- nowość
- promocja
-
W empik go
I tylko wspomnień żal - ebook
I tylko wspomnień żal - ebook
W 1945 roku Jerzy Arynowicz jako żołnierz Armii Krajowej trafia do komunistycznego obozu, z którego udaje mu się zbiec dopiero po dwóch latach. Ma jeden cel – dotrzeć w okolice Sanoka i odnaleźć ukochaną żonę, z którą rozdzieliła go wojna. Nie wie jeszcze, że właśnie dobiegła tam końca akcja „Wisła”, wskutek której masowo wysiedlono całe wsie i osady…
Po drodze Jurek ratuje z rąk radzieckiego oprawcy Weronikę – sierotę, podobnie jak on zaangażowaną w podziemną walkę. Dziewczyna także się ukrywa i część drogi postanawiają przejść razem. Oboje są nieufni, odwykli od życzliwości, jednak tak to już bywa, że czasem łatwiej się zwierzyć przypadkowemu znajomemu. Tylko czy po wyznaniu najskrytszych tajemnic wciąż pozostaną dla siebie obcy?
Chabrowe oczy żony, moment, kiedy poznali się w Zakopanem, kilka miesięcy wspólnego życia – to wszystko pocztówki z minionego świata. Tak odległego, jakby nigdy nie istniał. Ukrytego za kurtyną bolesnych przeżyć, które sprawiły, że Jerzy stał się innym człowiekiem. Weronika nie ma jednak nawet tyle, gdyż dorastała w czasie okupacji. Być może dlatego wciąż się zastanawia, czy zdoła żyć normalnie, bez towarzyszącego jej na każdym kroku lęku.
Ostatnie lata powinny ich nauczyć, że z dostępnych scenariuszy los nie wybiera najłatwiejszych rozwiązań. Nic więc dziwnego, że w czasie wspólnej drogi czyha na nich wiele niebezpieczeństw. Czy zapłata za każdy niespodziewany uśmiech losu okaże się zbyt słona? Niestety, w trybach wielkiej historii jesteś często tylko nazwiskiem na liście, a jeden urzędniczy świstek może bezpowrotnie zmienić całe twoje życie. I tylko wspomnień żal…
Kategoria: | Obyczajowe |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8364-164-5 |
Rozmiar pliku: | 975 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Spoglądanie w niebo wielokrotnie ratowało Jerzego od śmierci.
Kiedy zasłaniał je sufit, obserwator mógł zacisnąć powieki, żeby przywołać do siebie całe światło oferowane przez nieboskłon. Ukojenie. Bezkres. Świadomość, że istnieją, pozwalała odpocząć znękanym myślom, uspokoić tęsknotę, zapomnieć choć na chwilę o wszystkich przytłaczających na co dzień sprawach. Wtedy i ból stawał się choć trochę łatwiejszy do zniesienia. Ślad nadziei, bezcenny niczym skibka chleba dla słaniającego się z głodu człowieka.
Niekiedy Jerzemu się zdawało, że tylko dzięki temu był w stanie przetrwać następne przesłuchanie, kolejne bicie albo dzień wypełniony pustką i cierpieniem ciała. Gdy był na powietrzu, nawet otoczony kolczastym drutem, karabinami strażników i bezustannym krzykiem, czuł się silniejszy. Po prostu zerkał w górę i sycił oczy poczuciem wolności, a tego nikt mu nie był w stanie odebrać. Niebo niewzruszenie pilnowało świata, jednakowo dalekie dla wszystkich.1.
Styczeń jak to styczeń, w tysiąc dziewięćset czterdziestym piątym częstował mrozem równie intensywnie, jak w poprzednich latach, nie zważając na nękającą świat wojnę, która zdawała się trwać od zawsze, a historie o jej końcu brzmiały równie niedorzecznie, jak opowiadane dzieciom baśnie. Podobnie nierzeczywistymi jawiły się wspomnienia o czasie sprzed wojennej zawieruchy. Biel śniegu, rozciągnięta jak okiem sięgnąć i skrząca się w świetle, w innych okolicznościach zachwycająca, ostatnio kojarzyła się głównie z zimnem i trudami wędrówki przez zaspy.
Widok żołnierzy w radzieckich mundurach nikogo tego dnia szczególnie nie zaskoczył, bo nie było tajemnicą, jak szybko poruszała się ofensywa, poza tym jak dotąd walczyli po tej samej stronie. Część ludzi „Skały” odpoczywała w Pałecznicy po udanej akcji rozbrajania niemieckich bunkrów w Krakowie. Dowódcy planowali uderzenie na wycofujące się germańskie oddziały, ale nie otrzymali jeszcze dokładnych rozkazów, czekano, aż wrócą wysłani z meldunkami gońcy.
