pięć małych, obwiązanych mocnemi powrozami. Zoolog pochylił się i spróbował podnieść dużą skrzynię. Była ciężka...
— Ta-ak! mruknął i przeciągle gwizdnął.
Wprawne oko bojowego porucznika odraz poznało skrzynię z karabinami i nabojami.
— Tak! — powtórzył i znowu gwizdnął. — Ładny kawał, niema co!.
Zaczął majstrować przy jednej ze skrzyń, podważył deskę i zajrzał do środka.
— No taki — zamruczał — rozumie się — karabiny...
Wyszedł z jaskini i poszedł do domu.
— Powstanie Riffenów w hiszpańskiem Marokku... Ktoś nieznany dostarcza im broń... To źle, bo powstańcy mogą lada dzień zwrócić się przeciwko Francuzom... Trzeba uprzedzić władze... Poczty niema w Dżurf... Muszę sam pojechać i ostrzec najbliższe władze wojskowe... Zwlekać nie można... To — bardzo poważna rzecz...
Takie myśli przelatywały przez głowę Alfreda Duquesne, gdy powracał do wsi.
Postanowił pojechać następnego dnia rano do posterunku francuskiego i oznajmić o wykrytej kontrabandzie broni. Poszedł do znajomego sklepikarza i, nic mu nie mówiąc o przyczynie wyjazdu, prosił go, aby wynajął mu osiodłanego muła.
Sklepikarz natychmiast posłał chłopca Araba po chatach tubylczych. W godzinę później cała wieś już wiedziała, że dziwny człowiek, poławiający nikomu niepotrzebne drobne żyjątka morskie, chce jechać nazajutrz do Port-Say.
Przed wieczorem powrócili Brahim i Mhammed.
Kiwnięciem głowy pozdrowili Alfreda i zamknęli się w sąsiedniej izbie z siostrą. Duquesne słyszał odgłosy ożywionej rozmowy, basową mowę Brahima, gderliwe mruczenie Mhammeda i dźwięczne okrzyki kobiety.
— Ta Adżaż musi być młoda jednak... — pomyślał Alfred, po raz pierwszy usłyszawszy głos siostry Husseimów.
Myśl ta jednak przemknęła bez echa, gdyż została przerwana wejściem Brahima.
— Odjeżdżasz jutro, sidi, panie? — zapytał swoją łamaną francuszczyzną, podchodząc do zoologa.
— Zaledwie na kilka godzin — odparł Alfred. — Skąd wiesz o tem?
— Francuski kupiec szuka dla ciebie muła — rzekł rybak. — Przychodził od niego chłopak do nas. Dam ci muła, dobrego wierzchowca, jutro rano...
— O, to bardzo dobrze! — zawołał Duquesne. — Dziękuję!
— Słuchaj, sidi, — rzekł Berber, poufale kładąc na ramieniu Francuza swoją twardą dłoń. — Dziś w nocy płyniemy z bratem na połów makreli. Idą ogromną ławicą... Chcesz wyruszyć z nami? Przed świtem powrócimy do domu... Znajdziesz w tych rybach dużo raczków i robaków przeróżnych... A i nam trochę dopomożesz przy wyciąganiu sieci...
— Popłynę! — zawołał uradowany Alfred. — Dawno chciałem widzieć połów ryb...
Zaczął przygotowywać się do wyprawy, zmienił ubranie i pobiegł do sklepikarza, aby naprędce coś przetrącić na noc.
Gdy powracał, na rogu ulicy ujrzał niewieścią postać, szczelnie z głową owiniętą w burnus. Mrok już zapadł, więc, mijając kobietę, nie starał się nawet zajrzeć jej w oczy, co stale robił z przyzwyczajenia, nawykły do paryskich obyczajów.
Minął więc stojącą postać i szybko szedł do domu.
Nagle usłyszał kroki poza sobą i cichy okrzyk:
— Sidi, stój!
Zatrzymał się i zdumiony czekał na biegnącą ku niemu kobietę.
— Nie płyń dziś w nocy z rybakami!... — szepnęła, chwytając go za rękę drobnemi, gorącemi dłońmi. — Nie płyń!
— Dlaczego? — zapytał, wznosząc ramiona.
— Jedź natychmiast do Port Say, lecz nie płyń! — nalegała kobieta.
— Dlaczego? Mów! — szepnął, pochylając się ku niej.
Milczała.
— Jak się nazywasz? — spytał.
— Adżaż, siostra Brahima i Mhammeda Husseimów — szepnęła, ściskając mu rękę.
— Nie wierzę, bo nie widzę, — odparł z uśmiechem i wyciągnął rękę ku „ltam“ kobiety.
Lecz ona wywinęła mu się i nagłym ruchem zerwała z siebie zasłonę.
Alfred na chwilę ujrzał piękną, wzburzoną twarz o orlim nosie, namiętnych ustach i wielkich płonących oczach. Po chwili widzenie znikło i przed młodzieńcem stała niezgrabna, do worka podobna, postać w burnusie.
Lecz Alfred dobrze zapamiętał to, co ujrzał, a więc schwycił dziewczynę w objęcia i, przyciskając ją do siebie, mówił:
— Moja piękna, piękna jak hurysa raju, moja cudna dziewczyna o oczach jak gwiazdy, odbite w morzu, moja Adżaż! Dlaczego nie mam płynąć?
— Nie płyń! Nie płyń! — powtarzała uparcie.
— Dlaczego?
— Nic ci więcej powiedzieć nie mogę! nic! Nie płyń! — szeptała, tuląc się sprężystą, wybujałą piersią do boku młodzieńca.
Alfred chciał odrzucić jej zasłonę, już szukał ustami jej ust, lecz wyślizgnęła mu się jak wąż i, biegnąc, rzuciła zdyszanym głosem:
— Nie płyń, sidi, młody, piękny sidi, nie płyń!...
Duquesne szedł do domu, uśmiechając się do siebie; co kilka kroków zatrzymywał się i, klepiąc się w czoło, mruczał:
— Żeby nie zwęszyć takiej morowej dziewczyny tuż pod swoim własnym nosem — trzeba być najgłupszym i beznadziejnym osłem! Alfredzie Duquesne, co się z tobą stało? Zeszkapiałes, bracie!
Po chwili jednak przerwał te gorzkie wyrzuty, czynione samemu sobie.
— Dlaczego Adżaż prosi, abym nie płynął z rybakami? Co mi się może przydarzyć? Jaka jest przyczyna tej trwogi, którą wyczuwałem w głosie tej dziewczyny? Przecież nie udawała? Co to wszystko ma znaczyć? — myślał Alfred.
Instynktem wyczuwał jakąś przygodę.
— Przygoda? — mruknął, uśmiechając się. — Gorszej i niebezpieczniejszej nie doznam od tych. jakie miałem podczas ataków na Marnie lub na brzegach morza Marmara. E-e, co tam — popłynę!
II.
Alfred Duquesne istotnie popłynął z rybakami, tylko przed samem wyjściem z domu do worka ze słoikami włożył rewolwer Browning.
Gdy wyszedł z braćmi Bem Husseim na brzeg morza, nagle zerwał się wiatr. Poryw był tak nieoczekiwany i potężny, że podniósł chmurę piasku