Hydra - ebook
Hydra - ebook
Amerykę unicestwił zabójczy wirus. Rosja drży w posadach, a jedność europejska utonęła w fali uchodźców...
Polska przejęła europejskie struktury wojskowe USA i niemal z dnia na dzień stała się supermocarstwem.
Przybywa jej także wrogów, a niespodziewany, nadchodzący atak może pogrzebać nasze wielkie plany.
– Może się w końcu dowiem, co to za najście? Jak na razie żyjemy w demokratycznym państwie i takie incydenty nie powinny mieć miejsca. – Marszałek senatu RP był wściekły.
– Niech pan włączy telewizor. – Szczepańska nie zamierzała opowiadać wszystkiego.
– Słucham?
– Telewizor.
Bielawa posłusznie powędrował do salonu i uruchomił odbiornik. Na wszystkich kanałach zobaczyli to samo – dym nad Krakowskim Przedmieściem, formujący się kordon, rozbite samochody, wozy służb porządkowych uformowane w długie kolumny na centralnych ulicach Warszawy, para dyżurnych F-16 zataczająca kręgi nad miastem, Humvee stołecznego garnizonu.
– Jezus Maria… – jęknął wstrząśnięty marszałek.
– Zgadzam się całkowicie.
– Wybuchła wojna?
– Można tak powiedzieć...
Śmiałe i jakże często prorocze wizje Vladimira Wolffa przerażają jak nigdy dotąd. Czy zasługujący na miano wieszcza autor tym razem się myli? Z tą nadzieją oddajemy Państwu w ręce jego najnowszą powieść. Wolff otworzył „Metalową burzą‟ nowy cykl – Armagedon. „Hydrą‟ otwiera puszkę Pandory!
Cykl Aramgedon:
1. Metalowa burza
2. Hydra
W cyklu z Mattem Pulaskim ukazały się:
Tropiciel
Bractwo Nieśmiertelnych
Cień proroka
Kategoria: | Sensacja |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-64523-70-0 |
Rozmiar pliku: | 1,2 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Znalazła ławkę pod śmietnikiem i usiadła, by zebrać siły.
– Czego tu? – Z cienia wyłonił się dziadyga w znoszonym płaszczu i z długą siwą brodą. Śmierdział przeraźliwie. – Moje miejsce.
– A gzie to napisane? – zdziwiła się.
– Mówić nie umiesz?
– Jak fidać.
– Kto cię tak urządził, nasza służba zdrowia?
– Zli luzie.
Menel wyjął z kieszeni płaszcza opróżnioną do połowy butelkę najtańszego wina i podał Yvonne.
– Pij.
Nie odmówiła. Nawet przestała się brzydzić. A co tam, pociągnęła solidny łyk. Nie było tak źle. To może nie z francuskiej czy kalifornijskiej winnicy, ale całkiem, całkiem. Była moc i smak.
– Posuń się, dziecko.
Yvonne przesunęła się kawałek. Śmietnikowy wycieruch przyjrzał się dokładniej siedzącej obok mumii.
– Uciekłeś ze szpitala? Wypić nie było co? Nic się nie przejmuj.
– Daj plasc.
– Co takiego?
– Plasc, dafaj.
– No nie…
Cios kantem dłoni w krtań sprawił, że menel stracił przytomność i osunął się z ławki bez jednego stęknięcia. Dobrze, że wcześniej butelkę postawił na chodniku, inaczej szkło poszłoby w drobny mak.
Yvonne z trudem wstała i pochyliła się nad nim. Oddychał, choć ledwo. Nie chciała go zabić. Potrzebny był jej tylko jego płaszcz. Pidżama za bardzo rzucała się w oczy.
Z jednym rękawem poszło łatwo, z drugim już nie. Pijaczyna był chudy, ale ona nie miała sił. Przewracanie bezwładnego cielska przychodziło jej z dużym trudem. Nim uporała się z prostą w końcu czynnością, zabrakło jej tchu.
Jakiś przechodzień pojawił się tuż obok, ale widząc, co się dzieje, szybko się oddalił. Pewnie wziął ich za parkę, której lepiej nie przeszkadzać.
Yvonne w końcu wciągnęła kapotę na siebie i postawiła kołnierz. Całość za duża o parę numerów nawet dla kogoś o znacznej tuszy, dół majtał się jej tuż przy kostkach. A nie tak dawno marzyła o eleganckim płaszczyku od Chanel. Z jej gardła wydobyło się żałosne rzężenie. Śmiała się przez zaciśnięte zęby. Jeśli puszczą szwy na twarzy, nie pozostanie jej nic innego, jak wrócić do szpitala na Barskiej.
Na razie potrzebowała innego lekarstwa. Sięgnęła po butelkę i osuszyła ją do dna. Nie jadła nic od czasu wizyty na dworcu, można powiedzieć, że kiszki grały jej marsza. Alkohol szybko dostał się do krwiobiegu.
Znalazła torebkę i smartfona. Jest i słuchawka.
– Rylej slysys nnie?
Cisza.
– Rylej? – powiedziała znacznie głośniej.
– …cię.
– Gzie mam sie kierofać.
– …ieście metrów prosto.
Ruszyła tak szybko, jak potrafiła, otulając się brudnym, śmierdzącym łachem, który zabrała poszukiwaczowi surowców wtórnych.
Gdzie ją teraz skierują? Na pewno nie na akcję. Ledwo żyje. Zgubiła broń.
Ulica. Jest i samochód. Wyszła na jezdnię i zaczęła maszerować w stronę zbliżających się świateł. Wóz zahamował kilkanaście metrów przed nią, boczne okienko zjechało w dół i pojawiła się w nim głowa i ramiona wkurzonego młodzieńca.
– Życie ci, kurwa, niemiłe?
Szła dalej jak bawół, który tratuje wszystko na swojej drodze.
– Mówię niewyraźnie, śmieciu jeden? – Nadmiar testosteronu nie pozwolił kierowcy znieść zdarzenia ze spokojem. W końcu ktoś musi pokazać jednemu z drugim, kto tu rządzi na dzielnicy.
Koleś wyskoczył zza kierownicy. Czarny podkoszulek na ramiączkach podkreślał muskulaturę.
– Tak ci przypier…
Nawet się nie zorientował, kiedy przeleciał nad obrzępałą, którego chciał wprasować w asfalt.
– Och…
Uniósł głowę. Niepotrzebnie. Podeszwa buta Yvonne trafiła w twarz, potylica stuknęła o podłoże. Chłopak nie stracił przytomności, choć zaczął ruszać się znacznie wolniej. Z nosa na policzki pociekła krew. Mocno pracował powiekami, chcąc odzyskać ostrość widzenia. Jeszcze się nie zdarzyło, aby został sponiewierany przez takie chucherko. Tylko po co ten gościu obwinął sobie głowę bandażem? To jakieś wygłupy, kumple wynajęli mistrza aikido i teraz pękają ze śmiechu.
Usiadł, ale tylko po to, by zaraz przewrócić się po uderzeniu kolanem w ucho.
Yvonne zrobiła duży krok i przeszła nad bezwładnym już ciałem. Samochód okazał się wypasionym jeepem grand cherokee. Jej było wszystko jedno. Kluczyki w stacyjce. Z głośników rozbrzmiewała jedna z oper Verdiego. Dresiarz meloman? Jak widać, nie wszystko szło w złym kierunku.
Rozejrzała się po wnętrzu. Tym razem nie chciała zabierać pasażera. Wszystko grało. Wrzuciła bieg. Jeep ruszył z piskiem opon.
Yvonne się odbiło. Wypity alkohol nie przyjął się do końca. Żołądek podjechał jej do góry, a strużka pryty pociekła po brodzie.
Kolejna fala nudności była o wiele mocniejsza. Poszło na kierownicę i deskę rozdzielczą. Zagapiła się na prędkościomierz. Ta osiemdziesiątka na liczniku to kilometry czy mile?
Na uniknięcie kolizji z yarisem, który wyjechał z lewej strony, zabrakło czasu i miejsca. Oba pojazdy zderzyły się z głośnym hukiem. Jeep okręcił się dookoła własnej osi. Yvonne poleciała na kierownicę, miażdżąc przy okazji smartfona, którego położyła na podołku.
Jeszcze przez krótką chwilę pozostawała świadoma. Zdaje się, że należało wysiąść i dalej uciekać piechotą. Nawet sięgnęła do klamki, lecz jej ramię bezwładnie opadło tuż przy fotelu.
Odpłynęła, nim dotarły do niej pierwsze dźwięki dzwonu z kościoła przy placu Narutowicza. Może to i lepiej, bo w stanie, w jakim się znajdowała, bliżej jej było do śmierci niż do życia.
***
Miciński poczekał, aż do jego uszu przestaną dochodzić niepokojące szmery. Wiedział, że z tymi gośćmi nie ma żartów. Lepiej wyjść z ukrycia pięć minut później niż o minutę za szybko.
W końcu zdecydował się na działanie. Wyczołgał się spod biurka i na paluszkach ruszył w stronę drzwi, przyłożył do nich ucho. Nic, cisza. Pocił się i drżał cały, ale co tam, nikt nie żyje wiecznie. Sięgnął po uniwersalny klucz i wsunął go w zamek. Kliknięcie wydawało się głośne ponad wszelką miarę. Jeżeli ktoś stał na korytarzu, musiał je usłyszeć. Trudno.
Nacisnął klamkę i nieznacznie uchylił masywne, drewniane skrzydło. Na zewnątrz panowały ciemności, a jedyna czerwona żarówka oświetlenia awaryjnego pozwalała się zorientować, gdzie znajdują się windy i schody ewakuacyjne.
Żałował, że nie ma dwudziestu lat mniej. Problemów ze stawami kolanowymi nabawił się później. Bolały, gdy próbował iść w przysiadzie. Z tą przypadłością już niewiele dawało się zrobić.
W tej części piętra panował względny porządek, pierwsze zwłoki leżały kawałek dalej. To był jeden z tych luzaków, których przyprowadził ten facet z wywiadu.
Miciński zastanowił się, kim mógł być ten szczyl. Na pewno nie agentem. Komputerowiec albo, co bardziej prawdopodobne, haker. Walenie w klawisze przychodziło takiemu z większą wprawą niż walenie po mordzie.
Ostrożnie, niczym złodziej na robocie, wychylił się i spojrzał, czy przypadkiem któryś z najemników nie stał na straży przy windach.
Nie dostrzegł nikogo. Przesunął się wzdłuż ściany, gotowy przywrzeć do niej w razie potrzeby.
Dalej ciała leżały jedno przy drugim.
– Wieczne odpoczywanie… – mimowolnie wyrwało się Micińskiemu.
Parę litrów krwi wchłonęła wykładzina. Tych ludzi rozstrzelano, nie dając szans na ucieczkę.
Policjanci, urzędnik, drugi z hakerów i ten, który ich tu przyprowadził, spoczywali w odległości najwyżej pięciu metrów od siebie. Tylu martwych to on nie widział nigdy w życiu. Każdy z nich miał rodzinę, niektórzy na pewno żony i dzieci.