Sowieci otoczyli wioskę, w sile znacznie przewyższającej to, co mieli do dyspozycji partyzanci, i dowodzący nimi major dał znak, aby nie podejmować walki. Wolał ocalić życie ludzi. Nie wiedział jeszcze, tak jak i Jerzy, jak to się skończy.
Przez kilkanaście sekund niemal całkowitej ciszy gotowe do strzału karabiny mogły wydawać się kiepskim żartem, ale suche polecenie, żeby złożyć broń, wydane przez rosyjskiego oficera, nie pozostawiło wątpliwości co do zamiarów „sojuszników”.
– Wykonać! – rozbrzmiał zabarwiony goryczą rozkaz dowódcy.
Partyzanci popatrzyli po sobie, nie dowierzając.
Jerzy Arynowicz w dokumentach, które nosił ze sobą, figurował jako Adam Zagórski. Widząc, co się dzieje, uznał, że na razie powinien to prawdziwe imię i nazwisko po prostu zapomnieć. Zdał pistolet i bagnet, ale zaprotestował, kiedy jeden z żołdaków chciał zerwać oznaczenia stopnia z jego munduru. Pierwsze uderzenie kolbą mosina1, w okolice nerek, wydarło mu z ust niekontrolowany jęk. Drugie, wymierzone w żołądek, zgięło go wpół, a bolesny kopniak powalił na ziemię. Zaspa przyjęła go miękko, łagodząc upadek.
1 Karabin powtarzalny produkcji rosyjskiej, używany w armii radzieckiej do lat 50. XX wieku.
Jeszcze przez kilka chwil Jerzy trwał w zdziwieniu, smakując rozlewający się w ustach żelazisty osad krwi. Jeszcze przez moment zdołał spojrzeć w rozpościerające się nad nim ciemniejące już niebo, jakby to miało mu pomóc zapamiętać odczucie wolności. Przewidywał, że niedługo tej szansy może już nie dostać, bo cały jego świat przysłonięty zostanie złowrogim cieniem…
Akompaniament przekleństw i jęków wzmógł się na kilka sekund i ponownie zginął w narastającym w uszach szumie.
Ktoś strzelił, rozległ się wrzask.
Czyj?
Tego nie wiedział.
Pozbawiony słów krzyk wywołany bólem brzmi identycznie w każdym języku.
Ostatni cios, prosto w głowę, pozbawił Jerzego przytomności.
***
W ciągu ostatnich sześciu lat Jerzego Arynowicza zamykano kilka razy, chociaż tak właściwie tych dwóch pierwszych można było nie brać pod uwagę. Z oflagu, gdzie trafił po klęsce wrześniowej, uciekł już po kilku miesiącach, a po wpadce na szlaku kurierskim między Lwowem a Krakowem, kiedy w ręce wroga wydał go konfident, trafił do jakiegoś powiatowego aresztu policyjnego, z którego wydostanie się nie sprawiło mu większych trudności. A może miał po prostu szczęście?
Kolejny raz był już gorszy. Został przewieziony na Montelupich, stamtąd po śledztwie miał jechać do Auschwitz, ale z transportu odbili go koledzy z oddziału. Długo wydawało mu się, że spędzony w tym więzieniu czas to najczarniejsze tygodnie jego życia. Dni i noce zlewały się w jedno, choć poszatkowane dość stałym rytmem śledztwa, metodycznie prowadzonego przez gestapo. Zapamiętał głównie ból oraz to wyobrażane pod powiekami niebo, najczęściej pełne migoczących złudnie punkcików gwiazd.
O tym, że okrucieństwo potrafi mieć jeszcze straszniejsze oblicze, przekonał się, gdy trafił w ręce Sowietów, po wkroczeniu ogłaszających wyzwolenie krasnoarmiejców. Zanim to się stało, Jerzy Arynowicz alias Adam Zagórski, nosił w lesie pseudonim „Technik”, w oddziałach Armii Krajowej stopień podporucznika. Działał przeciwko Niemcom w batalionie „Skała”2, pod dowództwem majora „Wierzby”3, w kompanii „Grom – Skok”.
2 Samodzielny Batalion Partyzancki „Skała” – oddział partyzancki Kedywu, Okręgu Kraków Armii Krajowej.
3 Pseudonim Maksymiliana Klinickiego, majora piechoty Wojska Polskiego, Polskich Sił Zbrojnych i Armii Krajowej, cichociemnego.
Na początku czterdziestego piątego roku w okolicach Krakowa walczyli niemal ramię w ramię z sołdatami z Rosji. Nie przypuszczał, że niedługo potem zostaną rozbrojeni właśnie przez armię radziecką, przecież mieli tego samego wroga i, wydawałoby się, te same cele. Wprawdzie nadal bardzo boleśnie pamiętał zdradziecką napaść ZSRR na Polskę we wrześniu trzydziestego dziewiątego, ale widząc szansę przegnania hitlerowców z ojczystej ziemi, Arynowicz sprzymierzyłby się nawet z samym diabłem. Szybko się okazało, że Sowieci wyznaczyli za ten sojusz zupełnie inną cenę…
Kiedy w połowie stycznia czterdziestego piątego roku dostał się pod pieczę NKWD, jak na ironię zamknięto go w tym samym areszcie, w którym przebywał więziony przez gestapo. Pamięć o tym, co wtedy przeżył, usiłował upchnąć w najdalszym zakątku duszy, choć nieproszone skrawki obrazów i słów nękały w snach, niczym krążące nad ofiarą sępy.
***
Pierwsze śledztwo było jedynie przedsmakiem cierpienia, którego doświadczył później.
– Imię, nazwisko, wiek, miejsce urodzenia, imię ojca!
– Adam Zagórski, dwadzieścia siedem lat, urodzony w Warszawie, imię ojca Witold – kłamał.
– Gdzie służyłeś?
– W Wojsku Polskim – odpowiadał i wtedy zaczęły się pierwsze uderzenia.
– Kto dowodził?
– Macie to w dokumentach.
– Kto dowodził?
– Dowódca. – Bili go coraz mocniej, więc coraz trudniej było mu kpić z oprawców, ale zdobył się jeszcze na wysiłek, choć przy kolejnych ciosach nie był już w stanie powstrzymywać jęku.
– Jakie działania planowaliście podjąć przeciwko Armii Czerwonej?
– Skuteczne.
Katowali go, dopóki nie stracił przytomności, kilkukrotnie przywracając mu świadomość chluśnięciem zimnej wody. Potem kazali recytować życiorys, każde zdanie kwitując ciosem pałki. Choć Jerzy przyrzekł sobie wytrwać, to był w stanie jedynie skupić się na liczeniu oddechów i pragnieniu, aby jak najszybciej zemdleć i nic nie czuć.
***
Na kolejnych przesłuchaniach pytania się nie zmieniały, ale odpowiedzi Jerzego pozbawione już były tamtej początkowej buty. Czas sowieckiego śledztwa nie miał regularności cechującej faszystów. Cierpienie nie cichło, potrafiło jedynie się wzmagać. Niebo pod powiekami było wtedy czarne niczym aksamit, a Jerzy zapadał się w tę zbawczą ciemność jak najczęściej, żeby choć na kilka chwil odgrodzić się od bólu.
Po niemal roku został przeniesiony do obozu w Krzesimowie pod Lublinem. W pierwszych dniach zmagał się z przedziwnym odczuciem, że jest wolny, choć nadal był więźniem, co doprowadzało go niemal do obłędu. Ale przecież mógł czasem wyjść z baraku, odetchnąć świeżym powietrzem i tak po prostu spojrzeć w górę, na chmury albo gwiazdy. Umykały wtedy, na kilka oddechów, głód, ból i świadomość nieludzkich warunków, w jakich ich przetrzymywano.
Prawdziwą wolność odzyskał w połowie czterdziestego siódmego i do dziś odnosił wrażenie, że powodzenie ucieczki było dziełem przypadku, a może decyzji, że spróbował jej w pojedynkę. Właściwie tylko on pozostał z oddziału, niektórych zwolnili, innych wywieźli Bóg wie gdzie. Miał tylko nadzieję, że zdołali prysnąć albo że nie męczyli się zbyt długo. Wcześniej próbowali się wydostać razem, ale wówczas szczęście nie dopisało.
Najbardziej – jeszcze w dzieciństwie – lubił obserwować spektakl tuż przed burzą. I właśnie w takie niebo zapatrzył się krótko po odzyskaniu wolności. Horyzont ciemniał, wiatr wiał coraz mocniejszy, gwałtowny niczym spłoszony koń – zasnuwał wszystko deszczem, a ptaki i zwierzęta cichły w oczekiwaniu na pierwszą błyskawicę i zbliżający się grzmot. Ten widok już na zawsze zlał mu się ze słowami matki, rozczulonej zachwytem czterolatka: „Jerzyku, zobacz, ile pracy mają Płanetnicy4, o których ci mówiłam wczoraj, ile ciężkich chmur pełnych wody musieli nazbierać i przenieść na swoich barkach, ile piorunów schwytać, żeby teraz tak nimi rozświetlać niebo. A czy wiesz, ile się muszą namęczyć, jeśli chcą burzę odciągnąć od wiosek czy upraw? Kiedy zobaczysz tęczę, to wiedz, że to pasy, na których Płanetnicy odciągają nawałnicę”.
4 Istoty pojawiające się w wierzeniach słowiańskich, potrafiące kierować chmurami, zsyłać burzę czy grad.
Mały Jurek długo wierzył, że to dzięki tym istotom powstają chmury, że to one niosą grad, a zimą śnieg. Nawet teraz, choć zbliżał się do trzydziestki, czasem się uśmiechał, zerkając w górę, kiedy puchaty obłok majestatycznie przesłaniał słońce… A może po prostu uśmiech ten wywoływało wspomnienie ciepłego głosu matki i jej pełnego troski spojrzenia?
***
Jerzy zanurzył manierkę w wodzie, napełnił i sięgnął po kolejną. Dwie wysłużone butelki bardzo się przydawały – już nie pamiętał, komu je podebrał. Właściwie wszystko, co w tej chwili posiadał, pochodziło albo z wymiany, albo ze zwykłej kradzieży, albo z przypadku. Tak jak najcenniejszy w tej chwili skarb – wielokrotnie ostrzony stary nóż, który szczęśliwym trafem znalazł w lesie. Może to w tym momencie dopuścił do siebie myśl, że ma jakieś szanse, żeby jednak przetrwać, na przekór przegranej wojnie, wbrew miesiącom spędzonym w obozie, pod czujnym okiem strażników i ich okrutnymi ciosami. To dodało mu sił, ale też ze zdwojoną mocą uderzyła go powstrzymywana dotąd tęsknota za codziennością, którą zostawił za sobą w pierwszych tygodniach mobilizacji, pamiętnego tysiąc dziewięćset trzydziestego dziewiątego roku. Pozwolił sobie na zdradliwe marzenia o tym, żeby się normalnie ogolić, w spokoju najeść się do syta, umyć inaczej niż w rzece, przespać w pościeli, w której nie buszowałyby pchły, pluskwy czy wszy. Tyle że wszystko to nadal pozostawało poza jego zasięgiem, a on był coraz bardziej zmęczony.
– Nie rozpędzaj się, Arynowicz – powiedział sobie. Niegłośno, żeby nie wyróżniać się spośród naturalnych odgłosów lasu.
Ognia nie mógł rozpalić, choćby chciał. Po prostu nie miał zapałek. Tylko mocniej owinął się wysłużoną derką, ukradzioną poprzedniego dnia w jednym z mijanych gospodarstw, wraz z kilkoma ziemniakami z parnika dla świń.
Od kilkunastu dni był w drodze. Jak dotąd szedł głównie lasami, tylko wieczorami podkradając się do domostw na skraju wsi. Unikał spotkań z ludźmi, bo wiedział, że nawet w pewnym oddaleniu od obozu nie powinien ufać nikomu. Miejscowi mogli wydać go ze strachu albo dla własnej korzyści, nie rozmyślał o tym, chciał przetrwać. Miał nadzieję dotrzeć pod Sanok, zanim zrobi się naprawdę chłodno i deszczowo. Pokonanie tej odległości nie zajęłoby tak dużo czasu, gdyby nie musiał się ukrywać, ale nie zamierzał pozostawiać jakichkolwiek śladów. Dziś i tak sporo zaryzykował. Podczas wieczornej obserwacji pobliskiej osady, aby się zorientować, czy zdoła tam znaleźć jakąś pomoc, zauważył wojskowy gazik skręcający w stronę zabudowań. Rozpoznał sowieckie mundury, ale mimo to zdecydował się na nocleg w pobliżu. Po prostu musiał odpocząć, żeby starczyło sił na dalszą podróż, a poza tym podejrzewał, że rano sołdaci odjadą, a Jerzy wolał wiedzieć, w którą stronę…
Mimo zmęczenia nie mógł zasnąć. Znużenie sprawiało, że trwał niemal zupełnie bez ruchu, oddychając jak najciszej i jak najspokojniej. A jednocześnie wciąż nasłuchiwał, czy wśród leśnych odgłosów nie pojawi się coś niepokojącego, i mimo ciemności obawiał się przymknąć na dłużej oczy. W końcu ułożył się na boku, podkładając ramię pod głowę, w nadziei, że zmiana pozycji pozwoli choć na substytut odpoczynku. Potrzebował go, ale tylko drzemał, co kilkanaście minut wybudzając się gwałtownie. W sennych majakach wracały do niego obrazy sprzed kilku lat, pomieszane z ostatnimi przeżyciami. Sielankę pierwszych miesięcy narzeczeństwa i małżeństwa przecinały ostre wspomnienia z wojny. Dotąd nie odważył się myśleć o żonie, choć przecież to do niej szedł do Sanoka, gdzie – jak zdołał się dowiedzieć jeszcze na początku swojej działalności w partyzantce – wyjechała do rodziny, i kurczowo trzymał się nadziei, że tam ją odnajdzie. Po prostu się bał, że tęsknota stanie się nieznośna i tylko go osłabi, a on już nie da rady jej przezwyciężyć.
Sen przyszedł niespodziewanie, niemal jednym ruchem zagarnął Jerzego na tyle skutecznie, że wybudził go dopiero chłód poranka. I głód. Na szczęście miał pod ręką manierkę z wodą, to nieco ukoiło zbuntowany żołądek.
– Szlag – zaklął.
Wstał z trudem, dłuższą chwilę poświęcając na namiastkę gimnastyki. Gdyby nie ten nawyk, podczas pobytu w obozie zupełnie opadłby z sił. Zdrętwiałe po nocy spędzonej w niewygodnej pozycji ciało reagowało nieprzyjemnym mrowieniem.
Z oddali posłyszał warkot silnika. Jerzy wiedział, że jego kryjówka jest niewidoczna z biegnącej przez las drogi, ale i tak przypadł do ziemi, znieruchomiał i czujnym spojrzeniem analizował ewentualną drogę ucieczki. „Jak zaszczute zwierzę” – pomyślał gorzko. Po chwili odgłos ucichł, zastąpiony przez tupot butów. To już było dziwne i niezrozumiałe, bo najwyraźniej ktoś wbiegł do lasu, ale raczej nie poruszał się w kierunku Arynowicza, a w stronę strumyka. Mimo to poczuł strach, a za chwilę przypływ adrenaliny.
Chowając się, ruszył za dźwiękami. Między drzewami mignęła drobna kobieca sylwetka, do której zbliżał się mężczyzna w radzieckim mundurze. Wtedy Jerzy zrozumiał… i przeklął bezgłośnie. A potem jak najciszej pospieszył za nimi, choć rozsądek podpowiadał mu, że bezpieczniej się nie wtrącać. Tyle że gniew był w tej chwili silniejszy od rozumu.
– Nie ubiegaj, krasawica!5 – Dyszenie sołdata stawało się coraz głośniejsze.
5 ros. Nie uciekaj, ślicznotko!
Dziewczyna była szybka, ale musiała się potknąć, bo żołnierz ją dopadł. Leżała pod nim bez ruchu, jakby dotychczasowa ucieczka zabrała jej wszystkie siły i chęć do walki. Napastnik sapał chrapliwie, trudno było rozróżnić, czy to zmęczenie, czy może już żądza, bo równocześnie zdzierał ze swojej ofiary spodnie. Musiał też rozpiąć swoje i to wykorzystał Jerzy… Wypadł z ukrycia. Miał tylko nóż, dlatego postarał się, żeby wystarczył jeden cios. Zaskoczony żołdak wydał z siebie zduszony jęk. Krew buchnęła gwałtownie, charakterystyczny mdlący zapach zawisł wokół nich.
Jerzy poczuł ogromne znużenie. Spięte mięśnie bolały, a przecież to nie był koniec. Przetoczył Rosjanina na bok, uwalniając kobietę. Rozglądała się szeroko otwartymi oczami, niemal bez zrozumienia, mimo to kiedy tylko zniknął przygniatający ją ciężar, zerwała się i odskoczyła.
– Był sam? – upewnił się cicho.
Skinęła głową, oddychając szybko. Lęk i odraza nie zniknęły z jej spojrzenia.
– Chyba go tu zostawimy – mruknął Jerzy i zabrał się za obszukiwanie trupa.
Po chwili wzbogacił się o tetetkę6 z zapasem naboi, porządny bagnet oraz zapałki i papierosy, na widok których aż się zaśmiał pod nosem. Od razu rozpoznał, że bagnet jest polskiej produkcji, sam miał niegdyś takiego „perkuna” na wyposażeniu. Rosjanin musiał go zabrać polskiemu partyzantowi. Jerzy uśmiechnął się szeroko, kiedy sprawdził buty zabitego żołnierza, bo zdawały się na niego pasować. W tych, które nosił, jedna podeszwa już dawno się przetarła, a drugą musiał przywiązywać sznurkiem, żeby nie odpadła. Przydał się też pasek i nowe spodnie, a nawet sweter. Kurtki mundurowej za nic by nie założył.
6 Radziecki pistolet samopowtarzalny.
Porzucił w końcu ograbionego Sowieta i przyjrzał się krytycznie nieznajomej. Jej odzież wyglądała o wiele porządniej, mimo śladów krwi. Miała ze sobą płócienny tobołek, który teraz poprawiała na plecach. Jerzy najchętniej przeszukałby pozostawiony na drodze samochód, ale obawiał się, że nie ma już czasu, więc z żalem porzucił ten pomysł. Do wioski, w której wtedy widział gazik, nie było daleko, w każdej chwili ktoś mógł się pojawić na drodze.
– Masz gdzie pójść?
Zaprzeczyła bezgłośnie, więc pokazał, żeby dołączyła do niego. Zanim poprowadził ją dalej między drzewa, zebrał swoje nieliczne rzeczy. Maszerowali w milczeniu. Po zachowaniu dziewczyny odgadł, że umie się poruszać w takim terenie, darował więc sobie jakiekolwiek wskazówki, skupiając się na wyborze drogi i nasłuchiwaniu, czy nie ma pościgu. Byle dalej od miejsca zabójstwa.
***
Odpoczęli dopiero po kilku godzinach, pijąc wodę z manierki Jerzego i posilając się mięsem z już otwartej konserwy, którą wyciągnęła ze swojego plecaka kobieta. Zapatrzył się na to ze zdumieniem, bo taka puszka to był prawdziwy skarb. Mielonka smakowała Jerzemu wręcz nieziemsko, już tak dawno nie jadł czegoś takiego. Najchętniej pochłonąłby wszystko sam, ale miał świadomość, że nie skończyłoby się to dla niego dobrze, a kłopotów z żołądkiem najmniej teraz potrzebował. Z żalem pozostał przy jednym – za to dość grubym – plastrze, który długo obracał w ustach, sycąc się smakiem.
– Dziękuję. – Odezwała się szeptem, jakby nie chciała mu przeszkadzać w intymnym doznaniu.
Uśmiechnął się w odpowiedzi.
– To ja dziękuję za jedzenie.
Powiedział to szczerze i dopiero po chwili dotarło do niego z całą mocą, że pokarm jest w tej chwili dla niego o wiele ważniejszy niż śmierć przypadkowego człowieka, i po raz pierwszy od wielu miesięcy poczuł z tego powodu wstyd, przedziwnie wymieszany z gniewem, bo przecież gwałciciel zasłużył na to, co go spotkało. Odwrócił na moment głowę, bo bał się, że dziewczyna wyczyta wszystko z jego mimiki i tonu głosu.
– Zastanawiasz się, czemu się nie broniłam?
Najwyraźniej zrozumiała go opacznie albo wypowiedziała to, co dotąd ją nurtowało – nie potrafił tego zgadnąć. Zajrzał jej w oczy, były błękitne jak skrawek nieba. Jak kolor rękawiczek, które miała na sobie jego żona w Zakopanem, w dniu, gdy ją zauważył. Biegł potem za nią, bo zgubiła jedną. Nigdy nie zastanawiał się, czy zrobiła tak celowo, za to teraz zdumiało go, że przypomniał sobie akurat to zdarzenie.
– Uciekałaś – stwierdził lakonicznie i wzruszył ramionami.
– Nieważne…
Uświadomił sobie, że nawet się nie przedstawił, a co za tym idzie nie znał imienia swojej towarzyszki. Przed wojną matka zrugałaby go za takie grubiaństwo. Zgnębiony, przetarł dłonią oczy. Coraz więcej wspomnień, coraz mniej sił, żeby się bronić. A co, jeśli osaczą go i pokonają? Nie po to przez tyle długich miesięcy odmawiał sobie zanurzania się w przeszłości, żeby teraz ponieść porażkę i polec na – miał nadzieję – ostatnim odcinku drogi. Nie powinien teraz myśleć o rodzicach. Ojciec, oficer kawalerii, prawie na pewno zginął. Matka… Gdy Jerzy był kurierem, zjawiał się czasem we Lwowie i udało mu się wypytać o nią sąsiadkę. Ponoć została aresztowana, jako małżonka polskiego wojskowego, a potem Sowieci wsadzili ją do jednego z transportów na Wschód. Czy żyła, Bóg – a raczej Stalin – raczy wiedzieć.
Z westchnieniem podniósł się z ziemi.
– Pozwoli pani, że się przedstawię. Jerzy Arynowicz. – Tak dawno nieużywane prawdziwe imię i nazwisko zabrzmiało mu w uszach jak coś nierealnego.
Na przekór niechlujnemu ubraniu, jakie oboje nosili, oraz okolicznościom, w których się poznali, stuknął obcasami zabranych Ruskowi butów. Dziewczyna popatrzyła na niego z niedowierzaniem i lekkim rozbawieniem. Rzeczywiście mógł wyglądać komicznie. Nierówno ogolony, bo zrobił to samym nożem dwa dni temu, ze skołtunioną fryzurą, chudy jak szczapa, w poszarpanym swetrze i pamiętających lepsze czasy sztywnych z brudu spodniach. W te zdobyczne nie zdążył się przebrać, Na jego tle nieznajoma mogła uchodzić za elegantkę, bo jej odzienie – znoszone robocze półbuty, zwykłe drelichowe portki, jak i jego podwiązane sznurkiem, i uszyta z wojskowego munduru kurtka – było przynajmniej względnie nowe, a na pewno uprane nie dawniej niż tydzień temu, a włosy, związane w grubą kitkę, wyglądały na czyste. Co robiła w lesie? Nie miał pojęcia i w tej chwili nie szukał odpowiedzi. Ona też go nie wypytywała.
– Weronika Klimczak – odparła cicho.
Pomógł jej wstać. Nagle pomyślał, że z kobietą u boku łatwiej będzie o pomoc u jakiegoś dobrodusznego gospodarza. Zwłaszcza z tak młodą i niewinnie wyglądającą.
– Do wieczora musimy znaleźć nocleg, najlepiej we wsi. A potem zdecydujesz, co dalej. Ja chcę dotrzeć do Sanoka – poinformował.
Znowu milczeli, w mimowolnie zgranym rytmie pokonując kolejne kilometry. Szli wzdłuż traktu, na wszelki wypadek chowając się w lesie. Nie musieli tego ustalać, porozumiewali się spojrzeniami i krótkimi gestami, co utwierdziło Jerzego w przypuszczeniu, że dziewczyna tak jak i on podczas wojny działała w partyzantce.
W końcu w oddali zamajaczyła pojedyncza chałupa. Obserwowali dłuższy czas otoczenie, ale nikt się nie pojawił w obejściu – nic dziwnego, zbliżał się wieczór, wszystkie prace zostały raczej zakończone. Migoczący płomyk lampy naftowej rozświetlał wnętrze niewielkiej izdebki.
– Pójdę sama, zapytam, czy nas przyjmą.
Jerzy już miał skinąć głową, ale przypomniał sobie o krwi na kurtce Weroniki.
– Masz czym to zakryć?
Wyciągnęła z tobołka cienki koc, zarzuciła na ramiona i wolnym krokiem, choć rozglądając się czujnie, ruszyła w stronę chaty.
Drzwi uchyliły się niepewnie i w progu stanęła niewysoka kobieta w średnim wieku. Uniosła trzymaną w dłoni lampę, żeby przyjrzeć się niespodziewanemu gościowi.
– Czego tu, dziewczyno, po ćmoku szukasz? – Głos miała zmęczony, jakby nadzieja, z którą stanęła w progu, zgasła na widok nieznajomej.
– Schronienia na noc, choćby w obórce. I trochę ciepłej wody.
– Sama jesteś?
– Nie, z bratem. Drogę zgubiliśmy.
– Niech przyjdzie.
Jerzy wyszedł z ukrycia. Gospodyni omiotła go spojrzeniem, w którym poznał, że nie uwierzyła w to, co usłyszała. Za to zafrapował go błysk strachu, jednakowy w oczach obu kobiet. Obawa tamtej na widok nieznajomego mężczyzny była zrozumiała, ale Werka…? Zaraz się jednak domyślił: wiedziała, że on ma broń. Pomysł, że zacznie grozić pistoletem bezbronnej kobiecie, zdenerwował Jerzego i jednocześnie zasmucił, bo dziewczyna musiała już coś podobnego kiedyś widzieć.
– Nikogo poza nami tu nie ma – odezwał się, pokazując puste dłonie. – Przed świtaniem sobie pójdziemy.
– Bystro wchodźcie. Dam wam zupy.
W środku nie było wiele miejsca – kuchnia z niewielkim piecem i stołem oraz druga izba, w której ledwie mieściło się łóżko. Na stryszek prowadziła drabina. Kobieta wskazała im krzesła i po chwili podała dwie miski z kartoflanką. Ukroiła też po kawałku chleba. Jerzy starał się jeść jak najwolniej, a i tak zawartość talerza skończyła się zbyt szybko. W żołądku czuł przyjemne ciepło. Połowę kromki chciał niepostrzeżenie schować na później.
– Niech to zje, jest jeszcze.
– Nie mam jak zapłacić – odparł skrępowany.
W obozie odwykł od życzliwości. Jeśli coś dostawał, nigdy za darmo, zresztą niehonorowo byłoby nie odwdzięczyć się współwięźniowi za przysługę. A tutaj co mógł zaproponować? W obejściu nic nie zdoła zrobić, jeśli nie chcą, żeby ktoś ich zauważył.
– Niech się tym nie martwi. I pytać o nic też nie będę, bylebyście rano już poszli, bo różni się tu czasem kręcą.
– Dziękujemy – odezwała się cicho Weronika.
Jerzy zauważył, że dziewczynie drżą usta, jakby powstrzymywała targające nią emocje.
– Nagrzeję wody, to się umyjecie.
***
Kiedy o świcie, raz po raz dziękując gospodyni, opuszczali chatę, Jerzy czuł się, jakby nadal śnił. Kobieta przyniosła zmianę bielizny i dwie koszule po swoim mężu, na którego powrót – jak powiedziała – wbrew temu, co ludzie we wsi gadali, nadal czekała. Znalazła także sweter dla Weroniki, a jej pokrwawioną kurtkę wrzuciła do pieca. Kazała Jerzemu natrzeć głowę naftą, żeby wyplenić do końca wszy, co, o dziwo, nawet się udało. Pozwoliła im spać na ciepłym stryszku, a na drogę dała pół bochenka chleba. Jerzy po raz pierwszy od wielu miesięcy był czysty i niemal najedzony, a jego odzienie nie wskazywało już jednoznacznie, że był uciekinierem. Obawiał się, że za chwilę się po prostu obudzi…
Szli drogą w stronę Handzlówki, tak im wskazała gospodyni, której imienia nawet nie poznali. Jerzy mniej więcej wiedział, w którą stronę powinien się później udać. Najłatwiej byłoby koleją, ale bał się podróżować bez dokumentów i pieniędzy.
– Mogę iść z tobą do tego Sanoka?
Pytanie dziewczyny go zaskoczyło. Nie pytał wprawdzie o jej plany, ale nie spodziewał się, że uzna wspólne podróżowanie za dobry pomysł.
– Możesz. Tylko po co?
– Nie mam rodziny. Taki sam kierunek jak inne, a lepiej mieć towarzystwo.
– Nic o mnie nie wiesz – zauważył.
– Ani ty o mnie. Powiesz mi, co będziesz chciał – westchnęła. – Głupia nie jestem, przecież widać, że zwiałeś z jakiegoś obozu albo więzienia. No, teraz już lepiej wyglądasz, możesz do ludzi wyjść – oceniła.
– Masz rację, uciekłem. Papierów nie mam – przyznał, choć wbrew rozsądkowi.
– Ja mam tymczasowe, z urzędu w Rzeszowie. Przydam ci się.
– Dlaczego tam nie zostałaś?
– Wiesz, że była amnestia kilka miesięcy temu?
– Coś słyszałem – mruknął.
– Wielu naszych się ujawniło, ja też miałam dość, bo… – Zawahała się, przygryzając wargę. – …z różnych powodów. W każdym razie spotkałam w mieście koleżankę, tak jak ja była łączniczką. Zaczęła mnie namawiać, żebym współpracowała z milicją albo bezpieczniakami, że to się opłaci. Ale ja nie chciałam… Potem zaczęła mnie szantażować, że kiedy mnie aresztują, to i tak wszystko powiem. No to spakowałam, co mogłam, i uciekłam. To jej zabrałam te puszki – przyznała ze skruchą. – Chciałam wrócić do chłopaków, do lasu, ale…
– Już cię nie przyjęli? – domyślił się.
– Ano – potwierdziła. – Bali się wsypy. To poszłam w kierunku Łańcuta.
– Masz tam kogoś?
– Nie, tak wypadło. A resztę wiesz. Miałam pecha trafić na tego żołdaka. A on miał pecha, że byłeś w pobliżu.
– Czyli ta amnestia to pic na wodę? – dopytał, kończąc temat wędrówki.
– A jakże! Wsadzają, kogo mogą.
– Mnie wzięli jeszcze w czterdziestym piątym.
– Ja się wtedy wywinęłam.
Zamilkli. I tak powiedzieli sobie dużo.
Nagle ciszę przerwał dochodzący z oddali warkot silnika. Weronika i Jerzy zgodnie rzucili się w stronę lasu, od którego jak na złość dzieliło ich pole. „Sny nie trwają długo” – pomyślał jeszcze. Nie miał żalu do kobiety, zrobiła dla nich tyle, ile mogła.
BESTSELLERY
- EBOOK
20,93 zł 29,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- Wydawnictwo: Sonia DragaFormat: EPUB MOBIZabezpieczenie: Watermark VirtualoKategoria: Obyczajowe"„Spośród wielu sposobów, do których uciekają się pisarze, by opowiedzieć świat, preferuję posługiwanie się narracją precyzyjną, jasną i uczciwą, która opisuje fakty z życia codziennego w sposób fascynujący.”(z wywiadu z...EBOOK
35,00 zł 50,00
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
32,17 zł 42,90
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
37,49 zł 49,99
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.
- EBOOK
19,20 zł 24,00
Rekomendowana przez wydawcę cena sprzedaży detalicznej.