Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ich syn. Tom 1: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ich syn. Tom 1: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 360 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PRO­LOG.

"Le­qu­el de nous n'a sa ter­re pro­mi­se, son jour, l'exta­se et son feu dans l'oubli?"

Aniel.

Dzień 9 wrze­śnia 1874 roku miał się już ku koń­co­wi.

Słoń­ce, ukry­te od rana za opo­ną mgieł i chmur zwol­na na za­chód cią­gną­cych, wy­chy­li­ło się z nich na krót­ko po to, aby nie­ba­wem krwa­wą kulą uto­nąć w smęt­nych wo­dach ka­na­łu, któ­re­go ka­pry­śne fale roz­bi­ja­ły się z głu­chym ło­sko­tem o kre­do­we ska­ły po­szar­pa­nych brze­gów wy­brze­ży nor­mandz­kich.

W por­cie Haw­ru, gdzie wy­jąt­ko­wo sil­ny, jak na let­nią jesz­cze porę, przy­pływ po­zo­sta­wił wody na wznie­sie­niu kil­ku­na­stu me­trów, ruch pa­no­wał ol­brzy­mi. Okrę­ty z roz­wi­nię­ty­mi ża­gla­mi wcho­dzi­ły do za­to­ki i wy­cho­dzi­ły z niej, snu­jąc się po ba­se­nach po­waż­ne, ta­jem­ni­cze w sie­ci swych lin i na szczy­tach swych masz­tów nio­są­ce cie­nie i za­bie­ra­ją­ce z niej ty­sią­ce ludz­kich ist­nień, go­rącz­ko­wych pra­gnień, zło­tych na­dziei, am­bit­nych ma­rzeń, śmia­łych pla­nów, gorz­kich roz­cza­ro­wań i okrut­nych nie­po­ko­jów.

Raz po raz pod­no­si­ły się i opa­da­ły ze zgrzy­tem zwo­dzo­ne mo­sty ka­na­łów, ale zgrzyt ten nikł jak sła­biuch­ne kwi­le­nie nie­mow­lę­cia wśród nie­opi­sa­ne­go gwa­ru ludz­kich gło­sów, na­wo­ły­wań, prze­kleństw, okrzy­ków, huku salw, naj­roz­ma­it­sze­go dźwię­ku ło­sko­tów oraz plu­sków wio­seł. Z cze­lu­ści owych ka­na­łów wy­rzu­co­ne pa­row­ce, niby wspa­nia­łe le­wia­ta­ny, gnio­tły po­tęż­ną, czar­ną pier­sią bun­tu­ją­ce się pod na­ci­skiem fale, któ­re im z bo­ków dwo­ma smu­ga­mi brud­no-srebr­nej pia­ny bu­cha­ły i mi­ja­jąc przy­ja­zne syl­wet­ki la­tar­ni mor­skich, dą­ży­ły na peł­ny oce­an.

Przy oknie jed­nej z wiel­kich ka­mie­nic na Gran­dqu­ai sta­ła mło­da ko­bie­ta. Sple­cio­ne dło­nie po­ło­ży­ła na drew­nia­nej prze­gro­dzie szyb i oparł­szy na nich czo­ło, głę­bo­ko za­du­ma­ne­mi oczy­ma spo­glą­da­ła z wy­so­ko­ści trze­cie­go pię­tra na ma­low­ni­czą, am­fi­te­atral­nie za­to­czo­ną pa­no­ra­mę por­tu. Za jej ple­ca­mi, two­rząc ude­rza­ją­cą sprzecz­ność dla tej wez­bra­nej ży­ciem, na­mięt­nej per­spek­ty­wy, za­my­ka­ły się sztyw­ne, chłod­ne ścia­ny ho­te­lo­we­go po­ko­ju, z bez­dusz­ną mar­two­tą swych za­ku­rzo­nych oleo­dru­ków i ta­nim ak­sa­mi­tem kry­tych me­bli. Ka­na­pa, o wy­so­kich, pro­stych ple­cach, tchną­ca cha­rak­te­ry­stycz­ną nudą sprzę­tu, na któ­rym co­raz kto inny do­ryw­czo sia­dał, a nikt ulu­bio­ne­go ką­ci­ka so­bie nie ob­rał. Taki sam wy­gląd mia­ły do­trzy­mu­ją­ce jej to­wa­rzy­stwa fo­te­le i biur­ko z za­pla­mio­nym bu­vo­ir'em i wy­su­nię­te­mi na wpół pu­ste­mi szu­flad­ka­mi. Je­den z ostat­nich pro­mie­ni sło­necz­nych wpa­dał tu bo­kiem, ze­śli­zgu­jąc się po gru­bym, niz­ko upię­tym war­ko­czu ko­bie­ty, rzu­cał na prze­ciw­le­głą ścia­nę, na kan­ty me­bli, na po­spo­li­ty spło­wia­ły dy­wan pod sto­łem garść czer­wo­no-zło­tych punk­ci­ków, niby nie­dba­łą jał­muż­nę.

W smut­nym tym sa­lo­ni­ku, oprócz du­ma­ją­cej przy oknie nie­zna­jo­mej, nie znaj­do­wał się nikt wię­cej, ale przez za­mknię­te drzwi są­sied­nie­go po­ko­ju sły­chać było po­wol­ny, jed­no­staj­ny, ła­god­ny głos ko­bie­cy, prze­ry­wa­ny w dłu­giem ja­kiemś opo­wia­da­niu dzie­cię­cym szcze­bio­tem i śmie­chem.

Mło­da ko­bie­ta nie zwra­ca­ła na to uwa­gi. Wy­so­ka, nad­zwy­czaj kształt­na jej po­stać w skrom­nej ciem­nej suk­ni gię­ła się w spo­sób, mó­wią­cy ra­czej o znie­chę­ce­niu znu­żo­nej wę­drow­ni­cy, niż o uśmiech­nię­tych ro­je­niach chci­wej wra­żeń tu­ryst­ki. Wi­docz­nie to, na co pa­trzy­ła, oszo­ło­mia­ło ją sce­nicz­ną ru­chli­wo­ścią bliż­szych pla­nów i przy­gnę­bia­ło bez­brzeż­ną mo­no­to­nią dal­szych.

Prze­cią­głe wes­tchnie­nia do­by­wa­ły się z jej pier­si, a chwi­la­mi ner­wo­wy dreszcz wstrzą­sał nią całą. Sło­necz­ny nim­bus bladł zwol­na nad jej zło­to­wło­są po­chy­lo­ną gło­wą, jak gdy­by go snu­ją­ce się po niej ciem­ne my­śli ga­si­ły. Po nie­ja­kim cza­sie, cu­dzo­ziem­ka – gdyż cu­dzo­ziem­ką była na­pew­no – wes­tchnąw­szy raz jesz­cze, ode­rwa­ła oczy od nik­ną­ce­go na ho­ry­zon­cie okrę­tu, prze­tar­ła je obu rę­ka­mi, od­chy­la­jąc się w tył, przy­czem twa­rzycz­ka jej de­li­kat­na i ble­dziuch­na bły­snę­ła mlecz­ną bia­ło­ścią w stłu­mio­nem już świe­tle; po­sta­ła tak chwi­lę i wró­ci­ła znów do daw­niej­szej po­sta­wy, tyl­ko wzrok jej, za­miast ścią­gać od­le­głe wi­do­ki, spadł na cią­gną­cą się u jej stóp nad­brzeż­ną uli­cę.