Zwłok nie uprzątnięto, co świadczyło o tym, że sprawcy nie obawiali się policji. Kiedy pojawi się pierwsza zmiana, wszystko się wyda, ale oni mieli to w dupie. Uznali pewnie, że na najwyższym piętrze są nie do ruszenia.
Nie chciał się teraz nad tym zastanawiać, zna takich, którzy będą wiedzieli, co z tym zrobić.
Ruszył w kierunku schodów ewakuacyjnych, gdy przypomniał sobie o jednej sprawie. Jego telefon był do niczego, a aparat tego gościa z wywiadu na pewno działał bez zarzutu. To przecież zupełnie niezależny system, przynajmniej tak twierdził jeden z kumpli Micińskiego z dawnych lat. Nie istniał powód, by mu nie wierzyć.
Na ile potrafił, przejrzał kieszenie martwego agenta. Szybko nabrał obrzydzenia do samego siebie, czuł się jak cmentarna hiena i gdyby nie wyższa konieczność, już więcej nie popatrzyłby sobie w oczy przy goleniu.
Na podobny do telefonu przedmiot natrafił w bocznej kieszeni marynarki. Dokładnie się nie przyglądał, tylko wytarł o ubranie i wsunął do własnej. Któryś z nich musiał mieć broń, ale tutaj złudzeń nie miał. Ze strzelaniem nie było u niego najlepiej, tym zabijakom z góry na pewno nie sprosta.
Musiał się pospieszyć. Jeśli za dziesięć minut nie znajdzie się na zewnątrz, zostanie tu na zawsze.
Ochota Tower nagle skojarzyła się Micińskiemu ze „Szklaną Pułapką”, tylko że on nie był Bruce’em Willisem, a zwykłym cieciem.
Przedostał się na schody i rozpoczął wędrówkę w dół. Gdy dotrze na parter, spróbuje zatelefonować. Jeśli odbiorą, on już narobi takiego rabanu, że od razu przyślą tu pół armii.
Z drugiej strony, ci na górze to też nie debile. Mają tam całą masę elektroniki. Kto mu zagwarantuje, że aparat zaloguje się w najbliższym przekaźniku, a nie u tych z Black Pointa? Lepiej, jeśli się wstrzyma. Pięć minut go nie zbawi. Ostrożności nigdy za wiele.
***
Na najwyższym piętrze Ochota Tower panowała absolutna cisza. Trzydziestu informatyków, hakerów, speców od łączności i kontroli potrzebowało do pracy jedynie komputerów i spokoju. Oni pracowali głowami, a nie mięśniami, tak jak drużyna bojowa, która ich ubezpieczała. Było wśród nich jeszcze paru techników, ale ci z kolei zajmowali się głównie utrzymaniem porządku i mniej ważnymi zajęciami – odbierali telefony, wynosili śmieci, dokonywali drobnych napraw. Pracy było naprawdę dość.
Całością dowodził George Lambert. Jak mówili o nim podwładni, wybitny specjalista, ale też kanalia i menda.
Lambert skończył West Point z wyróżniającym wynikiem i objął dowodzenie plutonu w 3 Dywizji Piechoty podczas inwazji na Irak w 2003 roku. Szybko okazało się, że chaos pola bitwy znacznie odbiega od sterylnie czystej sali wykładowej czy chociażby poligonu.
Zdolnego porucznika pod swoje skrzydła przygarnął generał Tony Butler, wprowadzając w świat wojny, ale tym razem wirtualnej. Tu nie doświadczało się cierpienia, brudu i zamieszania, ale wprowadzało dane, a czarną robotę wykonywały drony lub grupy bojowe, którym przekazywano rozkazy. Wszystko, co robili, można było sobie poobserwować na ekranie. Szerokopasmowe łącza dawały świetny obraz. Śmierć na zimno tak bardzo nie raniła uczuć. Działał tu ten sam mechanizm, który kazał wierzyć pilotowi samolotu szturmowego, że zrzucane przez niego bomby zmasakrują zawziętych wrogów, a nie przypadkowych cywili.
Zespół Lamberta robił to samo, ale na znacznie większą skalę. Jeden z operatorów prowadził batalion pancerny 10 Brygady wprost w objęcia śmierci. Jednostka składała się w dziewięćdziesięciu ośmiu procentach z Polaków i tylko resztę stanowili Amerykanie. Oficer, który nią dowodził, musiał zostać wyeliminowany. Profil psychologiczny, a także wszelkie informacje, jakie zostały o nim zebrane z portali społecznościowych, otrzymywanych i wysyłanych e-maili, wydawanych opinii, programów telewizyjnych, które oglądał, i stron internetowych, na jakie wchodził, wyraźnie wskazywały, że to zatwardziały nacjonalista i szanse, że zaakceptuje nowy ład społeczny, równały się zeru. Na dodatek był na tyle charyzmatyczny, że mógł pociągnąć za sobą innych. Wkrótce F-16 zrzuci na zgrupowanie bomby paliwowo-powietrzne i cały batalion zostanie wymazany ze spisu jednostek. Nie będzie rozmów i prób negocjacji. Zginą wszyscy, nie wiedząc nawet, co ich zabiło. Śmierć Amerykanów to straty uboczne. Przykre, ale konieczne.
W całych siłach zbrojnych zaplanowano więcej takich rozstrzygnięć. Reszta bez przywódców stanie się stadem baranów.
Najwyżej godziny dzieliły operację od wejścia w finałową fazę. Cudownie było obserwować, jak przeciwnik miota się, nie wiedząc, co jest grane. Jedyny poważny problem, którego nie potrafiono rozwiązać, to sprawa z Banachem. Najpierw spóźnił się na poranne spotkanie, a później umknął ludziom z JSOC, zaszywając się w Centrum Zarządzania Kryzysowego. Walnięcia bombą w centrum czy sztab raczej nie planowano. Zrównano by z ziemią od razu pół dzielnicy. Czegoś podobnego Polacy nie przełkną.
Banach w końcu zaczął się czegoś domyślać. Stąd te ekipy, które wysłał do sprawdzenia firm telekomunikacyjnych w Warszawie i okolicach. U nich zjawili się prawie na samym końcu. Zabawni byli, czterech frajerów i dwóch młodzików, jeden z nich, niejaki Marczewski, okazał się całkiem bystrym gościem, przed którym, gdyby stanął po właściwej stronie, rysowała się świetlana przyszłość, ale trudno, nie można mieć wszystkiego. O tym elektryku Mostowiaku już prawie zapomnieli. Zaplątał się chłopina w sprawy, które go przerastały, to i został odesłany do wieczności. Przeżył upadek windy, ale nie ominęła go kula Yvonne. Ona sama gdzieś przepadła i nie dawało się z nią nawiązać kontaktu.
Najbardziej irytował Lambera fakt, że miał do dyspozycji za mało ludzi. Potrzebował nie trzydziestu, ale co najmniej dwa razy więcej. Ci tutaj byli przepracowani i niestety zaczynali popełniać błędy. Rozumiał ograniczenia i pośpiech, choć trzeba się było postarać bardziej, a wykręty o naglących terminach można było wyrzucić do kosza. Lambert nie znosił pośpiechu. Dochodziło wówczas do pomyłek, a stąd już tylko krok do fiaska operacji.
Następnym razem…
Jeden z operatorów podniósł rękę i przywołał pułkownika.
– O co chodzi?
– Mogę namierzyć wszystkie telefony używane przez polski wywiad.
– Wiem. I co z tego?
– A to, panie pułkowniku, że ten konkretny aparat należy do człowieka nazwiskiem Tokarczuk, który próbował się nam dobrać do skóry pół godziny temu i choć teoretycznie jest martwy, to w jakiś sposób aparat zmienia położenie.
Lambert przyjrzał się wyświetlanemu na ekranie schematowi biurowca. Czerwona kropka wyraźnie wędrowała w dół. Asy z JSOC schrzaniły robotę. Tokarczuk przeżył, a teraz próbował wydostać się na zewnątrz.
– Rzuć to na kamery.
– W pobliżu nie ma żadnej.
Lambert machnął na czteroosobową sekcję czekającą w pobliżu. Tym razem muszą postarać się bardziej.
– Już jest…
Obraz z holu był zamazany i jakiś taki ziarnisty. Jak na razie nie dawało się rozróżnić zbyt wielu szczegółów. W końcu z cienia wyskoczyła przygarbiona postać. Lambert od razu się zorientował, że to nie Tokarczuk.
– Pokaż się, draniu.
Człowiek przemykał od filaru do filaru. Na pewno wiedział o kamerach i nie chciał ryzykować. W końcu znalazł się w takim miejscu, że musiał wychylić się i wyjść wprost na obiektyw jednej z nich.
– Mam go.
– Powiększ.
Zdjęcie zostało wykonane i ukazało się w lewym górnym rogu ekranu. Identyfikacja trwała ułamek sekundy. Zenon Miciński, ochroniarz. Ekipa sprzątająca przeoczyła jednego człowieka. Nic tego nie mogło usprawiedliwić. Policzy się z nimi później, na razie należało dokończyć rozpoczętą robotę.
***
Od szerokich, rozsuwanych drzwi dzieliło Micińskiego kilka metrów. Zebrał się w sobie i pośpiesznie ruszył do przodu. Po prawej znajdował się panel sterowniczy. Otworzył skrzynkę i ustawił przełącznik w tryb „on”. Wystarczyło podejść, a szklane tafle rozjadą się na boki.
Stanął w miejscu, które powinno być w zasięgu czujnika. Nic. Zrobił krok w prawo, potem w lewo, w przód, w tył. Efekt ten sam. Powtórzył wszystko jeszcze raz. Dioda świeciła na czerwono. Jak to możliwe? Gdy ją ustawiał przed momentem… Wiedzieli o nim. Może kręcić przełącznikiem, ile chce, a drzwi i tak się nie rozsuną. Wydawało się staremu durniowi, że tak raz-dwa wszystko pójdzie jak po maśle.
Zgrzytnął zębami. Nie pozwoli zrobić z siebie wała. Obok znajdowała się skrzynka przeciwpożarowa z wężem strażackim, podręczną gaśnicą i małym toporkiem.
Musi jak najszybciej wyrąbać sobie drogę na zewnątrz, inaczej zginie. Z energią, jakiej nawet u siebie nie podejrzewał, rzucił się w kierunku przeszklonych płaszczyzn. Zamach, uderzenie i ból w nadgarstku, gdy ostrze odbiło się od hartowanego szkła.
A pierdolić to wszystko.
W kolejne uderzenie włożył maksimum siły i ku swojemu zaskoczeniu przebił się na zewnątrz. Otwór był co prawda nieduży, ale bez problemu dawało się go powiększyć. Za chwilę zjawią się tu ci popaprańcy, więc nie było co zwlekać.
Parę kolejnych uderzeń i szybkie zerknięcie przez ramię. Na razie nie dostrzegał niczego podejrzanego. O niczym to jednak jeszcze nie świadczyło. Ci dranie mogli podkraść się do niego na parę metrów, a on nie będzie o tym wiedział.
Machał teraz toporkiem systematycznie jak drwal, wybijając sobie drogę do wolności. Na koniec chciał kopnąć w potrzaskaną taflę, lecz w ostatnim momencie cofnął nogę. To nie był najlepszy pomysł. Lepiej, jak przywali gaśnicą.
Mały odskok i już trzymał ją w garści. Pięknie…
Usłyszał windę zatrzymującą się w holu. Czyżby miał zdechnąć tu, u progu wolności?
Wyrwał zawleczkę i nacisnął na dźwignię. To była porządna gaśnica, a nie jakieś tam samochodowe barachło. Hol momentalnie wypełnił się białym oparem. Sam Miciński zrobił parę kroków do tyłu i w końcu całą masą własnego ciała skoczył na mocno już osłabioną taflę, ginąc na chwilę w chmurze pokruszonego szkła.
Trudno mu było w to uwierzyć, ale przebił się i znalazł na pogrążonej w mroku Grójeckiej. Nie czekając, aż zaczną go ścigać, pobiegł chodnikiem prosto przed siebie.
***
– Panie pułkowniku, pan nie przysypia, prawie jesteśmy na miejscu.
– Nie śpię.
– A oczy to się panu same zamknęły.
– Tak mi się lepiej myśli.
Podpułkownik Piotr Halicki starł z twarzy resztki snu, spoglądając przez przednią szybę interwencyjnego pojazdu żandarmerii wojskowej Plasan SandCat 4×4.
Z Mińska Mazowieckiego oddział wyjechał już parę godzin temu i po zrobieniu objazdu przez Piaseczno i Magdalenkę w końcu znalazł się na ulicach Warszawy. Normalnie przejechać się nie dało, a wszystko przez wozy 1 Brygady Pancernej, które zatarasowały szosę. Halickiemu nie wydawało się, że wyprowadzenie ciężkich wozów bojowych pomoże rozwiązać problem terrorystów okupujących Pałac Prezydencki, choć oczywiście mógł się mylić.
Informacje, które otrzymywał, były szczątkowe i mało precyzyjne. Właściwie to zabrał się z oddziałem tylko dlatego, żeby nie siedzieć sam jak palec w pustej jednostce i nie przekładać papierów. Wciąż czekał na nowy przydział. Pojęcia nie miał, dlaczego trzymano go właśnie tam, obchodząc się z nim jak z jajkiem.
Jeśli jednak tak się głębiej nad tym zastanowić, to chyba po prostu nikt nie wiedział, co z nim dalej zrobić. Czuł się całkiem dobrze, wyrabiał normę pompek i przysiadów, lecz było widać, że podchodzi do tego bez entuzjazmu. W nic się nie angażował na maksa, dobry, ale nie wybitny, sprawny, ale bez zawziętości, jaka cechowała dużo młodszych kolegów. Najlepiej, to przejść w stan spoczynku i urządzić się na emeryturze. Rozwiązanie korzystne dla obu stron. Armia pozbywała się kłopotu, a on zyskiwał wolność. Pytanie tylko: co dalej? Był stosunkowo młody. Dopiero stuknęła mu czterdziestka. Ma siedzieć w domu i gapić się w telewizor czy też uprawiać ogródek? Zupełnie bez sensu. Całe życie przed nim. Otarł się o śmierć, zgoda, ale to jeszcze nie powód, by przejść do cywila.
Na zaproponowane przez Banacha stanowisko instruktora w szkole wywiadu nie chciał się zgodzić. Miał po dziurki w nosie tajnych operacji i wszystkiego, co się z nimi wiązało. Skoro jednak nie to, alternatywą było przerzucanie papierów, sprawy administracyjne, finansowe i kompletne bzdety.
Po pierwsze, to wiedział za dużo. Już zawsze będą go mieli na oku. Telefon będzie monitorowany, a osoby, które spotka, sprawdzane. Należało pilnować go na każdym kroku. Najlepsze, co mogli dla niego zrobić, to zgodzić się na powrót do funkcji, którą pełnił przed wyjazdem na Bliski Wschód. Zaszyje się w Szczecinie i będzie robił, co do niego należało. Jak na razie nie otrzymał jednak wiążącej odpowiedzi, przecież dopiero niedawno zakończył rehabilitację, a pewne sprawy muszą ułożyć się same.
Na ten czas został skierowany do Mińska Mazowieckiego, gdzie bujał się z tamtejszym oddziałem specjalnym. Trochę był w ruchu, a trochę przy biurku, tu strzelnica, tam gazetka i jakoś to leciało.
Aż do dzisiaj. Jak zwykle kraj nie może się bez niego obejść. Dobrze, że na najbliższy weekend nie zaprosił Alicji. Nudziłaby się tylko, kiedy on myślami byłby gdzie indziej.
Nie dało się ukryć, bez niej powrót do zdrowia trwałby o wiele dłużej. Niejednokrotnie myślał o niej jak o kole ratunkowym, które sprawiło, że powrócił do świata żywych. Że też się jej chciało jeździć, zarywać własne projekty i stać przy nim, gdy próbował zrobić pierwszy krok. Była jak opiekuńczy anioł.
– Panie pułkowniku…
– Człowieku, nie krzycz mi do ucha – warknął pod adresem kaprala, który może i był dobrym chłopakiem, ale stanowczo za dużo gadał.
– Niech pan popatrzy.
– Gdzie?
– No tam.
SandCat skręcił bliżej krawężnika, zrównując się niemal z facetem, który z M4 pruł do gościa gnającego zakosami. Na ulicy dawało się jeszcze dostrzec trzech podobnych, wszyscy w cywilnych łaszkach, ale z ochroną balistyczną i w kamizelkach taktycznych na grzbiecie. Na głowach gogle, no i broń maszynowa w rękach. To na pewno nie służby porządkowe, chociaż kto ich tam wie. Sporo się ostatnio pozmieniało.
– Zatrąb na tego palanta.
Dwa krótkie sygnały sprawiły, że mężczyzna znieruchomiał i powiedział parę słów do pałąkowatego mikrofonu tuż przy ustach. Z M4 poszła długa seria wprost w przednią szybę SandCata. Halicki odruchowo skulił się na siedzeniu, gdy pociski zagrzechotały na kuloodpornej szybie pojazdu. W środku było całkiem bezpiecznie. Wystrzeliwane z automatu 5,56 mm pociski nie przebiły ani szyby, ani boków chronionych przez kompozytowy ceramiczno-metalowy pancerz.
– Za kogo on się uważa? – Kapral kierowca był tak samo zaskoczony jak i on.
– Spokój.
Tymczasem strzelcowi skończyły się naboje w magazynku. Wyraźnie widać było, jak wyciąga kolejny i zręcznie wsuwa go do gniazda. Przeładowanie i…
– Staranuj go.
– Co?
– Jedź, kurwa, prosto na niego.
Wóz skoczył do przodu. Wydawało się, że strzelec zaraz dostanie się pod koła, ale nie, na moment przed zderzeniem mężczyzna znikł im z pola widzenia.
Halicki złapał za mikrofon znajdujący się przy desce rozdzielczej. Drużyny w pozostałych SandCatach posługiwały się jakimś kodem, ale on zupełnie wyleciał Halickiemu z głowy. Ten kapitan w drugim wozie to jak miał na imię?
– Krzysiek, widzisz go? – Przypomniał sobie w samą porę.
– Widzę, co to za palant?
– Nie mam pojęcia.
– Co z nim?
– Rozwal go.
– Pańska decyzja.
Jeśli się pomylił, zabiją niewłaściwego człowieka. Ciężar odpowiedzialności spadnie na jego barki, chociaż ktoś z automatem na środku ulicy to raczej nie uczestnik kółka różańcowego.
Mężczyzna, widząc, co zamierzają, rozpoczął odwrót i prawie by się wywinął, gdyby nie załoga trzeciego pojazdu, która rozpoczęła szarżę. Frajer na nogach był bez szans. Uderzenie okazało się potężne. Halicki obserwował, jak strzelec zostaje potrącony i pada na chodnik. Lepiej, żeby żył, może powie coś ciekawego.
Drużyny zaczęły opuszczać pojazdy i niemal od razu rozpętała się ostra strzelanina. Pierwszy z żandarmów padł, nim zdążył przyjąć pozycję strzelecką. Pozostali się zawahali. Wozy dawały znakomitą osłonę, lecz nie można się było ukrywać za nimi bez końca.
– Jedź na nich. – Halicki polecił kierowcy.
Pancerka nabrała rozpędu. Reflektory wyłowiły z ciemności postacie strzelające do jego ludzi. Jedna prowadziła ogień, dwie zmieniały pozycje. Na Grójeckiej wciąż panował spory ruch, a tamci najwyraźniej bawili się z nimi w kotka i myszkę. Aż dziw, że żaden nie został do tej pory rozjechany.
Żandarmi strzelali rzadziej, lecz celniej. Przypadkowe ofiary nie były im potrzebne. Wkrótce napastnik z prawej upadł i już się nie podniósł.
– Stój!
Wóz zahamował, a Halicki otworzył drzwi i kryjąc się za nimi, wymierzył z pistoletu do strzelca znajdującego się najbliżej. Rykoszet poszedł po asfalcie. Nie zwrócił na niego uwagi. Strzelił i spudłował. Przeciwnik odskoczył w bok, na moment kryjąc się za przejeżdżającą furgonetką. Gdy ponownie się ukazał, Halickiemu nie drgnęła ani ręka, ani sumienie. Trzy szybko oddane po sobie strzały dosięgły przeciwnika i cisnęły nim o nawierzchnię ulicy.
Czwarty z napastników gnał, ile sił w nogach, w stronę najbliższej przecznicy.
– Krzychu, łap go.
Jeden z SandCatów wyrwał do przodu. Kierowca przełączył światła na długie. Zrobiło się prawie jak w dzień.
– Świetna robota, panie pułkowniku – odezwał się kierowca.
– Jeszcze nie skończyliśmy.
– Ja o tym…
Postrzelony przez Halickiego mężczyzna zaczął niezgrabnie się poruszać. Halicki wymierzył w niego i zaczął podchodzić.
– Nie próbuj uciekać – powiedział po polsku i zaraz powtórzył to samo, lecz już po angielsku.
Diabli wiedzą, kim ten człowiek może być.
– Słyszysz, co do ciebie mówię?
Brak odzewu o niczym jeszcze nie świadczył. Nim dłonie powalonego zacisnęły się na uchwycie karabinku, Halicki odkopnął automat w bok.
– Głuchy jesteś?
Portoryk albo Meks. W oczach czysta pogarda.
– Na brzuch! – polecił, co zostało zignorowane. Kopniak w takich wypadkach prawie zawsze pomagał.
Tym razem nie musiał się trudzić. Dwóch żandarmów przewróciło mężczyznę i skuło jego dłonie. Ich mocarne łapska uniosły delikwenta do pionu.
– Zabrać go – polecił Halicki. – I zdjąć z niego całe to gówno. Sławek niech go obejrzy. Może ma dziurę w bebechach.
W ciągu ostatniej minuty ruch na ulicach znacznie osłabł. Nikt rozsądny nie będzie pchał się pod kule.
– Panie szanowny…
Halicki rozejrzał się. Z głębokiego cienia wynurzył się starszawy gość, z którego czoła spływały strumyki potu.
– Rączki, tak żebym widział – polecił intruzowi.
– Nawet pan nie wie… jak się cieszę – wydyszał tamten.
– Dobra – powiedział Halicki lekceważąco. Nie będzie wdawał się w pogawędkę, gdy ma robotę do wykonania.
– Pan pozwoli… że się… przedstawię… – Facetowi brakowało tchu.
– To konieczne? – zapytał z niechęcią Halicki.
Na wszelki wypadek skinął na jednego ze stojących w pobliżu żandarmów, by przeszukał zziajanego mężczyznę. Gość wyglądał poczciwie, ale co, jeżeli okaże się zamachowcem samobójcą? Nie zdziwi się niczemu.
– Czysty – obwieścił komandos i ustawił się za plecami natręta.
– Proszę mówić, o co chodzi, tylko zwięźle, spieszy się nam.
– Nazywam się Zenon Miciński.
– Aha.
– Pracuję tam. – Dłoń wskazała na okazały gmach nieodległego biurowca. – Ci ludzie to mnie gonili.
– Naprawdę? – Halickiemu wydawało się, że śni.
– Jestem ochroniarzem, a oni pracują na najwyższym piętrze.
Żandarmi znajdujący się w pobliżu unieśli głowy. Wszystkie pietra spowijały ciemności, tylko na najwyższym dawało się dojrzeć niewyraźny blask co najmniej kilku palących się świateł.
– I dlatego pana gonili?
Ten i ów wybuchnął nerwowym śmiechem, adrenalina po niedawnej strzelaninie nie opadła zupełnie.
– Nie, ja chciałem…
– Proszę poczekać. – Halicki obrócił się do podoficera, który właśnie się zbliżał.
– Mamy dwóch rannych, u Czarnego to właściwie tylko draśnięcie. Radwan ma gorzej, łydka przestrzelona na wylot.
– Zabrać ich do szpitala.
– Tak jest, a co z tymi? – Sierżant wskazał na dwóch jeńców i sztywne ciało.
– Poczekajcie, aż wróci kapitan Grabski, i odstawcie… – Sam dobrze nie wiedział gdzie.
– Może do sztabu? – poradził podoficer.
– Tak będzie najlepiej – zgodził się z nim Halicki. – A pan niech się streszcza – zwrócił się do czekającego Micińskiego. – Jest pan ochroniarzem i co dalej?
***
– Musi pan coś zjeść.
– Nie jestem głodny.
– Od rana na samej kawie? Jestem pod wrażeniem. Tylko jeśli pan osłabnie, proszę mieć pretensje wyłącznie do siebie. – Szefowa bufetu wyglądała na osobę, która wie, co mówi.
– Dobrze, już dobrze. – Banachowi nie pozostało nic innego, jak wybrać jakieś potrawy z menu. – Poproszę pyzy i… Same pyzy jednak wystarczą.
– Rozsądny z pana człowiek.
– Szkoda, że minister tego nie słyszy.
– Jak już się zjawi, to powtórzę, bez obawy. – Wyglądała na osobę, która lubi postawić na swoim.
Pobożne życzenie, jak na razie nic nie zapowiadało pomyślnego zakończenia kryzysu. Odnosili wprawdzie drobne sukcesy, ale nie na tych polach, które wydawały się ważne.
Borzęcki rozgrzebał mózg jakiejś kobiety i doszedł do wniosku, że za wrogów mają cyborgi. Były na to niepodważalne dowody. On z nim spierać się nie będzie. Ani przeszkadzać. Może faktycznie dokonano przełomowego odkrycia?
Ten jeden promyk nadziei nie potrafił jednak przysłonić przykrego faktu, że na wszelkich innych polach panował kompletny zastój. Bielawa i Szczepańska przepadli jak kamień w wodę. To samo dotyczyło zresztą i Osmeckiego. Wysłał go z prostą misją, a ten rozpłynął się… może już… tfu, nie można tak myśleć.
Byli ślepi i głusi, a to denerwowało Banacha najbardziej. Cały łańcuch dowodzenia, kontroli i łączności należało przemyśleć od początku. Nie może być tak, że w dowództwie nie da się połączyć z podległymi im oddziałami. Przykry dla nich fakt był taki, że w tego rodzaju wojnie ponieśli sromotną klęskę.
Wysłał ekipy, według spisu Borzęckiego, do siedzib film telekomunikacyjnych. Pojechali i ślad po nich zaginął, wysłał ludzi do sprawdzenia lądowisk, to samo. Dochodziły do nich informacje o strzelaninach w centrum, ale kto strzelał i do kogo, tego już nie wiedzieli. A już najgorsze było to, że nikt nie panował nad tłumami w centrum. Jeśli wybuchnie panika, to ofiar będą dziesiątki… a raczej setki. W ciemnościach, w ścisku i panice ludzie zaczną się tratować. I w żaden sposób nie da się ich powstrzymać. Policja już nie radziła sobie z problemami. Funkcjonariuszy było dużo, ale otrzymywali sprzeczne rozkazy. Jak nie pokazało się palcem, gdzie mają stać, odchodzili na nowe stanowiska. Oszaleć można.
Były też śmigłowce. Czarne śmigłowce. Latały nad Warszawą i tu, podobnie jak w przypadku zwartych pododdziałów policji państwowej, nikt nie wiedział, jakie zadania wykonują, ba… ani nawet skąd się tu wzięły. Pojawiały się i znikały jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki.
Strzelać do nich czy nie strzelać, to jest pytanie.
Byli podatni na ciosy jak nigdy wcześniej. Każdy, kto zechce ich zaatakować, wejdzie w przestrzeń powietrzną kraju jak nóż w masło. Poleganie na tych wszystkich elektronicznych cudeńkach nie wyszło im na dobre. Wiedział, że inaczej się nie dało, ale w konsekwencji stracili, tak właśnie, już stracili kraj, a prawie nikt o tym nie wiedział.
Teoretycznie państwo istniało. Istniały jego instytucje, władze, od tych najniższych gminnych i samorządowych po ministerstwa, była flaga i hymn, siły zbrojne, bank, narodowy zresztą, ale to tylko fasada. Wydmuszka. Bank bez aktywów jest niczym, zwykłym budynkiem z rzeszą wściekłych klientów i zdezorientowanym personelem. A czymże są pieniądze?
I tu odpowiedź była prosta – generalnie to sumy wygenerowane przez komputery, cyferki na ekranach niemające pokrycia w niczym, ani w złocie, ani w towarze. Tak jak powstały, tak można je było anulować. Obojętnie, czy chodziło o milion, miliard, budżet państwa, dwa budżety, dziesięć… Ludzie wierzą w to, w co chcą wierzyć. Wierzą, że rano wstanie słońce, że będą zdrowi, a jak przyjdzie ostateczna chwila, to że śmierć będzie lekka, najlepiej we śnie, bez cierpienia i płaczu.
Wierzą również w to, co widzą, w te oficjalne atrybuty państwa, bez których nie można się obyć – zmiana warty przy Grobie Nieznanego Żołnierza, parada i krzepiące słowa otuchy, jakie płyną z ekranów telewizorów – wierzą, że będzie lepiej.
Przeciętny obywatel uwielbia być oszukiwany, łyknie każdą bzdurę, byle odpowiednio podaną i opakowaną, a przy tym wszystkim będzie się jeszcze upierał przy własnym zdaniu. Własne samopoczucie jest najważniejsze, nieistotne, że na przejściu dla pieszych dodałem gazu i wystraszyłem jakiegoś frajera, po co chujek pcha się pod koła, przecież segreguję śmieci, plastik do plastiku, butelki do szkła, jestem eko, zjebałem kasjerkę, która za wolno wydawała resztę, przecież kupiłem matce kwiaty na imieniny i nie jakieś tam chwasty, a pokaźny bukiet, gnój, który jechał rowerem i wjechał w kałużę, opryskał moje spodnie, dostał joby, ale otworzyłem drzwi i przepuściłem młodą, seksowną sąsiadkę z parteru, więc jestem dobry czy nie?
Pewnie, że jestem. Drobne ułomności zdarzają się każdemu.
Tylko na jedno pytanie Banach nie potrafił znaleźć odpowiedzi – co stanie się z tymi wszystkimi ludźmi, gdy się okaże, że kontrolę sprawuje zupełnie kto inny, podkulą potulnie ogon, udając, że nic się nie stało, czy też, jak to generalnie Polacy mają w zwyczaju, ruszą do boju bez oglądania się na konsekwencje.
Ciężar pewnie rozłoży się po połowie. Część uzna, że „nic się nie stało, Polacy, nic się nie stało”, a część, że honor jest ważniejszy od życia. Zaczną się spiski i knucie. Wszystko zależało od tego, co zrobią ich następcy na szczeblach władzy. Aksamitna okupacja może okazać się nie taka zła, gorzej, jeśli nastąpią represje.
Lepiej tego nie dożyć.
Odebrał talerz i skierował się do wolnego stolika. Usiadł ciężko na krześle i rozkroił widelcem pierwszą pyzę, ugryzł kawałek i zaraz pożałował, że nie zamówił czegoś innego. Z wielkim trudem pogryzł to, co już miał w ustach, i zmusił się do połknięcia. Za tłuste i bez smaku. Pewnie kupione w supermarkecie, masowa produkcja, odpowiednia relacja kosztów i zysków.
Na sali pojawił się jeden z majorów, który zastępował Osmeckiego pod jego nieobecność. Wyglądał na przejętego. Wszystko już lepsze od tych niejadalnych pyz. Niech je jasna cholera.
– Panie generale.
– Siadaj. Stoisz nade mną jak kat.
– Jest tu kapitan Grabski z żandarmerii. Opowiada dziwne rzeczy. Ma nawet jeńców.
– Jeńców?
– Dwóch, trzeci jest sztywny.
– Gdzie są?
– Przy wartowni.
Osmecki wiedziałby, co zrobić. Przy wartowni widzieli ich wszyscy, a jak szef wywiadu ma z kimś do pogadania, to nie będzie się z tym afiszował.
– Do piwnicy z nimi, tam, przy magazynku. Wiesz gdzie?
– Tak jest.
– Będę za dziesięć minut.
Major wyskoczył z bufetu i pognał, mało nóg nie pogubił.
Banach wytarł usta serwetką.
– Pani Stefanio, pyzy przepyszne, ale obowiązki, sama pani rozumie.
– Nic pan nie zjadł.
– Ojczyzna wzywa.
Na korytarzu wymienił parę uwag z Imre Lazarem, węgierskim oficerem łącznikowym, i nim upłynęło pięć minut, znikł w podziemiach.
Ludzie z ochrony towarzyszyli Banachowi jak cienie, otaczając go ze wszystkich stron. Nigdzie się teraz bez nich nie ruszał. Wiedział, że są potrzebni. Tę czwórkę, która zginęła dzisiaj rano, będzie miał na sumieniu już do końca życia. Nie on ich zabił, ale zginęli w obronie jego osoby, to zupełnie tak samo, jakby ich osobiście posłał na śmierć.
Darmowy fragment