- W empik go
Ich syn. Tom 1: powieść współczesna - ebook
Ich syn. Tom 1: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 360 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
"Lequel de nous n'a sa terre promise, son jour, l'extase et son feu dans l'oubli?"
Aniel.
Dzień 9 września 1874 roku miał się już ku końcowi.
Słońce, ukryte od rana za oponą mgieł i chmur zwolna na zachód ciągnących, wychyliło się z nich na krótko po to, aby niebawem krwawą kulą utonąć w smętnych wodach kanału, którego kapryśne fale rozbijały się z głuchym łoskotem o kredowe skały poszarpanych brzegów wybrzeży normandzkich.
W porcie Hawru, gdzie wyjątkowo silny, jak na letnią jeszcze porę, przypływ pozostawił wody na wzniesieniu kilkunastu metrów, ruch panował olbrzymi. Okręty z rozwiniętymi żaglami wchodziły do zatoki i wychodziły z niej, snując się po basenach poważne, tajemnicze w sieci swych lin i na szczytach swych masztów niosące cienie i zabierające z niej tysiące ludzkich istnień, gorączkowych pragnień, złotych nadziei, ambitnych marzeń, śmiałych planów, gorzkich rozczarowań i okrutnych niepokojów.
Raz po raz podnosiły się i opadały ze zgrzytem zwodzone mosty kanałów, ale zgrzyt ten nikł jak słabiuchne kwilenie niemowlęcia wśród nieopisanego gwaru ludzkich głosów, nawoływań, przekleństw, okrzyków, huku salw, najrozmaitszego dźwięku łoskotów oraz plusków wioseł. Z czeluści owych kanałów wyrzucone parowce, niby wspaniałe lewiatany, gniotły potężną, czarną piersią buntujące się pod naciskiem fale, które im z boków dwoma smugami brudno-srebrnej piany buchały i mijając przyjazne sylwetki latarni morskich, dążyły na pełny ocean.
Przy oknie jednej z wielkich kamienic na Grandquai stała młoda kobieta. Splecione dłonie położyła na drewnianej przegrodzie szyb i oparłszy na nich czoło, głęboko zadumanemi oczyma spoglądała z wysokości trzeciego piętra na malowniczą, amfiteatralnie zatoczoną panoramę portu. Za jej plecami, tworząc uderzającą sprzeczność dla tej wezbranej życiem, namiętnej perspektywy, zamykały się sztywne, chłodne ściany hotelowego pokoju, z bezduszną martwotą swych zakurzonych oleodruków i tanim aksamitem krytych mebli. Kanapa, o wysokich, prostych plecach, tchnąca charakterystyczną nudą sprzętu, na którym coraz kto inny dorywczo siadał, a nikt ulubionego kącika sobie nie obrał. Taki sam wygląd miały dotrzymujące jej towarzystwa fotele i biurko z zaplamionym buvoir'em i wysuniętemi na wpół pustemi szufladkami. Jeden z ostatnich promieni słonecznych wpadał tu bokiem, ześlizgując się po grubym, nizko upiętym warkoczu kobiety, rzucał na przeciwległą ścianę, na kanty mebli, na pospolity spłowiały dywan pod stołem garść czerwono-złotych punkcików, niby niedbałą jałmużnę.
W smutnym tym saloniku, oprócz dumającej przy oknie nieznajomej, nie znajdował się nikt więcej, ale przez zamknięte drzwi sąsiedniego pokoju słychać było powolny, jednostajny, łagodny głos kobiecy, przerywany w długiem jakiemś opowiadaniu dziecięcym szczebiotem i śmiechem.
Młoda kobieta nie zwracała na to uwagi. Wysoka, nadzwyczaj kształtna jej postać w skromnej ciemnej sukni gięła się w sposób, mówiący raczej o zniechęceniu znużonej wędrownicy, niż o uśmiechniętych rojeniach chciwej wrażeń turystki. Widocznie to, na co patrzyła, oszołomiało ją sceniczną ruchliwością bliższych planów i przygnębiało bezbrzeżną monotonią dalszych.
Przeciągłe westchnienia dobywały się z jej piersi, a chwilami nerwowy dreszcz wstrząsał nią całą. Słoneczny nimbus bladł zwolna nad jej złotowłosą pochyloną głową, jak gdyby go snujące się po niej ciemne myśli gasiły. Po niejakim czasie, cudzoziemka – gdyż cudzoziemką była napewno – westchnąwszy raz jeszcze, oderwała oczy od niknącego na horyzoncie okrętu, przetarła je obu rękami, odchylając się w tył, przyczem twarzyczka jej delikatna i bledziuchna błysnęła mleczną białością w stłumionem już świetle; postała tak chwilę i wróciła znów do dawniejszej postawy, tylko wzrok jej, zamiast ściągać odległe widoki, spadł na ciągnącą się u jej stóp nadbrzeżną ulicę.
O parę domów dalej, przed drzwiami sklepu chuśtała się na bronzowej obręczy nawpół senna papu – ga. Nadchodzący z przeciwnej strony majtek, niezgrabny, kołyszący się na olbrzymich w saboty obutych stopach, z fajką w kącie ust utkwioną i w przekrzywionym kapeluszu bretońskim na głowie, trącił ją w nos kasztanem. Papuga zatrzepotała skrzydłami i wyciągając szyję dziobnęła napastnika z całej siły w błyszczącą jak miedź rękę, on zaś rozśmiał się głupowato i pociągnąwszy papugę dobrodusznie za ogon, potoczył się dalej, obłupując kasztan w palcach z niezachwianą niczem flegmą.
Młoda kobieta przypatrywała się tej małej scenie ciekawie, lekki uśmieszek zaigrał na jej drobnych ustach, w oczach błysnęła dziecięca prawie pustota. Ale trwało to nadzwyczaj krótko. Dreszcz przebiegł ją znowu i jakby przez reakcyę chwilowej wesołości, zatuliwszy twarz w dłoniach, płakać zaczęła. Łkania były ciche; nie pozwoliły jej przecież usłyszeć zbliżających się szybkich kroków na korytarzu, których odgłos tłumił zresztą rozesłany chodnik.
Usłyszała je dopiero, gdy drzwi się otwarły i do pokoju wszedł wysoki, pięknej postawy mężczyzna.
– No, dzięki Bogu – zawołał po polsku – jutro o dwunastej Meluzyna stanowczo podnosi kotwicę. Wszystkie bowiem formalności już są załatwione.
Młoda kobieta poskromiła poruszenie przestrachu, jakim ją to nagłe wejście, a może słowa przejęły i nie odwracając się, sięgnęła ukradkiem po chusteczkę, którą szybko otarła sobie zapłakane oczy. Ale ruch ten nie uszedł wzroku mężczyzny. Wzrok ten już od progu ogarnął jej smukłą postać z wy – razem miłości, która zawsze wszystko dojrzeć, wszystko odgadnąć umie, co się do ukochanej istoty odnosi. Szybko zbliżył się do niej.
– Ty płaczesz, Klociu? – wymówił – czego płaczesz?
Głos jego zmienił się raptem. Przed chwilą dopiero jędrny, dźwięczny, z tą bezwiednie nakazującą nutą, jaką się w nim bardzo silne i stanowcze charaktery objawiają, ścichł i wezbrał rzewnym i troskliwym niepokojem. Ona podniosła głowę, próbując się doń uśmiechnąć.
– Nie płaczę, Wacławie – odrzekła również cicho – patrzyłam i oczy zaszły mi łzami od tego patrzenia. Czegóżbym miała płakać?
– Nie wiem – odpowiedział smutnie – ale to wiem, żeś płakała.
Umilkł i nie spuszczając z niej oczów, dorzucił po przestanku:
– Nic mnie już tak na świecie boleć nie może jak łzy twoje, a najbardziej te, które usiłujesz kryć przede mną. Pamiętaj o tem, Klociu, i płacz jawnie. Niechże mi chociaż danem będzie oczęta twe biedne ocierać, jeżeli nie zdołam tego sprawić, aby już nigdy płakać nie potrzebowały.
Spuściła znowu głowę nie odpowiadając, on zaś popatrzył na nią jeszcze chwilę, poczem kapelusz na biurku położył, zdjął paltot i zaczął szybkim krokiem przechadzać się po saloniku.
Ilekroć zbliżał się do drzwi zamkniętych, przystawał i nasłuchiwał dochodzących ztamtąd szmerów i chichotów. Wtedy twarz jego wyrazista i zasępiona zmieniała się dziwnie i rozjaśniała wiel – kiem jakiemś uczuciem. Zdawało się, iż człowiek ten, którego raptem myśl bolesna i nurtująca go już nie po raz pierwszy opadła, broni się przeciw niej muzyką nieopatrzności i swobody, jaką mu te dziecięce glosy niosły.
Tymczasem młoda kobieta lekkim, cichym krokiem podeszła do niego i wsunęła mu rączkę pod ramię.
– Gniewasz się na mnie? – szepnęła z uśmiechem, który byłby filuternym, gdyby mu się smutek jej wielkich fijołkowych oczu nie sprzeciwia!…
Mężczyzna, zamiast odpowiedzi, przygarnął ją ramieniem do piersi, a drugą ręką podniósłszy jej drobną twarzyczkę ku swojej twarzy, zatonął w niej rozkochanemi oczyma.
– Szczęście ty moje! Aniele mój promienny! – szeptał – duszo mej duszy, najmilsza moja! jedyna.
Ona przymykała oczy, jakby ją te słowa namiętne w rozkoszne omdlenie pogrążały. Gdyby ją kto był od wejścia tego człowieka obserwował, byłby po raz pierwszy dopiero mógł pomyśleć: kocha go! gdy u niego miłość zdradzała się w każdem słowie, w każdem poruszeniu.
– O! Wacławie! – wymówiła drżącym nieco głosem – jakiś ty zawsze ten sam, ten sam jak przed laty! Mów tak do mnie! mów! jam taka tej tkliwości spragniona.
Tuliła się do niego, wspinając się na palce, bo choć wzrostu była słusznego, trzymający ją w objęciach mężczyzna przewyższał ją o głowę. Szary mrok sypał się na nich, osłaniając niby welonem dyskrecyi ich spojone w pocałunku twarze. Cisza głęboka zaległa salonik, nawet dziecięce głosy w sąsiednim pokoju umilkły chwilowo.
I znowu, gdyby się tu ktoś obserwujący znalazł, a był w dodatku jeszcze bystrym psychologiem, byłby sobie postawił pytanie, czy ta kobieta, poddająca się tak biernie, z takim oryentalnym, ociężałym sensualizmem namiętnym uściskom tego męża lub kochanka, kocha jego, czy też jego pocałunki dla nich samych i jego pieszczone słowa dla ich miodowego brzmienia?
Ale obserwatora żadnego tu nie było, a kochankowie, tem mniej mężowie, od początku świata, trzymając w objęciach ukochane kobiety, w obserwacye psychologiczne ( może na szczęście dla nich) bawić się nie zwykli.
Ten, o którym tu mowa, pierwszy się z miłosnego zachwytu ocknął. Pogładził już nie ruchem kochanka, ale ojca złociste, nieco potargane włosy młodej kobiety i wciąż ją ramieniem opasując, przystąpił z nią do okna.
Gdy tak stanął w stłumionem świetle dogasającej zachodniej łuny, można było zobaczyć na jego czole potężnem wielką poprzeczną szramę, jakby od silnego cięcia pałasza, która, zaczynając się nad lewą brwią, ginęła w gęstwinie czarnych, lekko zwijających się na końcach włosów.
Teraz i on zadumał się głęboko, zapatrzony w hałaśliwą krętaninę debarkaderów i zwijające się w powietrzu nad basenami różnokolorowe wieńce flag. Ale wyraz śniadej jego twarzy innym był, niż ten, jaki miała w samotności jego towarzyszka. Wielkie rozrzewnienie, nieopisana błogość, zdająca się mówić: nareszcie! malowały się w tych rysach regularnych, jakby bohaterskiem dłutem Buenarottiego rzeźbionych.
Zdradzieckie fale oceanu nie nawykły, aby się na nie w ten sposób patrzano. Jest to wyłączny przywilej tego sinego paska ziemi, który się skołatanym burzami żeglarzom na horyzoncie ukazuje. Dusza wędrowca może się rwać ku tym odmętom, co go w dalekie strony ponieść mają, może się ku nim rwać z taką namiętną niecierpliwością, z jaką Sekwana rzuca się z bezpiecznych, przyjaznych ramion lądu w toń bezbrzeżną i żarłoczną, która ją pochłania; ale spokoju, wytchnienia, szczęścia osiągniętego celu nikt od morza, na które się ma puścić, nie żąda i nie czeka. A przecież mężczyzna ze szramą na czole z taką właśnie nadzieją zdawał się spoglądać na zmącone wody zatoki Hawru. Wyciągnął rękę w stronę basenu de l'Eure , gdzie na kotwicach stoją transatlantyckie statki i rzekł:
– Patrz, Klociu! Tam nasza Meluzyna po raz ostatni używa wywczasu. Jutro o tej porze już się na pełnem morzu kołysać będzie. – Głos jego był bardzo wzruszony. – Bogu dzięki – dodał po chwili, jakby sam do siebie. – Bogu dzięki!
Ona nie powtórzyła za nim tych słów dziękczynnych. Przeciwnie, stała się jeszcze bledszą i dreszcz mimowolny przebiegł jej kibić. Ramię mężczyzny odczuło go, oczy jego zwróciły się szybko na jej twarz z tym samym troskliwym, badawczym wyrazem, jaki miały, witając ją od progu.
– Co to znaczy, Klociu? – zapytał.
– Co takiego? – odparła, unikając jego wzroku trochę zmieszana.
– Ten dreszcz, który mi się odbił w sercu? Dziecko moje najdroższe, ty coś taisz przede mną. Bądź szczera, zaklinam cię, dopóki czas, bo jakieś przeczucie mówi mi, że jutro byłoby zapóźno na spowiedź twoją.
Milczała, on zaś ciągnął dalej:
– Od tygodnia jak tu jesteśmy, zauważyłem wielką zmianę w tobie. Zamyślasz się, parę razy zastałem cię płaczącą, a w oczach twoich czytam często taki przerażający mnie smutek. Myślałbym, że tych kilka lat tęsknoty tak cię przeistoczyło, ale w Paryżu byłaś zupełnie inną, byłaś moją dawną, uśmiechniętą, rozkoszną Klocią. Zdawało mi się chwilami, żem cię nie dalej jak wczoraj pożegnał, tak te wszystkie udręczenia i troski zsunęły się bez śladu po twojej cudnej twarzyczce i anielskiej duszy. A dziś…… Klociu, co to znaczy? Klociu, ja mam prawo w kilkanaście zaledwie dni po skończeniu się tej naszej okropnej, ośmioletniej rozłąki, w przeddzień rozpoczęcia nowego życia, które już nas na zawsze zespoli, zapytać cię, dlaczegoś smutna, czego płaczesz?
Pytał, ale nie czekając odpowiedzi, ze wzrastającem ożywieniem mówił dalej:
– Boże mój! odkąd cię po raz ostatni uścisnąłem, nadzieja takiej chwili jak dzisiejsza nie przestała być moją gwiazdą przewodnią. Wiedziałem, że już w raj nasz domowy nigdy nie wrócę, ale wierzyłem, że wszędzie jest Bóg miłosierny i wszędzie kawałek chleba dla chętnych rąk i trochę szczęścia dla kochających się serc znaleźć można. Z tą wiarą żyłem przez pierwsze trzy lata krwawe naszej rozłąki. Te brudne doki wiedzą dobrze, ile westchnień moich, ile łez, ile tęsknoty wsiąkło w ich kamienie wtedy, gdym jako prosty robotnik w warsztatach tutejszych pracował. Z tą wiarą, gdy pomyślniejszy los się uśmiechnął, gdy ten zacny Waterbou, któremu do śmierci wdzięcznym być nie przestanę, wsparł mnie swą zachętą i pomocą, puściłem się za ocean…… I Bóg poszczęścił. Nadeszła chwila wymarzona, kiedy śmiało ze spokojnem sercem mogłem ci napisać: "podziel moją dolę", kiedy sam mogłem się upomnieć o tę ofiarę, której przed siedmiu laty sumienie i miłość dla ciebie nie pozwalały mi przyjąć. Dziecino moja najdroższa! kiedy wspomnę, z jakiem anielstwem, ty, delikatny, wypieszczony kwiatku, chciałaś iść ze mną na głód i nędzę, to zdaje mi się, że powinienem, klęcząc tylko przed Tobą jak przed świętą, nóżki twoje całować.
Przerwała mu z żywością, chwytając go za rękę i do ust ją niosąc.
– Nie mów tego, Wacławie, jam nie warta takiego ubóstwiania. Któraż żona nie byłaby wtedy postąpiła tak samo? – Spojrzał na nią przenikliwie; lewa brew zadrżała mu lekko.
– Wtedy? – powtórzył. – Dlaczegóż to wtedy? Czy mam przez to rozumieć, że dziś nie byłabyś już zdolną do tego? Że dziś nie kochasz mnie już tyle? Klociu! Klociu! nie wiesz, jak straszną, jak okrutną wątpliwość zasiałaś tem jednem słówkiem w duszy mojej. Człowiek, który tak jak ja kocha, może nie przyjąć żadnej ofiary od ukochanej kobiety, ale musi wierzyć, że kobieta ta byłaby gotową do wszystkiego. To nieodzowna szata tego ideału, w jaki ją przyoblekł. Powiedz, czym dobrze cię zrozumiał?
Zarzuciła mu ręce na szyję ruchem pełnym niewypowiedzianego wdzięku.
– Źle, źle! – szepnęła z rodzajem pieszczotliwego nadąsania. – Ja chciałam przez to tylko powiedzieć, że bywają chwile, kiedy najlichsze, najsamolubniejsze serce rwie się do poświęceń! Ja cię tak kocham, Wacławie, tak kocham!
Podawała mu znowu usta do pocałowania, ale on tym razem z pewnem roztargnieniem przyjął tę pieszczotę.
– A jednak jesteś smutna – ponowił. – A ten twój smutek tak dziwnie trwoży mnie i przygnębia, że muszę dopatrywać się w nim innych przyczyn, niż te, którebym najzupełniej rozumiał i uwzględnił. Klociu moja! porozumiejmy się! Że ci żal tego wszystkiego, co za sobą zostawiasz, któż lepiej nade mnie odczuć to potrafi. Miałbym ci nawet za złe, gdyby było inaczej. – Głos mu zadrżał, oczy w dal obrócone zaszkliły się łzami, szrama na czole zsiniała, nabiegłszy krwią, którą gwałtowne wzruszenie z serca wypchnęło. Chwilę milczeli oboje. On ręką po czole przeciągnął i znowu mówił:
– Ten jeden tylko powód twego smutku jasnym jest dla mnie. Ale z nim nie potrzebowałabyś się ukrywać….. A poza tem, cóż cię w radosnym dniu połączenia naszego nękać może? Rodzice twoi nie żyją, nikogo z blizkich sercu za sobą nie zostawiasz, o wioskę twoją możesz być spokojną; brat mój, jak dotąd, tak nadal ojcowizny twej na równi z własnem dobrem strzedz będzie. W gniazdku, które dla ciebie na drugiej półkuli usłałem, czeka cię życie nie zbytkowne lecz dostatnie i spokojne i miłość moja wielka i opieka ciągła; dzieci nasze otrzymają tam wykształcenie, o jakiem w innych warunkach i zamarzyć nie byłoby można… nawet twoja wierna piastunka towarzyszyć ci będzie. Jam się łudził, że choć odrobinę szczęścia w oczach twoich wyczytam…. czytałem je do chwili przyjazdu tutaj…. ale odtąd, nawet teraz, kiedy ci o naszej przyszłości mówię, widzę w nich łzy… Klociu! Żono moja ukochana! zaklinam cię, powiedz co ci jest?
– Nic!… nic!… – wyszeptała, kryjąc twarz na jego piersiach – jestem szczęśliwą… tu czy też tam, byle z tobą, wszystko mi jedno, niczego więcej nie pragnę tylko… tylko…
– Tylko co?
Podniosła głowę i zwracając wzrok ku morzu, które szarą już, olbrzymią masą zlało się z zachmurzonym znów widnokręgiem, szepnęła:
– Tylko ja się strasznie tego morza boję!
Było tyle dojmującego przerażenia w jej głosie, tyle zabobonnej niemal trwogi w wyrazie jej rozszerzonych nagle oczu, że mąż jej wzdrygnął się.
– Boisz się? – powtórzył z bolesnem podziwieniem – ty się morza boisz?
Teraz ona, tajemnicę swoją zrzuciwszy z serca, stała się wymowną.
– Boję się, Wacławie! – odparła drżącym głosem – boję się go strasznie, nad wszelki wyraz…
Kiedym je po raz pierwszy, przybywszy tu, zobaczyła, stało się we mnie coś dziwnego. Ja ci tego nawet wypowiedzieć nie potrafię. Nie wyobrażałam sobie nigdy, żeby coś na świecie takie wrażenie na mnie zrobić mogło. Krew mi się lodem ścięła. Wydało mi się, żem w swój własny otwarty grób spojrzała. I teraz ilekroć patrzę na te fale, co tam zkądś ku brzegowi taką ławą spienioną idą, wciąż mi się zdaje, że to jakiś potwór ohydny szczerzy do mnie zęby straszliwe… i… i… są chwile, że wolałabym tu umrzeć odrazu, niż w jego otwartą paszczę iść.
Słowa padały z jej ust szybkie, urywane; splecione ręce wyciągnęła przed siebie w kierunku oceanu, jak gdyby odpychając tę wstrętną marę; blade jej policzki zapłonęły żywym rumieńcem, a szeroko otwarte oczy błyszczały gorączkowo. Mówiąc o swojej trwodze, roznamiętniała się sama; febryczny dreszcz wstrząsał nią od stóp do głowy, widocznem to było, że nie przesadza, że raczej, jak to powiedzieć, nie umie, dość jaskrawo odmalować stanu swojej duszy. On słuchał, nie przerywając.
I w jego powierzchowności zachodziła wielka zmiana.
Kilkakrotnie rysy przeciągnęły mu się i skurczyły raptownie, a szrama na czole, nabiegłszy chwilową purpurą, stała się tak bladą, że świeciła wśród śniadej twarzy jak kawałek obnażonej kości. Pochylił się nieco i ramieniem wsparł o framugę okna. Rzec było można, że w tym człowieku coś wali się i rozdziera. Młoda kobieta nie uważała na to. Wyłącznie sobą zajęta, zapatrzona w to przerażające ją morze, które zdawało się magnetyzować ją, jak grzechotnik magnetyzuje swoje ofiary, puszczała wodze hamowanym dotąd uczuciom; nie podejrzewając, aby ten wybuch jakiekolwiek następstwa za sobą pociągnął.
– Żądałeś wiedzieć prawdę, Wacławie, masz ją! Nie chciałam cię później martwić, bo cię to zmartwi z pewnością, żem taka śmieszna i dziecinna. Ale cóż ja na to poradzę? Może to przejdzie, gdy się raz znajdę na okręcie, nieprawdaż? Dziś jednak ta zmora dławi mnie i dręczy jak nigdy, więc mi się nie dziw, że płaczę… To łzy zdenerwowania, nie bólu… Każda żyłka drży we mnie, wszystko cierpnie… Z czegóż są ci ludzie, którzy pół życia mogą na tych górach ruchomych przepędzać i miesiącami całemi nic prócz wody, prócz wody bez końca nie widzieć! O! czemuż ja do nich podobną nie jestem! Czemuż ja mam taki wstręt niepohamowany do tego morza?
Umilkła wysilona namiętnym swym protestem. Nie kryła się już ze łzami, które bez łkań, ciągle jeszcze płynęły po jej rozognionych licach. Na dworze ściemniało się coraz szybciej. Gazowe płomyki drgały na całej przestrzeni portu, złotemi smugami odbijając się w basenach.
Kamienny język grobli, głęboko wysunięty w morze, zaczął lizać fale czerwonem, krwawem światłem swej latarni.
Milczący dotąd mężczyzna podniósł głowę. W oczach jego, jakby nagle zapadłych, błyszczało niezłomne postanowienie, tak niezłomne, że wyraz tych oczu byłby musiał stać się surowym, gdyby go nie łagodziła jakaś wielka, wyrozumiała litość.
– Uspokój się, Klociu! – przemówił z czułością. – Biedne dziecko! drżysz cała!
Podprowadził ją do kanapy i usadowił na niej, otulając leżącym na sąsiedniem krześle szalem. Poczem siadł obok i wziął jej małą rączkę w obie dłonie twarde i świadczące, że kiedyś na kawałek chleba ciężko bardzo pracować musiały.
– Biedne dziecko! – powtórzył jeszcze.
Ona płakała ciągle. Wreszcie otarła oczy i podniosła je na męża. Twarzyczkę miała wypogodzoną i uśmiechnęła się, tym razem już bez przymusu. Widocznie to wypłakanie się przy tem, tak bardzo ją kochającem sercu przyniosło jej ulgę. Ale wnet uśmiech ten zniknął.
Pomimo mroku dostrzegła w twarzy męża coś, co ją zaniepokoiło.
– Co tobie jest, Wacławie! – zawołała. – Dlaczego tak dziwnie na mnie patrzysz?
– Czy dziwnie? – odpowiedział. – Być może, Klociu, bo myślałem właśnie, że jutro o tym czasie już te oczy patrzeć na ciebie nie będą.
– Jakto? – spytała nie rozumiejąc. – Co ty mówisz?
– To tylko co uczynię, najdroższa. Odjadę sam! Chciała się zerwać z kanapy, ale przytrzymał ją, obejmując wpół.
– Zostań, dziecko! – rzekł łagodnie i stanowczo. – Zostań i wysłuchaj mnie spokojnie! Proszę cię o to!
– Ależ ja nie mogę słuchać spokojnie takich rzeczy! – wykrzyknęła. – W głowie mi się mąci. Ja się teraz ciebie pytam co to znaczy? Odjedziesz sam! zostawisz mnie! Po tylu latach i na ile lat znowu? Zkąd ci ta myśl? To coś potwornego, niemożliwego.
Załamała ręce.
– Więc chcesz mnie do rozpaczy doprowadzić? Boże! Boże! toż jest nagroda za moją szczerość? Tak srogo karać mnie za to, żem jak głupie dziecko wyspowiadała się z moich śmiesznych obaw przed tobą. O! tyś jest okrutny, Wacławie!
Położył dłoń na jej splecionych rękach, jakby ją chciał tem pieszczotliwem swojem dotknięciem przekonać, że okrucieństwo dalekie jest od jego serca.
– Nie, Klociu; to nie są śmieszne obawy. Zbyt długo miałem do czynienia z tym żywiołem, który cię tak straszy, abym nie wiedział, co one znaczą. Lat kilka na wybrzeżu i wśród marynarzy spędzonych nauczyły mnie wiele i znam wszystkie objawy działania tej wodnej potęgi na ludzką naturę. Taki wstręt, jaki ty w sobie czujesz, jest wyjątkowym, a iść z nim na przebój rzecz to nader niebezpieczna, częstokroć zgubna. Morze imponuje, niepokoi, gnębi, przeraża nawet, ale zazwyczaj ciągnie ku sobie jak przepaść. Kto tego uczucia nie doświadcza, niech się na nie nie puszcza, inaczej biada mu! Neptun surowo się obchodzi nawet ze swymi hołdownikami, a dla wrogów swoich jest bez litości. Tak, Klociu moja! to darmo, byłbym bez sumienia, gdybym wiedząc to, coś mi powiedziała, zabierał cię z sobą.
– Wacławie! – przerwała mu błagalnie. Oplotła mu znów szyję rękami, powtarzając wśród pocałunków namiętnych:
– Zabierz mnie z sobą! zabierz! zabierz! Toż jam żona twoja! Obowiązkiem żony jest iść wszędzie za mężem, bodajby w piekło.
Zrazu chciał się z jej uścisków wysunąć, ale widocznie było to nad siły tego silnego człowieka. Ze stłumionym okrzykiem, który był do jęku podobnym, porwał ją w ramiona i przyciskał do piersi, pocałunek za pocałunkiem oddając. Gdyby kto był spojrzał na tych dwoje ludzi, byłby poprzysiągł, że już nic na świecie rozdzielić ich nie zdoła.
Ona tryumfowała, ogarnięta szałem jego miłości. Cóż ją obchodziło morze? I czy ten obrzydliwy… potwór istniał w ogóle na tym świecie, który jej się w tej chwili tak pięknym wydał? Teraz, gdy już na nie nie patrzyła, z całego wstrętu i obawy pozostała jej mętna świadomość jakiegoś upiora, jakim niańki straszą dzieci, ale który się nigdy nie pokazuje.
– Zabierzesz mnie z sobą! zabierzesz! – powtarzała coraz ciszej.
Jemu zwolna ramiona opadły, odetchnął głęboko.
– Nie kuś mnie, Klociu! – wymówił zmienionym głosem – nie obezwładniaj mnie pieszczotami swemi! Czy wiesz ty, dziecko, co to jest ocean? Te fale, których pochód tak groźnym ci się wydaje, to senne poruszenia drzemiącego olbrzyma. Nasza przeprawa ma trwać dni dziesięć, ale nikt nie zaręczy azali nie potrwa dwadzieścia albo i dłużej. A wtedy co? Co począć, gdy oczy ślepną z wytężenia, szukając na horyzoncie bodaj największej ohydy, byleby do wody i obłoków nie była podobną; kiedy oddałoby się pół życia i całe mienie swoje za jedną piędź stałego gruntu pod stopami, kiedy nieznośny ból targa wnętrzności, a mózg szalona tęsknota i dzikie rozsadzają myśli? Co począć, gdy… huragan zaryczy, a bałwany już nie jak swawolące nadbrzeżne kocięta, lecz jak zgłodniałe lwy otoczą cię śmiertelnem kołem, gdy wśród tej tytanicznej walki żywiołów na łup jej oddana, tak się tą swą nicością przenikniesz, że wyda ci się, jakbyś już za życia istnieć przestawała, a tu znikąd ratunku, nigdzie ucieczki. Wtedy, Klociu, ty, która to wszystko odczułabyś stokroć silniej, niż ja ci opisać potrafię, przeklęłabyś godzinę twego urodzenia i mnie, żem cię na te tortury skazał, nienawiść powstałaby w twem biednem sercu i Bóg wie, czemby się to skończyć mogło… Powiedz, Klociu, nie byłoby tak? Nie odpowiedziała mu zaraz. Jej wrażliwa dusza krzepła pod działaniem słów jego, jak się warzy delikatny kwiat, gdy go iskrzące igiełki szronu pokryją. Teraz w ciszy, jaka znów pokój zaległa, słyszała wyraźnie oddalony szum swego strasznego wroga i przypomniała sobie, że on czyha na nią.
– Nie wiem – szepnęła.
– Ale ja wiem – ponowił z mocą jej mąż. – Jeżeli ty, taka kochająca, taka pełna poświęcenia, możesz z takiem obrzydzeniem poglądać na ten szlak, który nas miał do upragnionego celu zaprowadzić; jeżeli wzdrygasz się na samą myśl tej podróży, która jeszcze w Paryżu ciekawość tylko w tobie budziła, toć dowód najlepszy, że to nie chimera, nie obawa dziecinna, lecz instynktowny, niezwalczony wstręt, jakim wszechrozumna natura sama cię przeciw twej zgubie ostrzega. I ja miałbym cię na nią narażać? A nie! po tysiąc razy nie! Byłbym w takim razie więcej niż nikczemnym, pogardy godnym egoistą!
– Więc zostań ze mną! – zawołała – tu, w Paryżu, gdziekolwiek. Wszak sam powiadasz, że wszędzie żyć można! Suchy chleb jeść będę, byle razem z tobą.
Uśmiechnął się boleśnie. Dziwne bo to ludzkie serce! Przed chwilą prosił ją, by go nie kusiła, a przecież zabolało go, że już nie nalega. Nie byłby ustąpił – przenigdy! przysiągł to sobie tam przy oknie, gdy wszystko, co w nim było heroicznego, budziło się na to postanowienie, ale pragnął, pragnął namiętnie raz jeszcze usłyszeć z jej ust tę prośbę miłosną: "Zabierz mnie z sobą!" Ona tymczasem była już zrezygnowaną i zwracała się ku temu, co było bodaj że większą jeszcze niemożliwością.
– Jak tu ciemno! – rzekł zamiast odpowiedzi – nie widzę cię!
Wstał, zapalił dwie świece na biurku i wrócił na dawne miejsce. Przysunęła się do niego bardzo blada.
– O! Wacławie! – wymówiła ledwo dosłyszalnym głosem – jak mi straszno… Jak żyję nic podobnego nie doznałam… Gdyś poszedł zapalać te świece, patrzyłam w kąt pokoju i raptem wydało mi się, że ściany i podłoga znikają i jakaś przepaść bezdenna otwiera się pode mną. Musiałam się schwycić za poręcz, aby nie zlecieć, tak mi się zakręciło w głowie. I co najdziwniejsza: wyraźnie słyszałam jakiś głos, który wołał na mnie z tej przepaści… głos piękny, melodyjny, ale który mnie przeraził okropnie. Co to mogło być, Wacławie?
– Nic, dziecko! Ot! zdenerwowane z ciebie biedactwo. To pasowanie się wewnętrzne zaszkodziło ci. Potrzeba ci spokoju, wypoczynku, jutro jeszcze jedna ciężka chwila… a potem za kilka tygodni, gdy w domu na wsi przyjdziesz do równowagi, wdzięczną mi będziesz.
– Nie mów tak do mnie! – zawołała porywczo. – Nie chcę słyszeć o powrocie. Zostanę tutaj… z tobą. Najmiemy maleńki domek; znajdziesz sobie jakie zajęcie… ja także będę pracowała… będę szyła, uczyła dzieci… będzie nam dobrze. Tylko nie jedź, błagam cię!… nie zostawiaj mnie samą… Już sama nie wiem co straszniejsze: morze czy samotność?
Coś jakby cień niecierpliwości mignął w jego ciemnych oczach.
– Co straszniejsze? – powtórzył – ja ci powiem co najstraszniejsze: nędza! Ty, Klociu, nie znasz chyba stanu naszych interesów. Zapominasz, że ta wioska twoja przez lat kilka nie przynosiła ci żadnego dochodu, a ja ledwo się tu głodowej śmierci opędzałem, że żyłaś z dziećmi, o Boże! co mi się dzieje gdy o tem wspomnę!… za pożyczane pieniądze, że brat mój, ratując cię, cały swój kapitalik w Wiedrzówkę włożył, że gdyby nie to opatrznościowe zjawienie się Walestona, bieda by nas dziś gniotła, a możeby już i zagniotła. Kimże byłbym, gdybym lekkomyślnie dla zadosyćuczynienia tylko popędowi serc naszych rzucał tak ciężko wywalczoną niezależność? A przyszłość naszych dzieci? a pieniądze brata? a twoja własna, tak bardzo wygód i spokoju potrzebująca egzystencya? Klociu! Klo – ciu! nie wiesz czego żądasz. Nie mówmy już o tem, nie marnujmy tych chwil ostatnich na słowa daremne. Ja mam ci jeszcze tyle, tyle do powiedzenia! Wzruszenie przerwało mu mowę. Wziął obie jej ręce i całował je długo, milcząc. Ona nie odzywała się także. Wyczerpana przebytą walką, bezsilna wobec żelaznej woli tego człowieka, którą musiała znać dobrze, wpół leżąc na kanapie z głową przechyloną w tył i przymkniętemi oczyma, zapadała w rodzaj odrętwienia. Jakby przez sen słuchała jego słów, tkliwych i pocieszających, które potokiem popłynęły. Mówił jej o swojej miłości, lecz nie o swej tęsknocie, o widokach na przyszłość, o wychowaniu dzieci; wyrażał nadzieję, że kiedyś to się wszystko zmienić musi, że będą jeszcze szczęśliwi razem, stokroć szczęśliwsi, niżby teraz być mogli. On tymczasem narzekać na los swój nie będzie. Otoczyć dobrobytem swą rodzinę, choć zdala od niej, nie jest – że to większa pociecha dla serca męża i ojca, niż gdy nie może jej dać nic prócz swojej obecności? A ona? Ona także nie powinna się czuć osamotnioną. Wszak ma dzieci i święte a słodkie względem nich obowiązki, które jej życie zapełnią. Przetrwali już w ten sposób lat osiem, przetrwają i drugie tyle, a połączą się zawsze kiedyś, jak Bóg na niebie!
W ten sposób upłynęła blizko godzina. Istotnie miał jej dużo do powiedzenia. Widocznie ta dusza, tak bardzo kochająca a tak długo samotna, potrzebowała skąpać się w tych wynurzeniach serdecznych przed odejściem napowrót w cienie rozłąki i tęsknoty. Nagle uchyliły się drzwi boczne. Mała, jasna główka wyjrzała przez nie ciekawie i do pokoju wbiegł dwunastoletni może chłopczyk. W dwóch podskokach znalazł się przy kanapie, oparł rączki na kolanach ojca i podnosząc ku niemu ożywioną, inteligentną twarzyczkę, zawołał:
– Tatusiu! czy ja jutro pojadę na morze?
Wejście dziecka i jego pytanie odmienne na obojgu rodzicach zrobiło wrażenie. Bohaterskie rysy młodego ojca powlokły się rozdzierającą boleścią, mimowoli przyłożył rękę do serca, jakby chcąc mu powiedzieć: milcz! Matka zaś drgnęła na całem ciele, otworzyła oczy; rozbudzona w jednej chwili z inercyi, pociągnęła wystraszonego nieco chłopca ku sobie i dźwignąwszy z zadziwiającą w tak delikatnej istocie siłą, rzuciła go prawie w ramiona męża.
Poczem szybko jak myśl osunęła się przed nim na kolana.
– Weź go, Wacławie! – zawołała z jednym z tych popędowych wybuchów uczucia, z jakich cała jej natura zdawała się być złożoną… ja, matka, ci go oddaję! Nie odmawiaj chociaż tej jednej prośbie mojej, zaklinam cię, Wacławie, na Boga i wszystko, co ci jest święte!
On pochylił się ku niej z najgłębszą tkliwością. Jedną ręką tuląc syna do bijącego gwałtownie serca, drugą podniósł ją z klęczek.
– Wezmę go, Klociu! – rzekł uroczyście – i wychowam ci go tak, aby ci kiedyś zapłacił za tę wielką ofiarę, jaką dla mnie czynisz, mój aniele! Tak mi, Panie Boże, dopomóż!
– Nie będziesz sam! nie będziesz sam! – powtarzała, upojona własnem poświęceniem. I pozostali tak długo w uścisku wszystko troje. Słowa przysięgi zdawały się drżeć nad nimi, namaszczając ciszę pokoju jakąś kościelną atmosferą. Była to jedna z chwil takich, jakich mało człowiekowi danem bywa przeżyć.
* * *
Trzy dni minęło. W ogrodzie Luksemburskim w Paryżu, nieopodal fontanny medycejskiej, siedziała na ławce piękna nieznajoma z Hawru. Ubrana była w ten sam strój podróżny, ciemny i skromny; tylko czoło jej blade, smutniejsze jeszcze, niż gdy je do szyby w hotelu na Grand-quai przyciskała, ocieniał czarny kapelusz z długim popielatym welonem. Przez ramię miała przewieszoną torebkę.
W całej jej powierzchowności, w pogniecionych trochę fałdach sukni, w nieco nabrzmiałych i zaczerwienionych powiekach odbijało się zmęczenie dorywczej przerwy w długiej podróży koleją.
Patrzyła w stronę groty, przed którą w chustce na głowie, trzymając małą dziewczynkę na ręku, stała niemłoda kobieta. Obie przyglądały się z podziwieniem groźnemu Polifemowi, pochylającemu swoje olbrzymie jednookie cielsko nad pieszczotami Acisa i Galatei. Kobieta w chustce mówiła do dziewczynki:
– Niby to Adam z Ewą, a niby nie… Jużci tylko w raju ludzie nago chodzili, obrazy Boskiej w tem nie widząc, bo oczy na wszelki grzech mieli zakryte. A to straszne cudaczysko na wierzchu to pewno szatan; w naszych książkach to go zawsze jako węża na drzewie przedstawiają, ale co kraj to obyczaj!
Pokiwała głową, dodając z pełnem poszanowania przejęciem:
– Jak też to te Francuzy wszystko z kamienia wystrugać umieją! Rany Boskie!
W trakcie tego domorosłego wykładu mitologii dwóch młodych ludzi, zajętych rozmową, nadchodziło z głębi ogrodu wprost ku ławce, na której siedziała samotna kobieta, przedstawiając ich spojrzeniom swój cudny profil. Starszy z nich, nizki, przysadzisty szatyn, trącił swego towarzysza, smukłego i giętkiego jak trzcina młodzieńca, o delikatnej, rafaelowskiej twarzy.
– Patrz, Marceli! – wymówił po polsku półgłosem. Tamten spojrzał i aż przystanął.
– Galatea! – wykrzyknął z niepowściągnioną, młodzieńczą zapalczywością, w której czuło się jakąś artystyczną nutę. – W piekło za taką twarzą!
Kobieta oblała się szkarłatem i w mimowolnem poruszeniu przestrachu czy zdziwienia odwróciła się żywo. Młodzi ludzie minęli ją trochę zmieszani, a ona pozostała w tej samej postawie wylękłej sarny, ze ściągniętemi brwiami, jak gdyby coś sobie przypominając. Trudno było odgadnąć, czy dźwięki ojczystej mowy, czy też zawarta w nich entuzyastyczna pochwała zrobiła na niej tak silne wrażenie. Ale ze słów, które jakby bezwiednie z ust jej wybiegły, należało wnosić, że ani jedno, ani drugie.
– Gdzie ja ten głos słyszałam? – szepnęła – gdzie ja go słyszałam?
I wstawszy z ławki, zbliżyła się do stojących wciąż w kontemplacyi nad wrzekomą parą naszych pierwszych rodziców – kobiety z dziewczynką.