Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Hybrydy: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Hybrydy: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 364 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Kra­ków w Dru­ka­mi Uni­wer­sy­te­tu Ja­giell… pod za­rzą­dem K. Mań­kow­skie­go. 1869.

All is true…

Je­st­to w oby­cza­jach wie­ku dzi­siej­sze­go żeby w domu nie sie­dzieć; tak jak daw­niej by­wa­ło za­skle­pio­ne­mu żyd w żół­wiej sko­rup­ce swo­jej.

Nie wiem czy osta­tecz­nie spo­łecz­ność na­tem wy­gra czy stra­ci, ale ta ru­cha­wość czło­wie­ka wpły­nąć musi źle czy do­brze na jego cha­rak­ter wie­ko­wy.

Daw­niej za­sie­dzia­ły czło­wiek był na wi­dow­ni i pod są­dem nie­ustan­nym oto­cze­nia swe­go, kra­ju, ro­dzi­ny, spo­łecz­no­ści… zmu­sza­ło go to do pil­no­wa­nia się i ba­cze­nia na sie­bie… Dziś nie­zna­jo­my, obcy, robi, co chce, a przy­najm­niej czy­nić może, co mu się po­do­ba, jak gdy­by nikt na nie­go nie pa­trzał; gra taką rolę, jaka mu do sma­ku przy­pa­da… nie jest pod nad­zo­rem ni­czy­im prócz swo­je­go su­mie­nia. Z su­mie­niem zaś… jak wia­do­mo, czło­wiek wcho­dzi w róż­ne ukła­dy w po­trze­bie.

Mało jest tak su­ro­wych lu­dzi, żeby, uzy­skaw­szy swo­bo­dę, nie ko­rzy­sta­li z niej…

Z tego wy­pły­wa, że dzi­siej­sza na­sza ru­cha­wość może na zbyt­nie pró­by nas wy­sta­wia.

Miło jest wszak­że wy­le­cieć so­bie z klat­ki, strzep­nąć skrzy­dła­mi i furk­nąć w świat sze­ro­ki…

Miło! to praw­da… ale te po­lo­ty coś też zna­czą, że dom ser­ca nie za­spo­ka­ja, że ro­dzi­na nas nie wią­że, że mi­łość nas nie osmu­ca, że nie tę­sk­nij­my, że nie ko­cha­my.

Za­baw­ki nam trze­ba…. bo­śmy znu­dze­ni tem co nie­gdyś naj­droż­szy skarb sta­no­wi­ło – ogni­skiem do­mo­wem, ci­szą i spo­ko­jem….

Zimą po­trze­bu­je­my mia­sta, bo jak­że prze­trwać na wsi u ko­mi­na dłu­gie wie­czo­ry zi­mo­we? La­tem wszy­scy gwał­tow­nie le­czyć się mu­szą a in­a­czej nie mogą jak wo­da­mi…. Zo­sta­je cza­sem ka­wa­łek je­sie­ni i odro­bi­na wio­sny na roz­pa­trze­nie się w opu­sto­sza­łym dwo­rze.

Nie jest li to cho­ro­bą spo­łecz­ną, ta po­trze­ba i żą­dza nie­po­mier­na ru­chu, to szu­ka­nie cze­goś, co po za sobą zna­leść się nie może?…

Nie wiem…

* * *

Dość, że w tym roku było to­wa­rzy­stwo nie­zmier­nie licz­ne, we­so­łe, do­bra­ne i gwał­tem po­trze­bu­ją­ce za­po­mnieć o tro­skach do­mo­wych – w Wies­ba­de­nie; rów­nie ocho­czo ba­wio­no się w Hom­bur­gu, w Ba­den, w Spa, w Ems, a na­wet w Akwis­gra­nie reu­ma­ty­cy i ka­le­ki mie­li twa­rze roz­we­se­lo­ne, uśmiech­nię­te… Za­raz po ukoń­cze­niu kur­su wód wszy­scy nie­mal się wy­bie­ra­li dla na­bra­nia sił do Osten­dy, do mo­rza…

Ale szcze­gól­niej oży­wio­nym był Wies­ba­den. Od rana do wie­czo­ra krze­sła sto­ją­ce przed kur­sa­al od par­ku za­peł­nio­ne były cu­dzo­ziem­ca­mi…. mu­zy­ka brzmia­ła…. uśmie­cha­ły się drze­wa zie­lo­ne… prze­su­wa­ły – twa­rzycz­ki bia­łe, sze­le­ścia­ły ogo­ny dłu­gich su­kien, a po je­de­na­stej w re­stau­ra­cyi tak dłu­go strze­la­ły kor­ki szam­pa­na i mu­su­ją­ce­go Renu!

Ro­sy­an i Po­la­ków licz­ba była prze­ma­ga­ją­cą, żad­na na­ro­do­wo­ści tylu do­bro­wol­nych nie do­star­cza Eu­ro­pie wy­gnań­ców, co my i nasi ser­decz­ni nie­przy­ja­cie­le.

I im i nam cięż­ko w domu! nie dziw. ofia­rą nie każ­dy być umie, ka­tem nie za­wsze dłu­go być moż­na. I to mę­czy…

Na neu­tral­nym grun­cie spo­ty­ka­my się tu w rę­ka­wicz­kach, nie­zna­jo­mi, ale spoj­rzaw­szy so­bie w oczy, sy­pie­my iskra­mi po­gar­dy i nie­na­wi­ści.

Mo­ska­le i Po­la­cy za­gra­ni­cą mamy ten przy­wi­lej, że­śmy wię­cej od in­nych wy­zy­ski­wa­ni – a osta­tecz­nie bu­dzi­my może śmiech i li­tość. Wśród świa­ta, któ­ry pra­cu­je i owoc pra­cy, grosz sza­no­wać umie, my jed­ni jak­by­śmy go odzie­dzi­czy­li bez potu, sy­pie­my nim z dzie­cin­ną roz­rzut­no­ścią.

Ale o to mniej­sza… roz­sy­pu­je­my też sie­bie po go­ściń­cach… w naj­roz­ma­it­szy, spo­sób.

Lu­bią nas. ale ba­wiąc się nami, na se­ryo nas nikt nie bie­rze, prócz… prócz tych któ­rych ży­cie cale nie jest se­ryo.

* * *

Po­wie­cie mi, że nie­zno­śnie mo­ra­li­zu­ję – praw­da! ko­cha­ni czy­tel­ni­cy, ale to wada, któ­rej się na­by­wa z dniem każ­dym, pa­trząc na świat idą­cy ja­koś nie po­my­śli – bę­dzie­my się sta­ra­li po­pra­wić….

Na ław­ce przed kur­sa­alem… sie­dzą wła­śnie w cie­niu kasz­ta­nów nie­któ­rzy bo­ha­te­ro­wie po­wie­ści.

Wszy­scy oni świe­żu­teń­ko przy­by­li do Wies­ba­den, le­d­wie wczo­raj po­mie­ści­li się pod koń­mi, ró­ża­mi, ko­ro­na­mi, i róż­ne­mi go­dła­mi, le­d­wie dziś pierw­szy raz przy­szli się roz­pa­trzeć… i szu­kać zna­jo­mo­ści no­wych, oba­wia­jąc się zna­leść sta­re i nie­po­trzeb­ne.

Uwa­ża­li­ście też, jak się to eman­cy­po­wa­ni po­dróż­ni oba­wia­ją tra­fić na tych co zbyt do­brze i bli­sko są im zna­jo­mi? Rzecz to w isto­cie nie­wy­god­na uda­jąc na­przy­kład mi­lio­ne­ra, wpaść na ko­goś co twe ban­kruc­two do­sko­na­le ob­li­czyć może… nie miła gdy chcąc ucho­dzić za mło­dą, spo­tkasz się z me­try­ką nie­na­wist­ną i t… p.

Naj­mil­si zna­jo­mi u wód są to ci któ­rych się gdzieś w prze­jeź­dzie, w ho­te­lu, koło Jung­frau, nad je­zio­rem Ge­new­skiem lub w wę­drów­ce do Cha­mo­nix po­zna­ło.

Głów­nie szu­ka się… nie­spo­dzia­nek, zna­jo­mo­ści no­wych, świet­nych, mi­łych a do ni­cze­go po­tem nie­obo­wią­zu­ją­cych…

Nie mło­dy czło­wiek ale chcą­cy wi­docz­nie za świe­że­go i mło­de­go ucho­dzić, ob­ró­co­ny ty­łem do kur­sa­alu na­kła­dał pra­co­wi­cie rę­ka­wicz­ki Bi­smar­kow­skie­go ko­lo­ru, któ­rych nu­mer nie zga­dzał się do­kład­nie z roz­mia­rem sze­ro­kim pulch­nej do zbyt­ku dło­ni. Cho­dzi­ło mu mia­no­wi­cie o po­za­pi­na­nie bun­tow­ni­czych gu­zicz­ków.

Był to je­go­mość… w sile wie­ku, do­brej tu­szy, któ­rej­by może się rad był po­zbyć, bo zbyt do­bit­nie da­wa­ła jego me­try­kę – ru­mia­ny, krą­głe­go ob­li­cza, nie­co łysy…

Z twa­rzy hie­ro­gli­ficz­nej nic prze­czy­tać nie moż­na, ży­cie za­ma­za­ło na niej co Pan Bóg chciał na­pi­sać. Fi­zy­ogno­mia przy­stoj­na, rysy nie wy­bit­ne, mógł­by być pięk­nym, gdy­by du­sza wstą­pi­ła w to zwię­dłe lice, mógł­by być brzyd­kim gdy­by je po­tar­ga­ła na­mięt­ność. – Tym­cza­sem ta­bu­la rasa, pisz co chcesz. Nie wzbu­dzał ani oba­wy zbyt­niej, ani współ­czu­cia nad­zwy­czaj­ne­go…

Pa­lił cy­ga­ro tak me­to­dycz­nie, po­wo­li i z na­masz­cze­niem, iż to już mó­wi­ło na jego po­chwa­łę.

Lu­dzie róż­nie palą, ką­sa­jąc nie­szczę­śli­wą ha­wan­nę, ga­sząc ją nie­ustan­nie, my­ląc się i kła­dąc w usta po­piół… lub spo­koj­nie, z uwa­gą, z prze­ję­ciem i na­my­słem do osta­tecz­ne­go skraw­ka…

Przy­pa­trzeć się do­syć pa­le­niu cy­ga­ra, by mieć nie­ja­kie wy­obra­że­nie o czło­wie­ku. Lę­kaj­cie się tego co uda­je fleg­ma­ty­ka przy pa­le­niu choć jest gwał­tow­nym – bę­dzie to pew­no nie­bez­piecz­ny szal­bierz.

Nasz gość za­pi­nał rę­ka­wicz­ki i pa­lił uczci­wie, pa­mię­ta­jąc co do­bre cy­ga­ro kosz­tu­je… a było bar­dzo do­bre. I to coś mówi tak­że.

Był wi­docz­nie po śnia­da­niu, któ­re za­mknął czar­ną kawą.

Za­pi­na­jąc gu­zicz­ki nie tra­cił cza­su, oczy jego prze­bie­ga­ły to­wa­rzy­stwo ota­cza­ją­ce i ba­da­ły je pil­no…

U dru­gie­go sto­li­ka sie­dzia­ła dama śred­nie­go wie­ku i mło­dziuch­na pa­nien­ka… Mó­wię dama i nie dla­te­go że­bym nie­wie­dział iż moż­na na­zwać in­a­czej… ale że to była dama. Nie pi­ko­wa ani ka­ro­wa… prze­cież wi­docz­nie dama.

A! gdy­by­ście się nie ra­czy­li nu­dzić i ła­jać mnie ko­cha­ni czy­tel­ni­cy.. po­wie­dział­bym wam za­raz jak ogrom­na za­cho­dzi róż­ni­ca mię­dzy ko­bie­tą a damą…

Mu­szę wam na­wet to po­wie­dzieć choć­by­ście się i znu­dzić mie­li, bo bez do­kład­ne­go okre­śle­nia damy i ko­bie­ty, nig­dy mnie nie zro­zu­mie­cie. Ja zaś bar­dzo pra­gnę być zro­zu­mia­łym i zro­zu­mia­nym.

Ko­bie­tę Pan Bóg stwo­rzył… a damę świat… Ko­bie­ta ko­cha męża (choć­by i ko­chan­ka na­wet), ko­cha dzie­ci, ma sła­bost­ki, pła­cze, bywa nie­szczę­śli­wą cza­sem się… jej tra­fia dwu­go­dzin­ne szczę­ście… cier­pi na­tu­ral­nie, cie­szy się jak Bóg przy­ka­zał, jest sobą…

Dama sta­ra się być jak naj­po­dob­niej­szą do tej lal­ki, któ­rą fry­zy­ery wy­sta­wia­ją w oknach, chce mieć i ma jej chłód, sztyw­ność, wdzięk, bia­łość, ru­mie­niec, fry­zu­rę i tę bło­go­sła­wio­ną obo­jęt­ność po­łą­czo­ną z gra­cyą z jaką dzień i noc uśmie­cha się lal­ka z za szy­by.

Dama po­trze­bu­je być wiel­bio­ną, chwa­lo­ną, po­trze­bu­je kró­lo­wać, świe­cić, za­wra­cać gło­wy, musi żyć w ogrom­nym świe­cie, na sze­ro­kim te­atrze. A że cier­pie­nie za­rów­no jak szczę­ście wpły­wa­ją szko­dli­wie na płeć, na blask oczów, na świe­żość cery… dama sta­ra się jed­ne­go i dru­gie­go unik­nąć.

Dama jest sen­ty­men­tal­ną, uczu­cio­wą (gło­wą) ale nie ko­cha i nie ro­zu­mie co ser­ce. Lubi strój, roz­ryw­ki, in­try­gi, rój lu­dzi koło sie­bie, dow­cip…

a nie roz­mi­ło­wu­je się nig­dy w ni­kim tyl­ko w so­bie. Dzie­ci jej (jeź­li je ma, ale sta­ra się i tego unik­nąć) wy­cho­wu­ją bony fran­cu­skie i księ­ża szwaj­car­scy lub bel­gij­scy, mąż jest wol­ny od obo­wiąz­ków swe­go sta­nu… fa­mi­lia wi­du­je ją tyl­ko w wiel­kie dni uro­czy­ste, czas spę­dza w Pa­ry­żu u wód i na go­ściń­cach…

Dama jest zu­peł­nie sztucz­ną isto­tą stwo­rzo­ną do ta­kie­go ży­cia w wa­zo­ni­ku i szklar­ni, gdy­by ją wsa­dzo­no w grunt, wy­sta­wio­no na sło­ty i chło­dy lub skwa­ry i plu­chy, nie­za­wod­nie­by nie wy­trzy­ma­ła.

Uczu­cia w niej nie ma… ale dow­ci­pu tego co się jak buł­ki na uli­cach przeda­je ogrom.

Wi­dzi­cie tedy że nic róż­niej­sze­go od ko­bie­ty nad damę; obie są ro­dza­ju żeń­skie­go, ale wię­cej nic.

* * *

Sie­dzą­ca była wi­docz­nie damą i wca­le nie po­spo­li­tą…. gra­ła tę rolę z wpra­wą sta­rej ru­ty­no­wa­nej ar­tyst­ki…. Mo­gła mieć lat czter­dzie­ści a na­wet kil­ka… lecz wie­ku do­ba­dać się pod umie­jęt­nem za­cho­wa­niem płci i wło­sów, pod stro­jem od­mło­dza­ją­cym, pod świe­żo­ścią ko­ro­nek i je­dwa­biów ją ukry­wa­ją­cych… trud­no było… Za ko­men­tarz do ba­dań mo­gła wpraw­dzie słu­żyć cór­ka sie­dzą­ca obok (bo to była wi­docz­nie cór­ka), ta jed­nak tak za­wsze była mło­dziu­te­necz­ką isto­tą, że jej lat pięt­na­ście do­li­czo­ne do dru­gich ja­kich osiem­a­stu, le­d­wie wska­zy­wa­ły trzy­dzie­ści.

Cór­ka, był to kwia­tek wio­sen­ny… Mylę się, był to pą­czek któ­ry jesz­cze nie roz­kwitł i dla tego barw jego przy­szłych od­gad­nąć było nie­po­dob­na…

Tro­chę za­sta­no­wiw­szy się nad temi pa­nia­mi, po­trze­ba się było mi­mo­wol­nie za­py­tać sie­bie, po co też one tu przy­by­ły?

Mat­ka wy­glą­da­ła jak róża na­wet stó­list­na: nie mo­gła być cho­rą, cór­ka ja­śnia­ła zdro­wiem… za­tem…

Ale kto tam wie gdzie się cho­ro­ba mimo ru­mień­ców ukry­wa!

Pa­lą­cy cy­ga­ro je­go­mość po­pa­trzał na te dwie pa­nie i po­my­ślał so­bie – za­ło­żył­bym się że Po­lki.

* * *

Miał słusz­ność, były Po­lki, ale po ja­kich ce­chach ro­do­wych czy na­ro­do­wych je po­znał… nie wiem…

Oko jego nie chcąc się wy­dać z cie­ka­wo­ścią, nie­zmier­nie zręcz­nie czy­ta­ło w tym ob­raz­ku…

Dama uży­wa­ła wa­chla­rza tak jak się go uży­wa gdy nie ma co in­sze­go do czy­nie­nia… Pa­nien­ka pa­trza­ła na zie­lo­ny park po za sa­dzaw­kę i ślicz­ne, ucze­sa­ne i umy­te, wy­sznu­ro­wa­ne i przy­zwo­icie sto­ją­ce drze­wa…

W isto­cie wy­da­wa­ły się one tak pięk­nie jak na ja­skra­wo ko­lo­ro­wa­nym pej­za­ży­ku nie­do­łęż­ne­go ar­ty­sty… skle­pi­ko­we­go.

Da­mie po­do­ba­ła się bar­dzo ta na­tu­ra, bę­dą­ca też w swo­im ro­dza­ju damą… Mil­cza­ły obie… nie­kie­dy sze­lest suk­ni zdra­dzał że dama żyła i od­dy­cha­ła…

Ze swo­jej stro­ny wa­chlu­jąc się od nie­chce­nia, dama spo­glą­da­ła na za­pi­na­ją­ce­go rę­ka­wicz­ki… wy­dał się jej bar­dzo przy­zwo­itym czło­wie­kiem i sta­tecz­nym… Wi­dzia­ła to z ły­si­ny.

Nie­ma sce­na od­gry­wa­ją­ca się po­mię­dzy sie­dzą­cy­mi, by­ła­by skoń­czyć się mu­sia­ła na… ni­czem, gdy­by w tej chwi­li ze drzwi kur­sa­alu nie wy­biegł wy­so­ki męż­czy­zna. (mylę się był to ka­wa­ler nie męż­czy­zna, a ka­wa­ler jest tem wzglę­dem męż­czy­zny, co dama w po­rów­na­niu z ko­bie­tą).

* * *

Nowo przy­by­ły słusz­ne­go wzro­stu, ślicz­nej fi­gu­ry, zbu­do­wa­ny jak po­sąg, ubra­ny jak­by go Hu­man po­ko­chał… miał twarz an­giel­ską: dłu­gą, wło­sy bląd, ba­ken­bar­dy pięk­ne, roz­ło­ży­ste, ko­tle­to­we, lor­dow­skie… a zresz­tą… do­praw­dy nic się o nim po­wie­dzieć nie daje.

Jak na­ro­dy szczę­śli­we po­zba­wio­ne są hi­sto­ryi, tak po­rząd­ni lu­dzie nie mają zwy­kle fi­zyo – gno­mii. Pil­no się na­wet o to sta­ra­ją aby jej nie mieć… bo fi­zy­ogno­mia od­zna­cza, mówi, zdra­dza a przy­zwo­ity czło­wiek cho­wa swą du­szę głę­bo­ko.

Był to je­den z tych ka­wa­le­rów ja­kich się ty­sią­ca­mi spo­ty­ka na bul­wa­rach pa­ry­skich… Mo­że­my tyl­ko do­dać że miał nie­po­ka­la­nej bia­ło­ści ka­mi­zel­kę pi­ko­wą na pier­siach, rę­ka­wicz­ki ob­ci­słe, buty la­kie­ro­wa­ne i kra­wat ne­gli­żo­wy nie­zmier­ne­go uro­ku. Gu­zi­ki jego ko­szu­li były to dzie­ła ar­ty­stycz­ne, od Fro­ment Meu­ri­ce…

Wszak­że go już znad po­win­ni­ście?

* * *

Mło­dzie­niec wy­biegł z kur­sa­alu wi­docz­nie dą­żąc do sto­licz­ka przy któ­rym sie­dzia­ła dama, któ­ra może na­wet tro­chę cze­ka­ła na nie­go; uchy­lił ka­pe­lusz… wi­tał nie­spo­koj­nie…

– Czy pani tu już od­daw­na?

– Sie­dzi­my… od kwa­dran­su…

– Za­trzy­ma­no mnie przed skle­pa­mi, był­bym słu­żył na na­zna­czo­ną go­dzi­nę… naj­moc­niej prze­pra­szam.

– Ale nam tak miło było tu po­sie­dzieć… tu tak do­praw­dy ślicz­nie, ode­zwa­ła się pa­nien­ka.

– A! Wies­ba­den jest uro­czy! do­dał ka­wa­ler. W tem ob­ra­ca­jąc się oko­ło sto­łu… ka­wa­ler uj­rzał i uj­rzaw­szy nie­zna­jo­me­go nam są­sia­da, sta­nął… wi­docz­nie zmię­sza­ny nie­co…

Oba oni uśmiech­nę­li się, ale uśmiech był dziw­nie wy­mu­szo­ny i pod­szy­ty nie­wy­tłó­ma­czo­nem wra­że­niem…. Zda­wa­li się oczy­ma mó­wić ku so­bie: A! nie­chże to weź­mie li­cho! Ale usta za­wo­ła­ły:

– A! dzień do­bry! pan tu… daw­no.

– Dni parę! jak się masz?

– To nie­spo­dzian­ka miła…

– Szczę­śli­we spo­tka­nie…

Dama mil­czą­co na obu pa­trza­ła… Ka­wa­ler był w wiel­kiej nie­pew­no­ści jak się ma po­zbyć nie­wy­god­ne­go na­trę­ta… Sa­mot­ny je­go­mość zaś owszem, sta­rał się chcieć przy­cze­pić, nie do ka­wa­le­ra… ale do pań mu zna­jo­mych. Chwi­la ja­kie­goś wa­ha­nia trwa­ła krót­ko ale się wy­da­ła dłu­go…

Mło­dy czło­wiek żywo po­zdro­wił zna­jo­me­go i po­że­gnał go ra­zem, a sam się do swo­ich pań od­wró­cił. Po­zby­wał go się zręcz­nie… nie moż­na było uchy­bić da­mom…

Po twa­rzy je­go­mo­ści w rę­ka­wicz­kach ma­leń­kie prze­bie­gło drgnie­nie… ale wziął cy­ga­ro zno­wu do ust i bar­dzo uważ­nie pa­lić za­czął… Dama z pa­nien­ką wsta­ła, ka­wa­ler im to­wa­rzy­szył do par­ku.

* * *

Nie­zna­jo­my nasz po­zo­stał w miej­scu, rę­ka­wicz­ki z nie­ma­łym tru­dem były na­resz­cie za­pię­te, cy­ga­ro pa­li­ło się wy­bor­nie, na dnie fi­li­żan­ki po­zo­sta­ło tro­chę kawy uspra­wie­dli­wia­ją­cej przy­dłuż­sze za­trzy­ma­nie się sa­mot­ne na krze­śle.

W tem – peł­no za­wsze nie­spo­dzia­nek na wo­dach… zja­wi­ła się cią­gnąc od par­ku, isto­ta nowa któ­ra wszyst­kich oczy zwró­ci­ła na sie­bie; a szcze­gól­ną uwa­gę na­sze­go pod­ży­łe­go ob­ser­wa­to­ra.

Była to… ko­bie­ta czy dama, na pierw­szy rzut oka, rzecz nie roz­wią­za­na, to pew­na, że prze­ślicz­na isto­ta płci żeń­skiej… Była na­wet nad­to pięk­ną, tak że zwra­ca­ła na sie­bie oczy zby­tecz­nie, co jest… wiel­ce nie­wy­god­nem… A że szła po­wo­li, sama jed­na i strój jej nie­zmier­ną, zno­wu pra­wie zbyt­nią ja­śniał ele­gan­cyą – zło­śli­wi lu­dzie go­to­wi byli do­my­ślać się że przy­je­cha­ła z Pa­ry­ża na po­lo­wa­nie na mło­ko­sy i sta­re grzy­by… Twarz tej uro­czej pani mia­ła ja­kiś wy­raz nie­ozna­czo­ny, tro­chę za­lot­ny, nie­co po­gar­dli­wy, nie­zmier­nie śmia­ły któ­ry ce­chu­je ko­bie­ty lek­ce­wa­żą­ce so­bie sądy lu­dzi, bo pew­ne że ich mieć będą za sobą, gdy tyl­ko za­pra­gną lub za­po­trze­bu­ją.

Mi­mo­wol­nie pa­trząc na tę ślicz­ną, mło­dziuch­ną tak po­cią­ga­ją­cą ku so­bie pa­nią, przy­cho­dzi­ło py­ta­nie i wąt­pli­wość dla cze­go idzie sama, cze­mu tłum wiel­bi­cie­li jej nie goni… co ro­dzi sa­mot­ność jej, wola jej wła­sna… czy wstręt lub oba­wa… lu­dzi.

Kil­ku męż­czyzn sta­nę­ło pa­trzeć i na ucho so­bie szep­ta­li…

– Pa­ry­żan­ka… ale któż to jest? Znasz ją?

– Nikt jej nie zna!

– Ale to Lo­re­ta pa­ry­ska… tyl­ko naj­pierw­szej wody…

– Nie­wąt­pli­wie…

– Otóż wąt­pli­wie, prze­rwał inny, bom się do­wia­dy­wał… Ja­kaś isto­ta za­gad­ko­wa… Wpraw­dzie po­dob­na do tych pe­ti­tes da­mes z bu­loń­skie­go la­sku, ale z pew­no­ścią nie na­le­żą­ca do ich świa­ta.

– Z pew­no­ścią? pod­chwy­cił inny, śmia­ło wy­rze­kasz…

– Bom pew­ny swe­go…

– Za­kład…

– Za­kład…

Uci­chło, męż­czy­zni po­pa­trzyw­szy po­szli do kur­sa­alu, a pięk­na pani od nie­chce­nia usia­dła o dzie­sięć kro­ków od na­sze­go ob­ser­wa­to­ra, jak gdy­by umyśl­nie chcia­ła go draż­nić.

Sia­dła od nie­chce­nia, moż­na­by po­wie­dzieć upa­dła na krze­sło, ale z tą wro­dzo­ną ko­bie­tom umie­jęt­no­ścią czy in­stynk­tem, któ­ry sa­dza za­wsze tak aby się naj­wdzięcz­niej wy­da­wać. Nie zda­wa­ła się szu­kać pozy ani sta­rać aby jej było z tem ład­nie, prze­cież ma­larz by le­piej do por­tre­tu nie uło­żył tych li­nii… Ki­bić, ręce, gors, gło­wa same w har­mo­nij­ną udat­ną ca­łość się zwią­za­ły.

Ten wdzięk po­sta­wy mają tyl­ko kwia­ty, ro­śli­ny i ko­bie­ty, nie szu­ka­jąc go… Po­wój, win­na la­to­rośl, na­wet naj­bied­niej­sza po­krzy­wa wdzięcz­nie się usa­do­wić umie­ją, opleść, zwie­sić, – ko­bie­ta pięk­na tak­że… ma ten dar od dziec­ka.

Pod­ży­ły je­go­mość w rę­ka­wicz­kach, wi­dać wiel­ki znaw­ca pięk­no­ści, za­chwy­cał się… miał tyl­ko do za­rzu­ce­nia jej w du­chu, że się tak jak na te­atrze po­pi­sy­wa­ła z sobą, i zbyt­nie wy­wo­ły­wa­ła uwiel­bie­nie. W koło też jak rój much przy cu­kier­nicz­ce, snu­ły się po­sta­cie ką­piel­ne ra­niej lub wię­cej zu­chwa­le przy­przy­pa­tru­jąc się tej no­wej znać pięk­no­ści.

Ze­wsząd rzu­ca­no py­ta­nia

– Ale któż to jest?

Nikt na nie od­po­wie­dzieć nie umiał.

– To tyl­ko wiem, szep­nął je­den ele­gant, że stoi aux qu­atre Sa­isons i prze­pysz­ny zaj­mu­je apar­ta­ment. Albo śpie­wacz­ka… albo… nie! nie, od­gad­nąć nie spo­sób.

– Sama?

– Sama ze słu­żą­cą tyl­ko i ka­mer­dy­ne­rem.

– Do li­cha! z ka­mer­dy­ne­rem! Ależ moż­na już było zo­ba­czyć w książ­ce kto to taki.

– Co to do­wo­dzi? Na­zy­wa się ba­ro­no­wą pol­ską…. na­zwi­sko nie do wy­krztu­sze­nia… Ale cóż dziś z imie­nia i ty­tu­łu do­wie­dzieć się moż­na.

– To praw­da…

– Prze­ślicz­na…

Jed­ni ode­szli, dru­dzy przy­su­nę­li się, pięk­na pani zda­wa­ła się na ni­ko­go nie zwa­żać, zie­wa­ła nu­dząc się… oczy na­wet chwi­lo­wo przy­my­ka­ły się jak do snu… Pa­trza­ła w ogród nic nie wi­dząc. Zbli­ży­ła się mała kwie­ciar­ka z błęd­ne­mi bu­kie­ci­ka­mi… wy­bra­ła je­den, rzu­ci­ła w ko­szyk flo­re­na, a kwiat­ki po­wą­chaw­szy i skrzy­wiw­szy się zo­sta­wi­ła na sto­li­ku.

Je­go­mość w rę­ka­wicz­kach był moc­no do­tknię­ty, że tak wi­docz­nie nu­dząc się, na nie­go na­wet spoj­rzeć nie ra­czy­ła.

– Gdy­by ten ho­tel nie był tak nie­li­to­ści­wie dro­gi, prze­niósł­bym się do nie­go, musi ja­dać u ta­ble d' hote. Moż­na­by zro­bić zna­jo­mość…

Ale wszak­że i nie miesz­ka­jąc w ho­te­lu, pójść tam moż­na… do­dał za­raz po ci­chu…

To mó­wiąc wpa­try­wał się, wpa­try­wał, i na twarz jego wy­stą­pił ru­mie­niec, drgnę­ły zno­wu ner­wy, oczy za­świe­ci­ły… ru­szył się i po­zo­stał w miej­scu…

– Ale to Ewe­lin­ka! to Ewe­lin­ka! ale to ona…

sło­wo ho­no­ru to ona!!

Nie – nie… ale tak…

Prze­cież śmier­tel­nym grze­chem nie bę­dzie, jeź­li się ośmie­lę spy­tać… przy­po­mnieć…

Wstał po­pra­wia­jąc wło­sy… ale onie­śmie­lo­ny przy­siadł raz jesz­cze. Na­osta­tek wziął ka­pe­lusz, uło­żył fa­cy­atę w jak naj­przy­jem­niej­szy spo­sób i z uśmie­chem mdło­słod­kim jak or­sza­da cie­pła… pod­szedł.

* * *

Pięk­na pani po­strze­gła go do­pie­ro, gdy o krok stał przed nią; pod­nio­sła oczki i po­czę­ła mu się przy­pa­try­wać tak zim­no, obo­jęt­nie, pra­wie po­gar­dli­wie, że nie­szczę­śli­wy za­awan­tu­ro­wa­ny, stra­cił zu­peł­nie od­wa­gę.

– Czy nie mógł­bym się pani przy­po­mnieć? rzekł z ci­cha po pol­sku je­go­mość,

– Owszem… owszem… Uśmie­szek igrał na ustach pięk­nej pani, małe, bia­luch­ne zą­becz­ki świe­ci­ły w ustach nie­co szy­der­sko otwar­tych…

– Zda­je mi się że mia­łem to szczę­ście po­znać pa­nią w Gó­rze… ale na­ów­czas.

– Na­ów­czas ja by­łam pra­wie dziec­kiem…

– Je­stem Fer­dy­nad Po­tom­ski…

Ko­bie­ta jak się zda­je z na­zwi­ska tyle wie­dzia­ła co przed­tem… ale grzecz­nie wska­za­ła krze­sło przy so­bie.

– Daw­no tu pan już je­steś? spy­ta­ła.

– Od wczo­raj do­pie­ro…

– Ja tro­chę daw­niej… ale jesz­cze nie znam ni­ko­go… Musi być na­sze­go to­wa­rzy­stwa pol­skie­go do­syć.

– Nie wiem pani… parę osób mi się prze­su­nę­ło…

– Pan je­steś cho­ry? spy­ta­ła.

– Ja… ja!

Jak tu się przy­znać nie pierw­szej mło­do­ści męż­czy­znie do cho­ro­by? a nie ma­jąc jej jak wy­tłó­ma­czyć po­byt w Wies­ba­den nie bę­dąc po­są­dzo­nym o szu­ler­stwo? Za­da­nie było cięż­kie.

– Cho­rym nie je­stem, od­po­wie­dział pan Fer­dy­nand, ale po­trze­bo­wa­łem się ro­ze­rwać…

– Czy i pan się nu­dzisz? spy­ta­ła uśmie­cha­jąc się pięk­na pani. To mnie bar­dzo cie­szy, że ktoś jest co na to samo cier­pi co ja…

– Nie do uwie­rze­nia… pani! pani byś mo­gła się nu­dzić? za­wo­łał Po­tom­ski.

– Cóż to dziw­ne­go? śmia­ło rze­kła na to pięk­na Ewe­li­na, świat jest okrut­nie nud­ny, pa­no­wie wca­le nie za­baw­ni, ży­cie jed­no­staj­ne… a nic ro­bić się nie umie i nie­chce… ach!

