Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hutnik: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hutnik: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 254 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Bo­daj cię za­śle­pi­ło na za­wsze! – za­klął gło­śno Strąk Jan, szmel­cerz *) pie­ca cyn­ko­we­go nu­mer siód­my, gdy ode­tknąw­szy czop pie­ca hut­ni­cze­go, zo­ba­czył ciem­ny ogień.

Pa­trzył przez krót­ką chwi­lę i krzyk­nął:

– Słysz ty! Teo­fi­lu! Kal­ny ogień!

Wo­ła­ny su­larz *) nie zja­wiał się, więc szmel­cerz od­su­nął szy­ber *), wpusz­cza­jąc do ga­zo­wych pło­mie­ni tro­chę ogrza­ne­go po­wie­trza.

Wy­jął znów czop, za­ty­ka­jąc otwór, przez któ­ry spo­glą­dał wprzód na ko­lor pło­mie­ni, spoj­rzał na wy­ja­śnia­ją­cy się pod wpły­wem po­wie­trza ogień i, za­do­wo­lo­ny z bar­wy, szedł da­lej wzdłuż pie­ca, pa­trząc ba­daw­czo na wy­do­by­wa­ją­ce się z rur pło­mie­nie, zło­żo­ne z ko­lo­rów bia­łe­go, se­le­dy­no­we­go i nie­bie­ska­we­go.

W hali ol­brzy­miej, mu­ro­wa­nej z ka­mie­nia, na­kry­tej da­chów­ką, wspar­tą na bel­ko­wa­niu że­la­znem, z po­dwój­nym dasz­kiem u wierz­chu dla do­stę­pu po­wie­trza i dla ulat­nia­nia wy­wią­zu­ją­cych -

*) wy­ta­piacz me­ta­lu.

*) pa­lacz.

*) za­su­wa.

się ga­zów, sta­ło po środ­ku dwa­dzie­ścia pie­ców hut­ni­czych. Pro­sto­kąt­ne mu­ro­wa­ne skrzy­nie, dłu­gie na dzie­sięć, wy­so­kie na trzy me­try, mie­ści­ły we­wnątrz każ­da po osiem­na­ście gli­nia­nych ty­gli, zwa­nych mu­fla­mi, na­peł­nio­nych od­po­wied­nią mie­sza­ni­ną rudy cyn­ko­wej.

Mu­fle, ogrze­wa­ne pło­mie­niem wę­glo­wym, utle­nia­ły swo­ją za­war­tość z rudy w gazy, z któ­rych cyn­ko­wy tle­nek skra­plał się w ozię­bio­nym zbior­ni­ku, inne gazy pa­li­ły się ja­sno u wy­lo­tu osiem­na­stu rur w trzech ko­lo­rach, wy­cho­dzą­cych z pie­ca. Jed­no­staj­ne na­tę­że­nie trzech głów­nych barw, bia­łej, se­le­dy­no­wej i nie­bie­ska­wej, świad­czy­ło, że pro­ces utle­nia­nia rudy cyn­ko­wej od­by­wał się w mu­fli we­wnątrz pie­ca pra­wi­dło­wo.

To też szmel­cerz Strąk Jan, od­po­wie­dzial­ny za cały piec hut­ni­czy, ob­cho­dził go z uwa­gą, po­pra­wia­jąc od cza­su do cza­su wiel­kie, czar­ne, za­mknię­te na ze­wnątrz, otwar­te przy pa­lą­cych się pło­mie­niach rury, zwa­ne ba­lo­na­mi, w któ­rych się zbie­rał pył cyn­ku me­ta­licz­ne­go „po­us­sjer”, ula­tu­ją­cy z in­ne­mi pa­lą­ce­mi się ga­za­mi u wy­lo­tu rur mu­flo­wych.

Obej­rzał już je­den dłuż­szy bok pro­sto­kąt­ne­go pie­ca z dzie­wię­ciu wy­lo­ta­mi rur i prze­szedł na dru­gi, gdy w płyt­kiem za­głę­bie­niu hali, w pół­cie­niu na­prze­ciw pie­ca, spo­strzegł sie­dzą­ce­go na prze­wró­co­nych tacz­kach swe­go po­moc­ni­ka, Teo­fi­la Ura­cza, dzien­ne­go su­la­rza pie­ca nu­mer siódmv.

Ten, wpa­trzo­ny w barw­ne pło­mie­nie, z gło­wą opar­tą o mur hali, nie sły­szał, zda się, na­wet szmel­ce­rza, któ­ry w drew­nia­nych trep­kach, dla oca­le­nia bu­tów od po­pa­le­nia i spę­ka­nia, szedł z gło­śnym stu­kiem ku nie­mu. Twarz jego nie­ru­cho­mą, sza­ro­żół­ta­wą, z krót­kim ciem­nym za­ro­stem, oświe­tla­ły nie­wy­raź­nie chwiej­ne, barw­ne pło­mie­nie wy­lo­tów rur mu­flo­wych, za­bar­wia­jąc ją zie­lo­na­wo; tyl­ko od cza­su do cza­su czer­wo­ny pło­mień ga­zów we­wnętrz­nych, do­by­wa­ją­cych się pół­otwar­tym ko­mi­nem pie­ca rzu­cał ja­skra­we świa­tło na sie­dzą­ce­go i od­bi­jał się w sze­ro­ko pa­trzą­cych oczach i ustach pół­otwar­tych. Szmel­cerz Strąk Jan spoj­rzał ba­daw­czo na su­la­rza, po­krę­cił gło­wą ze zdzi­wie­nia i, sta­jąc tuż przed nim, krzyk­nął:

– Teo­fi­lu! Cóż sie­dzisz, jak kupa gal­ma­nu*), czy ci czas do mu­fli? – ro­biąc alu­zję do trum­ny śmier­ci.

Za­wo­ła­ny zwol­na skie­ro­wał oczy na szmel­ce­rza i nie zmie­nia­jąc po­sta­wy, rzekł przy­tłu­mio­nym gło­sem:

– Sła­bym… W gło­wie od czo­ła do środ­ka prze­le­wa mi się chy­ba cynk roz­pa­lo­ny… I ko­ści bolą, że boję się po­ru­szyć…

Szmel­cerz, bru­net wy­so­ki, szczu­pły, spoj­rzał w twarz cho­re­go, po­krę­cił krót­kie­go wąsa, wes­tchnął i po chwi­li po­wie­dział:

– Szko­da mi cie­bie, by­łeś do­bry dla pie­ca -

*) ruda, z któ­rej wy­ta­pia się cynk.

i umia­łeś cho­dzić koło spu­stu… Ano zwy­kła na­sza cho­ro­ba wzię­ła cie­bie… od­pocz­niesz, to i wy­zdro­wie­jesz jesz­cze…

Umil­kli. Z ol­brzy­miej hali róż­no­barw­nie oświe­tlo­nej, do­la­ty­wa­ły ich od­gło­sy krót­kich, nie­wy­raź­nych roz­mów ludz­kich, to­ną­cych w szu­mie ognia i pło­mie­ni, sy­czą­cych u wy­lo­tów. Z tru­dem i wy­sił­kiem su­larz Teo­fil Uracz od­jął zbo­la­łą gło­wę od ka­mie­nia, wes­tchnął, jęk­nął i opie­ra­jąc się sil­nie rę­ka­mi o ścia­nę, po­wstał, zwol­na pro­stu­jąc swą ni­ską, przy­sad­ko­wa­tą, bar­czy­stą po­stać. Chwie­jąc się na no­gach, zbli­żył się do szmel­ce­rza Jana Strą­ga i rzekł przy­ci­szo­nym gło­sem:

– Ja­nie, maj­stro­wi nie ga­daj, że tak źle ze mną, bo wsa­dzi psu­brat kogo na moje miej­sce, a mnie da do gor­sze­go pie­ca… Sam ob­myśl za­stęp­stwo…

– To się wie, że nie po­wiem… Już my cię za­stą­pi­my, tyl­ko nie sła­buj za dłu­go…

– Za dzień, za dwa – jęk­nął Teo­fil.

– Pu­ści­łeś dziś kal­ny ogień, do­brze, że spo­strze­głem, mógł prze­paść na­bój, bo mu­fle jesz­cze dość świe­że i po­trze­bu­ją sil­ne­go ognia…

– Ru­szyć się nie mo­głem – wes­tchnął su­larz. Aby do­być do zmia­ny… a któ­ra to go­dzi­na?

Szmel­cerz wy­jął wiel­ki srebr­ny ze­ga­rek, po­pa­trzył i rzekł:

– Za kwa­drans pią­ta.

– Aby do szó­stej – za­ję­czał Teo­fil, ci­snąc czo­ło ręką.

– Ci­cho – od­rzekł szmel­cerz. – Maj­ster idzie!

I zo­sta­wia­jąc Teo­fi­la na miej­scu, sam za­czął cho­dzić oko­ło swe­go pie­ca, po­pra­wia­jąc ba­lo­ny. Prze­dzia­łem po­mię­dzy pie­ca­mi a po­zo­sta­ją­cą w cie­niu mu­ro­wa­ną z ka­mie­ni ścia­ną hali, w barw­nem oświe­tle­niu pa­lą­cych się ga­zów u wy­lo­tów rur mu­flo­wych, szedł zwol­na, pod­pie­ra­jąc się la­ską maj­ster. Je­dy­nem sta­łem oświe­tle­niem dłu­giej hali były bar­dzo licz­ne pło­mie­nie trój­barw­ne, za­wsze drżą­ce, chwiej­ne, wy­gi­na­ją­ce się pod lada prą­dem po­wie­trza. Na ścia­nę ka­mien­ną, od­le­głą o dwa me­try, rzu­ca­ły nie­pew­ne swe świa­tło, bar­wiąc i ka­mie­nie i hut­ni­ków ja­kiemś zie­lon­ka­wem lub zło­ta­wem świa­tłem, za­po­ży­czo­nem z in­nych gwiazd i świa­tów. Tyl­ko chwi­la­mi, na krót­ką chwi­lę i prze­strzeń za­świe­ci­ły czer­wo­no pło­mie­nie we­wnętrz­ne z wy­lo­tów ko­mi­nów i znów gi­nę­ły, jak łuna wy­bu­cha­ją­ce­go i ga­sną­ce­go gdzieś wda­li po­ża­ru. W zmien­nem świe­tle wy­da­wał się zda­la jego sza­ry, lek­ki ubiór, zie­lon­ka­wym, znów ja­snym aż do zło­ta, lub czer­wo­na­wym, gdy buch­nę­ły pło­mie­nie z wnę­trza pie­ca przez otwo­ry ko­mi­na.

Od cza­su do cza­su za­trzy­my­wał się przy jed­nym z pie­ców, wi­docz­nie o coś py­tał, gdyż z mrocz­nej ścia­ny wy­stę­po­wa­ła po­stać hut­ni­ka; na chwi­lę roz­świe­tli­ły ją róż­no­barw­ne pło­mie­nie, i wkrót­ce znik­nę­ła znów w cie­niu, prze­sia­nym chwiej­nem świa­tłem.

Teo­fil Uracz z wy­sił­kiem, cią­gnąc za sobą trep­ki drew­nia­ne, do­szedł do rogu swe­go pie­ca i, oparł­szy się ple­ca­mi, cze­kał przej­ścia maj­stra. Sil­nie roz­grza­ny róg pie­ca spra­wiał mu przy­krość, ale bądź co bądź był pod­po­rą dla osła­bio­ne­go.

Maj­ster zbli­żał się mia­ro­wym kro­kiem zwierzch­ni­ka. Spo­strze­gł­szy su­la­rza, przy­sta­nął, pa­trząc ba­daw­czo w twarz, skur­czo­ną bó­lem, w oczy otwar­te, bez­myśl­ne, z wiel­kie­mi żół­ta­wo­nie­bie­skie­mi siń­ca­mi. Był to jesz­cze mło­dy czło­wiek, są­dząc z blond za­ro­stu, bra­ku zmarsz­czek i ru­chów ży­wych, ale cerę miał brud­no-żół­ta­wą, oczy bez bla­sku, trzy­mał się po­chy­ło, pa­trząc chmur­no w zie­mię.

– Zim­no ci?… Grze­jesz się? – za­śmiał się maj­ster tro­chę szy­der­czo, tro­chę smut­nie.

– Gło­wa mnie roz­bo­la­ła i pro­szę ła­ski pana, bym od­po­czął przez ju­trzej­szą zmia­nę.

– Gdzie szmel­cerz? – za­py­tał zwierzch­nik.

– We­dle pie­ca.

– Za­wo­łaj!

Teo­fil Uracz na ten roz­kaz po­stą­pił kil­ka kro­ków, ostro idąc wą­skiem przej­ściem po­mię­dzy krót­sze­mi bo­ka­mi dwóch pie­ców nu­me­ru siód­me­go i ósme­go. Ale wkrót­ce siły go za­wio­dły, do­stał za­wro­tu gło­wy, ręką pra­gnął oprzeć się o ścia­ny pie­ca. Ce­gła ognio­trwa­ła była jed­nak we­wnętrz­nym ogniem tak roz­pa­lo­na, że na­wet ręce su­la­rza opa­lo­ne, przy­pie­czo­ne, na­wy­kłe do żaru, z bó­lem cof­nę­ły się od niej. Ten ból otrzeź­wił go. Prze – szedł o swej sile na dru­gą stro­nę pie­ca, do­szedł do ścia­ny hali, oparł się i krzyk­nął z wy­sił­kiem wiel­kim:

– Ja­nie, do maj­stra! – i ręką wska­zał kie­ru­nek.

Za­nim za­wo­ła­ny szmel­cerz wszedł w przej­ście wą­skie, wy­szedł z nie­go maj­ster i sta­nął na­prze­ciw szmel­ce­rza i su­la­rza.

– Piec? za­py­tał krót­ko.

– Wszyst­ko w po­rząd­ku – brzmia­ła od­po­wiedź szmel­ce­rza Strą­ga.

– Gdzie po­ma­ga­ła? – rzu­cił zwierzch­nik py­ta­nie, do­ty­czą­ce po­moc­ni­ka szmel­ce­rza, li­czą­ce­go się do pie­ca, jako ca­ło­ści ad­mi­ni­stra­cyj­no­za­rob­ko­wej.

– Przy gal­ma­nie…

– By­łeś?

– Mia­łem pójść – od­parł z lek­kiem wa­ha­niem.

– Mu­fle do­bre?

– Po­trze­bu­ję jed­nej, bo na niej szla­ki *) za dużo, chcia­łem pro­sić o kwit do mu­fla­rza.

– Któ­ra to? – za­py­tał maj­ster, rzu­ca­jąc okiem na dzie­sięć wy­lo­tów rur mu­flo­wych, z któ­rych się do­by­wa­ły ko­lo­ro­we pło­mie­nie.

– Pią­ta z brze­gu – od­po­wie­dział śmie­lej. Spoj­rze­li wszy­scy trzej. Istot­nie z wy­lo­tu wska­za­nej rury mu­flo­wej, pa­lą­ce się pło­mie­nie, jak­kol­wiek w trój­bar­wie nie­zmie­nio­ne, były niż- -

*) osad żuż­lo­wy.

sze od są­sied­nich, bar­dziej chwiej­ne i do­by­wa­ły się z mniej­szym szu­mem, gdyż mu­fla była już do pew­ne­go stop­nia stra­wio­na ogniem i na po­wierzch­ni jej utwo­rzy­ła się po­wło­ka gru­ba, zwa­na szla­ką, któ­ra opóź­nia­ła utle­nia­nie się na­bo­ju mu­fli, zło­żo­ne­go w głów­nej czę­ści z gal­ma­nu i pyłu kok­so­we­go.

Zwierzch­nik po­pa­trzył su­ro­wo na szmel­ce­rza i rzekł z na­ga­ną:

– Na­le­ża­ło wczo­raj zmie­nić mu­flę, ale u cie­bie nic na czas. Gal­ma­nu nie wi­dzia­łeś, mu­fli nie wzią­łeś… Jesz­cze raz, a osztra­fu­ję *) tak, że wnu­kom bę­dziesz za­ka­zy­wał ta­kiej ro­bo­ty. Chodź za mną! – koń­czył, idąc da­lej. Prze­cho­dził obok sto­ją­ce­go su­la­rza Teo­fi­la i, wska­zu­jąc na nie­go ru­chem gło­wy, po­wie­dział do szmel­ce­rza:

– Sła­by. Nic po nim, wi­dzia­łem, jak szedł. Teo­fil, sły­sząc to, za­chwiał się, chciał coś od­po­wie­dzieć, ale nie mógł; wy­rę­czył go szmel­cerz:

– Tro­chę nie­do­ma­ga. Za­stą­pi­my go ju­tro…

– Swo­je li­cho ro­bisz i jesz­cze jego bie­rzesz?! Có­żeś taki sko­ry? – za­śmiał się drwią­co.

– Cięż­ko mu żyć, aż czwo­ro dzie­ci i żona…

– To jego cór­ka, ka­nar­ka? *) – za­py­tał maj­ster, po­szu­kaw­szy w pa­mię­ci na­zwi­ska Ura­cza.

– Nie, ona w tłucz­ce mu­flo­wej, bo jesz­cze za mło­da.

Maj­ster otwo­rzył drzwi w ścia­nie hali. Zim­ne, -

*) uka­rzę.

*) po­moc­ni­ca przy czysz­cze­niu pie­ca.

ostre, gru­dnio­we po­wie­trze ze­wnętrz­ne, par­ło się do roz­grza­nej hali. Pło­mie­nie bliż­sze za­chwia­ły się sil­nie od prze­cią­gu. Oba­dwaj otu­li­li się szczel­niej w swe lek­kie ubra­nia, wcho­dząc na mu­ro­wa­ny ta­ras, pod któ­rym pa­li­ły się na że­la­znych po­chy­łych rusz­tach wę­gle, do­star­cza­ją­ce ga­zo­we­go ognia pod pie­ce mu­flo­we. Schod­ka­mi śli­ski­mi ze­szli w dół, gdzie go­rza­ły czer­wo­ne, wiel­kie pa­le­ni­ska, do­zo­ro­wa­ne przez ro­bot­ni­ków.

Każ­dy piec z mu­fla­mi miał swe od­po­wied­nie pa­le­ni­sko wę­glo­we, do­star­cza­ją­ce czy­ste­go ognia z ga­zów, wy­wią­zu­ją­cych się przy mier­nem spa­la­niu się wę­gli na rusz­tach. Ciem­ny dół hali hut­ni­czej prze­dzie­lo­ny był czer­wo­ne­mi pa­sa­mi ża­rzą­ce­go się wę­gla. Oba­dwaj szli cali czer­wo­ni w od­bły­skach ognia, to znów kry­li się w czar­nym cie­niu.

Do skła­du gal­ma­nu, po­ni­żej hali le­żą­ce­go, wszedł maj­ster ze szmel­ce­rzem.

Wła­śnie ła­do­wa­no mały wa­go­nik po­tłu­czo­nym gal­ma­nem, by go prze­wieźć do hali.

Maj­ster, nic nie mó­wiąc, wziął w rękę gal­man z wóz­ka, gli­nę żół­tą, sil­nie utłu­czo­ną, za­wie­ra­ją­cą do 50 pro­cent cyn­ku, roz­tarł, spoj­rzał pod świa­tło, w któ­rym za­bły­sły bia­łe, srebr­na­we dro­bin­ki i zwra­ca­jąc się do do­zor­cy gal­ma­nu, rzekł to­nem ostrze­że­nia:

– Za dużo cyn­ku!

Sło­wa te, po­dej­rze­wa­ją­ce do­zor­cę, że do­zwo­lił hut­ni­kom do­mie­szać do rudy, ra­czej gal­ma­nu, cyn­ko­wych od­pad­ków, wy­wo­ła­ły żywe za­prze­cze­nie tak do­zor­cy, jak i ła­du­ją­ce­go hut­ni­ka.

Maj­ster, nie zwa­ża­jąc na ich od­po­wie­dzi, zwró­cił się do szmel­ce­rza Strą­ka Jana z za­py­ta­niem:

– Gdzie twój po­ma­ga­ła? Za­wo­łaj!

– Oko! Oko! – krzyk­nął szmel­cerz i, nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, do­dał: – Hej, Mi­chał!

– Albo co? Je­stem! – ode­zwał się głos z głę­bi szo­py.

Szli obaj w kie­run­ku gło­su. Mło­dy, dwu­dzie­sto­kil­ko­let­ni czło­wiek, wy­so­ki, za­wię­dły, ze ską­pym za­ro­stem na przed­wcze­śnie ze­sta­rza­łej twa­rzy, stał przed kupą spra­żo­ne­go i już utłu­czo­ne­go gal­ma­nu.

Maj­ster wziął ręką, roz­tarł, po­pa­trzył i ski­nąw­szy gło­wą, mruk­nął:

– Uj­dzie!

Szmel­cerz wziął rów­nież pró­bę i skry­cie spoj­rzał na po­ma­ga­łę, Mi­cha­ła Oko, któ­ry ko­rzy­sta­jąc z od­wró­ce­nia się maj­stra, mru­gnął po­ro­zu­mie­wa­ją­co, uśmie­cha­jąc się nie­znacz­nie. Było to zna­kiem, że, mimo do­zo­ru, uda­ło się po­ma­ga­le gdzieś po­chwy­cić i wmie­szać ta­kie czę­ści od­pad­ków cyn­ko­wych, któ­re za­wie­ra­ją prze­szło 80 pro­cent cyn­ku. Ro­bot­ni­cy pie­ca: szmel­cerz, su­larz dzien­ny i noc­ny, po­ma­ga­ła i ka­nar­ka, dziew­czy­na, prze­czysz­cza­ją­ca spodnie ka­na­ły pie­ca, są płat­ni od puda wy­ro­bio­ne­go cyn­ku, mają więc wspól­ny in­te­res zwięk­sza­nia dro­gą sztucz­ną a nie­le­gal­ną wy­daj­no­ści gal­ma­nu.

W od­po­wie­dzi na mru­gnię­cie po­ma­ga­ły, roz­ja­śni­ła się twarz szmel­ce­rza, a wi­dząc, że maj­ster za­bie­ra się do lu­stra­cji in­nych kup gal­ma­nu, przy­stą­pił bli­żej do nie­go, mó­wiąc:

– Pro­sił­bym pana maj­stra o kwit na mu­flę.

Nic nie od­po­wia­da­jąc, wy­jął maj­ster z bocz­nej kie­sze­ni ksią­żecz­kę, na­pi­sał nu­mer pie­ca i dał kwit po­rząd­ko­wy.

Szmel­cerz Jan Strąk, ski­nąw­szy na po­ma­ga­łę Mi­cha­ła Oko, opu­ścił szo­pę, kie­ru­jąc się do mu­fla­mi.

Gdy zna­leź­li się sami, za­py­tał szmel­cerz zci­cha:

– Do­sta­łeś? A skąd?

– Do­star­czy­ła mi dzi­siaj ka­nar­ka pe­cek *) i kupę blen­dy *) – od­po­wie­dział tym­że to­nem.

– O, to spryt­na dziew­czy­na! – po­chwa­lił szmel­cerz po­moc­ni­cę.

– Do­bra – po­twier­dził po­ma­ga­ła – tyl­ko że wy­szcze­ka­na.

– Pó­kiś nie mąż, to co ci do tego.

– O, ja tam z nią się nie oże­nię!

– Pach­nie ci Ura­czan­ka? – za­śmiał się ci­cho szmel­cerz.

– A choć­by? Czym nie hut­nik? – od­parł har­do.

– Pra­wo za tobą, bo­ście obo­je hut­ni­cy z rodu, ale czy za tobą dziew­czy­na?

– Musi być – mruk­nął za­wzię­cie.

–-

*) okru­chy po­tłu­czo­nej mu­fli na­sy­co­nej cyn­kiem.

*) ruda cyn­ko­wa.

We­szli do bu­dyn­ku za halą, w któ­rym z kil­ku ga­tun­ków glin, naj­bar­dziej wy­trzy­ma­łych na wy­so­ką tem­pe­ra­tu­rę, spe­cjal­ni maj­stro­wie wy­ra­bia­ją mu­fle. Ro­dzaj rę­ka­wów pro­sto­kąt­nych, wy­so­kich na pół­to­ra, sze­ro­kich na pół me­tra, po­sia­da­ją­cych u góry otwór dla uj­ścia ga­zów, u dołu za­skle­pio­ne drzwicz­ki do wy­próż­nia­nia. W taki sze­ro­ki rę­kaw, we­wnątrz pu­sty, wsy­pu­je się ruda, tak zwa­ny na­bój cyn­ko­wy, któ­ry w sil­nym ogniu pie­ca hut­ni­cze­go prze­mie­nia się w lot­ne gazy, ucho­dzą­ce przez rury.

Szmel­cerz okiem znaw­cy ba­dał mu­fle, sto­ją­ce rzę­dem. Naj­drob­niej­sze róż­ni­ce nie uszły jego uwa­gi. Ta zbyt gru­ba, za dużo na­pi­je się cyn­ku; ta ma gło­wę, wy­lot dla ga­zów, zbyt cien­ką; inna mia­ła jed­ną część boku o kil­ka lin­ji grub­szą, może pęk­nąć wkrót­ce. Wresz­cie wy­brał od­po­wied­nią, wło­żył przy po­mo­cy na wó­zek i wraz z po­ma­ga­łą po­to­czył ją do hali, do swe­go pie­ca, by ją w od­dziel­nem miej­scu, w tak zwa­nej tam­prów­ce wy­su­szyć i przy­go­to­wać do wło­że­nia w piec hut­ni­czy.

Teo­fi­la Ura­cza za­sta­li sie­dzą­ce­go w tem sa­mem miej­scu, w któ­rem go zo­sta­wi­li, gdyż przy pie­cu za­stą­pił go upro­szo­ny to­wa­rzysz. Nic nie mó­wiąc, usie­dli obok, – cze­ka­jąc sy­gna­łu wyj­ścia.

W prze­sia­nym cie­niu, ich twa­rze sza­ro­żół­ta­we, lek­ko obrzę­kłe, z oqza­mi nie­ru­cho­mo wpa­trzo­ne­mi, wy­wie­ra­ły wra­że­nie ma­sek wo­sko­wych. W nie­dba­łych zgię­ciach rąk i nóg, w omdla­ło­ści ich cia­ła, w ich mil­cze­niu, wid­nia­ła re­zy­gna­cja cho­re­go, któ­ry swą cho­ro­bę musi od­cier­pieć nie­odwo­łal­nie. I przy in­nych pie­cach było ci­cho i głu­cho.

W ol­brzy­miej hali, oświe­tlo­nej tak barw­nie, z taką roz­rzut­no­ścią ko­lo­rów, było dziw­nie smut­no i pu­sto, tyl­ko szum ognia, szme­ry pło­mie­ni, łą­czą­cych się z po­wie­trzem, od­zy­wa­ły się jed­no­staj­nie od koń­ca do koń­ca pie­ców hut­ni­czych. Ostre, nie­mi­łe wo­nie ula­ta­ły w po­wie­trze, tru­jąc swym od­de­chem. Dziw­ne prze­ci­wień­stwo pięk­nych, ja­snych, barw­nych pło­mie­ni, z po­sęp­ne­mi twa­rza­mi sie­dzą­cych, z któ­rych każ­da no­si­ła na so­bie pięt­no cho­ro­by, nur­tu­ją­cej or­ga­nizm, wkra­da­ją­cej się zwol­na, ale nie­ubła­ga­nie w płu­ca, krew, ser­ce, a na­ra­zie ma­ni­fe­stu­ją­cej się smut­kiem, bra­kiem ocho­ty do roz­mo­wy, gwa­ru, we­so­ło­ści u wszyst­kich pra­cow­ni­ków huty cyn­ko­wej. Bo tu nie­ma żad­nych wy­jąt­ków, żad­nej ulgi, żad­ne­go prze­śle­pie­nia!… Kto w trep­kach drew­nia­nych, w sza­rej blu­zie ro­bot­ni­czej, sta­nął przy trój­barw­nem świe­tle, tego otu­lił po­wiew­ny, nie­ubła­ga­ny, bez­li­to­śny anioł smut­ku i cho­ro­by, któ­re­go skrzy­dła mie­ni­ły się jed­nak po­nęt­ne­mi bar­wa­mi, za­po­ży­czo­ne­mi z naj­wspa­nial­szych kwia­tów. Te trzy pięk­ne, barw­ne pło­mie­nie, oży­wio­ne drga­ją­cem ży­ciem ognia, nio­sły hut­ni­kom cięż­ką, prze­wle­kłą, bo­le­sną cho­ro­bę.

I hut­ni­cy czu­li bez­wied­nie, że ta hala, to ich ży­cie i ich śmierć, że ży­wiąc jed­ną ręką, dru­gą po – da­wa­ła im tru­ci­znę. Z sobą do swych miesz­kań, po­mię­dzy lu­dzi w słoń­cu czy w bu­rzy, no­si­li za­pach dła­wią­cej ich tru­ci­zny. Jej wo­nią prze­sią­kły ich wło­sy, odzież, wszyst­kie ich zmy­sły czu­ły to nie­ustan­ne są­siedz­two po­wol­nej, nie­unik­nio­nej śmier­ci. I ten za­pach tru­ci­zny wy­od­ręb­niał ich, zdra­dzał ich na każ­dym kro­ku, wy­twa­rzał z nich ka­stę za­mknię­tą w so­bie, ska­za­ną na wcze­sną śmierć, lub gor­sze od śmier­ci ka­lec­two bez­wła­du cia­ła.

Sami, cho­rzy i smut­ni, za­zdro­ści­li wszyst­kim zdro­wia, za­rob­ku i we­so­ło­ści, a pod wpły­wem cho­rych ner­wów, prze­mie­nia­ła się za­zdrość w nie­na­wiść na­mięt­ną. Lecz i od nich, jak od za­po­wie­trzo­nych, stro­ni­li inni lu­dzie; gór­ni­cy, od­pła­ca­jąc się, nie­na­wi­dzi­li ich, hut­ni­cy że­la­za, jako ary­sto­kra­cja, nie ra­czy­li na­wet spoj­rzeć na nich, wy­par­li się ich, jak trę­do­wa­tych.

Hut­nik cyn­ko­wy żył, przy­jaź­nił się, cier­piał i cie­szył się tyl­ko z hut­ni­kiem cyn­ko­wym, a dla in­nych mie­li w cho­rem cie­le tyl­ko nie­na­wiść i nóż, tra­dy­cyj­ną broń sła­bych i uci­śnio­nych. Bra­ter­stwo nie­do­li wią­za­ło ich ze sobą od ko­leb­ki do gro­bu.II.

Rów­no­cze­śnie z roz­gło­śnym gwiz­dem ma­szy­ny pa­ro­wej, zna­kiem ukoń­cze­nia zmia­ny dzien­nej, wsz­czął się ruch w hali. Go­dzi­na szó­sta wie­czo­rem to czas wy­zwo­le­nia i od­po­czyn­ku dwu­na­sto­go­dzin­ne­go dla więk­szo­ści hut­ni­ków, tyl­ko szmel­ce­rze i po­ma­ga­ły mu­sie­li się sta­wić o trze­ciej po pół­no­cy do spu­stu płyn­ne­go cyn­ku z rur mu­flo­wych, ale i ci szli te­raz na dzie­wię­cio­go­dzin­ny spo­czy­nek do do­mów.

Bez wrza­wy, gwa­ru, żar­tów opusz­cza­li halę, łą­cząc się gru­pa­mi ze sobą, bo cho­ciaż domy miesz­kal­ne były od­da­lo­ne o ja­kie ty­siąc me­trów, przej­ście dla hut­ni­ków sa­mot­nych nie było bez­piecz­ne.

Nie­na­wiść w wy­bo­rze za­spo­ko­je­nia swej żą­dzy nie jest wy­bred­na. Tak do­brze na pu­blicz­nej dro­dze, jak w szyn­ku lub za­uł­ku może spo­tkać hut­nik swych wro­gów, a wiot­kie mię­śnie od­po­ru nie da­dzą, nóż jest za krót­ki, by spro­stać oskar­do­wi gór­ni­ka, nogi za sła­be, by uciec; je­dy­na obro­na w gro­ma­dzie.

Otu­le­ni w cie­płe okry­cia, szli dro­gą po­czer­nia­łą, znacz­ną wśród ośnie­żo­nych bo­ków, oświe­tlo­ną z po­cząt­ku ogniem huty cyn­ko­wej „Re­gi­ny”, któ­ra, zbu­do­wa­na na wy­nio­sło­ści, wid­na była zda­le­ka swe­mi ognia­mi i dy­mem czar­nym, kłę­bią­cym się z wy­so­kie­go ko­mi­na.

Teo­fil Uracz, pod­trzy­my­wa­ny przez po­ma­ga­łę, szedł zwol­na, sta­wia­jąc cięż­ko nogi, jakg­dy­by były ob­ła­do­wa­ne cię­ża­ra­mi.

– Wol­niej, wol­niej – pro­sił co chwi­la su­larz, gdyż każ­de wstrzą­śnie­nie wzma­ga­ło doj­mu­ją­cy ból gło­wy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: