- W empik go
I życzę Ci wszystkiego najgorszego - ebook
I życzę Ci wszystkiego najgorszego - ebook
Ksawery, młody dziennikarz, zamieszcza w gazecie felietony, które często mają wydźwięk antykobiecy. Wychowany przez apodyktyczną matkę, skrzywdzony przez byłą partnerkę, całą niechęć do płci pięknej przelewa w swoje teksty. Kalinę, dziennikarkę feministycznej gazety, coraz bardziej irytują te wypowiedzi. Postanawia na łamach odpowiedzieć Ksaweremu. I tak zaczyna się ich dyskusja. Ksawery, zupełnie wbrew sobie, jest coraz bardziej zafascynowany charyzmatyczną dziennikarką, która ani myśli patrzeć na niego łaskawiej. Czy pomimo przeciwieństw odważy się zbliżyć do Kaliny, i czy ona, kobieta niezależna, mająca swoje zdanie i broniąca praw kobiet, pokusi się o relację inną niż zawodowa z kimś tak różnym od siebie?
Kategoria: | Romans |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67787-23-9 |
Rozmiar pliku: | 1,7 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Zatrzymałam się na skrzyżowaniu, wsunęłam kosmyk włosów pod kask rowerowy i czekałam na zmianę świateł. W głowie cały czas miałam artykuł, który przeczytałam przed wyjściem z domu w internetowym wydaniu tygodnika „Wokół Łodzi”. Ksawery Flis jak zwykle nie przebierał w słowach.
Dziennikarz gazety „Wokół Łodzi” w każdym numerze zamieszczał swoje felietony, które wzbudzały we mnie niechęć. Z każdym kolejnym tekstem moja awersja do Flisa rosła, palce świerzbiły, żeby zadzwonić i powiedzieć mu kilka dosadnych słów. Prawdopodobnie by nie zrozumiał, ale choć przez chwilę poczułabym się lepiej.
Wiosna postanowiła rozgościć się wcześniej, niż wskazywałaby na to data w kalendarzu, dlatego mogłam zamienić kolorowe spodnie z grubej dzianiny na ukochane sukienki, które czasem przeszkadzały w jeździe na rowerze, ale czułam się w nich najlepiej. Dzisiaj postanowiłam założyć chabrową, do której przyszyłam kolorowe kwiaty kupione w pasmanterii. Sukienka sięgała do połowy łydki, na stopy wsunęłam wysokie, sznurowane, ciemnobrązowe botki. Ponieważ miałam gołe ramiona, pod spód założyłam białą bluzkę z długim rękawem, na wierzch płaszcz znaleziony w sklepie typu second hand, których byłam ogromną zwolenniczką, i kilka sznurów kolorowych korali. W torbie mieszczącej laptop, kubek termiczny z kawą, lunch box oraz połowę mojej szafy miałam schowane kolczyki. Chciałam je założyć po zdjęciu kasku rowerowego. Bezpieczeństwo przede wszystkim, głowę miałam jedną i byłam z nią bardzo związana.
Światło zmieniło się na zielone i ruszyłam. Starałam się jeździć rowerem przez cały rok. Zimą nie było to zbyt przyjemne, ale wygrywał aspekt ekonomiczny i ekologiczny. Niejednokrotnie kierowcy opryskiwali mnie błotem pośniegowym czy wodą z kałuż, dlatego, jeśli tylko mogłam, wybierałam ścieżki rowerowe. Kultura jazdy w naszym mieście, i prawdopodobnie w całym kraju, była bliższa życiu w buszu, a kierowcy walczyli o przetrwanie, jakby nagle droga miała się skończyć, a ich pochłonąć piekło ukryte tuż pod asfaltem.
Spódnica łopotała na wietrze, odsłaniając łydki i tworząc wachlarz wokół nóg. Czułam wiatr na skórze i uśmiechałam się. Byłam wolna, niezależna, choć nie rozwijałam szalonych prędkości, a mój rower był typowo miejski. Płynęłam, unosiłam się w powietrzu i nic nie mogło mi się stać.
Redakcja gazety „Łódź Jest Kobietą” mieściła się dość daleko od mojego miejsca zamieszkania, dlatego często słuchałam audiobooków, żeby się czymś zająć. Tym razem wybrałam „Gwałt polski” Mai Staśko i Patrycji Wieczorkiewicz, opowieści kobiet, które doświadczyły przemocy seksualnej. Słuchanie tej książki bolało, bo gwałt to nie tylko samo zdarzenie, ale też to, co dzieje się po nim. Nadal to kobieta jest uznawana za winną, jest źle traktowana. Boi się iść na policję, bo nie chce kolejnych oskarżeń. Szczególnie żony, które zostają zgwałcone przez swoich mężów, mogą spodziewać się zdziwienia ze strony policjantów – przecież to małżeński obowiązek. Jako ludzie od dłuższego czasu zmierzaliśmy w złym kierunku, a takie książki tylko to potwierdzały.
Zwolniłam, przejechałam przez jezdnię i podjechałam przed budynek redakcji. Przypięłam rower do stojaka i z kaskiem przewieszonym przez ramię weszłam do budynku.
– Dzień dobry pani Kalinko – starszy portier uśmiechnął się do mnie przyjaźnie. – Wygląda pani bardzo wiosennie.
Uśmiechnęłam się, pan Stanisław zawsze miał dla mnie miłe słowo, czym niejednokrotnie poprawiał mi nastrój.
– Dzień dobry, pan to wie, jak poprawić kobiecie humor – uśmiechnęłam się do niego. Miłego dnia! – I skierowałam się do windy w głębi korytarza.
Redakcja „Łódź jest Kobietą” mieściła się na siódmym piętrze biurowca na obrzeżach centrum miasta, tuż przy skrzyżowaniu marszałków, jak w Łodzi nazywano styk ulic Piłsudskiego i Śmigłego-Rydza. Obok mieliśmy łódzki oddział telewizji TVN oraz bary, w których można było smacznie zjeść za niewielkie pieniądze, z uwzględnieniem diety wegetariańskiej i wegańskiej.
Położyłam torbę na blacie, który idealnie odzwierciedlał moją osobowość. Chaos potrafiłam ogarnąć tylko ja, a w razie mojej nieobecności nikt z biurka nie korzystał, bo strach było ruszyć cokolwiek. Jednak dobrze mi się pracowało w miejscu, w którym oprócz kilku zdjęć z pamiętnych spotkań z przyjaciółmi, pojemników z niezliczoną liczbą ołówków, cienkopisów i długopisów, karteczek przypominających o ważnych sprawach, przenośnej pamięci do komputera, pomiętych kartek, miałam mnóstwo dokumentów poupychanych w różnych segregatorach, teczkach wiązanych i na gumkę.
I właśnie taka byłam, na zewnątrz trudna do ujarzmienia, starająca się zawsze znaleźć czas na wszystko i dla wszystkich, ale wiedząca dokładnie, czego chcę, co sądzę i jakie są moje poglądy. To powodowało zamieszanie, bo przecież czas nie jest z gumy. Dlatego tak trudno było mi przejść do porządku nad artykułami Ksawerego Flisa. Facet ewidentnie miał problem z kobietami, każdy jego wpis nosił znamiona niechęci do płci przeciwnej. Mizogin.
Układałam sobie w głowie różne scenariusze, co doprowadziło Flisa do takiej nienawiści, że nie był w stanie pohamować się nawet w artykułach, i najbardziej prawdopodobna była wizja upiornej kobiety, która stanęła na drodze pana redaktora i zniszczyła jego słabą psychikę. Oczywiście, mogłam się mylić, ale miałam przeczucie, że moje przypuszczenia idą w dobrą stronę.
BO KIMŻE JEST ISTOTA, KTÓRA POD WPŁYWEM MĘSKIEGO OSOBNIKA STAJE SIĘ BEZWOLNĄ I BEZMYŚLNĄ OSOBĄ? GDZIE JEJ KRĘGOSŁUP MORALNY, SKORO ZDANIE ZMIENIA POD WPŁYWEM CHWILI? PODZIWIAMY ICH URODĘ, FIGURĘ, ALE PRZECIEŻ TO UMYSŁ MA NAJWIĘKSZE ZNACZENIE, A W WIĘKSZOŚCI PRZYPADKÓW O TO NAJTRUDNIEJ.
No prosił się, prosił o jakąś reakcję, i coraz bardziej dojrzewała we mnie myśl, że muszę coś zrobić, bo pozostawienie tego bez odzewu zwyczajnie mnie uwierało. Oczywiście, każdy miał prawo do własnej opinii, ale jako dziennikarz pozwalał sobie na zbyt wiele. Oceniał, co już było nie w porządku z dziennikarskiego punktu widzenia, ale przede wszystkim jego oceny były obraźliwe, a tego jako kobieta, feministka, człowiek, nie mogłam mu puścić płazem.
Jeszcze nie wymyślam, co zrobić, aby ukrócić albo przynajmniej utrzeć nosa Flisowi, jednak wiedziałam, że tego tak nie zostawię. Było kwestią czasu, aż mu się odgryzę, nie tylko za siebie, ale i za wszystkie kobiety.
– Kalina! Do mnie!
Z przeszklonego gabinetu zwanego akwarium wychyliła się ogniście ruda głowa redaktor naczelnej Marcjanny Gołąbek i zza okularów niebezpiecznie zsuniętych na czubek nosa przeszukiwała wzrokiem otoczenie. Kiedy natrafiła na mnie, kiwnęła ręką i z powrotem zniknęła.
Lubiłam ją, choć nie miała łatwego charakteru. Bywała uparta, chwilami miałam wrażenie, że tylko dla zasady, i nie mogło jej tłumaczyć stanowisko, które zajmowała, choć niewątpliwie upór się przydawał. Poza tym bywała nerwowa, roztrzepana, hałaśliwa, miała zawsze coś do powiedzenia i czasami myślałam, że dostała to stanowisko, bo ludzie decyzyjni chcieli, by jak najszybciej opuściła ich gabinet.
– Siadaj, stój, rób co chcesz. – Uśmiechnęłam się pod nosem i przysiadłam na rogu biurka.
– Niekoniecznie to miałam na myśli – spojrzała znacząco. – Zsunęłam się i oparłam o nie.
– Widziałaś artykuł tego Flisa-lisa?
– Parsknęłam śmiechem.
– Zakładam, że ty już też. Widziałam, rozkręca się coraz bardziej.
– Szowinista i mizogin, nie zdzierżę kolejnego artykułu w tym tonie, dlatego napiszesz odpowiedź, a my ją opublikujemy.
Z wrażenia z powrotem usiadłam na brzegu biurka.
– Ale że jak? – patrzyłam na Marcjannę nie do końca świadoma tego, co usłyszałam. Chciałam, żeby powtórzyła.
– Nie wytrzeszczaj oczu, przecież to chyba oczywiste, że dziennikarki takiej gazety jak nasza muszą zareagować. A kto inny, według ciebie, najbardziej się do tego nadaje? – Spojrzała na mnie zza okularów z kpiącym uśmiechem. – Nie wmówisz mi, że nie myślałaś o tym.
Właśnie może dlatego lubiłam Marcjannę pomimo jej dziwnych zachowań. Zawsze wiedziała, co myślę, jakby siedziała w mojej głowie. Nie przyjaźniłyśmy się, nawet nie mogłam powiedzieć, że się kolegowałyśmy, ale niewątpliwie była między nami chemia, rozumiałyśmy się bez zbędnych słów i dobrze nam się współpracowało.
– No może i myślałam, ale nie miałam żadnych sprecyzowanych planów ani pomysłów. Myślisz, że to dobry pomysł? Z pewnością to się nie skończy na jednorazowej wymianie zdań.
– Tym się nie martw, w razie czego poradzimy sobie, jednak nie sądzę, żeby cokolwiek z tego wyniknęło, po prostu wyrazisz swoje zdanie, bo nie mogłaś dłużej milczeć i po sprawie.
– Obyś miała rację – powiedziałam bardziej do siebie i wyszłam z gabinetu.
Może Marcjanna miała rację? W jaki inny sposób mogłabym dać upust swoim nerwom, które zawsze pojawiały się przy kolejnym artykule Flisa? Sama odpowiedź nie była problemem, ale obawiałam się, że gazeta mogłaby ponieść konsekwencje, a w grę wchodziła utrata pracy – miałam kota na utrzymaniu!
Zaparzyłam mocną kawę i włączyłam komputer. Początkowo nie wiedziałam, co napisać, myśli kłębiły się w głowie, ale żadna nie nadawała się na pierwsze zdanie artykułu. Z pewnością chciałam, aby Ksawery Flis zrozumiał, że nie może pozostawać bezkarny, jego teksty mogą komuś sprawiać przykrość i musi brać odpowiedzialność za swoje słowa.
DROGI PANIE FLIS – zaczęłam i zawiesiłam palce nad klawiaturą. Nie chciałam uderzać w jego ton, wolałam pokazać się jako osoba kulturalna, taktowna i profesjonalna. – Z WIELKIM ZAINTERESOWANIEM CZYTAM PANA ARTYKUŁY ZAMIESZCZANE NA ŁAMACH GAZETY „WOKÓŁ ŁODZI” I MUSZĘ PRZYZNAĆ, ŻE Z KAŻDYM KOLEJNYM JESTEM POD CORAZ WIĘKSZYM WRAŻENIEM. I WSZYSTKO BYŁOBY PIĘKNIE, GDYBY NIE TO, ŻE OWO WRAŻENIE NIE MA POZYTYWNYCH ZNAMION.
JESTEM GORĄCĄ ZWOLENNICZKĄ WYRAŻANIA WŁASNEGO ZDANIA, JEDNAK KIEDY PRZYBIERA FORMĘ NIEUZASADNIONEGO ATAKU, MOGĄCEGO SPRAWIAĆ BÓL, WTEDY MÓJ ENTUZJAZM NIECO OPADA, A BUDZI SIĘ WE MNIE WCZEŚNIEJ TŁUMIONY SPRZECIW I CHĘĆ WZIĘCIA W OBRONĘ OSÓB, KTÓRE MOGŁY SIĘ POCZUĆ URAŻONE.
Przeczytałam te kilka zdań i zatrzymałam się. Tekst nie był zaczepny ani agresywny, po prostu odpowiadałam na coś, co mnie osobiście uwierało. Czy chciałam mu dogryźć? O! Jak bardzo! Palce aż świerzbiły, niemal na nich siadałam, tak bardzo chciałam pokazać mu jego miejsce w szeregu, jednak nie mogłam sobie na to pozwolić.
PAŃSKIE SŁOWA RANIĄ, CHOĆ MOŻE PISZE JE PAN W DOBREJ WIERZE LUB NIEŚWIADOM TEGO, CO MOGĄ NIEŚĆ ZA SOBĄ. ZMIANA ZDANIA NIE JEST LI I JEDYNIE DOMENĄ KOBIET. PAN NIGDY TEGO NIE ZROBIŁ? POCZĄWSZY OD ZUPY POMIDOROWEJ ZAMIAST ROSOŁU NA OBIAD PRZEZ WYBÓR JEDNAK SZAREGO SWETRA, NIE ZIELONEGO, A SKOŃCZYWSZY NA WYJEŹDZIE W GÓRY, NIE NA MAZURY. TO TYLKO PRZYKŁADY, KTÓRE PIERWSZE PRZYSZŁY MI NA MYŚL, MOGŁABYM JE MNOŻYĆ I MNOŻYĆ W NIESKOŃCZONOŚĆ, LECZ NIE O TO TU CHODZI.
WSPOMINA PAN O KRĘGOSŁUPIE MORALNYM I CHOĆ STARAŁAM SIĘ, TO NIE POJMUJĘ, BO JEŚLI ZMIANĘ ZDANIA PODCIĄGA PAN POD BRAK WYŻEJ WYMIENIONEGO, TO CZYM JEST DOBROĆ ORAZ POSTĘPOWANIE ZGODNIE Z SUMIENIEM I PRAWEM? NIE TO BUDUJE NASZE MORALE?
I NA KONIEC WISIENKA NA JAKŻE ZGNIŁYM TORCIE, A PRZYNAJMNIEJ JUŻ TAKIM, KTÓRY NIE NADAJE SIĘ DO KONSUMPCJI. MY, KOBIETY, NIE JESTEŚMY POZBAWIONE LOTNEGO UMYSŁU, WIEDZY I MOŻLIWOŚCI, ALE TO GŁĘBOKO ZAKORZENIONY PATRIARCHAT ZE STRACHU PRZED RYCHŁYM UPADKIEM NIE POZWALA NA NASZE UWOLNIENIE, ROZWÓJ I POKAZANIE, NA CO NAS STAĆ. A STAĆ NA DUŻO WIĘCEJ, NIŻ SIĘ MĘŻCZYZNOM WYDAJE. ROZWINIĘCIE NASZYCH SKRZYDEŁ WCALE NIE PODETNIE WASZYCH.
Odsunęłam dłonie i czytałam tekst raz po raz, zastanawiając się, czy chcę w nim coś zmienić. I za każdym razem dochodziłam do tego samego wniosku – jest całkiem w porządku. Wysłałam naczelnej i przyglądałam się jej przez szybę akwarium, w końcu podniosła wzrok i spojrzała wprost na mnie. Tylko chwilę trwało zawieszenie w niewiadomej, a kiedy Marcjanna uśmiechnęła się, już wiedziałam, że tekst pójdzie bez ingerencji naczelnej. Mogłam zająć się pracą.
Przed wyjściem zerknęłam na wydanie internetowe naszej gazety, gdzie znalazłam swój felieton. Nie sądziłam, że Marcjanna tak szybko go zamieści, musiał ją bardzo obejść tekst redaktora Flisa, co oczywiście mnie nie dziwiło, ale nie spodziewałam się aż takiego tempa.
W drodze do domu weszłam do sklepu zoologicznego, by uzupełnić zapasy karmy dla Mieczysława. Jego żołądek był bez dna, miałam wrażenie, że on sam składał się tylko z żołądka. Kochałam tego małego zgredka, choć chwilami miałam wrażenie, że moja pensja w lwiej części przeznaczana jest na Miecia. No, ale chciało się mieć ładnego kota, to teraz trzeba płacić. Do tego zaczęłam myśleć o „dokoceniu” z uwagi na czas, jaki musiał spędzać sam w domu, a sfinksy zdecydowanie lubiły towarzystwo.
Już na półpiętrze słyszałam wrzaski Mieczysława, który informował mieszkańców bloku, że wracam do domu i według niego to niedopuszczalne, żeby nie było mnie tak długo. Mietek nie miauczał, on gruchał niczym gołąb, tylko o kilka tonów wyżej, do tego krzyczał, jakby go obdzierali ze skóry, co w jego przypadku było łatwiejsze, nie trzeba było opalać włosów.
– No i czemu się tak drzesz, wszyscy sąsiedzi słyszą, że masz pretensje. – Ukucnęłam i wzięłam kota na ręce, a on z radości ugryzł mnie w czubek nosa. – Ej, zły kot! – Odłożyłam go na podłogę. – Przestanę cię karmić.
Zagruchał, jakby chciał mi powiedzieć: „matka, nie gadaj głupot, tylko otwieraj puszkę z karmą”. Westchnęłam, umyłam ręce i nałożyłam kotu jedzenie. Przebrałam się w kolorowe getry i koszulkę, która kiedyś była śnieżnobiała, a dzisiaj nosiła ślady po farbach pomimo wielokrotnego prania. Oczywiście, malarka ze mnie była żadna, ale czasem czułam w sobie ogromną potrzebę stworzenia jakiegoś dzieła, bez określonego pomysłu, planu, bez wizji końcowej, po prostu maczałam pędzel w różnych kolorach, machałam nim po zagruntowanym płótnie, a następnie zastanawiałam się, co z tego powstało. Najważniejszy był spokój, jaki mnie otaczał, ta aura lekkości niedająca się porównać z niczym. A że obraz nie przedstawiał nic ciekawego ani wartościowego? To było nieistotne. Płótna najczęściej lądowały w mieszkaniach moich znajomych, w różnych fundacjach, gdzie znałam personel, czasem u znajomych moich rodziców, choć tu raczej widziałam litość w ich oczach, kiedy proponowałam kolejne bohomazy, oczywiście nieodpłatnie.
Kot przeciągnął się i zaczął wylizywać pysk i łapy. Był ze mną od ponad roku, kupiony pod wpływem chwili, bez zbytniej znajomości rasy, potrzeb i oczekiwań. Chciałam po prostu mieć kogoś, kto będzie przy mnie zawsze. Wiem, egoistyczne, przecież w posiadaniu zwierzęcia zupełnie nie o to chodzi, ale w tamtej chwili tak właśnie czułam.
Wybrałam hodowlę, choć oczywiście mogłam przygarnąć kota z jakiejś fundacji, ale bardzo chciałam zwierzę, które będzie od początku z człowiekiem, będzie zsocjalizowane, nauczone załatwiać się do kuwety i przyjazne. Mogłam też wziąć psa, jednak przy moim trybie pracy wiedziałam, że to nie byłoby dla niego komfortowe. Kot nie wymagał regularnych spacerów, jego toaleta była zawsze na miejscu.
Znalazłam hodowlę, sprawdziłam jej pochodzenie i wybrałam kociaka, który najbardziej przypadł mi do gustu. Wpłaciłam zaliczkę i czekałam, aż chłopak osiągnie odpowiedni wiek do wykonania zabiegu kastracji i będę mogła go odebrać. Jechałam z duszą na ramieniu i nową torbą transporterem do przewozu zwierząt, pełna wątpliwości i pytań, które spisałam na kartce, bo obawiałam się, że pod wpływem emocji o czymś zapomnę.
Hodowczyni okazała się cudowną osobą, cierpliwą i wyrozumiałą, do tego zabawną, nadawałyśmy na tych samych falach. W każdej chwili, z każdą wątpliwością mogłam zadzwonić i najczęściej, choć zaczynałyśmy rozmowę o kocich sprawach, to kończyłyśmy na opowieściach o życiowych przygodach, doświadczeniach i stanie naszego państwa.
Miecio pokazał mi, czym jest życie z kotem. Przez wiele lat mieszkałam sama, dlatego początkowo jego wrzaski podrywały mnie na nogi i powodowały, że na chwilę zupełnie głupiałam. Jak miał dobry nastrój i potrzebę, przychodził do mnie i oczekiwał pieszczot, z reguły nie wtedy, kiedy ja ich potrzebowałam, a najczęściej w najmniej odpowiedniej chwili. Czasem próbował chować się pod sweter i przez godzinę nie mogłam się ruszyć, czasem zakopywał się pod koc na kanapie i w ostatniej chwili uświadamiałam sobie, że łysa dupka jest pod spodem, więc podrywałam się, by go nie zgnieść.
Niewątpliwie był moją radością, dawał mi tyle śmiechu, szczęścia, ile złości i nerwów. Ani przez chwilę nie żałowałam, że go kupiłam. Bardzo dużo gadał po kociemu, często odpowiadał na moje pytania w tylko sobie znanym języku i dzięki temu nie czułam się zupełnie sama.
Nie miałam rodzeństwa, tata już nie żył, a mama zawsze była wolnym ptakiem, który tylko na chwilę obniżył lot, aby powić potomstwo, czyli mnie. Potem wróciła do swojej podróży przez życie. Była prawdziwą hippiską, nie mieściła się w żadnych schematach, ramy ją uwierały niczym za ciasne majtki, a ona musiała oddychać pełną piersią, nieskrępowana. To ojciec zajmował się codziennością w naszym domu, ale dzięki mamie stałam się tym, kim jestem dzisiaj – niezależną, myślącą samodzielnie, odważną kobietą, broniącą swojego zdania i poglądów.
Zjadłam makaron z wegańskim pesto pomidorowym, oliwkami i ogromną ilością roszponki, zaparzyłam dwulitrowy dzbanek zielonej herbaty z cytryną i włączyłam komputer. Mietek przydreptał do mnie, wskoczył na biurko, za które służył stary stół kreślarski ojca, i stanął na klawiaturze, oczywiście przestawiając jej ustawienia. Przez ostatni rok dzięki Mietkowi nauczyłam się więcej skrótów klawiszowych, niż przez wszystkie lata pracy przy komputerze.
– Idź, zły kocie, idź i sprawdź, czy za oknem nie siedzi jakiś ptak i nie robi kupy na nasz parapet – przesunęłam kota. – Idź.
Pozornie moim rodzicom nie mogło się udać wspólne życie, tak bardzo się różnili. Jakimś cudem funkcjonowali razem, czasem kłócąc się zajadle, częściej kochając i wspierając. Ojciec, architekt z wykształcenia i zamiłowania, stał twardo na ziemi. Oprócz pracy ogarniał wszystkie sprawy domowe, łącznie z moim lekcjami, uczestniczeniu w zbiórkach harcerskich, wyjazdach wakacyjnych i pielęgnowaniu podczas chorób. W tym czasie mama tworzyła kolejne dzieła sztuki, rozsiewając zapach farb oraz tanich papierosów, które w późniejszych latach zamieniła na elektroniczne.
Z pewnością moje dzieciństwo nie było idealne, ale nie narzekałam. Było ciekawie, gwarno, przez nasz dom przetaczali się różni ludzie. Ci bardziej kolorowi byli z grona znajomych mamy, a ci pod krawatami przyjaźnili się z tatą. Czasem do późnych godzin nocnych trwały rozmowy na tematy dotyczące sztuki, polityki, filozofii, a ja, w pokoju obok, przysłuchiwałam się i chłonęłam wiedzę, choć najczęściej zupełnie nie rozumiałam, czego te rozmowy dotyczą.
Moje koleżanki miały zupełnie inne domy, innych rodziców. Kiedy je czasem odwiedzałam, wydawało mi się, że u nich jest lepiej, mają zawsze ciepły obiad na stole, rodziców obok, gotowych do pomocy. Tata dbał o mnie, ale obiady wątpliwej jakości jadałam w szkolnej stołówce, czasem w weekendy u dziadków, czasem w jakiejś restauracji razem z rodzicami i ich znajomymi. Wtedy myślałam, że chciałabym spędzić ten czas z rodzicami w domu, spokojnie, ale moje koleżanki mi zazdrościły. Wszędzie fajnie, gdzie nas nie ma.
Nasze przepychanki z Mietkiem trwały jakiś czas, w końcu położył się obok laptopa, a ja założyłam okulary, które od niedawna nosiłam podczas pracy i czytania, i otworzyłam pocztę elektroniczną. Przejrzałam zawartość, część mejli bez otwierania przeniosłam do kosza, bo nie planowałam powiększać sobie penisa, piersi też raczej nie, nie interesowały mnie promocje w sieci popularnych drogerii, ogromna wygrana w dolarach amerykańskich oraz darmowe bonusy o nieznanym pochodzeniu. Nie miałam pojęcia, dlaczego trafiały do mnie takie wiadomości.
Pośród trefnych reklam znalazłam mejl od Marcjanny.
CHYBA TWOJA ODPOWIEDŹ TRAFIŁA W CZUŁY PUNKT REDAKTORA FLISA, ZERKNIJ NA STRONĘ GAZETY.
Czyżby Ksawery Flis już zareagował? Szybko. Może Maryśka miała rację, że poczuł się urażony, dlatego nie czekał z odpowiedzią. Odszukałam artykuł i zagłębiłam się w lekturze.
SZANOWNI CZYTELNICY!
CZY MOGŁEM PRZYPUSZCZAĆ, ŻE MOJE ARTYKUŁY SĄ CZYTANE? MOGŁEM, PRZECIEŻ NIE PISZĘ DLA SIEBIE. CZY MOGŁEM PRZYPUSZCZAĆ, ŻE SĄ KOMENTOWANE? GŁĘBOKO WIERZYŁEM, ŻE TAK JEST, BO CO TO ZA PRZYJEMNOŚĆ PISAĆ COŚ, CO PRZEMIJA BEZ ECHA I NIE MA ODBIORCY? JEDNAK NIE SPODZIEWAŁEM SIĘ, ŻE MOJE SKROMNE PISANIE ODBIJE SIĘ AŻ TAK SZEROKIM ECHEM. OTÓŻ REDAKTOR KALINA POLAŃSKA Z GAZETY „ŁÓDŹ JEST KOBIETĄ” PRZECZYTAŁA I BYŁA UPRZEJMA ODNIEŚĆ SIĘ PUBLICZNIE DO MOJEGO ARTYKUŁU. NIE MAM SŁÓW, ABY WYRAZIĆ WDZIĘCZNOŚĆ, DLATEGO ZDECYDOWAŁEM SIĘ ODPOWIEDZIEĆ NA SŁOWA SKIEROWANE BEZPOŚREDNIO DO MNIE.
ROZUMIEM SZLACHETNĄ POTRZEBĘ WZIĘCIA W OBRONĘ OSÓB, KTÓRE WEDŁUG PANI MOGŁY POCZUĆ SIĘ URAŻONE MOJĄ WYPOWIEDZIĄ, ALE NIE WYDAJE MI SIĘ, BY TO BYŁO KONIECZNE, BO SKORO JEST TAK, JAK PANI PISZE, TAKICH OSÓB NIE MA. ZATEM PO CO STAJE PANI W ICH OBRONIE? CZY PANI KRÓTKI ARTYKUŁ NIE JEST PRZYPADKIEM ZAKAMUFLOWANYM ATAKIEM NA AUTORA PRZYTACZANEGO WPISU? NIEŁADNIE. CZY MĘŻCZYŹNI BOJĄ SIĘ „INWAZJI” KOBIET? NIE SĄDZĘ, SŁABOŚĆ ORAZ ULEGANIE EMOCJOM Z PEWNOŚCIĄ NAM NIE GROŻĄ. MĘŻCZYŹNI WIEDZĄ, CZEGO CHCĄ, A KOBIETY ULEGAJĄ WPŁYWOM, DLATEGO SĄ SŁABSZĄ PŁCIĄ. SKĄD W OGÓLE TAKI POMYSŁ, NOSZĄCY ZNAMIONA NARCYZMU I SUPERMOCY? TAKIE PODEJŚCIE MOŻE ŚWIADCZYĆ O KOMPLEKSACH, NISKIM POCZUCIU WŁASNEJ WARTOŚCI, ZATEM MOŻE TRZEBA SIĘ ZASTANOWIĆ DWA RAZY, ZANIM SIĘ COŚ NAPISZE? POZOSTAJĘ NIEZMIENNIE ZADOWOLONY Z ZAINTERESOWANIA, JAKIE WZBUDZIŁEM. KSAWERY FLIS.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------