- W empik go
Hutnik: powieść współczesna - ebook
Hutnik: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 254 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Bodaj cię zaślepiło na zawsze! – zaklął głośno Strąk Jan, szmelcerz *) pieca cynkowego numer siódmy, gdy odetknąwszy czop pieca hutniczego, zobaczył ciemny ogień.
Patrzył przez krótką chwilę i krzyknął:
– Słysz ty! Teofilu! Kalny ogień!
Wołany sularz *) nie zjawiał się, więc szmelcerz odsunął szyber *), wpuszczając do gazowych płomieni trochę ogrzanego powietrza.
Wyjął znów czop, zatykając otwór, przez który spoglądał wprzód na kolor płomieni, spojrzał na wyjaśniający się pod wpływem powietrza ogień i, zadowolony z barwy, szedł dalej wzdłuż pieca, patrząc badawczo na wydobywające się z rur płomienie, złożone z kolorów białego, seledynowego i niebieskawego.
W hali olbrzymiej, murowanej z kamienia, nakrytej dachówką, wspartą na belkowaniu żelaznem, z podwójnym daszkiem u wierzchu dla dostępu powietrza i dla ulatniania wywiązujących -
*) wytapiacz metalu.
*) palacz.
*) zasuwa.
się gazów, stało po środku dwadzieścia pieców hutniczych. Prostokątne murowane skrzynie, długie na dziesięć, wysokie na trzy metry, mieściły wewnątrz każda po osiemnaście glinianych tygli, zwanych muflami, napełnionych odpowiednią mieszaniną rudy cynkowej.
Mufle, ogrzewane płomieniem węglowym, utleniały swoją zawartość z rudy w gazy, z których cynkowy tlenek skraplał się w oziębionym zbiorniku, inne gazy paliły się jasno u wylotu osiemnastu rur w trzech kolorach, wychodzących z pieca. Jednostajne natężenie trzech głównych barw, białej, seledynowej i niebieskawej, świadczyło, że proces utleniania rudy cynkowej odbywał się w mufli wewnątrz pieca prawidłowo.
To też szmelcerz Strąk Jan, odpowiedzialny za cały piec hutniczy, obchodził go z uwagą, poprawiając od czasu do czasu wielkie, czarne, zamknięte na zewnątrz, otwarte przy palących się płomieniach rury, zwane balonami, w których się zbierał pył cynku metalicznego „poussjer”, ulatujący z innemi palącemi się gazami u wylotu rur muflowych.
Obejrzał już jeden dłuższy bok prostokątnego pieca z dziewięciu wylotami rur i przeszedł na drugi, gdy w płytkiem zagłębieniu hali, w półcieniu naprzeciw pieca, spostrzegł siedzącego na przewróconych taczkach swego pomocnika, Teofila Uracza, dziennego sularza pieca numer siódmv.
Ten, wpatrzony w barwne płomienie, z głową opartą o mur hali, nie słyszał, zda się, nawet szmelcerza, który w drewnianych trepkach, dla ocalenia butów od popalenia i spękania, szedł z głośnym stukiem ku niemu. Twarz jego nieruchomą, szarożółtawą, z krótkim ciemnym zarostem, oświetlały niewyraźnie chwiejne, barwne płomienie wylotów rur muflowych, zabarwiając ją zielonawo; tylko od czasu do czasu czerwony płomień gazów wewnętrznych, dobywających się półotwartym kominem pieca rzucał jaskrawe światło na siedzącego i odbijał się w szeroko patrzących oczach i ustach półotwartych. Szmelcerz Strąk Jan spojrzał badawczo na sularza, pokręcił głową ze zdziwienia i, stając tuż przed nim, krzyknął:
– Teofilu! Cóż siedzisz, jak kupa galmanu*), czy ci czas do mufli? – robiąc aluzję do trumny śmierci.
Zawołany zwolna skierował oczy na szmelcerza i nie zmieniając postawy, rzekł przytłumionym głosem:
– Słabym… W głowie od czoła do środka przelewa mi się chyba cynk rozpalony… I kości bolą, że boję się poruszyć…
Szmelcerz, brunet wysoki, szczupły, spojrzał w twarz chorego, pokręcił krótkiego wąsa, westchnął i po chwili powiedział:
– Szkoda mi ciebie, byłeś dobry dla pieca -
*) ruda, z której wytapia się cynk.
i umiałeś chodzić koło spustu… Ano zwykła nasza choroba wzięła ciebie… odpoczniesz, to i wyzdrowiejesz jeszcze…
Umilkli. Z olbrzymiej hali różnobarwnie oświetlonej, dolatywały ich odgłosy krótkich, niewyraźnych rozmów ludzkich, tonących w szumie ognia i płomieni, syczących u wylotów. Z trudem i wysiłkiem sularz Teofil Uracz odjął zbolałą głowę od kamienia, westchnął, jęknął i opierając się silnie rękami o ścianę, powstał, zwolna prostując swą niską, przysadkowatą, barczystą postać. Chwiejąc się na nogach, zbliżył się do szmelcerza Jana Strąga i rzekł przyciszonym głosem:
– Janie, majstrowi nie gadaj, że tak źle ze mną, bo wsadzi psubrat kogo na moje miejsce, a mnie da do gorszego pieca… Sam obmyśl zastępstwo…
– To się wie, że nie powiem… Już my cię zastąpimy, tylko nie słabuj za długo…
– Za dzień, za dwa – jęknął Teofil.
– Puściłeś dziś kalny ogień, dobrze, że spostrzegłem, mógł przepaść nabój, bo mufle jeszcze dość świeże i potrzebują silnego ognia…
– Ruszyć się nie mogłem – westchnął sularz. Aby dobyć do zmiany… a która to godzina?
Szmelcerz wyjął wielki srebrny zegarek, popatrzył i rzekł:
– Za kwadrans piąta.
– Aby do szóstej – zajęczał Teofil, cisnąc czoło ręką.
– Cicho – odrzekł szmelcerz. – Majster idzie!
I zostawiając Teofila na miejscu, sam zaczął chodzić około swego pieca, poprawiając balony. Przedziałem pomiędzy piecami a pozostającą w cieniu murowaną z kamieni ścianą hali, w barwnem oświetleniu palących się gazów u wylotów rur muflowych, szedł zwolna, podpierając się laską majster. Jedynem stałem oświetleniem długiej hali były bardzo liczne płomienie trójbarwne, zawsze drżące, chwiejne, wyginające się pod lada prądem powietrza. Na ścianę kamienną, odległą o dwa metry, rzucały niepewne swe światło, barwiąc i kamienie i hutników jakiemś zielonkawem lub złotawem światłem, zapożyczonem z innych gwiazd i światów. Tylko chwilami, na krótką chwilę i przestrzeń zaświeciły czerwono płomienie wewnętrzne z wylotów kominów i znów ginęły, jak łuna wybuchającego i gasnącego gdzieś wdali pożaru. W zmiennem świetle wydawał się zdala jego szary, lekki ubiór, zielonkawym, znów jasnym aż do złota, lub czerwonawym, gdy buchnęły płomienie z wnętrza pieca przez otwory komina.
Od czasu do czasu zatrzymywał się przy jednym z pieców, widocznie o coś pytał, gdyż z mrocznej ściany występowała postać hutnika; na chwilę rozświetliły ją różnobarwne płomienie, i wkrótce zniknęła znów w cieniu, przesianym chwiejnem światłem.
Teofil Uracz z wysiłkiem, ciągnąc za sobą trepki drewniane, doszedł do rogu swego pieca i, oparłszy się plecami, czekał przejścia majstra. Silnie rozgrzany róg pieca sprawiał mu przykrość, ale bądź co bądź był podporą dla osłabionego.
Majster zbliżał się miarowym krokiem zwierzchnika. Spostrzegłszy sularza, przystanął, patrząc badawczo w twarz, skurczoną bólem, w oczy otwarte, bezmyślne, z wielkiemi żółtawoniebieskiemi sińcami. Był to jeszcze młody człowiek, sądząc z blond zarostu, braku zmarszczek i ruchów żywych, ale cerę miał brudno-żółtawą, oczy bez blasku, trzymał się pochyło, patrząc chmurno w ziemię.
– Zimno ci?… Grzejesz się? – zaśmiał się majster trochę szyderczo, trochę smutnie.
– Głowa mnie rozbolała i proszę łaski pana, bym odpoczął przez jutrzejszą zmianę.
– Gdzie szmelcerz? – zapytał zwierzchnik.
– Wedle pieca.
– Zawołaj!
Teofil Uracz na ten rozkaz postąpił kilka kroków, ostro idąc wąskiem przejściem pomiędzy krótszemi bokami dwóch pieców numeru siódmego i ósmego. Ale wkrótce siły go zawiodły, dostał zawrotu głowy, ręką pragnął oprzeć się o ściany pieca. Cegła ogniotrwała była jednak wewnętrznym ogniem tak rozpalona, że nawet ręce sularza opalone, przypieczone, nawykłe do żaru, z bólem cofnęły się od niej. Ten ból otrzeźwił go. Prze – szedł o swej sile na drugą stronę pieca, doszedł do ściany hali, oparł się i krzyknął z wysiłkiem wielkim:
– Janie, do majstra! – i ręką wskazał kierunek.
Zanim zawołany szmelcerz wszedł w przejście wąskie, wyszedł z niego majster i stanął naprzeciw szmelcerza i sularza.
– Piec? zapytał krótko.
– Wszystko w porządku – brzmiała odpowiedź szmelcerza Strąga.
– Gdzie pomagała? – rzucił zwierzchnik pytanie, dotyczące pomocnika szmelcerza, liczącego się do pieca, jako całości administracyjnozarobkowej.
– Przy galmanie…
– Byłeś?
– Miałem pójść – odparł z lekkiem wahaniem.
– Mufle dobre?
– Potrzebuję jednej, bo na niej szlaki *) za dużo, chciałem prosić o kwit do muflarza.
– Która to? – zapytał majster, rzucając okiem na dziesięć wylotów rur muflowych, z których się dobywały kolorowe płomienie.
– Piąta z brzegu – odpowiedział śmielej. Spojrzeli wszyscy trzej. Istotnie z wylotu wskazanej rury muflowej, palące się płomienie, jakkolwiek w trójbarwie niezmienione, były niż- -
*) osad żużlowy.
sze od sąsiednich, bardziej chwiejne i dobywały się z mniejszym szumem, gdyż mufla była już do pewnego stopnia strawiona ogniem i na powierzchni jej utworzyła się powłoka gruba, zwana szlaką, która opóźniała utlenianie się naboju mufli, złożonego w głównej części z galmanu i pyłu koksowego.
Zwierzchnik popatrzył surowo na szmelcerza i rzekł z naganą:
– Należało wczoraj zmienić muflę, ale u ciebie nic na czas. Galmanu nie widziałeś, mufli nie wziąłeś… Jeszcze raz, a osztrafuję *) tak, że wnukom będziesz zakazywał takiej roboty. Chodź za mną! – kończył, idąc dalej. Przechodził obok stojącego sularza Teofila i, wskazując na niego ruchem głowy, powiedział do szmelcerza:
– Słaby. Nic po nim, widziałem, jak szedł. Teofil, słysząc to, zachwiał się, chciał coś odpowiedzieć, ale nie mógł; wyręczył go szmelcerz:
– Trochę niedomaga. Zastąpimy go jutro…
– Swoje licho robisz i jeszcze jego bierzesz?! Cóżeś taki skory? – zaśmiał się drwiąco.
– Ciężko mu żyć, aż czworo dzieci i żona…
– To jego córka, kanarka? *) – zapytał majster, poszukawszy w pamięci nazwiska Uracza.
– Nie, ona w tłuczce muflowej, bo jeszcze za młoda.
Majster otworzył drzwi w ścianie hali. Zimne, -
*) ukarzę.
*) pomocnica przy czyszczeniu pieca.
ostre, grudniowe powietrze zewnętrzne, parło się do rozgrzanej hali. Płomienie bliższe zachwiały się silnie od przeciągu. Obadwaj otulili się szczelniej w swe lekkie ubrania, wchodząc na murowany taras, pod którym paliły się na żelaznych pochyłych rusztach węgle, dostarczające gazowego ognia pod piece muflowe. Schodkami śliskimi zeszli w dół, gdzie gorzały czerwone, wielkie paleniska, dozorowane przez robotników.
Każdy piec z muflami miał swe odpowiednie palenisko węglowe, dostarczające czystego ognia z gazów, wywiązujących się przy miernem spalaniu się węgli na rusztach. Ciemny dół hali hutniczej przedzielony był czerwonemi pasami żarzącego się węgla. Obadwaj szli cali czerwoni w odbłyskach ognia, to znów kryli się w czarnym cieniu.
Do składu galmanu, poniżej hali leżącego, wszedł majster ze szmelcerzem.
Właśnie ładowano mały wagonik potłuczonym galmanem, by go przewieźć do hali.
Majster, nic nie mówiąc, wziął w rękę galman z wózka, glinę żółtą, silnie utłuczoną, zawierającą do 50 procent cynku, roztarł, spojrzał pod światło, w którym zabłysły białe, srebrnawe drobinki i zwracając się do dozorcy galmanu, rzekł tonem ostrzeżenia:
– Za dużo cynku!
Słowa te, podejrzewające dozorcę, że dozwolił hutnikom domieszać do rudy, raczej galmanu, cynkowych odpadków, wywołały żywe zaprzeczenie tak dozorcy, jak i ładującego hutnika.
Majster, nie zważając na ich odpowiedzi, zwrócił się do szmelcerza Strąka Jana z zapytaniem:
– Gdzie twój pomagała? Zawołaj!
– Oko! Oko! – krzyknął szmelcerz i, nie czekając odpowiedzi, dodał: – Hej, Michał!
– Albo co? Jestem! – odezwał się głos z głębi szopy.
Szli obaj w kierunku głosu. Młody, dwudziestokilkoletni człowiek, wysoki, zawiędły, ze skąpym zarostem na przedwcześnie zestarzałej twarzy, stał przed kupą sprażonego i już utłuczonego galmanu.
Majster wziął ręką, roztarł, popatrzył i skinąwszy głową, mruknął:
– Ujdzie!
Szmelcerz wziął również próbę i skrycie spojrzał na pomagałę, Michała Oko, który korzystając z odwrócenia się majstra, mrugnął porozumiewająco, uśmiechając się nieznacznie. Było to znakiem, że, mimo dozoru, udało się pomagale gdzieś pochwycić i wmieszać takie części odpadków cynkowych, które zawierają przeszło 80 procent cynku. Robotnicy pieca: szmelcerz, sularz dzienny i nocny, pomagała i kanarka, dziewczyna, przeczyszczająca spodnie kanały pieca, są płatni od puda wyrobionego cynku, mają więc wspólny interes zwiększania drogą sztuczną a nielegalną wydajności galmanu.
W odpowiedzi na mrugnięcie pomagały, rozjaśniła się twarz szmelcerza, a widząc, że majster zabiera się do lustracji innych kup galmanu, przystąpił bliżej do niego, mówiąc:
– Prosiłbym pana majstra o kwit na muflę.
Nic nie odpowiadając, wyjął majster z bocznej kieszeni książeczkę, napisał numer pieca i dał kwit porządkowy.
Szmelcerz Jan Strąk, skinąwszy na pomagałę Michała Oko, opuścił szopę, kierując się do muflami.
Gdy znaleźli się sami, zapytał szmelcerz zcicha:
– Dostałeś? A skąd?
– Dostarczyła mi dzisiaj kanarka pecek *) i kupę blendy *) – odpowiedział tymże tonem.
– O, to sprytna dziewczyna! – pochwalił szmelcerz pomocnicę.
– Dobra – potwierdził pomagała – tylko że wyszczekana.
– Pókiś nie mąż, to co ci do tego.
– O, ja tam z nią się nie ożenię!
– Pachnie ci Uraczanka? – zaśmiał się cicho szmelcerz.
– A choćby? Czym nie hutnik? – odparł hardo.
– Prawo za tobą, boście oboje hutnicy z rodu, ale czy za tobą dziewczyna?
– Musi być – mruknął zawzięcie.
–-
*) okruchy potłuczonej mufli nasyconej cynkiem.
*) ruda cynkowa.
Weszli do budynku za halą, w którym z kilku gatunków glin, najbardziej wytrzymałych na wysoką temperaturę, specjalni majstrowie wyrabiają mufle. Rodzaj rękawów prostokątnych, wysokich na półtora, szerokich na pół metra, posiadających u góry otwór dla ujścia gazów, u dołu zasklepione drzwiczki do wypróżniania. W taki szeroki rękaw, wewnątrz pusty, wsypuje się ruda, tak zwany nabój cynkowy, który w silnym ogniu pieca hutniczego przemienia się w lotne gazy, uchodzące przez rury.
Szmelcerz okiem znawcy badał mufle, stojące rzędem. Najdrobniejsze różnice nie uszły jego uwagi. Ta zbyt gruba, za dużo napije się cynku; ta ma głowę, wylot dla gazów, zbyt cienką; inna miała jedną część boku o kilka linji grubszą, może pęknąć wkrótce. Wreszcie wybrał odpowiednią, włożył przy pomocy na wózek i wraz z pomagałą potoczył ją do hali, do swego pieca, by ją w oddzielnem miejscu, w tak zwanej tamprówce wysuszyć i przygotować do włożenia w piec hutniczy.
Teofila Uracza zastali siedzącego w tem samem miejscu, w którem go zostawili, gdyż przy piecu zastąpił go uproszony towarzysz. Nic nie mówiąc, usiedli obok, – czekając sygnału wyjścia.
W przesianym cieniu, ich twarze szarożółtawe, lekko obrzękłe, z oqzami nieruchomo wpatrzonemi, wywierały wrażenie masek woskowych. W niedbałych zgięciach rąk i nóg, w omdlałości ich ciała, w ich milczeniu, widniała rezygnacja chorego, który swą chorobę musi odcierpieć nieodwołalnie. I przy innych piecach było cicho i głucho.
W olbrzymiej hali, oświetlonej tak barwnie, z taką rozrzutnością kolorów, było dziwnie smutno i pusto, tylko szum ognia, szmery płomieni, łączących się z powietrzem, odzywały się jednostajnie od końca do końca pieców hutniczych. Ostre, niemiłe wonie ulatały w powietrze, trując swym oddechem. Dziwne przeciwieństwo pięknych, jasnych, barwnych płomieni, z posępnemi twarzami siedzących, z których każda nosiła na sobie piętno choroby, nurtującej organizm, wkradającej się zwolna, ale nieubłaganie w płuca, krew, serce, a narazie manifestującej się smutkiem, brakiem ochoty do rozmowy, gwaru, wesołości u wszystkich pracowników huty cynkowej. Bo tu niema żadnych wyjątków, żadnej ulgi, żadnego prześlepienia!… Kto w trepkach drewnianych, w szarej bluzie robotniczej, stanął przy trójbarwnem świetle, tego otulił powiewny, nieubłagany, bezlitośny anioł smutku i choroby, którego skrzydła mieniły się jednak ponętnemi barwami, zapożyczonemi z najwspanialszych kwiatów. Te trzy piękne, barwne płomienie, ożywione drgającem życiem ognia, niosły hutnikom ciężką, przewlekłą, bolesną chorobę.
I hutnicy czuli bezwiednie, że ta hala, to ich życie i ich śmierć, że żywiąc jedną ręką, drugą po – dawała im truciznę. Z sobą do swych mieszkań, pomiędzy ludzi w słońcu czy w burzy, nosili zapach dławiącej ich trucizny. Jej wonią przesiąkły ich włosy, odzież, wszystkie ich zmysły czuły to nieustanne sąsiedztwo powolnej, nieuniknionej śmierci. I ten zapach trucizny wyodrębniał ich, zdradzał ich na każdym kroku, wytwarzał z nich kastę zamkniętą w sobie, skazaną na wczesną śmierć, lub gorsze od śmierci kalectwo bezwładu ciała.
Sami, chorzy i smutni, zazdrościli wszystkim zdrowia, zarobku i wesołości, a pod wpływem chorych nerwów, przemieniała się zazdrość w nienawiść namiętną. Lecz i od nich, jak od zapowietrzonych, stronili inni ludzie; górnicy, odpłacając się, nienawidzili ich, hutnicy żelaza, jako arystokracja, nie raczyli nawet spojrzeć na nich, wyparli się ich, jak trędowatych.
Hutnik cynkowy żył, przyjaźnił się, cierpiał i cieszył się tylko z hutnikiem cynkowym, a dla innych mieli w chorem ciele tylko nienawiść i nóż, tradycyjną broń słabych i uciśnionych. Braterstwo niedoli wiązało ich ze sobą od kolebki do grobu.II.
Równocześnie z rozgłośnym gwizdem maszyny parowej, znakiem ukończenia zmiany dziennej, wszczął się ruch w hali. Godzina szósta wieczorem to czas wyzwolenia i odpoczynku dwunastogodzinnego dla większości hutników, tylko szmelcerze i pomagały musieli się stawić o trzeciej po północy do spustu płynnego cynku z rur muflowych, ale i ci szli teraz na dziewięciogodzinny spoczynek do domów.
Bez wrzawy, gwaru, żartów opuszczali halę, łącząc się grupami ze sobą, bo chociaż domy mieszkalne były oddalone o jakie tysiąc metrów, przejście dla hutników samotnych nie było bezpieczne.
Nienawiść w wyborze zaspokojenia swej żądzy nie jest wybredna. Tak dobrze na publicznej drodze, jak w szynku lub zaułku może spotkać hutnik swych wrogów, a wiotkie mięśnie odporu nie dadzą, nóż jest za krótki, by sprostać oskardowi górnika, nogi za słabe, by uciec; jedyna obrona w gromadzie.
Otuleni w ciepłe okrycia, szli drogą poczerniałą, znaczną wśród ośnieżonych boków, oświetloną z początku ogniem huty cynkowej „Reginy”, która, zbudowana na wyniosłości, widna była zdaleka swemi ogniami i dymem czarnym, kłębiącym się z wysokiego komina.
Teofil Uracz, podtrzymywany przez pomagałę, szedł zwolna, stawiając ciężko nogi, jakgdyby były obładowane ciężarami.
– Wolniej, wolniej – prosił co chwila sularz, gdyż każde wstrząśnienie wzmagało dojmujący ból głowy.