– Być że to może aby pa­nią, nic nie ba­wi­ło… do­dał Po­tom­ski koń­cząc zbyt okle­pa­ną for­mu­łą: w kwie­cie ży­cia…

Ewe­li­na się roz­śmia­ła…

– A! po­wtórz pan! tak daw­no nie sły­sza­łam tego sta­ro­świec­kie­go wy­ra­że­nia… Za­ba­wi­ło mnie! w kwie­cie ży­cia! pan mó­wisz. W kwie­cie ży­cia! więc są w ży­ciu kwia­ty… cha! cha…

Pan Fer­dy­nand zmię­szał się, ob­ra­ził pra­wie, zbił z tonu… nie wie­dział już co mó­wić… Ła­god­ny choć szy­der­ski wy­raz twa­rzy pięk­nej pani, któ­ra ziew­nę­ła tyl­ko uśmiech koń­cząc… ośmie­lił go nie­co… mu­siał się bądź co bądź ra­to­wać… bo był śmiesz­nym, a śmiesz­ność za­bi­ja.

– Jest to wpraw­dzie okle­pa­ne wy­ra­że­nie, rzekł po­wo­li – ale pa­trząc na pa­nią na­strę­czy­ło się samo…

Z po­li­to­wa­niem pew­nem spoj­rza­ła znu­dzo­na na pod­ży­łe­go je­go­mo­ści, ten mil­czał. Ja­koś nie szło.

– Wiesz pan kto tu jest? spy­ta­ła.

– Do­tąd o ni­kim jesz­cze.

– Co tu ro­bią?

– My­ślę, że jak za­wsze… ba­wią się… kon­cer­ta.

– Za­wsze toż samo… jed­na mu­zy­ka i jed­ni kon­cer­tan­ci z dłu­gie­mi wło­sa­mi, w bia­łych kra­wa­tach i jed­ne śpie­wacz­ki zwię­dłe z bu­kie­ta­mi w dło­ni.

– Te­atr.

– A w te­atrze za­wsze ta sama ko­me­dya fran­cu­ska o zwo­dzo­nych mę­żach i dra­mat o zdra­dzo­nych dziew­czę­tach! a!

– Prze­chadz­ki!

– Do ubra­nych gór i przy­go­to­wa­nych bu­fe­tów. nie ma na­wet gdzie kar­ku skrę­cić, gdy­by się chcia­ło!…

Po­tom­ski zno­wu za­milkł. Ewe­li­na była wi­docz­nie za śmia­łą, za re­zo­lut­ną, za­nad­to znu­dzo­ną, aby ją po­tra­fił roz­ba­wić, lub na­wet za­jąć ko­mu­na­ła­mi, któ­re­mi się po­słu­gi­wał od lat dwu­dzie­stu z do­syć wiel­kiem po­wo­dze­niem. Ko­bie­ta była wy­jąt­ko­wa, na­le­ża­ło się na­my­śleć i na­stro­ić, przy­pa­so­wać, pan Fer­dy­nand już tyl­ko się uśmie­chał z uwiel­bie­niem.

* * *

W tem zda­la uka­za­ła się po­stać nowa. Uli­cą od par­ku szedł męż­czy­zna po­si­wia­ły, sta­ry ale wy­bit­nych, szla­chet­nych i szla­chec­kich ry­sów twa­rzy, trzy­ma­ją­cy się pro­sto, ubra­ny bar­dzo sta­ran­nie, ale pod­pie­ra­ją­cy się na la­sce, bo na jed­nę nogę odro­bi­nę na­ku­li­wał.

Twarz jego zwra­ca­ła uwa­gę, choć strój był nad­zwy­czaj skrom­ny. Do­my­śla­no się w nim ja­kiejś zna­ko­mi­to­ści dy­plo­ma­tycz­nej lub woj­sko­wej, ja­kie­goś ex-mi­ni­stra… ex-sław­ne­go męża… Ob­li­cze było jak­by do po­pier­si i me­da­lio­nu stwo­rzo­ne, rzekł­byś żeś gdzieś już wi­dział je w mu­zeum, przy­po­mi­na­ło rzym­skie rzeź­by, cza­sy Au­gu­stów. pan Bóg na­ry­so­wał sta­ran­nie pro­fil, wy­mo­de­lo­wał ślicz­nie pla­ny… a czło­wiek i czas nie po­psuł. Owszem lata tej nie­gdyś tro­chę nad­to re­gu­lar­nej twa­rzy nada­ły wię­cej ży­cia i fał­du­jąc ją bar­dziej ma­low­ni­czą uczy­ni­ły…

Czo­ło było wy­nio­słe, nie­co ob­na­żo­ne i oto­czo­ne krót­ko po­strzy­żo­nym wło­sem po­sre­brzo­nym, nos de­li­kat­nie wy­cię­ty rzym­ski, usta wąz­kie tro­chę sar­ka­stycz­nym wy­ra­zem ści­śnię­te; resz­ta har­mo­ni­zo­wa­ła do­sko­na­le i nic nie moż­na było za­rzu­cić fi­zy­ogno­mii tej, chy­ba, że za­nad­to zda­wa­ła się mar­mu­ro­wą i zim­ną.

Szedł po­waż­nie, kro­kiem po­wol­nym czło­wie­ka prze­ży­łe­go, któ­ry się po­ru­sza wie­dząc, że go już w ży­ciu żad­na nie­spo­dzian­ka nie spo­tka.

Oglą­dał się ma­chi­nal­nie tyl­ko, ale oko jego pa­dło nie­spo­dzia­nie na Ewe­li­nę i wej­rze­niem tem ze­lek­try­zo­wa­ło ją tak, że wsta­ła a ra­czej po­sko­czy­ła, i nie cze­ka­jąc, nim po­wol­ny ów gość do niej po­dej­dzie, sama po­bie­gła do nie­go, wy­cią­ga­jąc doń ręce obie. Pan Fer­dy­nand Po­tom­ski po­zo­stał na krze­śle zdu­mio­ny i – osie­ro­co­ny.

Taki po­śpiech pięk­nej mło­dej ko­bie­ty na­wet sta­re­go i zu­ży­te­go (sta­re­go przedew­szyst­kiem) był­by roz­ognił, roz­czu­lił… ura­do­wał – ale po­waż­ny przy­cho­dzień uśmiech­nął się tyl­ko, jed­nę rękę po­dał Ewe­li­nie i po­wi­tał ją do­syć chłod­no, przy­pa­tru­jąc się może na­zbyt tro­skli­wie excen­trycz­nej jej to­a­le­cie.

– Je­stem zba­wio­na! oca­lo­na, szczę­śli­wa! szcze­bio­ta­ła pięk­na pani – pan tu! a! co za szczę­ście! Wies­ba­den mi się wy­da­je pięk­niej­szy… ży­cie ja­śniej­sze…

– Że­bym był przy­najm­niej o dzie­sięć lat młod­szym, za­wró­ci­ła­byś mi pani gło­wę, na Boga! li­to­ści! za­wo­łał uśmie­cha­jąc się sta­ry. Wbi­jasz mnie pani w dumę… i upo­ka­rzasz za­ra­zem…

– Zmi­łuj się już ty ko­cha­ny Star­żo, nie mów mi rze­czy okle­pa­nych! zli­tuj się…

– Wy­ma­gasz pani rze­czy nie­po­dob­nych – od­po­wie­dział sty­gnąc jesz­cze co­raz bar­dziej sta­ry pan i po­su­wa­jąc się ku krze­słom… Nie wy­star­czył­by je­niusz na­wet na nie­ustan­ne wa­sze pra­gnie­nie no­we­go i nie­zwy­czaj­ne­go.

Po­nie­waż Po­tom­ski nie ustę­po­wał, pani Ewe­li­na wi­dzia­ła się w ko­niecz­no­ści przed­sta­wie­nia go.

– Pan Fer­dy­nand Po­tom­ski… pan hra­bia Sta­ni­sław Star­ża…

Oba spoj­rze­li po so­bie jak lu­dzie, co się już z od­gło­su zna­ją, skło­ni­li się zda­le­ka i usie­dli, pan Fer­dy­nand po­zo­stał jak­by za ku­li­sa­mi, stał się od chwi­li zja­wie­nia Star­ży pod­rzęd­nym kom­par­sem.

* * *

Twa­rzycz­ka Ewe­li­ny na­bra­ła ży­cia i wy­ra­zu, po­da­ła jesz­cze raz rękę Sta­rzy.

– Mój dro­gi Hra­bio! kie­dy mi cię już opatrz­ność ze­sła­ła… nie opusz­czaj­że mnie, nie wy­rze­kaj się, bądź moim opie­ku­nem, men­to­rem… i… baw mnie, bo umie­ram z nu­dów.

Star­ża się roz­śmiał.

– Gdzie­żeś to pani sły­sza­ła, aby sześć­dzie­sią­tlet­ni ku­la­wiec ba­wił dwu­dzie­sto­let­nie­go trzpio­ta? Jest li to moż­li­we i w na­tu­rze rze­czy?…

– A pra­wo kon­tra­stów.

– Nie idzie tak da­le­ko, od­parł Star­ża, mów pani że chcesz, abym ci słu­żył za to, że mi w swe ślicz­ne oczy pa­trzyć do­zwo­lisz… to co in­ne­go.

– E! bo i pan już nu­dziarz je­steś, nie re­zo­nuj a słu­chaj.

Star­ża się uśmiech­nął.

– Po mi­ko­ła­jow­sku! rzekł.

– Ko­bie­ty są de­spo­tycz­ne, a wy stwo­rze­ni je­ste­ście pod pan­to­fel… kto pod nie­go iść nie chce, bun­tow­nik!

– Ska­za­ła­byś mnie pani na roz­strze­la­nie przez dwa­dzie­ścia czte­ry pary czar­nych oczów. ha!

– Do­syć dwoj­ga, żeby za­bić i osza­leć czło­wie­ka, prze­rwa­ła Ewe­li­na – ale czy wy lu­dzie je­ste­ście? prze­pra­szam, po­ko­le­nie dzi­siej­sze, któ­re się przy­zna­je do po­cho­dze­nia od małp, jest też do nich po­dob­ne… Szla­chet­niej­sze uczu­cia ga­sną… po­ezya umie­ra, świat pe­kel­flej­szu, piwa i kar­to­fli… górą…

Oczy ko­bie­ty nic dziś nie mogą, bo­ście im mowę i zna­cze­nie ode­bra­li… O! okrop­nie! okrop­nie!

– Zką­dże tak czar­ny po­gląd na świat, za­py­tał Star­ża, ja go nie wi­dzę bia­ło tak­że, to pani wiesz, ale ja to co in­ne­go. Je suis paye pour cela, mam lat sześć­dzie­siąt… a pani..

– Ja mam ośm­dzie­siąt! prze­rwa­ła Ewe­li­na, jam sta­ra, zgrzy­bia­ła, umie­ra­ją­ca, a wy­ście temu win­ni, bo mło­dość nie ma czem żyć na wa­szym świe­cie… bo uczu­cie po­chła­nia­ją lody tego oce­anu…

Star­ża pod­parł się na la­sce i po­czął po­wo­li.

– Nie mogę pani w Wies­ba­den przed kur­sa­alem wy­kła­dać fi­lo­zo­fii hi­sto­ryi… aże­by ją po­cie­szyć; ale po­wiem tyl­ko, że nie­za­wod­nie we sto lat po na­szej śmier­ci wszyst­ko się to na naj­ślicz­niej­szą, zie­lo­ną po­ezyę od­mie­ni.

– Pięk­na po­cie­cha! prze­rwa­ła ko­bie­ta – ale ja mam pra­wo żyć! ko­chać, być ko­cha­ną, szczę­śli­wą, na­pić się po­ezyi, pod­le­cieć nad zie­mię… a wię­zi ra­nie to bło­to wa­sze… a wasz świat trzy­ma mnie na sznu­rze przy­wią­za­ną do sta­jen­ne­go swo­je­go słu­pa.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: