- W empik go
I znów są święta - ebook
I znów są święta - ebook
Emelie, mama trójki dzieci, ma dość swojego życia. Odkąd jej były partner wrócił do Gambii, stara się sama załatwiać codziennie sprawy. Ma ograniczony budżet, potwornie nudną pracę, a poza tym brak jej odwagi, by założyć konto na Tinderze. Mimo namów i zachęt, po prostu nie jest na to gotowa. Ale właśnie w chwili, kiedy wszystko wydaje się całkowicie beznadziejne, dostaje nieoczekiwany list. List, którego treść zmieni jej życie na zawsze.
Okazuje się, że Emelie odziedziczyła dom na Sardinön. Kiedy tam jedzie, przeżywa jednak prawdziwy szok – dom jest całkowicie wypełniony dekoracjami świątecznymi! Emelie waha się, ale dzieci chcą zostać na wyspie, więc wkrótce przeprowadzka z Växjo staje się faktem. Teraz musi tylko odpowiedzieć sobie na dwa ważne pytania: o co tak naprawdę chodzi Andreasowi – przystojniakowi, który odziedziczył domek gościnny po sąsiedzku? I co, do licha, ma zrobić z tymi wszystkimi świątecznymi ozdobami?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-87-269-2256-1 |
Rozmiar pliku: | 522 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ciężkie drewniane drzwi liceum Enskilda otworzyły się i wybiegło z nich dwadzieścioro pięcioro żywiołowych, świeżo upieczonych maturzystów w białych ubraniach. Krzyczeli i machali czapkami, a Emelie stanęła na palcach, żeby wypatrzyć wśród nich swoją córkę. Udało jej się bez trudu – Linn była jedyną osobą z czarnymi kręconymi włosami i ciemną skórą. Emelie zobaczyła, że się śmieje, i przypomniała sobie własne zakończenie liceum, kiedy wszystko było możliwe i nie miała absolutnie żadnych problemów. Nie tak jak teraz. Westchnęła i uśmiechnęła się do stojącej obok Sary.
– I co, będziesz się wzruszać? Twoja najstarsza skończyła liceum. – rzuciła Sara.
Emelie skinęła głową z uśmiechem. Tak, to kamień milowy, nie dało się zaprzeczyć.
– Mamo, mamo, widzisz Linn?
Obok niej Linnea podskakiwała w górę i w dół, żeby choć przez chwilę móc coś zobaczyć. Nie było to łatwe dla siedmiolatki, więc Emelie poniosła ją i wskazała Linn tańczącą i śpiewającą z przyjaciółmi. Linnea zaczęła machać i wołać starszą siostrę.
– Liv, mogłabyś trochę wyżej podnieść tabliczkę, żeby Linn zobaczyła, gdzie stoimy? Bo może sobie pomyśli, że wystawiłyśmy ją do wiatru – zwróciła się Emelie do średniej córki, która uniosła tabliczkę tak wysoko, jak tylko mogła.
Chwilę później cała rodzina wraz z matką chrzestną Sarą zebrała się na rynku. Ściskały Linn i śmiały się. Linn była pod lekkim wpływem szampana wypitego do śniadania ze znajomymi i na zmianę to śmiała się, to płakała. Liv i Linnea patrzyły na siostrę wielkimi oczami. Miała rozpuszczone włosy, które jak chmura unosiły jej się wokół twarzy. Rozświetlacz lśnił na wysokich kościach policzkowych, a brązowe oczy obramowane były długimi czarnymi rzęsami. W oczach młodszych sióstr była najfajniejsza na świecie. Emelie chwyciła najstarszą córkę w ramiona i mocno przytuliła.
– I jak się ma moja mistrzyni piekarska? Fajnie było?
Linn skinęła głową, ale nie była w stanie skupić się na stojących wokół niej bliskich. Wzrokiem poszukiwała przyjaciół oraz platformy, na której za chwilę mieli zatańczyć, objeżdżając całe Växjö . Emelie i Sara uśmiechnęły się do siebie. Doskonale rozumiały, jak to jest. Stanie z dwiema młodszymi siostrami, mamą i jej koleżanką nie było teraz najatrakcyjniejszym zajęciem. Sara objęła Linn.
– Gratulacje, kochana córko chrzestna, jesteś absolutnie wspaniała. Dostałaś pracę sezonową? W piekarni, tak jak chciałaś?
Linn uspokoiła się na chwilę i skupiła wzrok na Sarze.
– Tak, jestem umówiona w pracy mamy. Będzie super. Ale tam stoją Olivia i Julia. Muszę spadać. Całuski, mamo! Sara, Liv, Linnea, kocham was!
Pobiegła i po chwili wpadła w ramiona swoich dwóch najlepszych przyjaciółek. Pognały dokądś objęte, tak jak to robiły, kiedy były małe. Emelie westchnęła i spojrzała na młodsze dzieci.
– No dobrze, czy ktoś ma ochotę na lody?
***
W domu, w szeregowcu przy Parkvägen panował spokój. Liv i Linnea poszły do koleżanek. Miały już wakacje i w zasadzie mogły robić, co chcą. Za kilka dni zaczynały świetlicę, do której miały chodzić przez dwa tygodnie, zanim Emelie dostanie urlop. Sara i Emelie mogły wreszcie usiąść i odetchnąć po uroczystym zakończeniu szkoły odbywającym się w centrum miasta.
– Nie mogę się doczekać urlopu. Ten rok w pracy był cholernie trudny. Tyle zmian personalnych, no i szef: nagle się zwolnił, a dopóki nie przyszedł nowy… To nie było fajne – powiedziała Emelie, nalewając wina do dwóch kieliszków.
Usiadły w ogródku. Rabaty były przerośnięte, tak że Emelie miała wyrzuty sumienia od samego patrzenia na zaniedbany trawnik. Od kilku lat zamierzała się tym zająć. Wciąż piastowała marzenie o zielonej trawie, ale nie miała siły. Sara wyprostowała się.
– Wczoraj postanowiliśmy, że jedziemy na wycieczkę do Włoch – uśmiechnęła się z zadowoleniem.
– Och, gdyby tylko było mnie stać. Ale samotna matka trójki dzieci nie ma szans na podróże do Włoch. Muszę się zadowolić czymś bardziej lokalnym – odparła Emelie.
I dodała:
– To też nie będzie złe.
Słyszała, jak zawadiacko i mało prawdopodobnie to zabrzmiało. Pewnie, że chętniej pojechałaby do Włoch, żeby do woli korzystać ze słońca i kąpieli, pić dobre wino i jeść makaron. Sara uśmiechnęła się do niej.
– Jasne, że nie. My chcemy pojechać znów do Toskanii, naprawdę się nam spodobała. Ale nawiasem mówiąc, nadal nie masz wiadomości od Ousmana?
Emelie pokręciła głową. Trzy lata temu wróciła z pracy i na stole kuchennym znalazła list od ojca swoich dzieci, w którym napisał, że je zostawia. Nie daje już rady i wraca do Gambii. Od tego czasu nie odezwał się do niej, a życie stało się, delikatnie mówiąc, chaotyczne. Samotna opieka nad trójką dzieci i wszystko, co się z tym wiązało, czyli odwożenie i przywożenie, zakatarzone nosy i poranione kolana. Nie było łatwo. Poza tym musiała odpowiadać na pytania, dlaczego taty nagle nie ma w domu. A wiedziała na ten temat równie mało co dzieci. To ją wykańczało.
– Nie, myślę, że już nie wróci.
– Tak sądzisz? Ale przecież chyba chciałby spotkać się z dziewczynkami?
Emelie ze sceptyczną miną upiła łyk cierpkiego wina.
– Skoro potrafił wyjechać i się nie odezwać do nich ani razu przez trzy lata, nie sądzę, żeby się zbytnio przejmował.
Sara westchnęła.
– Mężczyźni to czasem świnie, niezależnie od kontynentu, na którym mieszkają. – Poklepała Emelie po ramieniu.
Siedziały przez chwilę, wpatrując się w przerośnięty ogródek i brązowo-żółty trawnik, po czym stwierdziły, że życie toczy się dalej, dzieci urosły i nie jest łatwo, do cholery, ale i tak jest całkiem nieźle.
– to duża ulga, że nie musisz urządzać w domu imprezy dla maturzystki? – spytała Sara.
– Niezupełnie. To naprawdę przykre, że Linn nie będzie miała rodzinnego świętowania, ale impreza byłaby byle jaka. Ja, ty, Liv, Linnea, babcia, dziadek. Tyle. Tak to jest, kiedy połowa rodziny jest w Gambii, a druga połowa od początku nie była zbyt duża.
Sara wyjrzała za płot, gdzie sąsiad pochylał się nad nową kosiarką robotem. W jednej ręce trzymał instrukcję obsługi, a drugą drapał się po siwych kosmykach pozostałych na prawie łysej czaszce. Potrząsnął głową.
– Mali chłopcy, małe zabawki, duzi chłopcy, duże zabawki. Ale słuchaj, à propos małej rodziny, nie było ci nudno być jedynaczką?
– Tak, jak diabli. Dlatego postanowiłam mieć więcej dzieci z Ousmanem. Nie chciałam, żeby miały tak jak ja. Samotne zabawy, żadnej siostry czy brata, żeby się chociaż pobić. Zawsze zazdrościłam ci brata.
Sara prychnęła.
– E tam, Per był strasznie wkurzający. Nie chciałabyś mieć takiego brata – zaśmiała się.
– Ale Ousman też chciał mieć dużo dzieci, tak jest w Gambii. To, że mamy trójkę, było w jego oczach okropnym niedoborem. Ale i tak dał nogę…
Wypiła ostatni łyk i wzięła oba kieliszki, żeby dolać wina z pudełka w lodówce. Na stole kuchennym leżała poczta. Ostatnio nawet na nią nie spoglądała, tylko odkładała na kupkę. Nie miała siły na kolejne rachunki. Praca kierowniczki w Hotelu Miejskim nie była świetnie płatna. Dało się przeżyć, ale przykro było nigdy nie móc zrobić czegoś ekstra z dziewczynkami. Jak na przykład pojechać do Włoch. Zresztą nie musiałoby to być coś aż tak ekstrawaganckiego, wystarczyłaby wycieczka do Kolmården albo do Liseberg , ale gdyby policzyć wszystkie trzy dziewczynki, i tak wyszłoby drogo. Teraz, kiedy Linn zdobyła zawód piekarza cukiernika i wkraczała w dorosłe życie, miało się to szansę zmienić, ale na razie jeszcze mieszkała z nimi i była prawdziwą domatorką. Często gdy dwie młodsze szły spać, siadywały razem na kanapie i oglądały seriale telewizyjne albo omawiały, w kim Linn jest aktualnie zakochana. Linn próbowała namówić mamę, żeby założyła konto na Tinderze i rozwinęła skrzydła miłości, ale Emelie na razie odmawiała. Nie chciała znów dać się oszukać. Zresztą nie miała na to czasu. I tak była wystarczająco zestresowana rzeczywistością. List na samym wierzchu kupki miał w rogu logo loterii pocztowej. Nie zamierzała brać w niej udziału, więc przesunęła go podstawką od kieliszka i wtedy zauważyła białą kopertę bez okienka. Z tyłu był napis. Eleganckie litery układały się w napis: „Kancelaria adwokacka Bertelson i Bart”.
Odstawiła kieliszek i otworzyła kopertę. Zamknęła oczy, modląc się w duchu, żeby to nie miało związku z Ousmanem. Nie było to bardzo prawdopodobne, jako że nie mieli ślubu, a właścicielką domu była ona, ale z nim nigdy nic nie wiadomo. Rozwinęła gruby papier i na samej górze ponownie ujrzała logo z nazwą firmy. Przeczytała zawartość i odetchnęła. W każdym razie nie chodziło o Ousmana. Wzięła list, pełne kieliszki i wróciła do Sary.
– Nie chciałabyś poznać kogoś nowego? No wiesz, skoro nie wierzysz, że Ousman wróci? – spytała Sara.
Emelie podała jej kieliszek i opadła na krzesło obok.
– Zdecydowanie nie chcę, żeby wracał. Jak mogłabym mu znowu zaufać? I nie, nie mam ochoty się z nikim spotykać. Jeszcze nie. Nie mam odwagi. A co, jeśli on też mnie zostawi? Nie zniosłabym tego.
Sara wzruszyła ramionami.
– Myślę, że byś zniosła, ale rozumiem, że jesteś nieco wstrzemięźliwa i ostrożna.
Emelie podała jej kopertę z logotypem.
– Popatrz, chyba coś odziedziczyłam…
Sara upiła trochę wina i spojrzała z nadzieją.
– Co? Czyżbyś miała jakiegoś starego krewnego, o którym nic nie wiedziałaś, a który umarł? Przecież to istne marzenie! Odziedziczyć kupę forsy po kimś, kogo się nawet nie znało, więc nie musi się żałować jego śmierci. To najlepsze, co może być. Ze Stefanem snuliśmy tego typu fantazje mnóstwo razy. Kto to?
Emelie pokręciła głową.
– Nie wiem. Z tego, co się orientuję, nie mam krewnych, których bym nie znała, ale tutaj jest napisane, że umarła jakaś Astrid Svensson i zostawiła mi spadek.
– Ale kto to?
– Nie mam pojęcia! To musi być ktoś ze strony taty, skoro nazywa się Svensson. Coś mi się kojarzy, że gdzieś tam powinna istnieć stara ciotka.
– Piszą, co dostałaś?
Sara oparła rękę na podłokietniku, sięgnęła po list i przeczytała:
– Zapraszamy panią do kancelarii adwokackiej Bertelson i Bart w poniedziałek, siódmego czerwca o godzinie jedenastej. Hej, to ten poniedziałek! O rany, ale ekscytujące! Jechać z tobą? Chociaż nie, cholera, nie mogę. Mamy wtedy spotkanie kierowników. Musisz do mnie zadzwonić zaraz po wizycie.
Głos Sary przeszedł niemal w falset, tak była podekscytowana. Emelie roześmiała się i uniosła swoje wino.
– Tak, kto wie? Może jestem milionerką. Wypijmy za to!
Wyciągnęła kieliszek do Sary, która, śmiejąc się, brzęknęła o niego swoim.
– A może odziedziczyłaś starego psa i szczypce do cukru. Zdrówko!ROZDZIAŁ 2
Weekend przeleciał jak z bicza strzelił: obiad u babci i Bengta, kolacja w restauracji, żeby uczcić koniec szkoły Linn, a w międzyczasie zakończenie sezonu piłki nożnej u Linnei i podwózka Liv na imprezę. Myśli o spadku bez przerwy krążyły jej w tyle głowy, odkąd przeczytała list, ale nic nie pisnęła o tym mamie. Właściwie nie wiedziała dlaczego, ale mogło się okazać, że to nic specjalnego, a wtedy czułaby się dziwnie, gdyby się wygadała. Nie, poczeka, aż dowie się czegoś konkretnego. Oczywiście spekulowały z Sarą, trudno było tego uniknąć po kilku kieliszkach wina. Ale oto był poniedziałek i w końcu nadszedł czas, żeby dowiedzieć się, co oznaczał ten spadek. Kancelaria mieściła się w zabytkowym drewnianym budynku z murowanym parterem. Rozejrzała się nerwowo po uliczce z kocimi łbami, zanim wziąwszy głęboki oddech, mocno chwyciła zdobioną klamkę i otworzyła drzwi. Weszła do ciemnego holu i mrugnęła kilka razy. Po kilku sekundach, kiedy oczy odzwyczaiły się od światła słonecznego, zobaczyła recepcję i kobietę ze kontuarem. Miała włosy zebrane w sztywny kok i długie, jasnofioletowe paznokcie. Wyglądała tak, jak Emelie wyobrażała sobie recepcjonistkę w kancelarii adwokackiej. Emelie zrobiła kilka kroków w kierunku kontuaru, ale uświadomiła sobie, że nie wie, o kogo ma pytać. Zatrzymała się, sięgając w poszukiwaniu listu do swojej starej czarnej skórzanej torebki.
– Kogo pani szuka?
Emelie spojrzała na sztywną kobietę ze słabym uśmiechem.
– Już, już, chwileczkę – powiedziała nerwowo.
Grzebała między gumkami do włosów, tamponami, długopisami i paragonami, aż w końcu namierzyła kopertę z kancelarii adwokackiej. Nie zdążyła jej jednak wyjąć, zanim kobieta spytała:
– Czy może pani Emelie Svensson?
Emelie skinęła głową.
– W takim razie ma pani spotkanie ze Svenem Bartem. Proszę usiąść i poczekać, zaraz do pani wyjdzie. – Recepcjonistka wróciła do ekranu komputera.
Emelie podziękowała i zatonęła w jednym ze starych, wysiedzianych i bardzo miękkich skórzanych foteli. Rozejrzała się z westchnieniem. Skórzane fotele, stoliki tekowe, portrety poważnych mężczyzn na ścianach. Uśmiechnęła się do siebie – pomieszczenie wyglądało jak modelowa zamożna kancelaria adwokacka.
– Ach tak, siedzi tu sobie pani wygodnie?
Gruba wykładzina skutecznie tłumiła kroki, więc nie zauważyła pulchnego adwokata, dopóki nie stanął tuż przy niej. Skoczyła na równe nogi, jakby przyłapał ją na czymś nielegalnym.
– Emelie, jak mniemam? Sven Bart, prawnik i współwłaściciel kancelarii.
Wyciągnął rękę, a ona ją przyjęła.
– Tak, zgadza się. Emelie Svensson.
– Tędy proszę.
Weszła za nim do gabinetu i usłyszała, jak prosi recepcjonistkę o dwie filiżanki kawy i kilka ciastek. Zaczęła się zastanawiać, czy nadal jest przytomna, czy też może zasnęła i trafiła w lata pięćdziesiąte.
– Tak, zobaczmy, Emelie.
Sven usiadł za dużym ciemnym biurkiem i otworzył leżącą przed nim grubą teczkę. Przez chwilę nic nie mówił, a potem splótł dłonie na blacie i spojrzał na nią znad oprawek okularów do czytania.
– Astrid Svensson była zatem siostrą pani babci?
Równie dobrze mogło to być pytanie, jak i zdanie oznajmujące. Emelie nie wiedziała, więc milczała. Jej tata umarł dziesięć lat temu na atak serca. Marzyła, żeby był tu teraz z nią. Siedziałby obok i odpowiadał na pytania adwokata swoim spokojnym, stwarzającym poczucie bezpieczeństwa głosem. Ale co by powiedział? Szukała w pamięci. Siostra babci, a więc jego ciocia, tak chyba właśnie miała na imię? Astrid? To ta, która była trochę dziwna, mieszkała samotnie w jakimś odosobnionym miejscu i nigdy nie chciała odwiedzin. Skinęła głową na próbę, a adwokat się tym zadowolił. Chrząknął i znów spojrzał w papiery.
– Tak więc Astrid zmarła, a pani jest jej główną spadkobierczynią. Zostawiła pani piękną nieruchomość na Sardynii.
Emelie drgnęła. Co on powiedział? Myśli zakłębiły się jej w głowie. Nieruchomość na Sardynii! Hurra, jakie szczęście! Oczyma duszy zobaczyła otynkowany na biało dom z uroczo podniszczonymi zielonymi okiennicami w stylu shabby chic. Dom stał w pięknym, cienistym ogrodzie, z krzakami oliwkowymi i szafirowo-niebieskim morzem o rzut kamieniem. Jej dziewczynki w białych sukienkach biegały po ogrodzie, ona zaś siedziała na werandzie z winem domowej roboty w wyszczerbionym kieliszku.
– Poza tym wszystkie ruchomości w domu i pewną sumę pieniędzy…
– Chwileczkę, ale jak to jest posiadać dom za granicą, to znaczy w kwestii podatków i tak dalej?
Adwokat popatrzył na nią ze zdumieniem i zdjął okulary.
– Czyżby potrzebowała pani pomocy w kwestii zakupu nieruchomości za granicą?
Tym razem Emelie spojrzała na niego zdziwiona.
– Ale przecież sam pan powiedział, że odziedziczyłam dom na Sardynii.
Popatrzył na nią. Ramiona mu się zatrzęsły i po chwili pofolgował wesołości, której nie był w stanie powstrzymać. Śmiał się, aż łzy płynęły mu po grubych policzkach. Kiedy recepcjonistka przyniosła kawę, z trudem chwytał oddech, więc do środka zaprosił ją gestem. Emelie spojrzała na nią i obie pokręciły głowami. Kiedy drzwi znów się zamknęły, adwokat odetchnął głęboko.
– Myśli pani, że powiedziałem Sardynia – powiedział, ocierając oczy.
Chwycił go nowy atak śmiechu i dopiero po kilku minutach odzyskał oddech. Emelie poważnie zaczęła się zastanawiać, czy nie dostał ataku astmy.
– Astrid miała piękną nieruchomość na Sardinön. Sardinön to przyjemna niewielka wyspa w Bohuslän, można się tam dostać promem. – Usiłował powstrzymać się od śmiechu, który wciąż nie dawał za wygraną.
Emelie ze wstydem spojrzała na swoje dłonie. Co ona sobie myślała? Stara, samotna ciotka, jak ktoś taki mógłby mieć dom we Włoszech? Pół godziny później znów stała przed żółtym drewnianym budynkiem, tym razem plecami do drzwi, z oczami pełnymi słońca i grubą teczką mocno przyciśniętą do piersi. Nie pamiętała, co jeszcze mówił adwokat. Wstydziła się i chciała uciekać, podpisała więc, co chciał, niemal wyrwała mu teczkę z rąk i wydostała się stamtąd najszybciej, jak mogła. Zadzwonił telefon. Z trudem odnalazła go w zabałaganionej torebce. To Sara.
– Co powiedział? Co odziedziczyłaś?
– O rany, Sara, nie wiem dokładnie, jakiś dom na jakiejś wyspie. Przyjdziesz do mnie i pomożesz mi przebrnąć przez te dokumenty?
– Jasne, będę zaraz po pracy – ucieszyła się Sara.
Kiedy już w domu przy własnym stoliku kawowym opowiedziała Sarze i Linn o wizycie i nieporozumieniu, nie miała problemu z dostrzeżeniem, dlaczego adwokat poczuł się tak ubawiony. To było naprawdę zabawne – wszystkie trzy nieźle się uśmiały z tej pomyłki. Miała nadzieję na romantyczny dom na słonecznej Sardynii, podczas gdy tak naprawdę dostała się jej nieszczelna chatynka na wysmaganej wiatrami wyspie w Bohuslän. Sara zagłębiła się w dokumenty.
– Dobrze, weźmy na początek sam dom. Ładnie wygląda na zdjęciach. No i są ruchomości, czyli meble i wszystko inne, co może być w środku.
Ostatnie zdanie skierowała do Linn, która wyglądała jak znak zapytania.
– I pewna suma pieniędzy.
Gwizdnęła, patrząc na Emelie.
– Żaden to majątek, ale i tak nieźle. Sto tysięcy koron! Ale patrz tutaj, jest jeszcze jeden spadkobierca!
Emelie westchnęła i przewróciła oczami.
– Wiedziałam! Oczywiście będę się musiała podzielić domem, rozchwierutanymi krzesłami oraz pieniędzmi z jakimś starym, nieznanym przodkiem.
– Nie aż tak, ale istnieje niejaki Andreas Wester, który zdaniem Astrid zawsze jej pomagał i był dla niej jak wnuk. Ma dostać trzysta metrów kwadratowych działki i domek gościnny, w którym najwyraźniej już mieszka.
Emelie pokręciła głową.
– Coraz lepiej, no to teraz będę się musiała dogadywać z jakimś zrzędliwym starym rybakiem, który zalągł się na terenie.
Sara zaśmiała się i pokręciła głową.
– Starym jak starym. Zgodnie z PESEL-em ma trzydzieści jeden lat, więc może to jakieś superciacho wchodzące w skład masy spadkowej. Dom i nowy chłopak. Niezły spadek, jeśli ktoś mnie pyta.