O parę do­mów da­lej, przed drzwia­mi skle­pu chuś­ta­ła się na bron­zo­wej ob­rę­czy na­wpół sen­na papu – ga. Nad­cho­dzą­cy z prze­ciw­nej stro­ny maj­tek, nie­zgrab­ny, ko­ły­szą­cy się na ol­brzy­mich w sa­bo­ty obu­tych sto­pach, z faj­ką w ką­cie ust utkwio­ną i w prze­krzy­wio­nym ka­pe­lu­szu bre­toń­skim na gło­wie, trą­cił ją w nos kasz­ta­nem. Pa­pu­ga za­trze­po­ta­ła skrzy­dła­mi i wy­cią­ga­jąc szy­ję dziob­nę­ła na­past­ni­ka z ca­łej siły w błysz­czą­cą jak miedź rękę, on zaś roz­śmiał się głu­po­wa­to i po­cią­gnąw­szy pa­pu­gę do­bro­dusz­nie za ogon, po­to­czył się da­lej, ob­łu­pu­jąc kasz­tan w pal­cach z nie­za­chwia­ną ni­czem fleg­mą.

Mło­da ko­bie­ta przy­pa­try­wa­ła się tej ma­łej sce­nie cie­ka­wie, lek­ki uśmie­szek za­igrał na jej drob­nych ustach, w oczach bły­snę­ła dzie­cię­ca pra­wie pu­sto­ta. Ale trwa­ło to nad­zwy­czaj krót­ko. Dreszcz prze­biegł ją zno­wu i jak­by przez re­ak­cyę chwi­lo­wej we­so­ło­ści, za­tu­liw­szy twarz w dło­niach, pła­kać za­czę­ła. Łka­nia były ci­che; nie po­zwo­li­ły jej prze­cież usły­szeć zbli­ża­ją­cych się szyb­kich kro­ków na ko­ry­ta­rzu, któ­rych od­głos tłu­mił zresz­tą ro­ze­sła­ny chod­nik.

Usły­sza­ła je do­pie­ro, gdy drzwi się otwar­ły i do po­ko­ju wszedł wy­so­ki, pięk­nej po­sta­wy męż­czy­zna.

– No, dzię­ki Bogu – za­wo­łał po pol­sku – ju­tro o dwu­na­stej Me­lu­zy­na sta­now­czo pod­no­si ko­twi­cę. Wszyst­kie bo­wiem for­mal­no­ści już są za­ła­twio­ne.

Mło­da ko­bie­ta po­skro­mi­ła po­ru­sze­nie prze­stra­chu, ja­kim ją to na­głe wej­ście, a może sło­wa prze­ję­ły i nie od­wra­ca­jąc się, się­gnę­ła ukrad­kiem po chu­s­tecz­kę, któ­rą szyb­ko otar­ła so­bie za­pła­ka­ne oczy. Ale ruch ten nie uszedł wzro­ku męż­czy­zny. Wzrok ten już od pro­gu ogar­nął jej smu­kłą po­stać z wy – ra­zem mi­ło­ści, któ­ra za­wsze wszyst­ko doj­rzeć, wszyst­ko od­gad­nąć umie, co się do uko­cha­nej isto­ty od­no­si. Szyb­ko zbli­żył się do niej.

– Ty pła­czesz, Klo­ciu? – wy­mó­wił – cze­go pła­czesz?

Głos jego zmie­nił się rap­tem. Przed chwi­lą do­pie­ro jędr­ny, dźwięcz­ny, z tą bez­wied­nie na­ka­zu­ją­cą nutą, jaką się w nim bar­dzo sil­ne i sta­now­cze cha­rak­te­ry ob­ja­wia­ją, ścichł i wez­brał rzew­nym i tro­skli­wym nie­po­ko­jem. Ona pod­nio­sła gło­wę, pró­bu­jąc się doń uśmiech­nąć.

– Nie pła­czę, Wa­cła­wie – od­rze­kła rów­nież ci­cho – pa­trzy­łam i oczy za­szły mi łza­mi od tego pa­trze­nia. Cze­góż­bym mia­ła pła­kać?

– Nie wiem – od­po­wie­dział smut­nie – ale to wiem, żeś pła­ka­ła.

Umilkł i nie spusz­cza­jąc z niej oczów, do­rzu­cił po prze­stan­ku:

– Nic mnie już tak na świe­cie bo­leć nie może jak łzy two­je, a naj­bar­dziej te, któ­re usi­łu­jesz kryć przede mną. Pa­mię­taj o tem, Klo­ciu, i płacz jaw­nie. Nie­chże mi cho­ciaż da­nem bę­dzie oczę­ta twe bied­ne ocie­rać, je­że­li nie zdo­łam tego spra­wić, aby już nig­dy pła­kać nie po­trze­bo­wa­ły.

Spu­ści­ła zno­wu gło­wę nie od­po­wia­da­jąc, on zaś po­pa­trzył na nią jesz­cze chwi­lę, po­czem ka­pe­lusz na biur­ku po­ło­żył, zdjął pal­tot i za­czął szyb­kim kro­kiem prze­cha­dzać się po sa­lo­ni­ku.

Ile­kroć zbli­żał się do drzwi za­mknię­tych, przy­sta­wał i na­słu­chi­wał do­cho­dzą­cych ztam­tąd szme­rów i chi­cho­tów. Wte­dy twarz jego wy­ra­zi­sta i za­sę­pio­na zmie­nia­ła się dziw­nie i roz­ja­śnia­ła wiel – kiem ja­kiemś uczu­ciem. Zda­wa­ło się, iż czło­wiek ten, któ­re­go rap­tem myśl bo­le­sna i nur­tu­ją­ca go już nie po raz pierw­szy opa­dła, bro­ni się prze­ciw niej mu­zy­ką nie­opatrz­no­ści i swo­bo­dy, jaką mu te dzie­cię­ce glo­sy nio­sły.

Tym­cza­sem mło­da ko­bie­ta lek­kim, ci­chym kro­kiem po­de­szła do nie­go i wsu­nę­ła mu rącz­kę pod ra­mię.

– Gnie­wasz się na mnie? – szep­nę­ła z uśmie­chem, któ­ry był­by fi­lu­ter­nym, gdy­by mu się smu­tek jej wiel­kich fi­joł­ko­wych oczu nie sprze­ci­wia!…

Męż­czy­zna, za­miast od­po­wie­dzi, przy­gar­nął ją ra­mie­niem do pier­si, a dru­gą ręką pod­nió­sł­szy jej drob­ną twa­rzycz­kę ku swo­jej twa­rzy, za­to­nął w niej roz­ko­cha­ne­mi oczy­ma.

– Szczę­ście ty moje! Anie­le mój pro­mien­ny! – szep­tał – du­szo mej du­szy, naj­mil­sza moja! je­dy­na.

Ona przy­my­ka­ła oczy, jak­by ją te sło­wa na­mięt­ne w roz­kosz­ne omdle­nie po­grą­ża­ły. Gdy­by ją kto był od wej­ścia tego czło­wie­ka ob­ser­wo­wał, był­by po raz pierw­szy do­pie­ro mógł po­my­śleć: ko­cha go! gdy u nie­go mi­łość zdra­dza­ła się w każ­dem sło­wie, w każ­dem po­ru­sze­niu.

– O! Wa­cła­wie! – wy­mó­wi­ła drżą­cym nie­co gło­sem – ja­kiś ty za­wsze ten sam, ten sam jak przed laty! Mów tak do mnie! mów! jam taka tej tkli­wo­ści spra­gnio­na.

Tu­li­ła się do nie­go, wspi­na­jąc się na pal­ce, bo choć wzro­stu była słusz­ne­go, trzy­ma­ją­cy ją w ob­ję­ciach męż­czy­zna prze­wyż­szał ją o gło­wę. Sza­ry mrok sy­pał się na nich, osła­nia­jąc niby we­lo­nem dys­kre­cyi ich spo­jo­ne w po­ca­łun­ku twa­rze. Ci­sza głę­bo­ka za­le­gła sa­lo­nik, na­wet dzie­cię­ce gło­sy w są­sied­nim po­ko­ju umil­kły chwi­lo­wo.

I zno­wu, gdy­by się tu ktoś ob­ser­wu­ją­cy zna­lazł, a był w do­dat­ku jesz­cze by­strym psy­cho­lo­giem, był­by so­bie po­sta­wił py­ta­nie, czy ta ko­bie­ta, pod­da­ją­ca się tak bier­nie, z ta­kim ory­en­tal­nym, ocię­ża­łym sen­su­ali­zmem na­mięt­nym uści­skom tego męża lub ko­chan­ka, ko­cha jego, czy też jego po­ca­łun­ki dla nich sa­mych i jego piesz­czo­ne sło­wa dla ich mio­do­we­go brzmie­nia?

Ale ob­ser­wa­to­ra żad­ne­go tu nie było, a ko­chan­ko­wie, tem mniej mę­żo­wie, od po­cząt­ku świa­ta, trzy­ma­jąc w ob­ję­ciach uko­cha­ne ko­bie­ty, w ob­ser­wa­cye psy­cho­lo­gicz­ne ( może na szczę­ście dla nich) ba­wić się nie zwy­kli.

Ten, o któ­rym tu mowa, pierw­szy się z mi­ło­sne­go za­chwy­tu ock­nął. Po­gła­dził już nie ru­chem ko­chan­ka, ale ojca zło­ci­ste, nie­co po­tar­ga­ne wło­sy mło­dej ko­bie­ty i wciąż ją ra­mie­niem opa­su­jąc, przy­stą­pił z nią do okna.

Gdy tak sta­nął w stłu­mio­nem świe­tle do­ga­sa­ją­cej za­chod­niej łuny, moż­na było zo­ba­czyć na jego czo­le po­tęż­nem wiel­ką po­przecz­ną szra­mę, jak­by od sil­ne­go cię­cia pa­ła­sza, któ­ra, za­czy­na­jąc się nad lewą brwią, gi­nę­ła w gę­stwi­nie czar­nych, lek­ko zwi­ja­ją­cych się na koń­cach wło­sów.

Te­raz i on za­du­mał się głę­bo­ko, za­pa­trzo­ny w ha­ła­śli­wą krę­ta­ni­nę de­bar­ka­de­rów i zwi­ja­ją­ce się w po­wie­trzu nad ba­se­na­mi róż­no­ko­lo­ro­we wień­ce flag. Ale wy­raz śnia­dej jego twa­rzy in­nym był, niż ten, jaki mia­ła w sa­mot­no­ści jego to­wa­rzysz­ka. Wiel­kie roz­rzew­nie­nie, nie­opi­sa­na bło­gość, zda­ją­ca się mó­wić: na­resz­cie! ma­lo­wa­ły się w tych ry­sach re­gu­lar­nych, jak­by bo­ha­ter­skiem dłu­tem Bu­ena­rot­tie­go rzeź­bio­nych.

Zdra­dziec­kie fale oce­anu nie na­wy­kły, aby się na nie w ten spo­sób pa­trza­no. Jest to wy­łącz­ny przy­wi­lej tego si­ne­go pa­ska zie­mi, któ­ry się sko­ła­ta­nym bu­rza­mi że­gla­rzom na ho­ry­zon­cie uka­zu­je. Du­sza wę­drow­ca może się rwać ku tym od­mę­tom, co go w da­le­kie stro­ny po­nieść mają, może się ku nim rwać z taką na­mięt­ną nie­cier­pli­wo­ścią, z jaką Se­kwa­na rzu­ca się z bez­piecz­nych, przy­ja­znych ra­mion lądu w toń bez­brzeż­ną i żar­łocz­ną, któ­ra ją po­chła­nia; ale spo­ko­ju, wy­tchnie­nia, szczę­ścia osią­gnię­te­go celu nikt od mo­rza, na któ­re się ma pu­ścić, nie żąda i nie cze­ka. A prze­cież męż­czy­zna ze szra­mą na czo­le z taką wła­śnie na­dzie­ją zda­wał się spo­glą­dać na zmą­co­ne wody za­to­ki Haw­ru. Wy­cią­gnął rękę w stro­nę ba­se­nu de l'Eure , gdzie na ko­twi­cach sto­ją trans­atlan­tyc­kie stat­ki i rzekł:

– Patrz, Klo­ciu! Tam na­sza Me­lu­zy­na po raz ostat­ni uży­wa wy­wcza­su. Ju­tro o tej po­rze już się na peł­nem mo­rzu ko­ły­sać bę­dzie. – Głos jego był bar­dzo wzru­szo­ny. – Bogu dzię­ki – do­dał po chwi­li, jak­by sam do sie­bie. – Bogu dzię­ki!

Ona nie po­wtó­rzy­ła za nim tych słów dzięk­czyn­nych. Prze­ciw­nie, sta­ła się jesz­cze bled­szą i dreszcz mi­mo­wol­ny prze­biegł jej ki­bić. Ra­mię męż­czy­zny od­czu­ło go, oczy jego zwró­ci­ły się szyb­ko na jej twarz z tym sa­mym tro­skli­wym, ba­daw­czym wy­ra­zem, jaki mia­ły, wi­ta­jąc ją od pro­gu.

– Co to zna­czy, Klo­ciu? – za­py­tał.

– Co ta­kie­go? – od­par­ła, uni­ka­jąc jego wzro­ku tro­chę zmie­sza­na.

– Ten dreszcz, któ­ry mi się od­bił w ser­cu? Dziec­ko moje naj­droż­sze, ty coś ta­isz przede mną. Bądź szcze­ra, za­kli­nam cię, do­pó­ki czas, bo ja­kieś prze­czu­cie mówi mi, że ju­tro by­ło­by za­póź­no na spo­wiedź two­ją.

Mil­cza­ła, on zaś cią­gnął da­lej:

– Od ty­go­dnia jak tu je­ste­śmy, za­uwa­ży­łem wiel­ką zmia­nę w to­bie. Za­my­ślasz się, parę razy za­sta­łem cię pła­czą­cą, a w oczach two­ich czy­tam czę­sto taki prze­ra­ża­ją­cy mnie smu­tek. My­ślał­bym, że tych kil­ka lat tę­sk­no­ty tak cię prze­isto­czy­ło, ale w Pa­ry­żu by­łaś zu­peł­nie inną, by­łaś moją daw­ną, uśmiech­nię­tą, roz­kosz­ną Klo­cią. Zda­wa­ło mi się chwi­la­mi, żem cię nie da­lej jak wczo­raj po­że­gnał, tak te wszyst­kie udrę­cze­nia i tro­ski zsu­nę­ły się bez śla­du po two­jej cud­nej twa­rzycz­ce i aniel­skiej du­szy. A dziś…… Klo­ciu, co to zna­czy? Klo­ciu, ja mam pra­wo w kil­ka­na­ście za­le­d­wie dni po skoń­cze­niu się tej na­szej okrop­nej, ośmio­let­niej roz­łą­ki, w przed­dzień roz­po­czę­cia no­we­go ży­cia, któ­re już nas na za­wsze ze­spo­li, za­py­tać cię, dla­cze­goś smut­na, cze­go pła­czesz?

Py­tał, ale nie cze­ka­jąc od­po­wie­dzi, ze wzra­sta­ją­cem oży­wie­niem mó­wił da­lej:

– Boże mój! od­kąd cię po raz ostat­ni uści­sną­łem, na­dzie­ja ta­kiej chwi­li jak dzi­siej­sza nie prze­sta­ła być moją gwiaz­dą prze­wod­nią. Wie­dzia­łem, że już w raj nasz do­mo­wy nig­dy nie wró­cę, ale wie­rzy­łem, że wszę­dzie jest Bóg mi­ło­sier­ny i wszę­dzie ka­wa­łek chle­ba dla chęt­nych rąk i tro­chę szczę­ścia dla ko­cha­ją­cych się serc zna­leźć moż­na. Z tą wia­rą ży­łem przez pierw­sze trzy lata krwa­we na­szej roz­łą­ki. Te brud­ne doki wie­dzą do­brze, ile wes­tchnień mo­ich, ile łez, ile tę­sk­no­ty wsią­kło w ich ka­mie­nie wte­dy, gdym jako pro­sty ro­bot­nik w warsz­ta­tach tu­tej­szych pra­co­wał. Z tą wia­rą, gdy po­myśl­niej­szy los się uśmiech­nął, gdy ten za­cny Wa­ter­bou, któ­re­mu do śmier­ci wdzięcz­nym być nie prze­sta­nę, wsparł mnie swą za­chę­tą i po­mo­cą, pu­ści­łem się za oce­an…… I Bóg po­szczę­ścił. Na­de­szła chwi­la wy­ma­rzo­na, kie­dy śmia­ło ze spo­koj­nem ser­cem mo­głem ci na­pi­sać: "po­dziel moją dolę", kie­dy sam mo­głem się upo­mnieć o tę ofia­rę, któ­rej przed sied­miu laty su­mie­nie i mi­łość dla cie­bie nie po­zwa­la­ły mi przy­jąć. Dzie­ci­no moja naj­droż­sza! kie­dy wspo­mnę, z ja­kiem aniel­stwem, ty, de­li­kat­ny, wy­piesz­czo­ny kwiat­ku, chcia­łaś iść ze mną na głód i nę­dzę, to zda­je mi się, że po­wi­nie­nem, klę­cząc tyl­ko przed Tobą jak przed świę­tą, nóż­ki two­je ca­ło­wać.

Prze­rwa­ła mu z ży­wo­ścią, chwy­ta­jąc go za rękę i do ust ją nio­sąc.

– Nie mów tego, Wa­cła­wie, jam nie war­ta ta­kie­go ubó­stwia­nia. Któ­raż żona nie by­ła­by wte­dy po­stą­pi­ła tak samo? – Spoj­rzał na nią prze­ni­kli­wie; lewa brew za­drża­ła mu lek­ko.

– Wte­dy? – po­wtó­rzył. – Dla­cze­góż to wte­dy? Czy mam przez to ro­zu­mieć, że dziś nie by­ła­byś już zdol­ną do tego? Że dziś nie ko­chasz mnie już tyle? Klo­ciu! Klo­ciu! nie wiesz, jak strasz­ną, jak okrut­ną wąt­pli­wość za­sia­łaś tem jed­nem słów­kiem w du­szy mo­jej. Czło­wiek, któ­ry tak jak ja ko­cha, może nie przy­jąć żad­nej ofia­ry od uko­cha­nej ko­bie­ty, ale musi wie­rzyć, że ko­bie­ta ta by­ła­by go­to­wą do wszyst­kie­go. To nie­odzow­na sza­ta tego ide­ału, w jaki ją przy­oblekł. Po­wiedz, czym do­brze cię zro­zu­miał?

Za­rzu­ci­ła mu ręce na szy­ję ru­chem peł­nym nie­wy­po­wie­dzia­ne­go wdzię­ku.

– Źle, źle! – szep­nę­ła z ro­dza­jem piesz­czo­tli­we­go na­dą­sa­nia. – Ja chcia­łam przez to tyl­ko po­wie­dzieć, że by­wa­ją chwi­le, kie­dy naj­lich­sze, naj­sa­mo­lub­niej­sze ser­ce rwie się do po­świę­ceń! Ja cię tak ko­cham, Wa­cła­wie, tak ko­cham!

Po­da­wa­ła mu zno­wu usta do po­ca­ło­wa­nia, ale on tym ra­zem z pew­nem roz­tar­gnie­niem przy­jął tę piesz­czo­tę.

– A jed­nak je­steś smut­na – po­no­wił. – A ten twój smu­tek tak dziw­nie trwo­ży mnie i przy­gnę­bia, że mu­szę do­pa­try­wać się w nim in­nych przy­czyn, niż te, któ­re­bym naj­zu­peł­niej ro­zu­miał i uwzględ­nił. Klo­ciu moja! po­ro­zu­miej­my się! Że ci żal tego wszyst­kie­go, co za sobą zo­sta­wiasz, któż le­piej nade mnie od­czuć to po­tra­fi. Miał­bym ci na­wet za złe, gdy­by było in­a­czej. – Głos mu za­drżał, oczy w dal ob­ró­co­ne za­szkli­ły się łza­mi, szra­ma na czo­le zsi­nia­ła, na­bie­gł­szy krwią, któ­rą gwał­tow­ne wzru­sze­nie z ser­ca wy­pchnę­ło. Chwi­lę mil­cze­li obo­je. On ręką po czo­le prze­cią­gnął i zno­wu mó­wił:

– Ten je­den tyl­ko po­wód twe­go smut­ku ja­snym jest dla mnie. Ale z nim nie po­trze­bo­wa­ła­byś się ukry­wać….. A poza tem, cóż cię w ra­do­snym dniu po­łą­cze­nia na­sze­go nę­kać może? Ro­dzi­ce twoi nie żyją, ni­ko­go z bliz­kich ser­cu za sobą nie zo­sta­wiasz, o wio­skę two­ją mo­żesz być spo­koj­ną; brat mój, jak do­tąd, tak nadal oj­co­wi­zny twej na rów­ni z wła­snem do­brem strzedz bę­dzie. W gniazd­ku, któ­re dla cie­bie na dru­giej pół­ku­li usła­łem, cze­ka cię ży­cie nie zbyt­kow­ne lecz do­stat­nie i spo­koj­ne i mi­łość moja wiel­ka i opie­ka cią­gła; dzie­ci na­sze otrzy­ma­ją tam wy­kształ­ce­nie, o ja­kiem w in­nych wa­run­kach i za­ma­rzyć nie by­ło­by moż­na… na­wet two­ja wier­na pia­stun­ka to­wa­rzy­szyć ci bę­dzie. Jam się łu­dził, że choć odro­bi­nę szczę­ścia w oczach two­ich wy­czy­tam…. czy­ta­łem je do chwi­li przy­jaz­du tu­taj…. ale od­tąd, na­wet te­raz, kie­dy ci o na­szej przy­szło­ści mó­wię, wi­dzę w nich łzy… Klo­ciu! Żono moja uko­cha­na! za­kli­nam cię, po­wiedz co ci jest?

– Nic!… nic!… – wy­szep­ta­ła, kry­jąc twarz na jego pier­siach – je­stem szczę­śli­wą… tu czy też tam, byle z tobą, wszyst­ko mi jed­no, ni­cze­go wię­cej nie pra­gnę tyl­ko… tyl­ko…

– Tyl­ko co?

Pod­nio­sła gło­wę i zwra­ca­jąc wzrok ku mo­rzu, któ­re sza­rą już, ol­brzy­mią masą zla­ło się z za­chmu­rzo­nym znów wid­no­krę­giem, szep­nę­ła:

– Tyl­ko ja się strasz­nie tego mo­rza boję!

Było tyle doj­mu­ją­ce­go prze­ra­że­nia w jej gło­sie, tyle za­bo­bon­nej nie­mal trwo­gi w wy­ra­zie jej roz­sze­rzo­nych na­gle oczu, że mąż jej wzdry­gnął się.

– Bo­isz się? – po­wtó­rzył z bo­le­snem po­dzi­wie­niem – ty się mo­rza bo­isz?

Te­raz ona, ta­jem­ni­cę swo­ją zrzu­ciw­szy z ser­ca, sta­ła się wy­mow­ną.

– Boję się, Wa­cła­wie! – od­par­ła drżą­cym gło­sem – boję się go strasz­nie, nad wszel­ki wy­raz…

Kie­dym je po raz pierw­szy, przy­byw­szy tu, zo­ba­czy­ła, sta­ło się we mnie coś dziw­ne­go. Ja ci tego na­wet wy­po­wie­dzieć nie po­tra­fię. Nie wy­obra­ża­łam so­bie nig­dy, żeby coś na świe­cie ta­kie wra­że­nie na mnie zro­bić mo­gło. Krew mi się lo­dem ścię­ła. Wy­da­ło mi się, żem w swój wła­sny otwar­ty grób spoj­rza­ła. I te­raz ile­kroć pa­trzę na te fale, co tam zkądś ku brze­go­wi taką ławą spie­nio­ną idą, wciąż mi się zda­je, że to ja­kiś po­twór ohyd­ny szcze­rzy do mnie zęby strasz­li­we… i… i… są chwi­le, że wo­la­ła­bym tu umrzeć od­ra­zu, niż w jego otwar­tą pasz­czę iść.

Sło­wa pa­da­ły z jej ust szyb­kie, ury­wa­ne; sple­cio­ne ręce wy­cią­gnę­ła przed sie­bie w kie­run­ku oce­anu, jak gdy­by od­py­cha­jąc tę wstręt­ną marę; bla­de jej po­licz­ki za­pło­nę­ły ży­wym ru­mień­cem, a sze­ro­ko otwar­te oczy błysz­cza­ły go­rącz­ko­wo. Mó­wiąc o swo­jej trwo­dze, roz­na­mięt­nia­ła się sama; fe­brycz­ny dreszcz wstrzą­sał nią od stóp do gło­wy, wi­docz­nem to było, że nie prze­sa­dza, że ra­czej, jak to po­wie­dzieć, nie umie, dość ja­skra­wo od­ma­lo­wać sta­nu swo­jej du­szy. On słu­chał, nie prze­ry­wa­jąc.

I w jego po­wierz­chow­no­ści za­cho­dzi­ła wiel­ka zmia­na.

Kil­ka­krot­nie rysy prze­cią­gnę­ły mu się i skur­czy­ły rap­tow­nie, a szra­ma na czo­le, na­bie­gł­szy chwi­lo­wą pur­pu­rą, sta­ła się tak bla­dą, że świe­ci­ła wśród śnia­dej twa­rzy jak ka­wa­łek ob­na­żo­nej ko­ści. Po­chy­lił się nie­co i ra­mie­niem wsparł o fra­mu­gę okna. Rzec było moż­na, że w tym czło­wie­ku coś wali się i roz­dzie­ra. Mło­da ko­bie­ta nie uwa­ża­ła na to. Wy­łącz­nie sobą za­ję­ta, za­pa­trzo­na w to prze­ra­ża­ją­ce ją mo­rze, któ­re zda­wa­ło się ma­gne­ty­zo­wać ją, jak grze­chot­nik ma­gne­ty­zu­je swo­je ofia­ry, pusz­cza­ła wo­dze ha­mo­wa­nym do­tąd uczu­ciom; nie po­dej­rze­wa­jąc, aby ten wy­buch ja­kie­kol­wiek na­stęp­stwa za sobą po­cią­gnął.

– Żą­da­łeś wie­dzieć praw­dę, Wa­cła­wie, masz ją! Nie chcia­łam cię póź­niej mar­twić, bo cię to zmar­twi z pew­no­ścią, żem taka śmiesz­na i dzie­cin­na. Ale cóż ja na to po­ra­dzę? Może to przej­dzie, gdy się raz znaj­dę na okrę­cie, nie­praw­daż? Dziś jed­nak ta zmo­ra dła­wi mnie i drę­czy jak nig­dy, więc mi się nie dziw, że pła­czę… To łzy zde­ner­wo­wa­nia, nie bólu… Każ­da żył­ka drży we mnie, wszyst­ko cierp­nie… Z cze­góż są ci lu­dzie, któ­rzy pół ży­cia mogą na tych gó­rach ru­cho­mych prze­pę­dzać i mie­sią­ca­mi ca­łe­mi nic prócz wody, prócz wody bez koń­ca nie wi­dzieć! O! cze­muż ja do nich po­dob­ną nie je­stem! Cze­muż ja mam taki wstręt nie­po­ha­mo­wa­ny do tego mo­rza?

Umil­kła wy­si­lo­na na­mięt­nym swym pro­te­stem. Nie kry­ła się już ze łza­mi, któ­re bez łkań, cią­gle jesz­cze pły­nę­ły po jej roz­ognio­nych li­cach. Na dwo­rze ściem­nia­ło się co­raz szyb­ciej. Ga­zo­we pło­my­ki drga­ły na ca­łej prze­strze­ni por­tu, zło­te­mi smu­ga­mi od­bi­ja­jąc się w ba­se­nach.

Ka­mien­ny ję­zyk gro­bli, głę­bo­ko wy­su­nię­ty w mo­rze, za­czął li­zać fale czer­wo­nem, krwa­wem świa­tłem swej la­tar­ni.

Mil­czą­cy do­tąd męż­czy­zna pod­niósł gło­wę. W oczach jego, jak­by na­gle za­pa­dłych, błysz­cza­ło nie­złom­ne po­sta­no­wie­nie, tak nie­złom­ne, że wy­raz tych oczu był­by mu­siał stać się su­ro­wym, gdy­by go nie ła­go­dzi­ła ja­kaś wiel­ka, wy­ro­zu­mia­ła li­tość.

– Uspo­kój się, Klo­ciu! – prze­mó­wił z czu­ło­ścią. – Bied­ne dziec­ko! drżysz cała!

Pod­pro­wa­dził ją do ka­na­py i usa­do­wił na niej, otu­la­jąc le­żą­cym na są­sied­niem krze­śle sza­lem. Po­czem siadł obok i wziął jej małą rącz­kę w obie dło­nie twar­de i świad­czą­ce, że kie­dyś na ka­wa­łek chle­ba cięż­ko bar­dzo pra­co­wać mu­sia­ły.

– Bied­ne dziec­ko! – po­wtó­rzył jesz­cze.

Ona pła­ka­ła cią­gle. Wresz­cie otar­ła oczy i pod­nio­sła je na męża. Twa­rzycz­kę mia­ła wy­po­go­dzo­ną i uśmiech­nę­ła się, tym ra­zem już bez przy­mu­su. Wi­docz­nie to wy­pła­ka­nie się przy tem, tak bar­dzo ją ko­cha­ją­cem ser­cu przy­nio­sło jej ulgę. Ale wnet uśmiech ten znik­nął.

Po­mi­mo mro­ku do­strze­gła w twa­rzy męża coś, co ją za­nie­po­ko­iło.

– Co to­bie jest, Wa­cła­wie! – za­wo­ła­ła. – Dla­cze­go tak dziw­nie na mnie pa­trzysz?

– Czy dziw­nie? – od­po­wie­dział. – Być może, Klo­ciu, bo my­śla­łem wła­śnie, że ju­tro o tym cza­sie już te oczy pa­trzeć na cie­bie nie będą.

– Jak­to? – spy­ta­ła nie ro­zu­mie­jąc. – Co ty mó­wisz?

– To tyl­ko co uczy­nię, naj­droż­sza. Od­ja­dę sam! Chcia­ła się ze­rwać z ka­na­py, ale przy­trzy­mał ją, obej­mu­jąc wpół.

– Zo­stań, dziec­ko! – rzekł ła­god­nie i sta­now­czo. – Zo­stań i wy­słu­chaj mnie spo­koj­nie! Pro­szę cię o to!

– Ależ ja nie mogę słu­chać spo­koj­nie ta­kich rze­czy! – wy­krzyk­nę­ła. – W gło­wie mi się mąci. Ja się te­raz cie­bie py­tam co to zna­czy? Od­je­dziesz sam! zo­sta­wisz mnie! Po tylu la­tach i na ile lat zno­wu? Zkąd ci ta myśl? To coś po­twor­ne­go, nie­moż­li­we­go.

Za­ła­ma­ła ręce.

– Więc chcesz mnie do roz­pa­czy do­pro­wa­dzić? Boże! Boże! toż jest na­gro­da za moją szcze­rość? Tak sro­go ka­rać mnie za to, żem jak głu­pie dziec­ko wy­spo­wia­da­ła się z mo­ich śmiesz­nych obaw przed tobą. O! tyś jest okrut­ny, Wa­cła­wie!

Po­ło­żył dłoń na jej sple­cio­nych rę­kach, jak­by ją chciał tem piesz­czo­tli­wem swo­jem do­tknię­ciem prze­ko­nać, że okru­cień­stwo da­le­kie jest od jego ser­ca.

– Nie, Klo­ciu; to nie są śmiesz­ne oba­wy. Zbyt dłu­go mia­łem do czy­nie­nia z tym ży­wio­łem, któ­ry cię tak stra­szy, abym nie wie­dział, co one zna­czą. Lat kil­ka na wy­brze­żu i wśród ma­ry­na­rzy spę­dzo­nych na­uczy­ły mnie wie­le i znam wszyst­kie ob­ja­wy dzia­ła­nia tej wod­nej po­tę­gi na ludz­ką na­tu­rę. Taki wstręt, jaki ty w so­bie czu­jesz, jest wy­jąt­ko­wym, a iść z nim na prze­bój rzecz to na­der nie­bez­piecz­na, czę­sto­kroć zgub­na. Mo­rze im­po­nu­je, nie­po­koi, gnę­bi, prze­ra­ża na­wet, ale za­zwy­czaj cią­gnie ku so­bie jak prze­paść. Kto tego uczu­cia nie do­świad­cza, niech się na nie nie pusz­cza, in­a­czej bia­da mu! Nep­tun su­ro­wo się ob­cho­dzi na­wet ze swy­mi hoł­dow­ni­ka­mi, a dla wro­gów swo­ich jest bez li­to­ści. Tak, Klo­ciu moja! to dar­mo, był­bym bez su­mie­nia, gdy­bym wie­dząc to, coś mi po­wie­dzia­ła, za­bie­rał cię z sobą.

– Wa­cła­wie! – prze­rwa­ła mu bła­gal­nie. Oplo­tła mu znów szy­ję rę­ka­mi, po­wta­rza­jąc wśród po­ca­łun­ków na­mięt­nych:

– Za­bierz mnie z sobą! za­bierz! za­bierz! Toż jam żona two­ja! Obo­wiąz­kiem żony jest iść wszę­dzie za mę­żem, bo­daj­by w pie­kło.

Zra­zu chciał się z jej uści­sków wy­su­nąć, ale wi­docz­nie było to nad siły tego sil­ne­go czło­wie­ka. Ze stłu­mio­nym okrzy­kiem, któ­ry był do jęku po­dob­nym, po­rwał ją w ra­mio­na i przy­ci­skał do pier­si, po­ca­łu­nek za po­ca­łun­kiem od­da­jąc. Gdy­by kto był spoj­rzał na tych dwo­je lu­dzi, był­by po­przy­siągł, że już nic na świe­cie roz­dzie­lić ich nie zdo­ła.

Ona try­um­fo­wa­ła, ogar­nię­ta sza­łem jego mi­ło­ści. Cóż ją ob­cho­dzi­ło mo­rze? I czy ten obrzy­dli­wy… po­twór ist­niał w ogó­le na tym świe­cie, któ­ry jej się w tej chwi­li tak pięk­nym wy­dał? Te­raz, gdy już na nie nie pa­trzy­ła, z ca­łe­go wstrę­tu i oba­wy po­zo­sta­ła jej męt­na świa­do­mość ja­kie­goś upio­ra, ja­kim niań­ki stra­szą dzie­ci, ale któ­ry się nig­dy nie po­ka­zu­je.

– Za­bie­rzesz mnie z sobą! za­bie­rzesz! – po­wta­rza­ła co­raz ci­szej.

Jemu zwol­na ra­mio­na opa­dły, ode­tchnął głę­bo­ko.

– Nie kuś mnie, Klo­ciu! – wy­mó­wił zmie­nio­nym gło­sem – nie obez­wład­niaj mnie piesz­czo­ta­mi swe­mi! Czy wiesz ty, dziec­ko, co to jest oce­an? Te fale, któ­rych po­chód tak groź­nym ci się wy­da­je, to sen­ne po­ru­sze­nia drze­mią­ce­go ol­brzy­ma. Na­sza prze­pra­wa ma trwać dni dzie­sięć, ale nikt nie za­rę­czy aza­li nie po­trwa dwa­dzie­ścia albo i dłu­żej. A wte­dy co? Co po­cząć, gdy oczy ślep­ną z wy­tę­że­nia, szu­ka­jąc na ho­ry­zon­cie bo­daj naj­więk­szej ohy­dy, by­le­by do wody i ob­ło­ków nie była po­dob­ną; kie­dy od­da­ło­by się pół ży­cia i całe mie­nie swo­je za jed­ną piędź sta­łe­go grun­tu pod sto­pa­mi, kie­dy nie­zno­śny ból tar­ga wnętrz­no­ści, a mózg sza­lo­na tę­sk­no­ta i dzi­kie roz­sa­dza­ją my­śli? Co po­cząć, gdy… hu­ra­gan za­ry­czy, a bał­wa­ny już nie jak swa­wo­lą­ce nad­brzeż­ne ko­cię­ta, lecz jak zgłod­nia­łe lwy oto­czą cię śmier­tel­nem ko­łem, gdy wśród tej ty­ta­nicz­nej wal­ki ży­wio­łów na łup jej od­da­na, tak się tą swą ni­co­ścią prze­nik­niesz, że wyda ci się, jak­byś już za ży­cia ist­nieć prze­sta­wa­ła, a tu zni­kąd ra­tun­ku, nig­dzie uciecz­ki. Wte­dy, Klo­ciu, ty, któ­ra to wszyst­ko od­czu­ła­byś sto­kroć sil­niej, niż ja ci opi­sać po­tra­fię, prze­klę­ła­byś go­dzi­nę twe­go uro­dze­nia i mnie, żem cię na te tor­tu­ry ska­zał, nie­na­wiść po­wsta­ła­by w twem bied­nem ser­cu i Bóg wie, czem­by się to skoń­czyć mo­gło… Po­wiedz, Klo­ciu, nie by­ło­by tak? Nie od­po­wie­dzia­ła mu za­raz. Jej wraż­li­wa du­sza krze­pła pod dzia­ła­niem słów jego, jak się wa­rzy de­li­kat­ny kwiat, gdy go iskrzą­ce igieł­ki szro­nu po­kry­ją. Te­raz w ci­szy, jaka znów po­kój za­le­gła, sły­sza­ła wy­raź­nie od­da­lo­ny szum swe­go strasz­ne­go wro­ga i przy­po­mnia­ła so­bie, że on czy­ha na nią.

– Nie wiem – szep­nę­ła.

– Ale ja wiem – po­no­wił z mocą jej mąż. – Je­że­li ty, taka ko­cha­ją­ca, taka peł­na po­świę­ce­nia, mo­żesz z ta­kiem obrzy­dze­niem po­glą­dać na ten szlak, któ­ry nas miał do upra­gnio­ne­go celu za­pro­wa­dzić; je­że­li wzdry­gasz się na samą myśl tej po­dró­ży, któ­ra jesz­cze w Pa­ry­żu cie­ka­wość tyl­ko w to­bie bu­dzi­ła, toć do­wód naj­lep­szy, że to nie chi­me­ra, nie oba­wa dzie­cin­na, lecz in­stynk­tow­ny, nie­zwal­czo­ny wstręt, ja­kim wszech­ro­zum­na na­tu­ra sama cię prze­ciw twej zgu­bie ostrze­ga. I ja miał­bym cię na nią na­ra­żać? A nie! po ty­siąc razy nie! Był­bym w ta­kim ra­zie wię­cej niż nik­czem­nym, po­gar­dy god­nym ego­istą!

– Więc zo­stań ze mną! – za­wo­ła­ła – tu, w Pa­ry­żu, gdzie­kol­wiek. Wszak sam po­wia­dasz, że wszę­dzie żyć moż­na! Su­chy chleb jeść będę, byle ra­zem z tobą.

Uśmiech­nął się bo­le­śnie. Dziw­ne bo to ludz­kie ser­ce! Przed chwi­lą pro­sił ją, by go nie ku­si­ła, a prze­cież za­bo­la­ło go, że już nie na­le­ga. Nie był­by ustą­pił – prze­nig­dy! przy­siągł to so­bie tam przy oknie, gdy wszyst­ko, co w nim było he­ro­icz­ne­go, bu­dzi­ło się na to po­sta­no­wie­nie, ale pra­gnął, pra­gnął na­mięt­nie raz jesz­cze usły­szeć z jej ust tę proś­bę mi­ło­sną: "Za­bierz mnie z sobą!" Ona tym­cza­sem była już zre­zy­gno­wa­ną i zwra­ca­ła się ku temu, co było bo­daj że więk­szą jesz­cze nie­moż­li­wo­ścią.

– Jak tu ciem­no! – rzekł za­miast od­po­wie­dzi – nie wi­dzę cię!

Wstał, za­pa­lił dwie świe­ce na biur­ku i wró­cił na daw­ne miej­sce. Przy­su­nę­ła się do nie­go bar­dzo bla­da.

– O! Wa­cła­wie! – wy­mó­wi­ła le­d­wo do­sły­szal­nym gło­sem – jak mi strasz­no… Jak żyję nic po­dob­ne­go nie do­zna­łam… Gdyś po­szedł za­pa­lać te świe­ce, pa­trzy­łam w kąt po­ko­ju i rap­tem wy­da­ło mi się, że ścia­ny i pod­ło­ga zni­ka­ją i ja­kaś prze­paść bez­den­na otwie­ra się pode mną. Mu­sia­łam się schwy­cić za po­ręcz, aby nie zle­cieć, tak mi się za­krę­ci­ło w gło­wie. I co naj­dziw­niej­sza: wy­raź­nie sły­sza­łam ja­kiś głos, któ­ry wo­łał na mnie z tej prze­pa­ści… głos pięk­ny, me­lo­dyj­ny, ale któ­ry mnie prze­ra­ził okrop­nie. Co to mo­gło być, Wa­cła­wie?

– Nic, dziec­ko! Ot! zde­ner­wo­wa­ne z cie­bie bie­dac­two. To pa­so­wa­nie się we­wnętrz­ne za­szko­dzi­ło ci. Po­trze­ba ci spo­ko­ju, wy­po­czyn­ku, ju­tro jesz­cze jed­na cięż­ka chwi­la… a po­tem za kil­ka ty­go­dni, gdy w domu na wsi przyj­dziesz do rów­no­wa­gi, wdzięcz­ną mi bę­dziesz.

– Nie mów tak do mnie! – za­wo­ła­ła po­ryw­czo. – Nie chcę sły­szeć o po­wro­cie. Zo­sta­nę tu­taj… z tobą. Naj­mie­my ma­leń­ki do­mek; znaj­dziesz so­bie ja­kie za­ję­cie… ja tak­że będę pra­co­wa­ła… będę szy­ła, uczy­ła dzie­ci… bę­dzie nam do­brze. Tyl­ko nie jedź, bła­gam cię!… nie zo­sta­wiaj mnie samą… Już sama nie wiem co strasz­niej­sze: mo­rze czy sa­mot­ność?

Coś jak­by cień nie­cier­pli­wo­ści mi­gnął w jego ciem­nych oczach.

– Co strasz­niej­sze? – po­wtó­rzył – ja ci po­wiem co naj­strasz­niej­sze: nę­dza! Ty, Klo­ciu, nie znasz chy­ba sta­nu na­szych in­te­re­sów. Za­po­mi­nasz, że ta wio­ska two­ja przez lat kil­ka nie przy­no­si­ła ci żad­ne­go do­cho­du, a ja le­d­wo się tu gło­do­wej śmier­ci opę­dza­łem, że ży­łaś z dzieć­mi, o Boże! co mi się dzie­je gdy o tem wspo­mnę!… za po­ży­cza­ne pie­nią­dze, że brat mój, ra­tu­jąc cię, cały swój ka­pi­ta­lik w Wie­drzów­kę wło­żył, że gdy­by nie to opatrz­no­ścio­we zja­wie­nie się Wa­le­sto­na, bie­da by nas dziś gnio­tła, a mo­że­by już i za­gnio­tła. Kim­że był­bym, gdy­bym lek­ko­myśl­nie dla za­do­sy­ću­czy­nie­nia tyl­ko po­pę­do­wi serc na­szych rzu­cał tak cięż­ko wy­wal­czo­ną nie­za­leż­ność? A przy­szłość na­szych dzie­ci? a pie­nią­dze bra­ta? a two­ja wła­sna, tak bar­dzo wy­gód i spo­ko­ju po­trze­bu­ją­ca eg­zy­sten­cya? Klo­ciu! Klo – ciu! nie wiesz cze­go żą­dasz. Nie mów­my już o tem, nie mar­nuj­my tych chwil ostat­nich na sło­wa da­rem­ne. Ja mam ci jesz­cze tyle, tyle do po­wie­dze­nia! Wzru­sze­nie prze­rwa­ło mu mowę. Wziął obie jej ręce i ca­ło­wał je dłu­go, mil­cząc. Ona nie od­zy­wa­ła się tak­że. Wy­czer­pa­na prze­by­tą wal­ką, bez­sil­na wo­bec że­la­znej woli tego czło­wie­ka, któ­rą mu­sia­ła znać do­brze, wpół le­żąc na ka­na­pie z gło­wą prze­chy­lo­ną w tył i przy­mknię­te­mi oczy­ma, za­pa­da­ła w ro­dzaj odrę­twie­nia. Jak­by przez sen słu­cha­ła jego słów, tkli­wych i po­cie­sza­ją­cych, któ­re po­to­kiem po­pły­nę­ły. Mó­wił jej o swo­jej mi­ło­ści, lecz nie o swej tę­sk­no­cie, o wi­do­kach na przy­szłość, o wy­cho­wa­niu dzie­ci; wy­ra­żał na­dzie­ję, że kie­dyś to się wszyst­ko zmie­nić musi, że będą jesz­cze szczę­śli­wi ra­zem, sto­kroć szczę­śliw­si, niż­by te­raz być mo­gli. On tym­cza­sem na­rze­kać na los swój nie bę­dzie. Oto­czyć do­bro­by­tem swą ro­dzi­nę, choć zda­la od niej, nie jest – że to więk­sza po­cie­cha dla ser­ca męża i ojca, niż gdy nie może jej dać nic prócz swo­jej obec­no­ści? A ona? Ona tak­że nie po­win­na się czuć osa­mot­nio­ną. Wszak ma dzie­ci i świę­te a słod­kie wzglę­dem nich obo­wiąz­ki, któ­re jej ży­cie za­peł­nią. Prze­trwa­li już w ten spo­sób lat osiem, prze­trwa­ją i dru­gie tyle, a po­łą­czą się za­wsze kie­dyś, jak Bóg na nie­bie!

W ten spo­sób upły­nę­ła bliz­ko go­dzi­na. Istot­nie miał jej dużo do po­wie­dze­nia. Wi­docz­nie ta du­sza, tak bar­dzo ko­cha­ją­ca a tak dłu­go sa­mot­na, po­trze­bo­wa­ła ską­pać się w tych wy­nu­rze­niach ser­decz­nych przed odej­ściem na­po­wrót w cie­nie roz­łą­ki i tę­sk­no­ty. Na­gle uchy­li­ły się drzwi bocz­ne. Mała, ja­sna głów­ka wyj­rza­ła przez nie cie­ka­wie i do po­ko­ju wbiegł dwu­na­sto­let­ni może chłop­czyk. W dwóch pod­sko­kach zna­lazł się przy ka­na­pie, oparł rącz­ki na ko­la­nach ojca i pod­no­sząc ku nie­mu oży­wio­ną, in­te­li­gent­ną twa­rzycz­kę, za­wo­łał:

– Ta­tu­siu! czy ja ju­tro po­ja­dę na mo­rze?

Wej­ście dziec­ka i jego py­ta­nie od­mien­ne na oboj­gu ro­dzi­cach zro­bi­ło wra­że­nie. Bo­ha­ter­skie rysy mło­de­go ojca po­wlo­kły się roz­dzie­ra­ją­cą bo­le­ścią, mi­mo­wo­li przy­ło­żył rękę do ser­ca, jak­by chcąc mu po­wie­dzieć: milcz! Mat­ka zaś drgnę­ła na ca­łem cie­le, otwo­rzy­ła oczy; roz­bu­dzo­na w jed­nej chwi­li z in­er­cyi, po­cią­gnę­ła wy­stra­szo­ne­go nie­co chłop­ca ku so­bie i dźwi­gnąw­szy z za­dzi­wia­ją­cą w tak de­li­kat­nej isto­cie siłą, rzu­ci­ła go pra­wie w ra­mio­na męża.

Po­czem szyb­ko jak myśl osu­nę­ła się przed nim na ko­la­na.

– Weź go, Wa­cła­wie! – za­wo­ła­ła z jed­nym z tych po­pę­do­wych wy­bu­chów uczu­cia, z ja­kich cała jej na­tu­ra zda­wa­ła się być zło­żo­ną… ja, mat­ka, ci go od­da­ję! Nie od­ma­wiaj cho­ciaż tej jed­nej proś­bie mo­jej, za­kli­nam cię, Wa­cła­wie, na Boga i wszyst­ko, co ci jest świę­te!

On po­chy­lił się ku niej z naj­głęb­szą tkli­wo­ścią. Jed­ną ręką tu­ląc syna do bi­ją­ce­go gwał­tow­nie ser­ca, dru­gą pod­niósł ją z klę­czek.

– We­zmę go, Klo­ciu! – rzekł uro­czy­ście – i wy­cho­wam ci go tak, aby ci kie­dyś za­pła­cił za tę wiel­ką ofia­rę, jaką dla mnie czy­nisz, mój anie­le! Tak mi, Pa­nie Boże, do­po­móż!

– Nie bę­dziesz sam! nie bę­dziesz sam! – po­wta­rza­ła, upo­jo­na wła­snem po­świę­ce­niem. I po­zo­sta­li tak dłu­go w uści­sku wszyst­ko tro­je. Sło­wa przy­się­gi zda­wa­ły się drżeć nad nimi, na­masz­cza­jąc ci­szę po­ko­ju ja­kąś ko­ściel­ną at­mos­fe­rą. Była to jed­na z chwil ta­kich, ja­kich mało czło­wie­ko­wi da­nem bywa prze­żyć.

* * *

Trzy dni mi­nę­ło. W ogro­dzie Luk­sem­bur­skim w Pa­ry­żu, nie­opo­dal fon­tan­ny me­dy­cej­skiej, sie­dzia­ła na ław­ce pięk­na nie­zna­jo­ma z Haw­ru. Ubra­na była w ten sam strój po­dróż­ny, ciem­ny i skrom­ny; tyl­ko czo­ło jej bla­de, smut­niej­sze jesz­cze, niż gdy je do szy­by w ho­te­lu na Grand-quai przy­ci­ska­ła, ocie­niał czar­ny ka­pe­lusz z dłu­gim po­pie­la­tym we­lo­nem. Przez ra­mię mia­ła prze­wie­szo­ną to­reb­kę.

W ca­łej jej po­wierz­chow­no­ści, w po­gnie­cio­nych tro­chę fał­dach suk­ni, w nie­co na­brzmia­łych i za­czer­wie­nio­nych po­wie­kach od­bi­ja­ło się zmę­cze­nie do­ryw­czej prze­rwy w dłu­giej po­dró­ży ko­le­ją.

Pa­trzy­ła w stro­nę gro­ty, przed któ­rą w chu­st­ce na gło­wie, trzy­ma­jąc małą dziew­czyn­kę na ręku, sta­ła nie­mło­da ko­bie­ta. Obie przy­glą­da­ły się z po­dzi­wie­niem groź­ne­mu Po­li­fe­mo­wi, po­chy­la­ją­ce­mu swo­je ol­brzy­mie jed­no­okie ciel­sko nad piesz­czo­ta­mi Aci­sa i Ga­la­tei. Ko­bie­ta w chu­st­ce mó­wi­ła do dziew­czyn­ki:

– Niby to Adam z Ewą, a niby nie… Już­ci tyl­ko w raju lu­dzie nago cho­dzi­li, ob­ra­zy Bo­skiej w tem nie wi­dząc, bo oczy na wszel­ki grzech mie­li za­kry­te. A to strasz­ne cu­da­czy­sko na wierz­chu to pew­no sza­tan; w na­szych książ­kach to go za­wsze jako węża na drze­wie przed­sta­wia­ją, ale co kraj to oby­czaj!

Po­ki­wa­ła gło­wą, do­da­jąc z peł­nem po­sza­no­wa­nia prze­ję­ciem:

– Jak też to te Fran­cu­zy wszyst­ko z ka­mie­nia wy­stru­gać umie­ją! Rany Bo­skie!

W trak­cie tego do­mo­ro­słe­go wy­kła­du mi­to­lo­gii dwóch mło­dych lu­dzi, za­ję­tych roz­mo­wą, nad­cho­dzi­ło z głę­bi ogro­du wprost ku ław­ce, na któ­rej sie­dzia­ła sa­mot­na ko­bie­ta, przed­sta­wia­jąc ich spoj­rze­niom swój cud­ny pro­fil. Star­szy z nich, niz­ki, przy­sa­dzi­sty sza­tyn, trą­cił swe­go to­wa­rzy­sza, smu­kłe­go i gięt­kie­go jak trzci­na mło­dzień­ca, o de­li­kat­nej, ra­fa­elow­skiej twa­rzy.

– Patrz, Mar­ce­li! – wy­mó­wił po pol­sku pół­gło­sem. Tam­ten spoj­rzał i aż przy­sta­nął.

– Ga­la­tea! – wy­krzyk­nął z nie­po­wścią­gnio­ną, mło­dzień­czą za­pal­czy­wo­ścią, w któ­rej czu­ło się ja­kąś ar­ty­stycz­ną nutę. – W pie­kło za taką twa­rzą!

Ko­bie­ta ob­la­ła się szkar­ła­tem i w mi­mo­wol­nem po­ru­sze­niu prze­stra­chu czy zdzi­wie­nia od­wró­ci­ła się żywo. Mło­dzi lu­dzie mi­nę­li ją tro­chę zmie­sza­ni, a ona po­zo­sta­ła w tej sa­mej po­sta­wie wy­lę­kłej sar­ny, ze ścią­gnię­te­mi brwia­mi, jak gdy­by coś so­bie przy­po­mi­na­jąc. Trud­no było od­gad­nąć, czy dźwię­ki oj­czy­stej mowy, czy też za­war­ta w nich en­tu­zy­astycz­na po­chwa­ła zro­bi­ła na niej tak sil­ne wra­że­nie. Ale ze słów, któ­re jak­by bez­wied­nie z ust jej wy­bie­gły, na­le­ża­ło wno­sić, że ani jed­no, ani dru­gie.

– Gdzie ja ten głos sły­sza­łam? – szep­nę­ła – gdzie ja go sły­sza­łam?

I wstaw­szy z ław­ki, zbli­ży­ła się do sto­ją­cych wciąż w kon­tem­pla­cyi nad wrze­ko­mą parą na­szych pierw­szych ro­dzi­ców – ko­bie­ty z dziew­czyn­ką.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: