- W empik go
Hybrydy: powieść współczesna - ebook
Hybrydy: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 364 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
All is true…
Jestto w obyczajach wieku dzisiejszego żeby w domu nie siedzieć; tak jak dawniej bywało zasklepionemu żyd w żółwiej skorupce swojej.
Nie wiem czy ostatecznie społeczność natem wygra czy straci, ale ta ruchawość człowieka wpłynąć musi źle czy dobrze na jego charakter wiekowy.
Dawniej zasiedziały człowiek był na widowni i pod sądem nieustannym otoczenia swego, kraju, rodziny, społeczności… zmuszało go to do pilnowania się i baczenia na siebie… Dziś nieznajomy, obcy, robi, co chce, a przynajmniej czynić może, co mu się podoba, jak gdyby nikt na niego nie patrzał; gra taką rolę, jaka mu do smaku przypada… nie jest pod nadzorem niczyim prócz swojego sumienia. Z sumieniem zaś… jak wiadomo, człowiek wchodzi w różne układy w potrzebie.
Mało jest tak surowych ludzi, żeby, uzyskawszy swobodę, nie korzystali z niej…
Z tego wypływa, że dzisiejsza nasza ruchawość może na zbytnie próby nas wystawia.
Miło jest wszakże wylecieć sobie z klatki, strzepnąć skrzydłami i furknąć w świat szeroki…
Miło! to prawda… ale te poloty coś też znaczą, że dom serca nie zaspokaja, że rodzina nas nie wiąże, że miłość nas nie osmuca, że nie tęsknijmy, że nie kochamy.
Zabawki nam trzeba…. bośmy znudzeni tem co niegdyś najdroższy skarb stanowiło – ogniskiem domowem, ciszą i spokojem….
Zimą potrzebujemy miasta, bo jakże przetrwać na wsi u komina długie wieczory zimowe? Latem wszyscy gwałtownie leczyć się muszą a inaczej nie mogą jak wodami…. Zostaje czasem kawałek jesieni i odrobina wiosny na rozpatrzenie się w opustoszałym dworze.
Nie jest li to chorobą społeczną, ta potrzeba i żądza niepomierna ruchu, to szukanie czegoś, co po za sobą znaleść się nie może?…
Nie wiem…
* * *
Dość, że w tym roku było towarzystwo niezmiernie liczne, wesołe, dobrane i gwałtem potrzebujące zapomnieć o troskach domowych – w Wiesbadenie; równie ochoczo bawiono się w Homburgu, w Baden, w Spa, w Ems, a nawet w Akwisgranie reumatycy i kaleki mieli twarze rozweselone, uśmiechnięte… Zaraz po ukończeniu kursu wód wszyscy niemal się wybierali dla nabrania sił do Ostendy, do morza…
Ale szczególniej ożywionym był Wiesbaden. Od rana do wieczora krzesła stojące przed kursaal od parku zapełnione były cudzoziemcami…. muzyka brzmiała…. uśmiechały się drzewa zielone… przesuwały – twarzyczki białe, szeleściały ogony długich sukien, a po jedenastej w restauracyi tak długo strzelały korki szampana i musującego Renu!
Rosyan i Polaków liczba była przemagającą, żadna narodowości tylu dobrowolnych nie dostarcza Europie wygnańców, co my i nasi serdeczni nieprzyjaciele.
I im i nam ciężko w domu! nie dziw. ofiarą nie każdy być umie, katem nie zawsze długo być można. I to męczy…
Na neutralnym gruncie spotykamy się tu w rękawiczkach, nieznajomi, ale spojrzawszy sobie w oczy, sypiemy iskrami pogardy i nienawiści.
Moskale i Polacy zagranicą mamy ten przywilej, żeśmy więcej od innych wyzyskiwani – a ostatecznie budzimy może śmiech i litość. Wśród świata, który pracuje i owoc pracy, grosz szanować umie, my jedni jakbyśmy go odziedziczyli bez potu, sypiemy nim z dziecinną rozrzutnością.
Ale o to mniejsza… rozsypujemy też siebie po gościńcach… w najrozmaitszy, sposób.
Lubią nas. ale bawiąc się nami, na seryo nas nikt nie bierze, prócz… prócz tych których życie cale nie jest seryo.
* * *
Powiecie mi, że nieznośnie moralizuję – prawda! kochani czytelnicy, ale to wada, której się nabywa z dniem każdym, patrząc na świat idący jakoś nie pomyśli – będziemy się starali poprawić….
Na ławce przed kursaalem… siedzą właśnie w cieniu kasztanów niektórzy bohaterowie powieści.
Wszyscy oni świeżuteńko przybyli do Wiesbaden, ledwie wczoraj pomieścili się pod końmi, różami, koronami, i różnemi godłami, ledwie dziś pierwszy raz przyszli się rozpatrzeć… i szukać znajomości nowych, obawiając się znaleść stare i niepotrzebne.
Uważaliście też, jak się to emancypowani podróżni obawiają trafić na tych co zbyt dobrze i blisko są im znajomi? Rzecz to w istocie niewygodna udając naprzykład milionera, wpaść na kogoś co twe bankructwo doskonale obliczyć może… nie miła gdy chcąc uchodzić za młodą, spotkasz się z metryką nienawistną i t… p.
Najmilsi znajomi u wód są to ci których się gdzieś w przejeździe, w hotelu, koło Jungfrau, nad jeziorem Genewskiem lub w wędrówce do Chamonix poznało.
Głównie szuka się… niespodzianek, znajomości nowych, świetnych, miłych a do niczego potem nieobowiązujących…
Nie młody człowiek ale chcący widocznie za świeżego i młodego uchodzić, obrócony tyłem do kursaalu nakładał pracowicie rękawiczki Bismarkowskiego koloru, których numer nie zgadzał się dokładnie z rozmiarem szerokim pulchnej do zbytku dłoni. Chodziło mu mianowicie o pozapinanie buntowniczych guziczków.
Był to jegomość… w sile wieku, dobrej tuszy, którejby może się rad był pozbyć, bo zbyt dobitnie dawała jego metrykę – rumiany, krągłego oblicza, nieco łysy…
Z twarzy hieroglificznej nic przeczytać nie można, życie zamazało na niej co Pan Bóg chciał napisać. Fizyognomia przystojna, rysy nie wybitne, mógłby być pięknym, gdyby dusza wstąpiła w to zwiędłe lice, mógłby być brzydkim gdyby je potargała namiętność. – Tymczasem tabula rasa, pisz co chcesz. Nie wzbudzał ani obawy zbytniej, ani współczucia nadzwyczajnego…
Palił cygaro tak metodycznie, powoli i z namaszczeniem, iż to już mówiło na jego pochwałę.
Ludzie różnie palą, kąsając nieszczęśliwą hawannę, gasząc ją nieustannie, myląc się i kładąc w usta popiół… lub spokojnie, z uwagą, z przejęciem i namysłem do ostatecznego skrawka…
Przypatrzeć się dosyć paleniu cygara, by mieć niejakie wyobrażenie o człowieku. Lękajcie się tego co udaje flegmatyka przy paleniu choć jest gwałtownym – będzie to pewno niebezpieczny szalbierz.
Nasz gość zapinał rękawiczki i palił uczciwie, pamiętając co dobre cygaro kosztuje… a było bardzo dobre. I to coś mówi także.
Był widocznie po śniadaniu, które zamknął czarną kawą.
Zapinając guziczki nie tracił czasu, oczy jego przebiegały towarzystwo otaczające i badały je pilno…
U drugiego stolika siedziała dama średniego wieku i młodziuchna panienka… Mówię dama i nie dlatego żebym niewiedział iż można nazwać inaczej… ale że to była dama. Nie pikowa ani karowa… przecież widocznie dama.
A! gdybyście się nie raczyli nudzić i łajać mnie kochani czytelnicy.. powiedziałbym wam zaraz jak ogromna zachodzi różnica między kobietą a damą…
Muszę wam nawet to powiedzieć choćbyście się i znudzić mieli, bo bez dokładnego określenia damy i kobiety, nigdy mnie nie zrozumiecie. Ja zaś bardzo pragnę być zrozumiałym i zrozumianym.
Kobietę Pan Bóg stworzył… a damę świat… Kobieta kocha męża (choćby i kochanka nawet), kocha dzieci, ma słabostki, płacze, bywa nieszczęśliwą czasem się… jej trafia dwugodzinne szczęście… cierpi naturalnie, cieszy się jak Bóg przykazał, jest sobą…
Dama stara się być jak najpodobniejszą do tej lalki, którą fryzyery wystawiają w oknach, chce mieć i ma jej chłód, sztywność, wdzięk, białość, rumieniec, fryzurę i tę błogosławioną obojętność połączoną z gracyą z jaką dzień i noc uśmiecha się lalka z za szyby.
Dama potrzebuje być wielbioną, chwaloną, potrzebuje królować, świecić, zawracać głowy, musi żyć w ogromnym świecie, na szerokim teatrze. A że cierpienie zarówno jak szczęście wpływają szkodliwie na płeć, na blask oczów, na świeżość cery… dama stara się jednego i drugiego uniknąć.
Dama jest sentymentalną, uczuciową (głową) ale nie kocha i nie rozumie co serce. Lubi strój, rozrywki, intrygi, rój ludzi koło siebie, dowcip…
a nie rozmiłowuje się nigdy w nikim tylko w sobie. Dzieci jej (jeźli je ma, ale stara się i tego uniknąć) wychowują bony francuskie i księża szwajcarscy lub belgijscy, mąż jest wolny od obowiązków swego stanu… familia widuje ją tylko w wielkie dni uroczyste, czas spędza w Paryżu u wód i na gościńcach…
Dama jest zupełnie sztuczną istotą stworzoną do takiego życia w wazoniku i szklarni, gdyby ją wsadzono w grunt, wystawiono na słoty i chłody lub skwary i pluchy, niezawodnieby nie wytrzymała.
Uczucia w niej nie ma… ale dowcipu tego co się jak bułki na ulicach przedaje ogrom.
Widzicie tedy że nic różniejszego od kobiety nad damę; obie są rodzaju żeńskiego, ale więcej nic.
* * *
Siedząca była widocznie damą i wcale nie pospolitą…. grała tę rolę z wprawą starej rutynowanej artystki…. Mogła mieć lat czterdzieści a nawet kilka… lecz wieku dobadać się pod umiejętnem zachowaniem płci i włosów, pod strojem odmłodzającym, pod świeżością koronek i jedwabiów ją ukrywających… trudno było… Za komentarz do badań mogła wprawdzie służyć córka siedząca obok (bo to była widocznie córka), ta jednak tak zawsze była młodziuteneczką istotą, że jej lat piętnaście doliczone do drugich jakich osiemastu, ledwie wskazywały trzydzieści.
Córka, był to kwiatek wiosenny… Mylę się, był to pączek który jeszcze nie rozkwitł i dla tego barw jego przyszłych odgadnąć było niepodobna…
Trochę zastanowiwszy się nad temi paniami, potrzeba się było mimowolnie zapytać siebie, po co też one tu przybyły?
Matka wyglądała jak róża nawet stólistna: nie mogła być chorą, córka jaśniała zdrowiem… zatem…
Ale kto tam wie gdzie się choroba mimo rumieńców ukrywa!
Palący cygaro jegomość popatrzał na te dwie panie i pomyślał sobie – założyłbym się że Polki.
* * *
Miał słuszność, były Polki, ale po jakich cechach rodowych czy narodowych je poznał… nie wiem…
Oko jego nie chcąc się wydać z ciekawością, niezmiernie zręcznie czytało w tym obrazku…
Dama używała wachlarza tak jak się go używa gdy nie ma co inszego do czynienia… Panienka patrzała na zielony park po za sadzawkę i śliczne, uczesane i umyte, wysznurowane i przyzwoicie stojące drzewa…
W istocie wydawały się one tak pięknie jak na jaskrawo kolorowanym pejzażyku niedołężnego artysty… sklepikowego.
Damie podobała się bardzo ta natura, będąca też w swoim rodzaju damą… Milczały obie… niekiedy szelest sukni zdradzał że dama żyła i oddychała…
Ze swojej strony wachlując się od niechcenia, dama spoglądała na zapinającego rękawiczki… wydał się jej bardzo przyzwoitym człowiekiem i statecznym… Widziała to z łysiny.
Niema scena odgrywająca się pomiędzy siedzącymi, byłaby skończyć się musiała na… niczem, gdyby w tej chwili ze drzwi kursaalu nie wybiegł wysoki mężczyzna. (mylę się był to kawaler nie mężczyzna, a kawaler jest tem względem mężczyzny, co dama w porównaniu z kobietą).
* * *
Nowo przybyły słusznego wzrostu, ślicznej figury, zbudowany jak posąg, ubrany jakby go Human pokochał… miał twarz angielską: długą, włosy bląd, bakenbardy piękne, rozłożyste, kotletowe, lordowskie… a zresztą… doprawdy nic się o nim powiedzieć nie daje.
Jak narody szczęśliwe pozbawione są historyi, tak porządni ludzie nie mają zwykle fizyo – gnomii. Pilno się nawet o to starają aby jej nie mieć… bo fizyognomia odznacza, mówi, zdradza a przyzwoity człowiek chowa swą duszę głęboko.
Był to jeden z tych kawalerów jakich się tysiącami spotyka na bulwarach paryskich… Możemy tylko dodać że miał niepokalanej białości kamizelkę pikową na piersiach, rękawiczki obcisłe, buty lakierowane i krawat negliżowy niezmiernego uroku. Guziki jego koszuli były to dzieła artystyczne, od Froment Meurice…
Wszakże go już znad powinniście?
* * *
Młodzieniec wybiegł z kursaalu widocznie dążąc do stoliczka przy którym siedziała dama, która może nawet trochę czekała na niego; uchylił kapelusz… witał niespokojnie…
– Czy pani tu już oddawna?
– Siedzimy… od kwadransu…
– Zatrzymano mnie przed sklepami, byłbym służył na naznaczoną godzinę… najmocniej przepraszam.
– Ale nam tak miło było tu posiedzieć… tu tak doprawdy ślicznie, odezwała się panienka.
– A! Wiesbaden jest uroczy! dodał kawaler. W tem obracając się około stołu… kawaler ujrzał i ujrzawszy nieznajomego nam sąsiada, stanął… widocznie zmięszany nieco…
Oba oni uśmiechnęli się, ale uśmiech był dziwnie wymuszony i podszyty niewytłómaczonem wrażeniem…. Zdawali się oczyma mówić ku sobie: A! niechże to weźmie licho! Ale usta zawołały:
– A! dzień dobry! pan tu… dawno.
– Dni parę! jak się masz?
– To niespodzianka miła…
– Szczęśliwe spotkanie…
Dama milcząco na obu patrzała… Kawaler był w wielkiej niepewności jak się ma pozbyć niewygodnego natręta… Samotny jegomość zaś owszem, starał się chcieć przyczepić, nie do kawalera… ale do pań mu znajomych. Chwila jakiegoś wahania trwała krótko ale się wydała długo…
Młody człowiek żywo pozdrowił znajomego i pożegnał go razem, a sam się do swoich pań odwrócił. Pozbywał go się zręcznie… nie można było uchybić damom…
Po twarzy jegomości w rękawiczkach maleńkie przebiegło drgnienie… ale wziął cygaro znowu do ust i bardzo uważnie palić zaczął… Dama z panienką wstała, kawaler im towarzyszył do parku.
* * *
Nieznajomy nasz pozostał w miejscu, rękawiczki z niemałym trudem były nareszcie zapięte, cygaro paliło się wybornie, na dnie filiżanki pozostało trochę kawy usprawiedliwiającej przydłuższe zatrzymanie się samotne na krześle.
W tem – pełno zawsze niespodzianek na wodach… zjawiła się ciągnąc od parku, istota nowa która wszystkich oczy zwróciła na siebie; a szczególną uwagę naszego podżyłego obserwatora.
Była to… kobieta czy dama, na pierwszy rzut oka, rzecz nie rozwiązana, to pewna, że prześliczna istota płci żeńskiej… Była nawet nadto piękną, tak że zwracała na siebie oczy zbytecznie, co jest… wielce niewygodnem… A że szła powoli, sama jedna i strój jej niezmierną, znowu prawie zbytnią jaśniał elegancyą – złośliwi ludzie gotowi byli domyślać się że przyjechała z Paryża na polowanie na młokosy i stare grzyby… Twarz tej uroczej pani miała jakiś wyraz nieoznaczony, trochę zalotny, nieco pogardliwy, niezmiernie śmiały który cechuje kobiety lekceważące sobie sądy ludzi, bo pewne że ich mieć będą za sobą, gdy tylko zapragną lub zapotrzebują.
Mimowolnie patrząc na tę śliczną, młodziuchną tak pociągającą ku sobie panią, przychodziło pytanie i wątpliwość dla czego idzie sama, czemu tłum wielbicieli jej nie goni… co rodzi samotność jej, wola jej własna… czy wstręt lub obawa… ludzi.
Kilku mężczyzn stanęło patrzeć i na ucho sobie szeptali…
– Paryżanka… ale któż to jest? Znasz ją?
– Nikt jej nie zna!
– Ale to Loreta paryska… tylko najpierwszej wody…
– Niewątpliwie…
– Otóż wątpliwie, przerwał inny, bom się dowiadywał… Jakaś istota zagadkowa… Wprawdzie podobna do tych petites dames z bulońskiego lasku, ale z pewnością nie należąca do ich świata.
– Z pewnością? podchwycił inny, śmiało wyrzekasz…
– Bom pewny swego…
– Zakład…
– Zakład…
Ucichło, mężczyzni popatrzywszy poszli do kursaalu, a piękna pani od niechcenia usiadła o dziesięć kroków od naszego obserwatora, jak gdyby umyślnie chciała go drażnić.
Siadła od niechcenia, możnaby powiedzieć upadła na krzesło, ale z tą wrodzoną kobietom umiejętnością czy instynktem, który sadza zawsze tak aby się najwdzięczniej wydawać. Nie zdawała się szukać pozy ani starać aby jej było z tem ładnie, przecież malarz by lepiej do portretu nie ułożył tych linii… Kibić, ręce, gors, głowa same w harmonijną udatną całość się związały.
Ten wdzięk postawy mają tylko kwiaty, rośliny i kobiety, nie szukając go… Powój, winna latorośl, nawet najbiedniejsza pokrzywa wdzięcznie się usadowić umieją, opleść, zwiesić, – kobieta piękna także… ma ten dar od dziecka.
Podżyły jegomość w rękawiczkach, widać wielki znawca piękności, zachwycał się… miał tylko do zarzucenia jej w duchu, że się tak jak na teatrze popisywała z sobą, i zbytnie wywoływała uwielbienie. W koło też jak rój much przy cukierniczce, snuły się postacie kąpielne raniej lub więcej zuchwale przyprzypatrując się tej nowej znać piękności.
Zewsząd rzucano pytania
– Ale któż to jest?
Nikt na nie odpowiedzieć nie umiał.
– To tylko wiem, szepnął jeden elegant, że stoi aux quatre Saisons i przepyszny zajmuje apartament. Albo śpiewaczka… albo… nie! nie, odgadnąć nie sposób.
– Sama?
– Sama ze służącą tylko i kamerdynerem.
– Do licha! z kamerdynerem! Ależ można już było zobaczyć w książce kto to taki.
– Co to dowodzi? Nazywa się baronową polską…. nazwisko nie do wykrztuszenia… Ale cóż dziś z imienia i tytułu dowiedzieć się można.
– To prawda…
– Prześliczna…
Jedni odeszli, drudzy przysunęli się, piękna pani zdawała się na nikogo nie zważać, ziewała nudząc się… oczy nawet chwilowo przymykały się jak do snu… Patrzała w ogród nic nie widząc. Zbliżyła się mała kwieciarka z błędnemi bukiecikami… wybrała jeden, rzuciła w koszyk florena, a kwiatki powąchawszy i skrzywiwszy się zostawiła na stoliku.
Jegomość w rękawiczkach był mocno dotknięty, że tak widocznie nudząc się, na niego nawet spojrzeć nie raczyła.
– Gdyby ten hotel nie był tak nielitościwie drogi, przeniósłbym się do niego, musi jadać u table d' hote. Możnaby zrobić znajomość…
Ale wszakże i nie mieszkając w hotelu, pójść tam można… dodał zaraz po cichu…
To mówiąc wpatrywał się, wpatrywał, i na twarz jego wystąpił rumieniec, drgnęły znowu nerwy, oczy zaświeciły… ruszył się i pozostał w miejscu…
– Ale to Ewelinka! to Ewelinka! ale to ona…
słowo honoru to ona!!
Nie – nie… ale tak…
Przecież śmiertelnym grzechem nie będzie, jeźli się ośmielę spytać… przypomnieć…
Wstał poprawiając włosy… ale onieśmielony przysiadł raz jeszcze. Naostatek wziął kapelusz, ułożył facyatę w jak najprzyjemniejszy sposób i z uśmiechem mdłosłodkim jak orszada ciepła… podszedł.
* * *
Piękna pani postrzegła go dopiero, gdy o krok stał przed nią; podniosła oczki i poczęła mu się przypatrywać tak zimno, obojętnie, prawie pogardliwie, że nieszczęśliwy zaawanturowany, stracił zupełnie odwagę.
– Czy nie mógłbym się pani przypomnieć? rzekł z cicha po polsku jegomość,
– Owszem… owszem… Uśmieszek igrał na ustach pięknej pani, małe, bialuchne ząbeczki świeciły w ustach nieco szydersko otwartych…
– Zdaje mi się że miałem to szczęście poznać panią w Górze… ale naówczas.
– Naówczas ja byłam prawie dzieckiem…
– Jestem Ferdynad Potomski…
Kobieta jak się zdaje z nazwiska tyle wiedziała co przedtem… ale grzecznie wskazała krzesło przy sobie.
– Dawno tu pan już jesteś? spytała.
– Od wczoraj dopiero…
– Ja trochę dawniej… ale jeszcze nie znam nikogo… Musi być naszego towarzystwa polskiego dosyć.
– Nie wiem pani… parę osób mi się przesunęło…
– Pan jesteś chory? spytała.
– Ja… ja!
Jak tu się przyznać nie pierwszej młodości mężczyznie do choroby? a nie mając jej jak wytłómaczyć pobyt w Wiesbaden nie będąc posądzonym o szulerstwo? Zadanie było ciężkie.
– Chorym nie jestem, odpowiedział pan Ferdynand, ale potrzebowałem się rozerwać…
– Czy i pan się nudzisz? spytała uśmiechając się piękna pani. To mnie bardzo cieszy, że ktoś jest co na to samo cierpi co ja…
– Nie do uwierzenia… pani! pani byś mogła się nudzić? zawołał Potomski.
– Cóż to dziwnego? śmiało rzekła na to piękna Ewelina, świat jest okrutnie nudny, panowie wcale nie zabawni, życie jednostajne… a nic robić się nie umie i niechce… ach!
– Być że to może aby panią, nic nie bawiło… dodał Potomski kończąc zbyt oklepaną formułą: w kwiecie życia…
Ewelina się rozśmiała…
– A! powtórz pan! tak dawno nie słyszałam tego staroświeckiego wyrażenia… Zabawiło mnie! w kwiecie życia! pan mówisz. W kwiecie życia! więc są w życiu kwiaty… cha! cha…
Pan Ferdynand zmięszał się, obraził prawie, zbił z tonu… nie wiedział już co mówić… Łagodny choć szyderski wyraz twarzy pięknej pani, która ziewnęła tylko uśmiech kończąc… ośmielił go nieco… musiał się bądź co bądź ratować… bo był śmiesznym, a śmieszność zabija.
– Jest to wprawdzie oklepane wyrażenie, rzekł powoli – ale patrząc na panią nastręczyło się samo…
Z politowaniem pewnem spojrzała znudzona na podżyłego jegomości, ten milczał. Jakoś nie szło.
– Wiesz pan kto tu jest? spytała.
– Dotąd o nikim jeszcze.
– Co tu robią?
– Myślę, że jak zawsze… bawią się… koncerta.
– Zawsze toż samo… jedna muzyka i jedni koncertanci z długiemi włosami, w białych krawatach i jedne śpiewaczki zwiędłe z bukietami w dłoni.
– Teatr.
– A w teatrze zawsze ta sama komedya francuska o zwodzonych mężach i dramat o zdradzonych dziewczętach! a!
– Przechadzki!
– Do ubranych gór i przygotowanych bufetów. nie ma nawet gdzie karku skręcić, gdyby się chciało!…
Potomski znowu zamilkł. Ewelina była widocznie za śmiałą, za rezolutną, zanadto znudzoną, aby ją potrafił rozbawić, lub nawet zająć komunałami, któremi się posługiwał od lat dwudziestu z dosyć wielkiem powodzeniem. Kobieta była wyjątkowa, należało się namyśleć i nastroić, przypasować, pan Ferdynand już tylko się uśmiechał z uwielbieniem.
* * *
W tem zdala ukazała się postać nowa. Ulicą od parku szedł mężczyzna posiwiały, stary ale wybitnych, szlachetnych i szlacheckich rysów twarzy, trzymający się prosto, ubrany bardzo starannie, ale podpierający się na lasce, bo na jednę nogę odrobinę nakuliwał.
Twarz jego zwracała uwagę, choć strój był nadzwyczaj skromny. Domyślano się w nim jakiejś znakomitości dyplomatycznej lub wojskowej, jakiegoś ex-ministra… ex-sławnego męża… Oblicze było jakby do popiersi i medalionu stworzone, rzekłbyś żeś gdzieś już widział je w muzeum, przypominało rzymskie rzeźby, czasy Augustów. pan Bóg narysował starannie profil, wymodelował ślicznie plany… a człowiek i czas nie popsuł. Owszem lata tej niegdyś trochę nadto regularnej twarzy nadały więcej życia i fałdując ją bardziej malowniczą uczyniły…
Czoło było wyniosłe, nieco obnażone i otoczone krótko postrzyżonym włosem posrebrzonym, nos delikatnie wycięty rzymski, usta wązkie trochę sarkastycznym wyrazem ściśnięte; reszta harmonizowała doskonale i nic nie można było zarzucić fizyognomii tej, chyba, że zanadto zdawała się marmurową i zimną.
Szedł poważnie, krokiem powolnym człowieka przeżyłego, który się porusza wiedząc, że go już w życiu żadna niespodzianka nie spotka.
Oglądał się machinalnie tylko, ale oko jego padło niespodzianie na Ewelinę i wejrzeniem tem zelektryzowało ją tak, że wstała a raczej poskoczyła, i nie czekając, nim powolny ów gość do niej podejdzie, sama pobiegła do niego, wyciągając doń ręce obie. Pan Ferdynand Potomski pozostał na krześle zdumiony i – osierocony.
Taki pośpiech pięknej młodej kobiety nawet starego i zużytego (starego przedewszystkiem) byłby rozognił, rozczulił… uradował – ale poważny przychodzień uśmiechnął się tylko, jednę rękę podał Ewelinie i powitał ją dosyć chłodno, przypatrując się może nazbyt troskliwie excentrycznej jej toalecie.
– Jestem zbawiona! ocalona, szczęśliwa! szczebiotała piękna pani – pan tu! a! co za szczęście! Wiesbaden mi się wydaje piękniejszy… życie jaśniejsze…
– Żebym był przynajmniej o dziesięć lat młodszym, zawróciłabyś mi pani głowę, na Boga! litości! zawołał uśmiechając się stary. Wbijasz mnie pani w dumę… i upokarzasz zarazem…
– Zmiłuj się już ty kochany Starżo, nie mów mi rzeczy oklepanych! zlituj się…
– Wymagasz pani rzeczy niepodobnych – odpowiedział stygnąc jeszcze coraz bardziej stary pan i posuwając się ku krzesłom… Nie wystarczyłby jeniusz nawet na nieustanne wasze pragnienie nowego i niezwyczajnego.
Ponieważ Potomski nie ustępował, pani Ewelina widziała się w konieczności przedstawienia go.
– Pan Ferdynand Potomski… pan hrabia Stanisław Starża…
Oba spojrzeli po sobie jak ludzie, co się już z odgłosu znają, skłonili się zdaleka i usiedli, pan Ferdynand pozostał jakby za kulisami, stał się od chwili zjawienia Starży podrzędnym komparsem.
* * *
Twarzyczka Eweliny nabrała życia i wyrazu, podała jeszcze raz rękę Starzy.
– Mój drogi Hrabio! kiedy mi cię już opatrzność zesłała… nie opuszczajże mnie, nie wyrzekaj się, bądź moim opiekunem, mentorem… i… baw mnie, bo umieram z nudów.
Starża się rozśmiał.
– Gdzieżeś to pani słyszała, aby sześćdziesiątletni kulawiec bawił dwudziestoletniego trzpiota? Jest li to możliwe i w naturze rzeczy?…
– A prawo kontrastów.
– Nie idzie tak daleko, odparł Starża, mów pani że chcesz, abym ci służył za to, że mi w swe śliczne oczy patrzyć dozwolisz… to co innego.
– E! bo i pan już nudziarz jesteś, nie rezonuj a słuchaj.
Starża się uśmiechnął.
– Po mikołajowsku! rzekł.
– Kobiety są despotyczne, a wy stworzeni jesteście pod pantofel… kto pod niego iść nie chce, buntownik!
– Skazałabyś mnie pani na rozstrzelanie przez dwadzieścia cztery pary czarnych oczów. ha!
– Dosyć dwojga, żeby zabić i oszaleć człowieka, przerwała Ewelina – ale czy wy ludzie jesteście? przepraszam, pokolenie dzisiejsze, które się przyznaje do pochodzenia od małp, jest też do nich podobne… Szlachetniejsze uczucia gasną… poezya umiera, świat pekelflejszu, piwa i kartofli… górą…
Oczy kobiety nic dziś nie mogą, boście im mowę i znaczenie odebrali… O! okropnie! okropnie!
– Zkądże tak czarny pogląd na świat, zapytał Starża, ja go nie widzę biało także, to pani wiesz, ale ja to co innego. Je suis paye pour cela, mam lat sześćdziesiąt… a pani..
– Ja mam ośmdziesiąt! przerwała Ewelina, jam stara, zgrzybiała, umierająca, a wyście temu winni, bo młodość nie ma czem żyć na waszym świecie… bo uczucie pochłaniają lody tego oceanu…
Starża podparł się na lasce i począł powoli.
– Nie mogę pani w Wiesbaden przed kursaalem wykładać filozofii historyi… ażeby ją pocieszyć; ale powiem tylko, że niezawodnie we sto lat po naszej śmierci wszystko się to na najśliczniejszą, zieloną poezyę odmieni.
– Piękna pociecha! przerwała kobieta – ale ja mam prawo żyć! kochać, być kochaną, szczęśliwą, napić się poezyi, podlecieć nad ziemię… a więzi ranie to błoto wasze… a wasz świat trzyma mnie na sznurze przywiązaną do stajennego swojego słupa.