– Trzydziestojednoletnie ciacho? Nie, dziękuję. Nie dla mnie. – Emelie podniosła ręce w proteście.
– No to może dla mnie?
Linn przekrzywiła głowę i uśmiechnęła się, aż zalśniły jej brązowe oczy. Zanim Emelie zdążyła zaprotestować, mówiła dalej.
– Ja w każdym razie uważam, że to ekscytujące. Pomyśl tylko, własny dom na szkierach, z ogrodem, może są tam jabłonie i skały, wśród których można się kąpać.
Emelie spojrzała jej w oczy i nie mogła powstrzymać uśmiechu. Naprawdę nie było powodów do marudzenia – mogło się okazać, że jest cudownie, tak jak w opisie Linn. Z jabłoniami zamiast krzaków oliwnych, pluskiem morza w pobliżu. Dzieci bawiące się w ogrodzie, a ona na werandzie z kawą w pięknej, starej filiżance.
– Masz rację, Linn, może być rewelacyjnie, a jeśli nie, to mogę sprzedać dom i pozyskać trochę pieniędzy na wycieczkę do Włoch. Adwokatowi zależy, żebym pojechała tam jak najszybciej, chce dokończyć papierkową robotę. Mogłabyś zająć się dziewczynkami, a ja bym pojechała w weekend?
Linn zmarszczyła nos, zakładając ręce na piersi.
– O nie! Muszę? To mój ostatni wolny weekend przed pracą, wybieram się do Julii na imprezę.
Emelie westchnęła. Nie, to jasne, że Linn powinna iść na imprezę, a nie zajmować się młodszymi siostrami, ale perspektywa zabrania ich na Sardinön rysowała się męcząco. Kilka godzin w samochodzie przy dźwiękach marudzenia na temat lodów i kłótni o tablet. Sara podniosła rękę.
– Ja je wezmę. Wybieramy się za miasto, a Ville i Klara chętnie wezmą przyjaciółki.
– Moja złota! Sprawdzę, czy ten pan ciacho, Andreas, zechce mnie spotkać w porcie i pokazać mi mój nowy dom – uśmiechnęła się Emelie.ROZDZIAŁ 3
Emelie spakowała niewielką torbę, pożegnała się z dziewczynkami i oto w połowie drogi na Sardinön rozglądała się za miejscem, gdzie mogłaby zjeść lunch. Z każdym zostawianym za sobą kilometrem denerwowała się coraz bardziej tym, co zobaczy, kiedy dotrze na miejsce. Jedzenie oferowały mijane po drodze pospolite sieci z hamburgerami i tradycyjne przydrożne knajpy. W końcu wybrała jedną z tych pierwszych, po czym zjechała z autostrady. Zamówiła, usiadła i pozwoliła myślom biec swobodnie. Zadzwoniła do trzydziestojednoletniego pana ciacho, Andreasa, co do którego właściwie nie było wiadomo, czy był ciachem, czy nie. Miał odebrać ją w porcie na Sardinön za mniej więcej trzy godziny. Przez telefon brzmiał przyjemnie i szybko wypytał, kim ona jest i gdzie mieszka. Ona spytała, skąd znał Astrid, ale on stwierdził wymijająco, że była dla niego jak babcia. Chociaż prawdziwą jego babcią nie była, bo w takim wypadku odziedziczyłby dom i wszystko to, co odziedziczyła ona. Wytarła usta, skorzystała z toalety i ruszyła w dalszą podróż do nowego domu. Wsiadając do samochodu, zaśmiała się do siebie. To takie strasznie dziwne, że nagle została właścicielką domu na zachodnim wybrzeżu. Na wyspie, gdzie nigdy wcześniej nie była.
Trzy godziny później stała na promie i z oddali widziała, że na nabrzeżu ktoś czeka. Letnie słońce paliło niemiłosiernie z bezchmurnego nieba i poczuła, że wysypka czai się tuż pod skórą. Po chwili dotarli na miejsce i Emelie zjechała z promu, parkując naprzeciwko przystani.
Sardinön wyglądała dokładnie tak, jak sobie wyobrażała. Wzdłuż nabrzeża ciasno w rzędzie stały budki, prezentując dumnie drewniane tabliczki z wypalonymi nazwami: Pollux, Grundland, Skagen. Od przystani prowadziła wąska asfaltowa droga rozdzielająca się na dwie odnogi okrążające wyspę z każdej strony. Za drogą wznosiły się drewniane wille – białe i piękne, ozdobione szklanymi werandami i kunsztownymi rzeźbieniami.
– Cześć. Ty jesteś Emelie?
Odwróciła się, a za nią stał młody mężczyzna o intensywnie niebieskich oczach i blond włosach z modną ostatnio obfitą grzywką. Nie stary, ale też żaden szczeniak. Emelie uśmiechnęła się nieśmiało.
– Tak, to ja. Andreas?
Skinął głową i uśmiechnął się, pokazując rząd białych zębów.
– Jaką piękną macie tu pogodę. Słońce na tej wyspie musi świecić przez cały rok, co nie? Tak jest zawsze, prawda?
Uff, co ona wygaduje? Potrząsnęła głową, biorąc się w garść.
– Tak, na pewno tak jest zawsze. Pojedziesz przede mną, żebym mogła poznać drogę do domu?
– Nie, na wyspie nie wolno używać samochodów, musimy jechać moja furą. – Odwrócił się i zaczął iść w stronę nabrzeża.
– Ale mój samochód…?
Machnął ręką, nie miała więc innego wyboru niż pójść za nim. Jedynym pojazdem, jaki dostrzegła w pobliżu, była niebieska motorynka bagażowa i właśnie na nią wskoczył Andreas, odpalając silnik.
– Wsiadaj, jedziemy. – Wskazał platformę bagażową.
Emelie stanęła w miejscu. Nie o to chodziło, że nigdy przedtem nie jechała na platformie bagażowej, ale było to dawno temu, a dzisiaj miała na sobie spódnicę i rajstopy. Być może była to przesada w tak ciepłym dniu, ale w Växjö padał deszcz i rajstopy wydawały się dobrym pomysłem. Za to teraz okropnie się pociła. Sama myśl, żeby wspiąć się na drewnianą platformę, po której zostaną jej dziury w rajstopach i drzazga w tyłku, wywołała lekkie mdłości. Zwłaszcza że w ogóle nie znała tego Andreasa.
– Nie, nie, nie chcę, to znaczy nie mogę…
Włączył gaz jedną ręką, a silnik zamruczał. Potem wrzucił wolny bieg, zsiadł z motorynki i podszedł do niej.
– Mam ci pomóc się wspiąć?
Sytuacja zrobiła się jeszcze gorsza. Pot spływał jej po plecach i do cholery, ten szczeniak nie będzie tu zgrywał gentlemana.
– Nie, poradzę sobie sama, dziękuję!
Zdjęła plecak oraz kurtkę, którą włożyła w deszczowym Växjö. Kurtkę wepchnęła do plecaka, który znów narzuciła na plecy. Andreas ponownie wsiadł na motorynkę.
– Możesz wejść po oponie, jeśli chcesz. – Wskazał przednią oponę z lewej strony.
Kiwnęła głową i podeszła do platformy. Na szczęście położył poduszkę do siedzenia, ale i tak było ryzyko, że zaciągnie rajstopy. Sztuka polegała na tym, żeby nie dopuścić do przesuwania się po całej platformie, bo wtedy skóra na tylnej stronie ud oraz rajstopy ulegną uszkodzeniu. Musi usiąść precyzyjnie na poduszce i utrzymać się na niej całą drogę, jakkolwiek długa by była. Pupa ani nogi nie mogą drgnąć ani o centymetr. Na szczęście spódnica nie była zbyt obcisła, a stawiając stopę na oponie, doceniła te kilka lekcji jazdy konnej, które brała jako dziesięciolatka. Wsiadła na platformę i dość zgrabnie umościła się na środku poduszki. Kiedy tylko opadła na pupę, Andreas ruszył, a ona zapiszczała z zaskoczenia, chwytając mocno brzegi platformy.
Jechali szybko wokół wyspy, aż w końcu zatrzymali się przed białym drewnianym domem. Wysiadła na chwiejnych nogach i stwierdziła, że oczywiście poszło jej oczko. Westchnęła. Cholera.
– Jesteśmy na miejscu. To jest dom Astrid – oświadczył Andreas.
Podążyła za jego wzrokiem i ledwo mogła uwierzyć własnym oczom. Dom był duży. Większy niż te w porcie. Okna ze szprosami, oszklona weranda z ozdobnymi rzeźbieniami i wieżyczka. Wieżyczka!
– To ten? Ten tutaj?
Wskazała duży dom z wahaniem, ale Andreas kiwnął głową, wyjmując z kieszeni klucz z czerwonym chwaścikiem.
– Tu jest klucz do twojego domu. – Podał go jej.
Wzięła klucz i zobaczyła, że obok chwaścika wisi sobie Święty Mikołaj z plastiku. Roześmiała się, poprawiając przekrzywioną w czasie jazdy spódnicę.
– Święty Mikołaj? Trochę nie na miejscu w środku lata. Astrid była chyba dowcipną staruszką. Miała dystans.
Spojrzał na nią ze zdumieniem.
– Ty w ogóle nie znałaś Astrid?
– Nie, wcale. Wydaje mi się, że raz ją spotkałam, ale nic nie pamiętam. A co?
Uśmiechnął się, a w niebieskich oczach pojawił się błysk.
– W takim razie chyba się trochę zdziwisz, bo aż takiego dystansu jednak nie miała.
– Jak to? Co chcesz przez to powiedzieć?
– Wejdźmy do środka, to zobaczysz – uśmiechnął się szelmowsko.
Emelie było gorąco, miała na sobie zniszczone rajstopy, a poza tym bardzo chciało jej się pić. Irytacja na tego zadowolonego z siebie faceta rosła. Poczłapała za nim po żwirowej ścieżce w kierunku schodków na ganek, koło których stały niewielkie ozdobne sanki. Spojrzała na Andreasa pytająco, ale on najwyraźniej znalazł coś bardzo interesującego na palcu wskazującym i studiował to teraz wnikliwie, a ona nie dostała odpowiedzi. Wetknęła więc klucz do zamka i otworzyła drzwi. Pierwszą rzeczą, która powitała ją na progu, była makatka bożonarodzeniowa z tekstem: „W naszym domu zawitała Gwiazdka”. Wokół liter tańczyły maleńkie dzieci w czerwonych ubrankach z czapkami krasnoludków na głowach. Wokół makatki wisiały niewielkie wianki uwite z czegoś, co wyglądało jak gałązki świerka ozdobione wysuszonymi jarzębinowymi jagodami. Zrobiła krok do holu i zajrzała do salonu. Był duży, rozciągał się wzdłuż całego boku domu. Na lewo znajdowała się kuchnia, a słońce oświetlało błyszczące czerwienią drzwiczki szafek.
– Ależ do jasnej…
Nie dokończyła.
– Tak, to jest dom Astrid – powiedział Andreas po raz drugi. Zdjął buty i wszedł do środka. Emelie stała w drzwiach do salonu, próbując zrozumieć, co właściwie widzi. Od podłogi do sufitu pomieszczenie zawalone było świętymi Mikołajami, gałązkami świerku, sankami, krasnoludkami i dzwonkami. Ściany pokrywały okolicznościowe makatki, bożonarodzeniowy obrus leżał na sporej ławie kawowej i takie same na mniejszych stolikach porozstawianych to tu, to tam. Na każdym z nich stały co najmniej trzy figurki z porcelany, wszystkie w świątecznym klimacie. Pieski z czerwonymi kokardkami na szyjach wesoło bawiące się z małą dziewczynką niosącą w torbie prezenty gwiazdkowe. Wypełnione prezentami sanki ciągnięte przez Mikołaja. Na górze, pod sufitem, wisiała zielona girlanda ozdobiona pąsowymi sznurkami, a na podłodze leżały dywany w odcieniach złota i czerwieni.
– Rany boskie, czy warsztat Świętego Mikołaja wybuchł i wszystko wylądowało tutaj?
Andreas zaśmiał się z kuchni, gdzie grzebał w szafkach. Był wyraźnie zadomowiony.
– Chcesz kawy?
– Tak, poproszę. – Poszła za nim.
Czerwonym szafkom towarzystwa dotrzymywały zielone kuchenne krzesła oraz stół nakryty serwetą haftowaną w Mikołaje, renifery i choinki. Emelie opadła na jedno z krzeseł.
– Ale dlaczego…? Dlaczego w całym domu jest Boże Narodzenie?
Andreas wzruszył ramionami.
– Lubiła Boże Narodzenie – powiedział krótko.
Nalał wody do ekspresu. Czerwonego, rzecz jasna.
– Co to znaczy „lubiła Boże Narodzenie”? Przecież tutaj jest jak po ataku gwiazdkowych bibelotów. – Emelie rozglądała się dookoła.
Na oknie widniały świąteczne naklejki, ale pomiędzy nimi widać było ogród za domem. Wielki, z kwitnącymi rabatami pełnymi kwiatów w pięknych kolorach, wspaniale harmonizujących ze sobą. Trawnik był starannie przycięty, a żywopłot wypielęgnowany.
– Wydaje mi się, że ogród też lubiła – powiedziała Emelie z namysłem.
– No cóż, to raczej ja. Jestem ogrodnikiem – odparł Andreas.
Z szafki nad ekspresem wyjął dwa kubki. Jeden z choinką, a drugi z prosiakiem. Wskazał za okno.
– Mieszkam tam, w domku gościnnym.
Odchyliła się na prawo i dostrzegła niewielki budyneczek. Czerwony z białymi narożnikami.
– Aha. I co, zamierzasz tu zostać?
Zesztywniał. Wyjął mleko z lodówki.
– Cóż, teraz to ty o tym decydujesz – powiedział.
Pokręciła przecząco głową.
– Nie. Przecież odziedziczyłeś ten domek i trzysta metrów kwadratowych terenu. Nie wiedziałeś o tym?
Odwrócił się do niej powoli, a jego wzrok powiedział jej, że nic nie wiedział.
– Co ty mówisz?
– Astrid ci to zapisała. Byłeś dla niej jak wnuk czy ktoś taki. – Pogrzebała w torebce w poszukiwaniu papierów z kancelarii adwokackiej.
Przeglądała testament, aż znalazła passus o spadku dla Andreasa. Pokazała mu.
To niestety koniec bezpłatnego fragmentu. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki.