- W empik go
I odpuść nam nasze korpo - ebook
I odpuść nam nasze korpo - ebook
Twoje korpo runęło, przyjaciele cudem uchodzą z życiem (i to nie wszyscy),a ty i tak musisz iść jutro do roboty. Czy może być gorzej? No cóż – zdecydowanie tak. Przynajmniej jeśli zapytacie Mateusza i Monikę, czyli znany nam z Na wieki wieków korpo zespół marketingu. Tym razem czeka na nich wyzwanie na międzywymiarową skalę i o międzywymiarowych konsekwencjach. Po tysiącach lat wygnania Lucyfer powraca do świata żywych – a to nie jest zawodnik, który poddaje się bez walki.
Czy siła przyjaźni jest w stanie ocalić świat? Kto i dlaczego stworzył człowieka tak niedoskonałym? Jak wywabić plamy po kawie z ulubionego fotela?
Na te pytania, niestety, nie znajdziesz odpowiedzi w tej książce. Będą za to demony, wiedźmy, szybkie samochody, wolne media, a nawet smok (jeden). Ale przede wszystkim – anioły. Dużo aniołów. I będzie też korpo, na wieki wieków, bo jak już w nie wpadniesz, to na amen.
Drugi i finałowy tom brawurowej serii urban fantasy, która za nic ma świętości oraz uczucia religijne. Nie dajemy gwarancji szczęśliwego zakończenia. Nie zwracamy wylanych łez ani nie płacimy odszkodowania za ataki śmiechu. Czytasz na własną odpowiedzialność!
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-68277-09-8 |
Rozmiar pliku: | 2,0 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Chór 1.
Gatunek: Serafinowie
Sześć skrzydeł, najwyższa władza, pierwsi po Świętym Zarządzie. Z ich ognia powstali mal’akh. Serafinowie tworzą Kolektyw – siatkę, która mówi wspólnym głosem, czyli Słowem.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Samael, Metatron
Chór 2.
Gatunek: Cherubinowie
Zmiennokształtne istoty o czterech skrzydłach. Najbardziej pogańscy z wysokich chórów, czczeni w części religii jako bożkowie.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Lucyfer, Rafael, Gabriel, Szemihaza, Leviathan
Chór 3.
Gatunek: Trony
Ich hebrajska nazwa Erelim może być tłumaczona jako trony, ale też „dzielni”, „bohaterowie”, „wojownicy”. Niebiańscy rycerze. Inne określenie na ten gatunek: ophanim, oznacza koła, i właśnie pod taką postacią widział ich prorok Ezekiel.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Michael, Jofiel, Uriel
Triada 2. Anielska klasa średnia. Chóry złożone wyłącznie z mal’akh, czyli aniołów z urodzenia, ale pochodzących z ognia serafinów, a nie stworzonych w Wielkim Wybuchu, jak Wysokie Chóry.
Chór 4. Dominationes/Panowania
Gatunek: mal’akh
Anielski wydział wewnętrzny – żandarmeria i urzędnicy.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Ira (upadły, dawniej Irael)
Chór 5. Virtutes/Moce albo Cnoty
Gatunek: mal’akh
Human Resources. Zajmują się ludzkością jako gatunkiem (czasem stróżują nad pojedynczymi ludźmi, ale tylko top of the top, na przykład świętymi). Mają za zadanie pilnować, żebyśmy czynili dobro, co egzekwują przeważnie przez ludobójstwo (dzięki czemu dostali sporo czasu antenowego w Biblii). Mają też moc uzdrawiania i czynienia cudów.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Floriel, Ariel
Chór 6. Potestates/Potęgi
Gatunek: mal’akh
Ich zadaniem jest walka ze złymi duchami, głównie eliminacja demonów przedostających się z Szeolu na Ziemię. Oddział specjalny Cytadeli.
Triada 3. Anielski plebs.
Chór 7. Principatūs/Zwierzchności lub Księstwa
Gatunek: mal’akh
Dyplomaci i szpiedzy. Za zadanie mieli wpływać na ludzką politykę. Kiedy Święty Zarząd wprowadził wolną wolę, Siódemki przeniesiono do archiwów, bo to zwykle się robi z tymi, z którymi nie wiadomo, co zrobić.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Pophiel, Sephi (upadły), Renith (demon)
Chór 8. Archisterium/Archaniołowie
Gatunek: różne
Po hebrajsku śārīm, czyli książęta. Pierwsze istoty, jakie narodziły się w Wielkim Wybuchu, najpotężniejsi przedstawiciele swoich gatunków.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Lucyfer, Gabriel, Rafael (team cherubinowie), Uriel, Michael, Jofiel (team trony), Metatron, Samael (team serafinowie)
Chór 9. Aniołowie
Gatunek: ishim
Aniołowie rekrutowani z dusz ludzkich. Dzielą się na:
Stróży – elitę ishim.
Muzy – wiecznie pijane tałatajstwo.
Resztę – anielskie chłopstwo pańszczyźniane oddelegowane do pralni, sprzątania, pomocy medycznej, magazynów, przesyłek itp.
Bohaterowie należący do tego Chóru: Mateusz, Emiel, Miriel, TyelBo nie czym innym jest piękno,
jak przerażenia początkiem, który jeszcze znosimy,
i podziwiamy je tak, gdyż nami po cichu pogardza,
aby nas zniszczyć. Każdy anioł jest straszny.
R.M. Rilke
Niebo płonęło. Potężne, bezkresne, przeorane ostrymi pasami chmur. Cirrus? Stratus? Cumulus? Nie pamiętał. Wpatrywał się w nie jednak, desperacko skupiony na przywoływaniu szkolnej wiedzy. Wszystko, byle tylko oddalić tę uporczywą myśl: „Nie ma ratunku, nikt na mnie nie czeka, zostałem sam”. Zamknął oczy i natychmiast je otworzył – nie, nie chciał zasypiać. Jeszcze nie teraz, jeszcze chwila. Jeszcze…
– Mateusz, jak sądzę?
Głos był męski, a może kobiecy, Mateusz nie umiał rozpoznać. Z trudem odwrócił głowę, pokonując kolejne fale bólu. Czuł, jak ziarna piasku oblepiają jego policzek, wciąż wilgotny po nurkowaniu w mętnych wodach Wisły.
Nie próbował nawet wydobyć z siebie głosu, wiedział, że nie da rady. Zabawne, nie był już człowiekiem, ale najwyraźniej stara, dobra adrenalina jakimś cudem musiała buzować i w anielskich teksturach – jak inaczej wyjaśnić fakt, że dopiero tu, na jasnym piasku wiślańskiej wyspy, wszystkie wcześniej otrzymane rany zaczęły grać unisono, odbierając mu siły?
Ten, który wypowiedział jego imię, opadł teraz na kolana i delikatnie dotknął czoła Mateusza białą dłonią. Cherub. Sojusznik. A więc jednak! Mateusz szarpnął się, krzycząc wewnątrz z radości i szlochając z ulgi. Jego tekstura pozostawała nieporuszona – chłodna dłoń cheruba koiła ból, wysyłając kolejne fale leczniczej mocy.
– Mój kuzyn Rafael od razu wiedziałby, co z tobą zrobić. Ja… no cóż. Ale damy radę… Damy radę. – Kobieco-męski głos uspakajał niemal tak skutecznie, jak magia sącząca się z palców cheruba. – Masz wysoko postawionych przyjaciół, ishim. Zawdzięczasz im życie.
Daleka eksplozja przyniosła ledwie wyczuwalną falę gorącego powietrza i drgania ziemi, głębokie jak wibracje basu na koncercie. Symfonia śmierci na drugim brzegu dźwięczała w najlepsze.
Faktycznie, Mateusz zawdzięczał życie przyjaciołom, jednemu przyjacielowi konkretnie. Gdyby wciąż pozostawał w Cytadeli, ten albo inny z setek wybuchów zmiótłby go z powierzchni świata. Zamiast tego leżał tu, na plaży, wciąż obolały, ale coraz bardziej przekonany, że wbrew wszystkiemu mu się udało.
– Będę żył? – zapytał, ledwie słysząc własny głos.
Nad nim pojawiła się drobna, jasna i niezwykle zatroskana twarz o perfekcyjnych rysach, otoczona aureolą białych loków.
– Dziś przeżyjesz. Ale jeśli oni skończą, co tam zaczęli – cherub skinął głową w stronę płonącej Cytadeli – to zginiemy wszyscy. Przynajmniej nie będziesz sam. – Zaśmiał się krótko, całkowicie bez przekonania.
Mateusz czuł, jak jego oczy rozszerzają się ze strachu. Rany na twarzy natychmiast wysłały sygnał palącego bólu.
– I nie mam na myśli tylko nas, dwadzieścia trzy, drogi ishim – kontynuował smutno tamten – jeśli serafinowie dopną swego, wszyscy, ale to wszyscy na tej planecie będą martwi. Może nawet koty. Chociaż to już by była gruba przesada, nie sądzisz?
Mateusz wciąż tylko patrzył oniemiały, a jego umysł, nie ten anielski, ale na wskroś i w stu procentach ludzki, wygenerował na wskroś i w stu procentach ludzką (czy może – bądźmy precyzyjni – polską) myśl: „O kurwa”.ROZDZIAŁ 2
Marzanno, Marzanno
Dorota
Warszawa Bielany, ziemski wymiar, już niemal wiosna
– Mamooo, ja wiem, że jest późno…
Dorota wzniosła oczy ku niebu. Kurwa mać. Co znowu?
– Bo pani nam kazała zrobić Marzannę.
Marzannę. O dwudziestej pierwszej. Kiedy właśnie siadali do filmu.
– Teraz? Teraz ci kazała?
Usta Julki wygięły się w niebezpieczną podkówkę. „OK, świetnie. Podnoś na dziecko głos, matko roku. Niech ma potem jakieś zaburzenia”.
– Z czego ma być ta Marzanna? – zapytała łagodniej. Julka wyjaśniła.
Półtorej godziny później Dorota była z siebie niezwykle zadowolona. Kolejny kryzys zażegnany. Figurka miała słuszne wymiary – trochę tego nie przemyślała – może być ciężko wrzucić ją do bagażnika. Dwie gałęzie przytachane przez Patryka spod bloku („Jezu, no idź, dziecko potrzebuje, W DUPIE MAM, ŻE SERIAL”. „Czyś ty zgłupiał? Miały być gałązki. Małe. A nie całe drzewa”) sklejone srebrną taśmą, na to nabita głowa ze starego T-shirtu wypełnionego trocinami z zapasów chomika Puszka. Rude warkocze z włóczki, sukienka po starej lalce i przyjemny uśmiech namalowany markerami. Ich Marzanna będzie w tym roku najładniejsza. I pani ogłosi to przy wszystkich. Niech wiedzą. Niech się zesrają, zwłaszcza Ziębicka z trójki klasowej. A potem niech patrzą, jak „płynie hen do morza”.
Julka nie podzielała matczynej wiary. Inaczej. Była pewna, że ich Marzanna będzie tą najgorszą. Ale w oczach mamy, w jej potarganych włosach było jakieś szaleństwo, jakby sama stała się na chwilę Marzanną. Dziewczynka odrobiła więc jedną z pierwszych życiowych lekcji dyplomacji i zmilczała, dając do zrozumienia, że wszystko jest wspaniale. Dla pewności wyrecytowała jeszcze przed mamą wierszyk, który powie jutro głośno i bezbłędnie, jak tysiące innych dzieci spławiających słomiane kukiełki.
Marzanno, Marzanno
Ty zimowa panno
W wodę cię wrzucamy
Bo wiosnę witamy.
Robert/Matylda
Mordor na Domaniewskiej, ziemski wymiar
Robert i Matylda nudzili się profesjonalnie za szerokim kontuarem recepcji Yasna Tower. Nazwa budynku wybrana została przez kogoś najwyraźniej ceniącego sobie ironię. Biurowiec, jako jeden z niewielu na Mordorze, przyciągał wzrok czarną elewacją, przełamaną tylko gdzieniegdzie zdobieniami w kolorze starego złota. Sympatycy tego miejsca (rekrutujący się głównie z pracowni architektonicznej i biura prasowego inwestora) utrzymywali, że taka kompozycja łączy najnowsze trendy z estetyką fin de siècle. Wszyscy pozostali, że wygląda jak nagrobek z lat dziewięćdziesiątych. Jedni i drudzy raczej nie wymieniali spostrzeżeń, nie dochodziło więc do tarć o podłożu estetycznym. We wnętrzu dominowało złoto, jeśli nie liczyć sporej części posadzki w kolorze głębokiej czerni (co ekipa sprzątająca traktowała jako dopust boży).
I właśnie z tą posadzką coś było nie tak.
Robert przechylił się lekko na krześle i zmarszczył brwi.
– To zawsze było takie? Takie krzywe?
Matylda oderwała oczy od telefonu, nie do końca rozumiejąc pytanie kolegi.
– Co krzywe?
– Podłoga…
Oboje jak na komendę zerwali się z miejsc. Nie minął jeszcze rok, odkąd jakieś pięćset metrów dalej dosłownie rozpadł się budynek z wadą konstrukcyjną. Przypomnieli sobie, że przynajmniej pod częścią tej posadzki jest jeszcze garaż podziemny. Czy właśnie stali przed groźbą runięcia trzy kondygnacje w dół, razem z tonami betonu, stali, marmuru i ozdobnej blachy w kolorze starego złota? Nagle nagrobne skojarzenia przestały ich bawić.
Jedna z płyt faktycznie wyglądała na krzywą. Nie zapadała się jednak, ale lekko unosiła. I opadała. Jakby ktoś próbował wyjść spod ziemi, co było całkowicie bez sensu. Prawda?
Prawda?
– Słyszysz to? – szepnęła Matylda. Nie chciała być jedyną, która zwariowała. Nie chciała być jedyną, do której spod warstwy marmuru dotarł niewyraźny, kobiecy głos.
– Ja pierdolę. Wszystko zawsze muszę sama…
Krzyknęli równocześnie, kiedy płyta wyleciała z impetem w górę, rozpadła się na trzy części, z których każda odprysnęła w innym kierunku, niszcząc kolejne (bardzo drogie) połacie marmuru. Matylda pomyślała, że wygląda to, jakby martwi wstawali z grobów w Dzień Sądu. Miała ochotę się przeżegnać. I zrobiłaby to, rzecz jasna, gdyby tylko mogła się ruszyć.
Z ziejącej w posadzce dziury wynurzyła się szara postać. W twarzy, niemal całkowicie ukrytej pod warstwą pyłu, lśniły wielkie, jasne oczy. Oczy, które natychmiast utkwiły wzrok w Matyldzie.
– Mac… – chciała coś powiedzieć zjawa, ale zaniosła się kaszlem, wzbijając przy tym kłęby pyłu, który grubą warstwą pokrywał jej włosy i ubranie. – Uuuhhh, kurwa… Macie tu wodę?
Wciąż nie mogąc się ruszyć, Matylda wskazała samymi oczami na dystrybutor. Lekko się zataczając, postać podeszła do strefy dla gości i…
– Czy ona właśnie podniosła i s… sama wypiła cały baniak wody? – szepnął Robert dziwnym, piskliwym głosem. Najwyraźniej on także nie chciał być jedynym, który zwariował. Dlaczego jak na złość nikt nie kręci się w hallu?
Wiedzieli dlaczego. Budynek był na tyle nowy, że okupowała go zaledwie jedna firma. A zejście do palarni wiodło przez drugie wyjście, od strony ulicy Suwak. O tej porze mogli liczyć chyba tylko na kurierów. Czy kurierzy umieją rozprawiać się z zombie?
Istota tymczasem odstawiła pusty już baniak i przelotnie zerknęła w otwór, z którego przed chwilą wyszła. Wzrok Matyldy podążyła za tym spojrzeniem. „Wrota do piekła” – przeleciało recepcjonistce przez myśl i tym razem udało jej się przeżegnać. Kilka razy.
Postać spojrzała na nią z dziwną miną.
– Ty kurwa leć po więcej wody, a nie modły odprawiasz. Nic już stamtąd nie wylezie, obiecuję.
Przez twarz istoty przemknął po tych słowach jakiś dziwny grymas. Wstyd. Tak, to chyba było to. Matylda, posłuszna rozkazowi „leć po więcej wody”, podała jej półlitrowe butelki. Istota spojrzała na nią z politowaniem.
– A żeby ci kiedyś ktoś na kaca przyniósł kurwa dwie kropelki – warknęła w końcu i zakasłała.
Dwie osoby z zewnątrz, jacyś przypadkowi goście, weszli w wielkie obrotowe drzwi budynku i widząc przedziwną scenę, płynnie opuścili biurowiec tą samą drogą. „I tyle, jeśli chodzi o pomoc” – pomyślała Matylda. Robert okazał się bardziej przytomny. Z wejścia po lewej wbiegało właśnie dwóch pracowników ochrony, których zdążył wezwać.
– Ludzie… Kheee… – zakasłała na ich widok istota z podziemi – zawsze tacy gościnni. Chlebem, solą i bronią. – Spojrzała kolejno na strażników, Roberta i na Matyldę, a im zrobiło się jakoś tak błogo. Jakby nic nie musieli. Nic poza wypełnianiem poleceń tej miłej pani. – Nie widzieliście mnie. Nie pamiętacie mnie. Aż wam współczuję. – Istota westchnęła rozdzierająco. – A, i załatajcie tę dziurę, zanim się ktoś tam wjebie. Rura pękła czy coś. Nie chce mi się za was wymyślać.
A potem, lekko się zataczając, przeszła, niezatrzymywana przez nikogo, przez szeroki hall i drzwiami obrotowymi opuściła biurowiec Yasna Plaza. Nieliczni przechodnie zobaczyli w niej miłośniczkę weekendowych trunków, która jakimś cudem dobalowała tu do poniedziałkowego poranka, większość po prostu jej nie zauważyła, wpatrzona w ekrany – był to bowiem rok, w którym smartfony zwyciężyły ostatecznie w nierównej walce z ludzkością.
Monika
Mordor na Domaniewskiej, ziemski wymiar
Magdalenka była ucieleśnieniem wszystkiego, co Monikę wkurwiało. Po pierwsze, jeśli dorosła osoba mówi o sobie w trzeciej osobie i tytułuje samą siebie Magdalenką („jak to ciasteczko, hi, hi”), to prosi się o strzał w pysk. Metaforyczny oczywiście, bądźmy korpoludźmi, nie jakąś dziczą. Po drugie, jeśli dorosła osoba tyle mówi, powinna zatrudnić się raczej w telemarketingu, a nie w promocji. Niestety, Magdalenka nie planowała zmiany kariery, przynajmniej w ciągu najbliższych minut. Tkwiły z Moniką solidarnie w taksówce, która stanowiła element korka na Domaniewskiej. Gdzieś daleko przed nimi zamigotały światła jakichś służb. Pogotowie?
Monika po raz kolejny pomyślała, że Mordorowi niepotrzebni są słowiańscy bożkowie, żeby regularnie dowozić target ofiar. Wystarczyli szefowie, którzy wiedzę o zarządzaniu wyciągali z czeluści własnych tyłków, oraz nierealne cele stawiane przez centrale gdzieś w krajach mlekiem i miodem płynących. Tym razem jednak dźwięk syreny przyniósł coś więcej niż refleksję nad późnym kapitalizmem. Przyniósł niepokój.
– Wie pan, co tam się dzieje? – przerwała Magdalence w pół nieważnego słowa, osadzonego w równie nieważnym zdaniu.
– Tyle wiem, co i pani. Coś aż na Suwaku. Postoimy sobie.
Suwak. Ruiny. Kurwa.
– Bierz moją kartę, zapłacisz panu – poinstruowała przerażoną Magdalenkę i nie czekając na kolejną falę słowotoku, wysiadła z taksówki.
Z torebki wyjęła telefon i zerknęła na datę, tylko po to, żeby się upewnić. I opieprzyć. Jak mogła tego nie przewidzieć? Pierwszy dzień wiosny. Dzień, w którym ta słowiańska cholera była najsilniejsza. Czy Jaga jest z nią? Czy potrzebuje wsparcia?
Szybki krok przeszedł w bieg. Potknęła się na nierównym chodniku i niemal upadła. Szlag by trafił te cholerne obcasy. Jaga by nigdy… Dobra, nieważne. Zdjęła buty i nie dbając o kolejne oczka w rajstopach, pobiegła przed siebie. Floriel! Powinien wiedzieć. Nawet jeśli to fałszywy alarm, nic mu się nie stanie, jeśli wpadnie na stare śmieci.
– 23… cośtam… Jezu no… ile ty tam teraz jesteś? – Znów się potknęła. Jej płuca płonęły. Obiecała sobie solennie, że od jutra zacznie trenować jogging. – 230501! Tak! 230501, Floriel… przylatuj na Mordor. Myś… – Zatrzymała się, ciężko oddychając. Koniec… dopadła ją kolka. Resztę drogi przejdzie z taką godnością, na jaką pozwalały porwane rajstopy. – 230501… Słuchaj… Myślę, że Jaga wyszła z ruin.
…
– Gdzie ona jest? – Anioł pojawił się przy niej szybciej, niż zdołała uspokoić oddech po biegu.
„Aha. Króciusieńko – pomyślała. – Żadnego »Cześć, Monika. Sorry, że nie dawałem znaku życia od Świąt. No, no, to już prawie trzy miesiące, jak ten czas leci. Dzięki za cynk z Jagą, wiedziałem, że możemy na ciebie liczyć«. Nie. To by go, kurwa, przerosło”. Wzruszyła ramionami. Wiedziała tyle, ile widziała. Jeden wóz straży pożarnej i pogotowie gazowe. Oraz zestresowaną parę recepcjonistów, wyjaśniającą coś kolejnym służbom.
– Mówią jakieś pierdoły… – uprzedziła jego pytania. – Albo faktycznie nic się tu nie stało i podłoga jakimś cudem zapadła się, odsłaniając resztki Kazamatów, albo…
– Wyprane umysły.
Oboje pokiwali głowami. To dawało nadzieję. Sporo nadziei.
Przelotnie spojrzał na jej nogi. Wystarczyło.
– Biegłam – wytłumaczyła się natychmiast, wbijając wzrok w brudne stopy i porwane rajstopy. – Nie każdy ma skrzydła.
Zostawił ją bez słowa komentarza z jej łydkami, rajstopami, zażenowaniem i ruszył w stronę recepcjonistów. Rozdał kilka uśmiechów na lewo i prawo, natychmiast torując sobie drogę i zostawiając ludzi z przygłupimi, rozmarzonymi wyrazami twarzy. „Na bank przy nim tak wyglądam – pomyślała Monika. – Bez niego w sumie pewnie też…”
– „Kobieta z jasnymi oczami wyszła z piekieł i poszła w stronę zajezdni”. Tyle powiedzieli, co ciekawe dopiero po użyciu magii. Faktycznie, ktoś rzucił na nich urok. I te oczy. Wygląda na to, że on… ona żyje… – zrelacjonował, a Monika odetchnęła z ulgą.
Kolejne przesłuchania, z których najbardziej owocna okazała się rozmowa z wesołą grupą lokalnych miłośników taniego wina, doprowadziły ich ostatecznie na peron stacji Warszawa Służewiec. I tyle. Wszystko wskazywało na to, że Jaga wsiadła do pociągu. Ale jakiego? Tego panowie od wina nie wiedzieli. Ale za to ogłosili Monikę „kierowniczką”, a następnie „królową złotą” i „cesarzową”. Nagrodziła ich za to pięcioma złotymi polskimi.
Floriel, kompletnie niezainteresowany awansem Moniki na władczynię narodu polskiego (a przynajmniej Służewca), stał teraz, na pustym niemal peronie, pocierając w skupieniu czoło. W końcu spojrzał gdzieś w przestrzeń niewidzącymi oczami, a delikatne halo zalśniło wokół jego głowy. Monika poczuła, jak zimny dreszcz biegnie wzdłuż jej kręgosłupa. Potomkini nefilimów czy nie, wciąż histerycznie wręcz nie znosiła tych wszystkich anielskich rytuałów.
– Pierwszy nad Piątkami do Siatki Stróżów. Obstawić wszystkie stacje na trasie pociągów wychodzących z Warszawy Służewiec w obie strony.
Pisk w uszach wywołał u Moniki mdłości i pewność, że odpowiedzieli.
Jaga (no, nareszcie)
Warszawa Choszczówka, ziemski wymiar
Konduktor pociągu Kolei Mazowieckich przeszedł już niemal cały skład. O tej porze zwykle obywało się bez ekscesów. Nie było jeszcze ani gówniarzerii, która dziś i tak – zdaje się – świętowała dzień wagarowicza, ani ludzi wracających z pracy w Warszawie. Pociąg niemal pusty, pogoda piękna, a pojedynczy pasażerowie – głównie studenci i emeryci – grzeczni i życzliwi. Żyć nie umierać. Pożałował tej ostatniej myśli, gdy tylko ją zobaczył. Wyglądała, jakby wybrała tę drugą opcję. Przysypana pyłem jak ofiara trzęsienia ziemi, co to je nieraz pokazują w telewizji. Ściskała w dłoni pustą butelkę po wodzie mineralnej i walczyła ze zmęczeniem, które widywał tylko nad ranem u wracających z nocnej zmiany. Bardzo dyskretnie minął ją, nawet nie pytając o bilet.
Odetchnął, widząc, że wysiada na stacji Warszawa Choszczówka. Pociąg ruszył wolno z peronu, zostawiając na nim dziwną, półprzytomną kobietę, i wjechał w ciągnący się tu całymi kilometrami las.
…
Leżała pod drzewem. Oddychała powoli, czując, jak moc przesącza się w nią z wilgotnej ziemi, przez niemal zbutwiały materiał koszuli, ku spragnionemu ciału. Nie było to idealne miejsce, zbyt blisko miasta, cywilizacji, ludzi. Trudno, nie miała już siły jechać dalej. Uchyliła powieki i natychmiast je zamknęła. Dzień był zbyt słoneczny, jej oczy wciąż nie przywykły do światła. Osłoniła je magicznie, ale cały poranek kosztował ją tyle siły, że najchętniej znalazłaby jakieś ruiny i znów się w nich zagrzebała. Jak wtedy. Po bitwie na Mordorze.
Pamiętała wodę. Ciemność. Krzyki. Florian? Co z tobą, Florian? I nagle dotyk rąk. Czysta natura. Nie musiała szukać już mocy, miała ją przy sobie. Zniknęła w niej. Było jej tak dobrze. Ogień, uderzenie. Wrzask Marzanny. W ostatniej chwili Jaga otworzyła oczy. Coś pękło w jej głowie, jakiś łańcuch, jakaś klamra… Pieczęć. Tak, nie wiedzieć czemu to właśnie było to słowo. Pękła pierwsza pieczęć. Białe światło wystrzeliło z jej dłoni, odsuwając ogień, tworząc osłonę, kryjąc je przed światem.
– Nie znajdą nas, Mara. Nie mają nade mną mocy. Nikt nie ma.
Marzanna patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami.
– Czym ty jesteś, Jaga?
A potem wszystko na nie runęło. Objęły się i czekały. Woda, gruz, metal, zmiażdżone ciała potworów, stopiona maź, wszystko to układało się grubymi warstwami na bańce, wytworzonej mocą Jagi.
– Nie utrzymam tego dłużej, Mara.
„Gwiazdeczko, przeżyj, proszę, moja mała gwiazdeczko, mój maleńki braciszku. Wybacz mi, proszę. Wróć”. – Głos rozbijający czaszkę. Słyszała go, ale nie poznawała. Mgła w jej umyśle ciągle tam była, teraz jeszcze gęstsza. Znów dotyk Marzanny.
– Bierz moc ze mnie, Jaga. Musisz przeżyć. Inaczej po co było to wszystko?
Ocknęły się niemal miesiąc później. Kopuła magii nad nimi utrzymywała tysiące ton gruzów, pulsowała białym światłem, uspakajała. I chroniła. Nikt nie mógł ich znaleźć.
Jaga leżała z głową opartą na udach Marzanny, na jej porwanej, lnianej sukni, kiedyś białej, teraz szarobrązowej od wody, błota i krwi, które zaschły dawno temu, tworząc dziwne ornamenty.
– Nie powinno tak być – powiedziała w końcu Marzanna, gładząc włosy Jagi. – Zabiłam Chorsa, Welesa… zabiłam swoich. Chciałam zabić tych ludzi. Ja… Nie tak miało być. Jaga, ja nie jestem zła, potrzebowałam tylko twojej mocy. Chciałam ciebie, bo…
– Każdy… – przerwała jej Jaga zachrypniętym, chorym głosem – każdy mnie chce. Ty, twoi koledzy bożkowie, Święty Zarząd. Wszyscy jesteście jak ćmy lecące do światła. Wiesz, co robię z ćmami, Mara? – Zaśmiała się, zacisnęła dłoń w pięść, przycisnęła do ust i ugryzła do krwi.
Marzanna zadrżała. Bała się tego śmiechu, tego szaleństwa. Bała się chwil, w których to coś… coś, co było w Jadze, było Jagą, nie kontrolowało swojej mocy. Na szczęście trwały krótko. Mgnienie oka. Jak teraz.
– Mówiłaś… – Jaga siedziała znów spokojna, jakby ta istota bredząca chwilę wcześniej o świetle i ćmach zapadła w sen – że nie jesteś jedną z tych złych, Mara. Zabiłaś mi Janka, Adę, Floriana… kogo jeszcze? Zabijałaś przez pół roku, a potem w swojej wielkiej bitwie chciałaś zabijać tysiącami. Dla mnie nie ma lepszej definicji zła niż to.
Marzanna spojrzała na nią uważnie. Nie, tym razem nie będzie ryzykować prawdziwych wyznań. Nie odważy się znów obudzić tej dziwnej istoty. Postawi na ironię, najbezpieczniejszą z dróg.
– Och, Jaga, słoneczko ty złote – zaśmiała się perliście – ta cała bitwa to był przypadek, chciałam tylko pobawić się z aniołkami. Tylu ich się tam zleciało.
Jaga parsknęła. To fakt. Przez stulecia poznała zaledwie kilku. A tu… tłum, jakby harfy na przecenę rzucili. Machnęła ręką.
– Przestań pieprzyć, Marzanna. Umiesz być, kurwa, och, jaka zabawna. Ja też. Ja oczywiście bardziej, ale nie w tym rzecz. Rzecz w tym, że to zasłona dymna i obie o tym wiemy.
– Posłuchaj mnie… Dołączyłam do tych idiotów, żeby… – Westchnęła, cholera, niech będzie, może tym razem to coś w Jadze zasnęło na dobre. – Dobrze, po kolei. Opowiem ci jak było.
Marzanna
Puszcza Białowieska, ziemski wymiar, dużo, dużo wcześniej
Klęknęła, jak co dzień, i jak co dzień wbiła palce w ziemię, chłodną, pachnącą i napuchniętą od deszczu. Nie mogła utrzymywać tu długo swojego nienagannego manicure, który tak kochała, ale trudno, była gotowa na to poświęcenie.
– Przyzywam was… Ja Marzanna… wołam was…
Choć od tak dawna wmawiała sobie nadzieję, to jednak spodziewała się tej samej ciszy, co zawsze. Tego gorzkiego uczucia, że nie mają już siły odpowiadać. Że jest już tylko ona, jedna, sama.
Nie była sama. Nie tym razem.
– No nareszcie nas zawołała – mruknęło tuż za jej plecami – patrz, Mareczku, myślałam, że będziemy tak sobie łazić po tym cholernym lesie, w tym cholernym deszczu, do usranej śmierci.
Marzanna odwróciła się błyskawicznie. Przed nią stał rzeczony Mareczek – lat na oko dwadzieścia, krępa budowa ciała, żadnych znaków szczególnych. No może poza faktem, że w jego wnętrzu umościła się słowiańska boginka.
– Jurata? Skąd ty… gdzie reszta?
Teraz widziała ją prawdziwą, ukrytą w skorupie tego nieszczęśnika. Panią Bałtyku, ze splątanymi zielonymi włosami, w których połyskiwały muszle, z ciałem, które uwodziło marynarzy, z oczami, w które patrzyli tylko śmiałkowie, z kształtnymi ustami, które teraz ułożyły się w minę, jaką Marzanna najczęściej widywała u srających kotów.
– Reszta? – Jurata wzruszyła ramionami należącymi do Mareczka. – Nie ma żadnej reszty. Zostały już chyba tylko jakieś latawice, południce i całe to badziewie, żyją chyba tylko dzięki nam, i kilku pomniejszych bożków takich jak ja. Nasi wielcy bracia i siostry nie mieli już wyznawców, nie składali sobie ofiar z ludzkiej krwi i klops. – Rozłożyła Mareczkowe ramiona w geście bezradności. – Mógłby ich ożywić chyba tylko jakiś nagły religijny zryw, na co raczej się nie zanosi. Albo… – Zawiesiła teatralnie głos. Napawała się tym, miała swoją chwilę. – Hmmm… Weles i spółka mają pewien plan. Moje źródło mówi, że planują odtworzyć Axis Mundi w mieście Warsa i Sawy. Wars i Sawa… oni się rozstali, tak w ogóle, wiedziałaś? Koszmarny rozwód, ale umówmy się, kochana, większej kurwy niż Sawa to ze świecą szukać, z całym szacunkiem dla nierządnic, bo to uczciwa praca. A Wars? No cóż… Chłopak już dawno powinien zacząć liczyć kalorie, jakby mnie ktoś pytał. Nie oceniam, oczywiście. Niech każdy żyje i wygląda jak chce.
– Do rzeczy, proszę – warknęła Marzanna, chociaż w duchu musiała przyznać Juracie nieco racji. Zwłaszcza w kwestii Sawy, spotkanie z którą Marzanna lubiła wspominać w co bardziej samotne noce.
– Ja miałam szczęście. A może to kwestia karmy? Powinnaś poczytać o karmie, kochana. Ja poczytałam, bo wiesz, szukam swojej drogi. Zwłaszcza odkąd nasi bracia i siostry, CIEBIE WŁĄCZAJĄC, się na mnie wypięli. A tu taka niespodzianka, ostatecznie to ja przetrwałam. Karma!
Marzanna zamrugała, na co Jurata roześmiała się natychmiast ustami Mareczka.
– Och, nazwali po mnie jakąś osadę, która przypadkiem zrobiła się modna. Za każdym razem, kiedy ktoś wypowiada moje imię, rosnę w siłę. Nie mam jej aż tyle, żeby władać światem, ale na cholerę komu świat. Wystarczy dobrze się bawić…
Wspaniale. Cały wysoki panteon szlag trafił, a przetrwała ta bałtycka idiotka, o ambicjach sprowadzających się do plażowania i potańcówek. Do cholery, Marzanna poczuła, że chyba jednak wolałaby zostać na tym świecie sama.
– A kim jest Mareczek? Twój nowy kochanek? Już opłakałaś swojego marynarza?
To był ułamek sekundy, ale Marzanna wiedziała, że trafiła w dziesiątkę. Po tylu latach Jurata dalej płacze po swoim śmiertelniku. Nie po boskich braciach i siostrach, którzy go zatłukli. Zabawne priorytety.
– Mareczek? Och, to tylko naczynie. Nie mam dość mocy, żeby podróżować we własnej postaci. Ty… – Jurata zmierzyła Marzannę krytycznym wzrokiem – ty zresztą też chowasz się w cudzym ciele. Wyglądasz… Och, słońce, pamiętaj, najważniejsze, że tobie się podoba. Nie zwracaj uwagi na to, co powiedzą inni.
Nie dało się ukryć. Obecna ziemska powłoka Marzanny należała do niekoniecznie urodziwej dziewczyny, turystki, która miała nieszczęście plątać się po tych lasach. No cóż, już się nie plącze.
– Mareczek jest cały i zdrowy. A przy okazji odbiera cenną życiową lekcję. Nie będziemy już srali na moich wydmach, prawda, Mareczku? – zaszczebiotała Jurata.
Marzanna przewróciła oczami.
– To ma być kara? Noszenie w sobie bogini? To przecież zaszczyt – powiedziała w końcu.
– Przyjechaliśmy tu najtańszym pociągiem. – Jurata westchnęła teatralnie. – Bez miejscówki. Z przesiadkami. A potem pekaesem na dobitkę. Mareczek już wie, czym jest piekło.
Umilkła na chwilę, unosząc palec wskazujący. Marzanna czekała, zaciekawiona.
– O! Mówi, że żadnego więcej srania na wydmach. Żadnego śmiecenia na plaży. I że on już nigdy.
Uśmiechnęły się do siebie porozumiewawczo. Obie wiedziały, że ludzkie „już nigdy” trwa zaledwie kilka tygodni. Taki gatunek. Na chwilę znów poczuły się siostrami.
Marzanna usiadła na mokrej trawie i wskazała Juracie miejsce obok siebie. Ta natychmiast skorzystała z zaproszenia.
– Jaki jest twój plan, Mara? – zapytała po chwili milczenia. – Uwierzyłaś w brednie o tym, jak to „wygramy z nowymi bogami, bo to my jesteśmy u siebie”? – Parsknęła i niewprawnymi dłońmi Mareczka zaczęła pleść prosty wianek z wyrwanych źdźbeł trawy.
Marzanna skrzywiła się na to marnotrawstwo, ale Juraty zupełnie to nie obeszło. Płynące z ludzkiego mózgu Mareczka protesty, dotyczące zimnej i mokrej ziemi, na której go posadziła, Jurata również całkowicie zignorowała. Było nie srać na jej wydmach, nad jej morzem. Kropka.
– Myślałam, że jeśli zdobędę dla nas dość mocy, to…
– …będzie jak kiedyś? Przywrócisz im życie? – Jurata przerywająca Marzannie. Już samo to świadczyło, że nie jest jak kiedyś. – Zachowaj swoją moc, siostro, skądkolwiek ją planujesz wziąć – westchnęły w końcu usta Mareczka. – Wykorzystuj ją do dobrej zabawy, tylko to nam zostało. To i sojusz z nowymi. Wejdź im w dupę, jeśli trzeba, chociaż nie… o ciebie się nie boję. Ty zawsze jakoś przetrwasz. – Marzanna wyczuła w głosie Juraty gorycz. Nie zdziwiło jej to. – I nie martw się. Ci nowi, skrzydlaci… może w końcu sami się wykończą. Nie, Marek, nie będziemy szli siku, wytrzymasz, tak jak wytrzymałeś w pociągu. – Jurata chwilę milczała, wsłuchana w jakiś wewnętrzny protest Mareczka. Kontynuowała, gdy tylko skończył marudzić. – Jak mówiłam, może ci nowi zrobią się w końcu starzy i przeminą, a wtedy my dwie możemy sobie wziąć, co po nich zostanie… A teraz, no cóż… – Jurata rozłożyła ręce w geście bezradności.
Marzanna milczała. To już? To wszystko sprowadza się do tego jednego gestu – rozłożenia rąk? Tak jest, kiedy wszystko przegrywasz? Niebo ani ziemia nie otwierają się, żeby cię pochłonąć. Świat nie kończy się, nie płacze nawet. Jest niewzruszony. Chyba że…
– Opowiedz mi więcej o tym Axis Mundi.
– Z tego, co wiem, Weles chce go odtworzyć w zwykłym ludzkim biurze, podobno ludzie teraz czczą korporacje, nie drzewa. Będzie z nim całkiem spora gromada pomniejszych bożków i nie uwierzysz… mają tam im sprowadzić Jagona, tego czarownika od Pophiela. A już myślałam, że zniknął na dobre po tym, jak spalił pół zamku, w tym swojego kochanka. Świat jest jednak mały, nie uważasz?
Uważała. I nagle cały ten popieprzony plan Welesa wydał jej się cholernie interesujący. Był ostatnią deską ratunku, by zdobyć moc, która przywróci jej bliskich.
Marzanna/Jaga
ruiny, ziemski wymiar, nieco później, ale wciąż nie teraz
– Rozumiesz, Jaga? Chciałam ocalić rodzinę. Dziewannę, Jaryłę, mateczkę Mokosz, nawet Peruna, chociaż on pewnie by gderał, że sam da radę… – Pokręciła głową ze smutnym uśmiechem. – Oni byli za dobrzy, żeby sobie pomóc. Oni nigdy nie złożyliby sobie ofiar jak ci… jak Chors czy Weles. Więc przegrywali jeden po drugim. Musiałam być tą złą, żeby ratować tych dobrych. Dlatego dołączyłam do Zarządu, dlatego chciałam twojej mocy, moja magiczna piękności… dlatego.
Mówiła prawdę. Jej cel był szczytny. Dopiero potem wszystko poszło jak poszło. Składanie ofiar z ludzi miała rzecz jasna gdzieś. Ale moc Jagona… widziała ją już wtedy, w Kruszwicy. Niemal nieograniczoną, uśpioną siłę magii. Jej prawdziwy cel. To dzięki niemu mogłaby ożywić resztę. Trzymałaby Jagona w jakimś miłym loszku, owszem przemocą, ale bez przesady, byłby przecież hołubiony, traktowany jak gość, nie niewolnik. Oddawałby jej swoją moc, w zamian miałby wszystko, czego by zechciał. Win-win, jak mówili w korporacji. Ale nie. Zasrany rycerzyk Ariel w ostatniej chwili zrzucił jej na głowę ten pieprzony budynek.
– Potrzebujesz mnie, Jaga – westchnęła wreszcie Marzanna. – Mojej mocy. Nie musimy się kochać, po prostu to przetrwajmy.
Jaga kiwnęła głową i ustabilizowała kopułę. Ale nie odpuściła.
– Przetrwamy i co? Jaki masz plan, Mara? Bo jeśli nadal „nie będziesz zła”, tak jak nie byłaś tam w korpo… to ja cię zabiję. Albo pozabijamy się nawzajem. Więc może oszczędzimy światu spektaklu i skończymy to, zanim się zacznie?
– Nie mam planu… – skłamała gładko Marzanna – …chcę spokoju. Osiąść gdzieś w lesie. Jak kiedyś. Pamiętasz, jak było kiedyś? Nasze uczty na zamku? Pamiętasz Pophiela?
Jaga zamknęła oczy. I zobaczyła go natychmiast. Jego uśmiech, rodzący się zawsze w kąciku ust, by potem przedrzeć się dalej, rozjaśnić całą jego piękną twarz, zapalić iskry w oczach. Zobaczyła, jak odgarniał włosy, a one natychmiast znów opadały mu na twarz kaskadą kasztanowych fal. Widziała tę kreskę na czole, między równymi, pięknymi brwiami. I oczy… zielone… nie… orzechowe… zielone, nie… nie pamiętała, widziała jednak wyraźną ciemną obwódkę wokół źrenic. Delikatne, długie palce, które grały na niej… na nim i znów na niej, jak na instrumencie. Melodie przeznaczone tylko dla ich uszu.
– Kochaj mnie, Mara – zdecydowała nagle. – Teraz.
Marzanna posłuchała.
– Nie zemdlej mi tu tylko znowu, ty dziwna istotko – szeptała upojne minuty później, wyznaczając ustami kolejne szlaki na ciele Jagi, poznała je już niemal wszystkie, i sama dała się poznać. – Jeszcze nie umieramy. Tylko to się liczy.
Jaga przymknęła oczy i znów przywołała obraz Pophiela. Marzanna pochodziła z tamtego świata, lecz nie była nim. Nikt nie był nim. Nigdy. Ale kochała się z nią teraz, w tej czarnej godzinie i… miała moc. A że była zła? Czy można być dobrym na tym świecie?
– Daj mi jeszcze trochę… – wyszeptała. Przyłożyła do ust dłoń Marzanny i piła z niej łapczywie. Czysta, skoncentrowana siła natury. Jaga miała świadomość, że nabrała dość, ale coś w środku domagało się jeszcze i jeszcze. Stawało się głodne. Chciało być wolne. Marzanna, zajęta jej ciałem, niczego nie czuła. Dobrze… Dobrze… Kolejna pieczęć pękła w umyśle Jagi. To coś ukryte wewnątrz niej natychmiast zareagowało. Natychmiast przejęło stery.
– Jak śmiesz mnie dotykać… MNIE! – syknęła, zrzucając z siebie Marzannę i ciskając nią o kopułę. – Ty… Takie nic…
Rozbłysk światła przemienił ją w mgnieniu oka. W kogoś… W coś…
– Bożkowie… – wysyczała ta przedziwna istota – wytwór marnej, ludzkiej energii, ich żałosnych modłów. Obraża mnie wasze istnienie. Obraża mnie myśl, że pozwoliłem ci na mnie patrzeć. Że mogłem ci ulec. JA!
Marzanna tkwiła oniemiała, przylepiona plecami do świetlnej kopuły, wyczuwając chropowate zimno gruzów tuż za nią. Cokolwiek przed nią stało, nie było Jagą. Nie było Jagonem. Było czystym, niewyobrażalnym pięknem. Nie miało płci, nie miało wieku, nie miało stałych rysów twarzy – drgało nieustannie, dopasowując kształty do niej, do jej percepcji. Czyż piękno nie leży zawsze w oku patrzącego? A Marzanna patrzyła, o tak. I nie mogła oderwać oczu. Od tej delikatnej, porcelanowej twarzy o symetrycznych rysach, tych oczu rozświetlonych blaskiem gwiazd, falujących włosów, białych, o perłowym połysku, unoszących się w powietrzu jak w wodzie. Ten przedziwny, kosmiczny byt unosił się już zresztą cały. Eteryczny, świetlisty, zaprzeczający wszystkiemu, co naturalne. Wciąż był drobny, szczupły, niewysoki, ale teraz czuła, że pod tą powłoką tli się moc gwiazdy. Moc, której kolejną porcją cisnął w jej nieruchome, sparaliżowane strachem ciało. To ją otrzeźwiło. Rozejrzała się w panice. Cokolwiek go napędzało, odbierało jednocześnie moc ratującej ich kopule.
– Jestem światłem! – wrzasnął bezpośrednio w jej umyśle.
Jęknęła z bólu. Czuła, jak dwie wielkie łzy spływają jej po policzkach. Otarła je wierzchem dłoni. Nie… To nie były łzy, ale krew. Te bezcelowe spostrzeżenia zabrały jej kolejne cenne sekundy. Błąd…
– Jestem gwiazdą.
Marzanna zawyła i chwyciła dłońmi głowę. Musiała coś zrobić. Teraz, już. Albo zaraz zginie. Zabita przez Jagę albo zwały gruzów. Kopuła migotała i przygasała.
– Jaga, proszę. Chroń osłonę. Błagam…
– JESTEM LUX AETERNA. – To uderzenie niemal rozsadziło jej mózg. Niemal.
Rzuciła się w stronę tej istoty, pokonując ból, pokonując zamroczenie, dopadła jej. Spojrzała prosto w wielkie, jasne oczy, teraz już całkowicie białe, nieludzkie, straszne, i wrzasnęła.
– JAGA… JAGON… JEŚLI TAM JESZCZE JESTEŚ, RATUJ NAS. RATUJ OSŁONĘ.
Podziałało. Udało się. Światłość stała się zwykłym, ludzkim ciałem, które opadło teraz ciężko na podłogę. Kopuła rozbłysła. Marzanna zaszlochała z ulgą. Cokolwiek to było, minęło.
…
Nie wracały do tego już więcej. Nie było sensu, Jaga znów niczego nie pamiętała i Marzanna jej wierzyła. Była już rzecz jasna ostrożniejsza przy karmieniu jej mocą. Musiała trzymać gardę, albo straciłaby życie. Zagadka czekała więc na ostateczne rozstrzygnięcie. Później będzie czas.
Jednak zanim owo później nadeszło, zrobiło się niebezpiecznie. Moc Jagi przygasała. Moc Marzanny również. „Jesteśmy na przednówku. Śmierć ma teraz żniwa” – powtarzała Marzanna. Za często i niepotrzebnie, Jaga czuła to każdego dnia. W tych ostatnich chwilach, słabsza niż kiedykolwiek, unosiła dłonie i szemrała coś, co przypominało ciąg liczb. Marzanna ignorowała te objawy. To nie one były groźne. Póki blade światło zalewało kopułę nad nimi, Jaga mogła szemrać cokolwiek. To cisza będzie oznaczała ich śmierć.
Ale nie było ciszy. Był delikatny, dziecięcy głosik.
Marzanno, Marzanno,
ty zimowa panno,
w wodę cię wrzucamy,
bo wiosnę witamy.
Oczy bogini zapłonęły upiorną zielenią. Silniejszą niż słabnący blask kopuły nad nimi. Silniejszą niż śmierć.
Wtedy ją zaatakował.
Jaga
Warszawa Choszczówka, ziemski wymiar, teraz
Musiała przespać niemal cały dzień, niebo nad nią pociemniało, ale to nic. Jej ciało było zziębnięte i przemoczone, niemal zesztywniałe. Nie była zwykłym człowiekiem, nie bała się choroby. To, co ją przerażało, tkwiło gdzieś w niej. Moc, która wymykała się dziwnym pieczęciom, wiążącym ją przez wieki. Niedająca się kontrolować. Głodna, chora i zdolna zabić. O tak, Jaga zrozumiała to, stojąc dziś rano nad tym, co zostało z Marzanny – bogini zimy, natury i chujwieczegojeszcze.
– Bierz więcej, do oporu, mam mnóstwo mocy. Ale pamiętaj, działamy szybko i precyzyjnie – wyjaśniała Marzanna jakby nakreślała plan działań wojennych. No cóż, porywały się na wojnę z prawami fizyki. – W momencie, w którym dezaktywujesz osłonę, wszystko runie. Musisz być szybsza. Przekieruj moc w górę, stwórz nam tunel na powierzchnię. Wydostań nas stąd. Dziś albo nigdy. Właśnie się do mnie modlą, jestem dziś niezwyciężona, cukiereczku.
Cóż, najwyraźniej jednak była zwyciężona, gdyż „cukiereczek” okazał się jej ostatnim słowem na tym padole łez. Reszta była dla Jagi mglistym wspomnieniem, które zacierało się z każdą sekundą jak zły sen po przebudzeniu. Pamiętała pobranie mocy, a potem poczucie, że… Że Marzanna jest tylko środkiem do celu. Że cały świat nim jest. Po tym, co mu zrobił. „Nikt więcej nie strąci mnie w ciemność”. Te słowa. Tak. Ktoś… coś je wypowiedziało.
A potem wszystko zasłoniła pulsująca białym światłem mgła. Kiedy opadła, Jaga siedziała obok Marzanny, czy raczej obok tego, co z niej zostało. Ciało wyglądało na nietknięte. Tylko krwawe łzy i zapadnięte oczodoły świadczyły, że bogini nie zginęła śmiercią naturalną. Ale boska moc Marzanny? Gdzie do cholery była? Jaga czuła, że zna odpowiedź na to pytanie. Po prostu chwilowo nie chciała jej sobie udzielać.
Po wszystkim uciekła z miasta, i bardzo dobrze. Jeśli ta dziwna moc, to coś, jest tak silne, by zniszczyć boginię w dniu jej chwały, należało to zabrać z dala od ursynowskiego mieszkania Moniki. I z dala od Mordoru, gdzie zapewne nadal owa Monika pracuje (co za dziewuszysko, nigdy się nie nauczy). Jaga uśmiechnęła się pod nosem. Monika. Udało się ją ocalić z Axis Mundi. W tysiącach lat życia Jaga nie była z niczego aż tak dumna. Floriel… tu było gorzej. Ale on miał Ariela, a Ariel umiał leczyć. Może pomogli sobie nawzajem. Czasem po prostu trzeba mieć nadzieję. I Jaga ją miała. Co do Mateusza, już niekoniecznie. Z drugiej strony, towarzyszyło jej dziwne przekonanie, że ten chłopak dałby sobie radę nawet z końcem świata. Ba! Prawdopodobnie to on rozpęta całą tę hecę. Tak jak rozpętał piekło w Axis Mundi.