Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ich syn. Tom 2: powieść współczesna - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ich syn. Tom 2: powieść współczesna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 360 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I.

Świet­ny bal zgro­ma­dził kil­ka­dzie­siąt osób w ostat­ni po­nie­dzia­łek w sa­lo­nach bar­dzo zna­ne­go ad­wo­ka­ta Nie­żew­skie­go. Mó­wio­no o nim po­wszech­nie, że za­ra­biał oko­ło dwu­dzie­stu ty­się­cy ru­bli rocz­nie, a wy­da­wał oko­ło czter­dzie­stu, a ra­czej wy­da­wa­ła je głów­nie jego żona, zbyt­ni­ca, któ­rej tu­ale­ty, spro­wa­dza­ne z Pa­ry­ża, re­wo­lu­cy­ono­wa­ły świat dam­ski.

Obo­je Nie­żew­scy byli jesz­cze do­syć mło­dzi, nie mie­li dzie­ci, lu­bi­li ży­cie wy­staw­ne, po­sia­da­li wszę­dzie otwar­ty kre­dyt, więc ich rze­czą było pa­trzeć koń­ca, a rze­czą go­ści roz­sia­dać się na ich wspa­nia­łych me­blach, za­ja­dać ich pysz­ne ko­la­cye, za­pi­jać sta­re wina, ba­wić się i ob­ga­dy­wać ich za mar­no­traw­stwo i nie­oględ­ność.

By­wa­li u nich po tro­sze wszy­scy: na tle praw­ni­czej i dok­tor­skiej rze­szy wy­stę­po­wa­ła w po­je­dyn­czych oka­zach wy­so­ka ary­sto­kra­cya i wy­so­kie fi­nan­se i błysz­cza­ły gwiaz­dy umy­sło­we­go i ar­ty­stycz­ne­go świa­ta.

Nie­żew­scy nie byli trud­ni w do­bo­rze swe­go to­wa­rzy­stwa: przyj­mo­wa­li pra­wie każ­de­go, kto chciał u nich by­wać, ale zato ro­bi­li wy­raź­ne po­mię­dzy go­ść­mi róż­ni­ce. Spo­ty­ka­ły się tam oso­by, na po­wi­ta­nie któ­rych pani domu wy­bie­ga­ła aż do przed­po­ko­ju, i ta­kie, któ­rym po­da­wa­ła koń­ce pal­ców, nie ru­sza­jąc się z miej­sca.

Am­bi­cyą ich było gro­ma­dzić jak naj­więk­sze tłu­my na swo­ich ze­bra­niach – i wte­dy do­pie­ro byli praw­dzi­wie za­do­wo­le­ni, gdy przez am­fi­la­dę dwóch błysz­czą­co urzą­dzo­nych sa­lo­nów, roz­gra­ni­cza­ją­cej ich bi­blio­te­ki, bu­du­aru, ga­bi­ne­tu pana i fu­mo­ir'u to­ro­wać so­bie mu­sia­no dro­gę, jak przez ko­ściół pod­czas sumy do wiel­kie­go oł­ta­rza.

Bal, o któ­rym mowa, mógł ich zu­peł­nie pod tym wzglę­dem za­do­wol­nić. Wszę­dzie było peł­no. I w obu sa­lo­nach, w któ­rych kil­ka­dzie­siąt par po­trą­ca­ło się wza­jem, wi­ru­jąc przy dźwię­kach or­kie­stry Le­wan­dow­skie­go, ukry­tej w bi­blio­te­ce, za kępą eg­zo­tycz­nych ro­ślin – i w bu­du­arze, gdzie w dys­kret­nem pół­świe­tle ko­ron­ko­wych aba­żu­rów dys­kret­niej jesz­cze sze­le­ści­ły wa­chla­rze zmę­czo­nych tan­ce­rek, snu­ły się szu­ka­ją­ce wy­po­czyn­ku lub więk­szej swo­bo­dy pary i ni­kły w przy­ty­ka­ją­cej doń oran­że­ryi – i w ga­bi­ne­cie, za­sta­wio­nym sto­li­ka­mi do kart – i w faj­czar­ni, gdzie gę­sty dym prze­sła­niał wszyst­kie twa­rze.

Sto­sun­ko­wo jed­nak naj­więk­sze oży­wie­nie pa­no­wa­ło w wiel­kiej sali ja­dal­nej, przy ob­cią­żo­nym naj­wy­kwint­niej­sze­mi prze­ką­ska­mi bu­fe­cie. Lało się tu sta­re cha­blis i z ele­ganc­ko tłu­mio­nym stu­kiem wy­la­ty­wa­ły zło­ci­ste kor­ki.

Kil­ku lo­ka­jów krę­ci­ło się nie­ustan­nie, speł­nia­jąc wy­da­wa­ne, jak­by w re­stau­ra­cyi, roz­ka­zy go­ści. Gwar pod­nie­sio­nych gło­sów na­peł­niał po­wie­trze.

Pa­nie, wspar­te na ra­mie­niu tan­ce­rzy, zło­te­mi grab­ka­mi dzio­ba­ły de­li­kat­nie ma­jo­nez z ho­ma­ra, lub chło­dzi­ły się lo­da­mi i mro­żo­nym szam­pa­nem. Męż­czyź­ni przy­pusz­cza­li szturm do wsze­la­kich na­le­wek i sta­rek, po­ły­ka­jąc tar­tyn­ki z ło­so­sia i ka­wio­ru pra­wie tak szyb­ko jak ostry­gi. Je­den wy­so­ki, gru­by je­go­mość za­gar­nął te ostat­nie pod swo­ją wy­łącz­ną pie­czę.

Stał w oto­cze­niu kil­ku pa­nów i, po­glą­da­jąc na uło­żo­ną z ostryg ska­łę, jak bo­cian na żaby, na­bie­rał po pół tu­zi­na na swój ta­lerz, za­ła­twiał się z nie­mi w cią­gu paru mi­nut, zrzu­cał sko­rup­ki w kosz i po­wta­rzał zno­wu tę samą ope­ra­cyę, pro­wa­dząc jed­no­cze­śnie krót­ki wy­kład geo­gra­fii w za­sto­so­wa­niu do tych mię­cza­ków. Mó­wił bar­dzo gło­śno i wkrót­ce, kto chciał, czy nie chciał, mógł się do­wie­dzieć, że nie było ta­kie­go por­to­we­go mia­sta w Eu­ro­pie, w któ­rem­by ich nie pró­bo­wał.

– Po­wia­dam pa­nom moim – pra­wił gru­by je­go­mość, – nie­ma jak ostry­gi w Ka­dyk­sie. Ma­leń­kie, tłu­ściut­kie, bia­łe, roz­pły­wa­ją się w ustach jak śmie­ta­na. Z hra­bią Zyg­mun­tem za­ja­da­li­śmy się nie­mi. Pysz­no­ści!

Nikt mu nie za­prze­czył, ani nie przy­tak­nął. Ża­den z ota­cza­ją­cych go pa­nów nie był jesz­cze ja­koś do­tąd w Ka­dyk­sie, czem wszy­scy zda­wa­li się być tro­chę za­że­no­wa­ni. Gru­by je­go­mość po­pa­trzył na nich z wyż­szo­ścią i na­ło­żył so­bie nową por­cyę, tym ra­zem w dro­dze na Ma­de­rę.

W gru­pie jego słu­cha­czów znaj­do­wał się je­den, któ­ry nie spusz­czał z nie­go oczu. Był nim po raz pierw­szy za­błą­ka­ny na sa­lo­ny pań­stwa Nie­żew – skich urzęd­nik, zaj­mu­ją­cy skrom­ną po­sad­kę w To­wa­rzy­stwie ubez­pie­czeń, któ­re­go re­pre­zen­tan­tem był pan Alek­san­der Brodz­ki. On go tu dziś wpro­wa­dził na usil­ne jego proś­by.

Bied­ny czło­wiek do­znał jak­by oszo­ło­mie­nia. Od dzie­ciń­stwa bo­ry­kał się z nie­do­stat­kiem, te­raz na­resz­cie, zdo­byw­szy jaką taką nie­za­leż­ność, pra­co­wał za­cie­kle, aby jej nie stra­cić.

Miał już czter­dzie­ści kil­ka lat, nie oże­nił się dla bra­ku fun­du­szów, miesz­kał ze sta­rą mat­ką, któ­ra mu go­spo­da­ro­wa­ła. Był na wskróś uczci­wym, sa­mo­dziel­na mier­ność za­da­wal­nia­ła go zu­peł­nie. Te­raz do­pie­ro, w ostat­nich cza­sach, ogar­nę­ła go nie­zdro­wa chęć przy­pa­trze­nia się z bliz­ka, jak żyją ci, któ­rym się po­szczę­ści­ło. Przy­szedł – i nie­zna­ne do­tąd wspa­nia­ło­ści ude­rzy­ły go jak ta­ra­nem.

Mógł się w nich roz­glą­dać swo­bod­nie, nikt nie zwra­cał na nie­go uwa­gi, on sam na­wet nie wie­dział, czy był przed­sta­wio­ny go­spo­da­rzo­wi domu, czy nie.

Bo­jaź­li­wie wziął kil­ka ostryg na ta­lerz i nie śmiał pra­wie za­brać się do nich, aby nie po­zna­no, że to czy­ni po raz pierw­szy. Gru­by je­go­mość, roz­pra­wia­ją­cy z ta­kiem znaw­stwem o tym cen­nym przy­sma­ku, za­im­po­no­wał mu ogrom­nie.

Mój Boże! Znał go z na­zwi­ska; wie­dział, że prze­sza­staw­szy wła­sną for­tu­nę, od kil­ku­na­stu lat żył ucze­pio­ny u pań­skich kla­mek – i w du­szy lek­ce­wa­żył go za to. Te­raz do­pie­ro ze zdu­mie­niem prze­ko­ny­wał się, że za zmar­no­wa­ny grosz wła­sny i za cu­dze pie­nią­dze zdo­by­ta ga­stro­no­micz­na wie­dza na – dać może w to­wa­rzy­stwie ton i sta­no­wi­sko, ja­kie­go mu nig­dy jego uczci­wa pra­ca nie wy­wal­czy.

Jak on sam we wła­snem po­ję­ciu zma­lał i ze­śmiesz­niał na­gle, ze swem dzie­wi­czem na punk­cie ostryg i ho­ma­rów pod­nie­bie­niem i co­dzien­ne­mi wę­drów­ka­mi z miesz­ka­nia do biu­ra i z biu­ra do miesz­ka­nia, wo­bec któ­rych wy­ciecz­ka la­tem do Na­łę­czo­wa wy­da­wa­ła mu się po­dró­żą.

Nie – pan Brodz­ki miał słusz­ność, kie­dy na wy­ra­żo­ne przez nie­go ży­cze­nie byt­no­ści u Nie­żew­skich po­wie­dział mu: "Na co to panu?"

Ani się spo­dzie­wał, że pew­ne praw­dy, któ­re uwa­żał do­tąd za nie­zbi­te, za­czną się chwiać w jego umy­śle i że to go na­peł­ni ta­kim nie­po­ko­jem i nie­sma­kiem.Ła­two to pio­ru­no­wać z da­le­ka na ży­cie nad stan, na zbyt­ki, na blichtr, – ale jak­że po­nęt­nie ży­cie ta­kie z bliz­ka wy­glą­da, jak nędz­ni i głu­pi są ci, któ­rzy nig­dy jego roz­ko­szy nie za­zna­li!….

Tak du­mał skrom­ny urzęd­nik, nie ma­jąc do kogo ust otwo­rzyć, a gru­by je­go­mość roz­pra­wiał da­lej gło­śno, po­ufa­le do tych i owych za­ga­du­jąc, i nie do­my­ślał się na­wet, że oso­bą swo­ją i za­cho­wa­niem przy­spa­rza świa­tu jed­ne­go wię­cej spo­łecz­ne­go mal­kon­ten­ta, i to z ga­tun­ku tych nie­bez­piecz­nych mal­kon­ten­tów, któ­rzy mają słusz­ność za sobą.

W bi­blio­te­ce Ta­de­usz i pan Alek­san­der Brodz­ki sta­li opar­ci o rzeź­bio­ne pul­pi­ty szaf, roz­ma­wia­jąc.

Mu­zy­ka prze­szka­dza­ła im tro­chę, ale jako punkt ob­ser­wa­cyj­ny miej­sce było do­sko­na­łe. Mo­gli wi­dzieć za­rów­no oba sa­lo­ny, jak na­pły­wa­ją­cych jesz­cze wciąż go­ści, któ­rzy tędy prze­cho­dzić mu­sie­li.

Twarz mło­de­go Da­le­niec­kie­go wy­ra­ża­ła nie­cier­pli­we ocze­ki­wa­nie, któ­re, w mia­rę jak czas upły­wał, za­mie­nia­ło się w przy­kry za­wód.

Wresz­cie, nie mo­gąc wy­trzy­mać dłu­żej, zwró­cił się do pana Alek­san­dra.

– Nie wia­do­mo panu, czy pa­nie Tal­skie wca­le dziś nie przy­bę­dą? Mia­ły być z pew­no­ścią.

Brodz­ki uśmiech­nął się pod wą­sem.

– By­łem tam w po­łu­dnie. Pan­na Wła­dy­sła­wa jest sil­nie za­chryp­nię­ta. Oba­wia się za­pa­le­nia gar­dła. Pro­si­ła ko­niecz­nie mat­ki, aby po­je­cha­ła bez niej z Ewu­nią, ale pani Tal­ska nie chcia­ła o tem sły­szeć. Bie­dacz­ka! Ma już tro­chę za dużo tych ba­lów. Dla cór­ki za­da­je so­bie jesz­cze przy­mus, ale trud­no istot­nie wy­ma­gać, żeby się po­świę­ca­ła tak samo dla sio­strze­ni­cy. Zresz­tą Ewu­nia nie przy­ję­ła­by tej ofia­ry. To bar­dzo har­de dziew­czę, uprze­dzam pana.

– Pan­na Ewa jest zu­peł­ną sie­ro­tą? – za­py­tał Ta­de­usz.

– Nie – od­parł wy­mi­ja­ją­co pan Alek­san­der.

– Za­pew­ne ma tyl­ko ojca?

– Tak jest – brzmia­ła rów­nież krót­ka od­po­wiedź.

Ta­de­usz zdzi­wił się tro­chę i w każ­dym in­nym ra­zie był­by to zdzi­wie­nie wy­ra­ził i o przy­czy­nę tak ogól­ni­ko­wych ob­ja­śnień za­py­tał. Ale, ile­kroć szło o Ewu­nię, ogar­nia­ła go rap­tem taka nie­śmia­łość, wy­ra­zy tak mu wię­zły w gar­dle, że sam sie­bie nie po­zna­wał. Im wię­cej o niej my­ślał, a my­ślał te­raz pra­wie cią­gle, tem mniej mógł o niej mó­wić.

W tej chwi­li mi­gnę­ła mu przed ocza­mi stroj­na po­stać mat­ki, wi­ru­ją­cej w ob­ję­ciu ja­kie­goś tan­ce­rza.

Klo­tyl­da mia­ła na so­bie suk­nię ko­lo­ru księ­ży­co­we­go, przy­bra­ną pę­ka­mi mcho­wych róż. W utre­fio­nych wło­sach drżał i tę­czo­we smu­gi rzu­cał bry­lan­to­wy pół­księ­życ – ślub­ny po­da­ru­nek męża. Lu­bi­ła ona ta­niec na­mięt­nie. Jej sub­tel­nie zmy­sło­wa na­tu­ra pła­wi­ła się w at­mos­fe­rze ba­lo­wej jak we wła­ści­wym so­bie ży­wio­le. Pięk­ność jej na­bie­ra­ła wte­dy ja­kie­goś od­ręb­ne­go, nar­ko­ty­zu­ją­ce­go uro­ku.

Dziś urok ten zda­wał się być jesz­cze spo­tę­go­wa­nym.

Od sta­now­czej roz­mo­wy z Ta­de­uszem spa­dła z jej pier­si du­szą­ca ją zmo­ra trwoż­ne­go ocze­ki­wa­nia ka­ta­stro­fy, w ja­kiem do­tąd żyła.

Do­pię­ła swe­go. Od­po­wie­dzial­ność za losy Wie­drzów­ki zrzu­ci­ła na bar­ki syna, wma­wia­jąc w sie­bie, że jed­no­cze­śnie czy­ni to dla jego do­bra; swo­bo­dę ma­te­ry­al­ną mia­ła za­pew­nio­ną na lat kil­ka. Zda­wa­ło jej się, że nic już z ze­wnątrz gro­zić jej nie mo­gło i jak ptak, wy­pusz­czo­ny z sie­ci, roz­pi­na skrzy­dła sze­ro­ko, by jak naj­wię­cej prze­strze­ni nie­mi za­gar­nąć, tak ona za­to­nę­ła cała w te­raź­niej­szo­ści, pra­gnąc wziąć od niej wszyst­ko, co ta jej dać mo­gła. Na­wet obec­ność Ta­de­usza, któ­ra tak ostrym kol­cem wy­rzu­tu ra­ni­ła ją w po­cząt­kach, co­raz ni­klej­szym cie­niem sta­wa­ła po­mię­dzy nią a Mar­ce­lim.

Nie dar­mo przez dwa lata usta tego po­gań­skie­go czci­cie­la mi­ło­ści po­wta­rza­ły jej: "Ko­chaj! bierz roz­kosz i da­waj ją, bo to jed­no, co na świe­cie coś war­te. "

Ten stan naj­wyż­sze­go skon­cen­tro­wa­nia wszyst­kich jej władz w jed­nej na­mięt­no­ści pro­mie­niał nie­ja­ko przez jej cud­ne cia­ło, cie­płym ko­lo­ry­tem za­bar­wiał jej biust Dy­any, nada­wał wschod­nią po­włó­czy­stość jej fi­joł­ko­wym oczom, wy­gi­nał nę­cą­co li­nię jej pur­pu­ro­wych ust, a ko­ły­sa­ną za­wro­ta­mi wal­ca ki­bić ob­le­kał wdzię­kiem ży­ją­cej tyl­ko dla mi­ło­ści i przez mi­łość oda­li­ski.

Ta­de­usz nie po raz pierw­szy wi­dział swo­ją mat­kę tań­czą­cą; nig­dy jed­nak przed­tem nie zro­bi­ła na nim ta­kie­go dziw­ne­go wra­że­nia.

Jak bły­ska­wi­ca prze­le­cia­ło mu przez gło­wę py­ta­nie: "Co oj­ciec mój robi w tej chwi­li?" Zo­ba­czył go sa­mot­nym, wspie­ra­ją­cym zbróż­dżo­ne czo­ło na ręku, za­du­ma­nym nad księ­gą – i cof­nął się, od­wra­ca­jąc mi­mo­wo­li oczy, ukłu­ty tem ze­sta­wie­niem w samo ser­ce.

W tem po­ru­sze­niu wzrok jego padł na nie­mło­de­go męż­czy­znę, któ­ry, sto­jąc nie­opo­dal, gła­dził nie­dba­le sza­po­klak i prze­ni­kli­we spoj­rze­nie za­pusz­czał w ten sa­lon, gdzie tań­czy­ła Klo­tyl­da.

Duża jego gło­wa, pro­stą li­nią z kar­kiem po­łą­czo­na, od­bi­ja­ła sil­nie ory­gi­nal­no­ścią swych kon­tu­rów i ry­sów od snu­ją­cych się do­ko­ła po­sta­ci; za­pa­dłe oczy, wy­zie­ra­ją­ce z pod moc­nych brwi, jak z pod oka­pu da­chu, świe­ci­ły ostrym, nie­przy­jem­nym bla­skiem.

Ta­de­uszo­wi wy­da­ło się, że oczy te śle­dzi­ły upar­cie jego mat­kę i to w spo­sób, któ­ry go za­sta­no­wił. Pa­da­ły bo­wiem na nią jak dwa szty­le­ty i od­ry­wa­ły się na­tych­miast, prze­ska­ku­jąc na ja­kiś inny punkt w sali, po­czem wra­ca­ły znów i znów w tłum bie­gły.

Gdy się to kil­ka razy po­wtó­rzy­ło, Ta­de­usz po­szedł wzro­kiem w tym sa­mym kie­run­ku i zo­ba­czył de So­li­gny-Kier­czyń­skie­go, wspar­te­go o fi­lar, z ko­ron­ko­wym wa­chla­rzem jego mat­ki w ręku.

Mar­ce­li nie brał udzia­łu w wi­ro­wych tań­cach i jego wy­po­czę­te, bla­de ob­li­cze mia­ło mar­twy spo­kój por­tre­tu wśród ota­cza­ją­cych go roz­ognio­nych twa­rzy i dy­szą­cych pier­si.

W tej chwi­li wła­śnie mi­gnę­ła koło nie­go Klo­tyl­da tak bliz­ko, że pęk mcho­wych róż, zwie­sza­ją­cy się na jej bia­łe ra­mię, ude­rzył o kla­pę jego fra­ka.

On usu­nął się tro­chę i, pod­no­sząc wa­chlarz do ust, do­tknął go nie­mi zlek­ka, a po­tem prze­chy­lił zwol­na, jak gdy­by z piesz­czo­tą, ku pło­ną­cym li­com tan­cer­ki. Nikt tego nie spo­strzegł, nikt, prócz Ta­de­usza, któ­re­mu ruch ten wy­dał się przy­pad­ko­wym, i je­go­mo­ścia o du­żej gło­wie, któ­ry mu­siał go in­a­czej okre­ślić, bo błysk zło­wro­gie­go try­um­fu strze­lił z jego wgłę­bio­nych oczu. Da­le­niec­ki trą­cił swe­go to­wa­rzy­sza.

– Kto to taki? – za­py­tał. – Ja­kaś nie­zwy­kła a dziw­nie od­py­cha­ją­ca twarz.

Pan Alek­san­der spoj­rzał i zmie­szał się. Po­my­ślał chwi­lę, jak­by za­sta­na­wia­jąc się, jaką ma dać od­po­wiedź, wresz­cie rzekł:

– To nie­ja­ki Re­dłu­ski. Do­syć męt­na fi­gu­ra. Nie znam go bli­żej.

Ujął go pod ra­mię.

– Pójdź­my na salę. Któż ma tań­czyć, je­że­li tacy jak pan pod­pie­rać będą ścia­ny?

Ta­de­usz wes­tchnął mi­mo­wol­nie.

– Zo­stań­my tu jesz­cze tro­chę – rzekł. – Nie do tań­ca mi ja­koś dzi­siaj. Nie zda­ję so­bie spra­wy, gdzie się wła­ści­wie znaj­du­ję. Wi­dzę sa­lo­ny ma­gna­ta, a wiem, że je­stem w domu czło­wie­ka, któ­ry nie ma żad­ne­go oso­bi­ste­go ma­jąt­ku. Czy to istot­nie praw­da?

– Naj­zu­peł­niej­sza. Ale zato ma dłu­gi.

– A jed­nak musi to być czło­wiek wiel­kiej in­te­li­gen­cyi i wiel­kiej pra­cy, je­że­li o wła­snej sile do­szedł do zaj­mo­wa­ne­go dziś sta­no­wi­ska?

– Nie in­a­czej. Jest to jed­na z naj­pierw­szych głów praw­ni­czych. Wy­bor­ny przy­tem mów­ca, a w re­pli­ce nie ma so­bie rów­ne­go. Jest ogrom­nie wzię­tym, ma na­wał spraw.

– Któ­rych bro­ni, aby za nie brać pie­nią­dze, a pie­nią­dze bie­rze po to, żeby je spo­żyt­ko­wać ot w taki spo­sób! – pod­chwy­cił Ta­de­usz i wzrok jego, mło­dzień­czem obu­rze­niem błysz­czą­cy, po­wę­dro­wał wzgar­dli­wie przez cią­gną­cą się w obie stro­ny wspa­nia­łą wy­sta­wę zbyt­ku. – I cały jego czas wol­ny od za­wo­do­wych czyn­no­ści to­nie w tym wie­rze? Nie, wiesz pan, to mnie wię­cej niż zdu­mie­wa. Taki de So­li­gny-Kier­czyń­ski, na przy­kład, jest dla mnie przy­najm­niej zro­zu­mia­łym. Tłó­ma­czy mi on jed­no głę­bo­kie bar­dzo zda­nie, któ­re kie­dyś sły­sza­łem od ojca: "Po­ło­wy po­jęć brak­nie temu, kto nig­dy na sie­bie nie pra­co­wał. " Ale gdy sta­je przede mną taki ad­wo­kat Nie­żew­ski, czło­wiek, o któ­re­go ener­gii, wy­trwa­ło­ści, zdol­no­ściach ze­wsząd sły­szę i któ­ry te wszyst­kie dary, te wszyst­kie przy­mio­ty, do­ko­ła wła­sne­go "ja" sku­pia, to ogar­nia mnie taki prze­strach, że nie śmiem za­dać so­bie py­ta­nia: do cze­go dąży i ja­kim jest ten ogół, któ­re­mu po­dob­ne jed­nost­ki przy­świe­ca­ją?

Gdy mó­wił tak z ogniem i go­ry­czą, Re­dłu­ski, prze­staw­szy na chwi­lę ob­ser­wo­wać sa­lon, za­uwa­żył go. I jego na­wza­jem, choć w od­mien­ny spo­sób, ude­rzy­ła ta pięk­na, wy­jąt­ko­wo sym­pa­tycz­na po­stać, któ­rej nig­dzie do­tąd nie spo­tkał.

Po­chy­lił się do jed­ne­go z naj­bli­żej sto­ją­cych i szep­nął mu coś do ucha. Ten ru­szył tyl­ko ra­mio­na­mi, nie od­wra­ca­jąc się. Wi­docz­nie na­le­żał do tych, któ­rzy z Re­dłu­skim nie ro­bi­li so­bie ce­re­mo­nii.

Dru­gi są­siad oka­zał się grzecz­niej­szym i le­piej po­in­for­mo­wa­nym, bo Re­dłu­ski, mruk­nąw­szy: "ach, tak!" – li­sim swym kro­kiem pod­su­nął się ku roz­ma­wia­ją­cym tak bliz­ko, że sze­ro­kiem, ko­ści­stem ra­mie­niem do­tknął pra­wie ple­ców Ta­de­usza i ostat­nie jego sło­wa usły­szał.

– Pro­szę – po­my­ślał, – je­ste­śmy ide­olo­ga­mi! Dla mło­de­go czło­wie­ka to cza­sem rów­nie nie­bez­piecz­ne i kom­pro­mi­tu­ją­ce, jak ro­mans dla mę­żat­ki. Trze­ba po­słu­chać!

I pil­nie nad­sta­wił uszu.

Ale pan Alek­san­der po­cią­gnął swe­go to­wa­rzy­sza i obaj znik­nę­li mu w tłu­mie.

W prze­rwie po­mię­dzy wal­cem a po­lką Klo­tyl­da, wziąw­szy pod rękę mło­dą, przy­stoj­ną bru­net­kę, wy­su­nę­ła się z nią do oran­że­ryi.

To­wa­rzy­szy­li im de So­li­gny-Kier­czyń­ski i ry­ża­wy blon­dyn, któ­re­go rysy zdra­dza­ły po­cho­dze­nie se­mic­kie.

Bru­net­ka, hra­bian­ka z domu, była żoną bo­ga­te­go i sta­re­go fi­nan­si­sty, on sy­nem jego bra­ta i wspól­ni­ka, a zło­śli­wi utrzy­my­wa­li, że wspól­ność nie ogra­ni­cza­ła się tam na sa­mej fir­mie.

W oran­że­ryi chłód pa­no­wał roz­kosz­ny. Won­na rosa, uno­szą­ca się z au­to­ma­tycz­nych roz­py­la­czy, od­świe­ża­ła po­wie­trze.

Pa­nie cho­dzi­ły czas ja­kiś z sobą, za­wa­dza­jąc tre­na­mi o klom­by i do­nicz­ki; po­tem bru­net­ka wy­su­nę­ła rękę z pod ra­mie­nia Klo­tyl­dy, ja­ko­by dla ze­rwa­nia ga­łąz­ki bia­łe­go bzu, po­tem syn ban­kie­ra zwró­cił jej uwa­gę na rzad­ką na­der a ukry­tą mię­dzy drze­wa­mi od­mia­nę ka­me­lii, po­tem obo­je za­czę­li jej się pil­nie przy­pa­try­wać.

Klo­tyl­da i Mar­ce­li zo­sta­li sami w tem naj­pew­niej­szem sam­na­sam, któ­re daje obec­ność in­nych par, zwią­za­nych mil­czą­cym so­ju­szem wza­jem­ne­go nie­prze­szka­dza­nia so­bie.

Usie­dli pod dużą la­tar­nią, na bia­ło la­kie­ro­wa­nych ogro­do­wych krze­seł­kach. Klo­tyl­da wa­chlo­wa­ła się, on pa­trzył na nią z pod spusz­czo­nych po­wiek.

– Ga­la­teo moja, co z tobą dzi­siaj? – prze­mó­wił po chwi­li, a nie­ru­cho­ma twarz jego mia­ła taki wy­raz, jak gdy­by za­py­ty­wał ją, czy dużo tań­czy­ła w tym kar­na­wa­le. – Je­steś sa­mym wy­bo­rem pięk­na. Nie wi­dzia­łem cię jesz­cze taką. Tu me ren­dras fou, Clo­til­de!

– Je­stem szczę­śli­wą! – od­rze­kła. – Nie chcę my­śleć i nie my­ślę o ni­czem, tyl­ko o tem, że na­le­żę do cie­bie, wbrew wszyst­kie­mu, że ty mnie ko­chasz… po­mi­mo wszyst­kie­go! – do­koń­czy­ła z na­ci­skiem.

– Po­mi­mo wszyst­kie­go? – po­wtó­rzył. – Co zna­czą te sło­wa?

Za­wa­ha­ła się.

– Czy mam ci po­wie­dzieć, jaka myśl… och! jed­na z wie­lu, któ­re mnie drę­czy­ły, wra­ca­ła mi naj­upor­czy­wiej do du­szy w cią­gu tych ostat­nich paru mie­się­cy? Dziś mogę się do niej przy­znać, bo dziś… nie wiem, dla­cze­go dziś wła­śnie… czu­ję, żem się my­li­ła, żem się oba­wia­ła bez po­trze­by.

– Oba­wia­łaś się?

– Tak, oba­wia­łam się, że mnie prze­sta­niesz ko­chać, gdy… gdy… zo­ba­czysz Ta­de­usza.

– Ach, ro­zu­miem!

– Tak – mó­wi­ła da­lej, mi­mo­wo­li brwi ścią­ga­jąc. – O! Mar­ce­li, cóż­bym ja dała, gdy­bym mo­gła cof­nąć czas, choć­by o lat dzie­sięć!

– Po­zo­stań ra­czej taką, jaką je­steś, cho­ciaż­by lat dzie­sięć jesz­cze – od­po­wie­dział. – I cóż stąd? Tem bar­dziej wiel­bić cię będę… Trwo­ży­łaś się? Więc nie po­zna­łaś jesz­cze o tyle mo­jej na­tu­ry?

Umilkł na chwi­lę; ma­rzy­ciel­ski a bez­wied­ną go­ry­czą ja­kichś nig­dy nie­za­spo­ko­jo­nych żądz tchną­cy wy­raz okrą­żył jego dum­ne usta.

– Jam z tych, co pod rów­ni­kiem szu­ka­ją jo­deł, a palm pod bie­gu­na­mi – mó­wił bar­dziej do sie­bie, niż do niej. – Mło­dość, pięk­ność lat dwu­dzie­stu… cóż nad to po­spo­lit­sze­go! Świat cały roi się tymi ludz­ki­mi pą­ka­mi, co roz­kwi­ta­ją i więd­ną, po­słusz­ne tym sa­mym pra­wom, ja­kim pod­le­ga nie­za­po­mi­naj­ka w ro­wie i bła­wa­tek w ży­cie. One nie dla mnie.

Na­chy­lił się ku niej, ogar­nia­jąc ją jed­nem z tych swo­ich dłu­gich, cięż­kich spoj­rzeń, któ­re umia­ły ca­ło­wać jak usta.

– Ty, Ga­la­teo moja, ty cza­ru­jesz mnie tem wła­śnie, że ten czas, któ­ry­byś cof­nąć pra­gnę­ła, któ­ry ni­ko­go nie oszczę­dza, cie­bie się tknąć nie waży. Masz w so­bie coś z przy­wi­le­jów bo­gi­ni. Czy cię to nie na­peł­nia dumą?

Roz­kosz­ny uśmiech za­igrał na ustach Klo­tyl­dy, ale roz­pły­nął się w wes­tchnie­niu.

– Bo­gi­nie mia­ły jesz­cze je­den przy­wi­lej – rze­kła. – Były wiecz­nie mło­de i wiecz­nie pięk­ne, ale mi­łość ich nie trwa­ła nig­dy wiecz­nie. Ko­cha­ły tak dłu­go, jak im się po­do­ba­ło. A ja, Mar­ce­li, lę­kam się, że moja mi­łość prze­ży­je i moją uro­dę, i moją wolę i two­ją wza­jem­ność! – do­koń­czy­ła koń­ca­mi zbla­dłych na­gle warg.

Nie od­po­wie­dział nic, a w tej chwi­li stłu­mio­ne od­da­le­niem dźwię­ki po­lki wpa­dły po­mię­dzy pal­my i dra­ce­ny.

Klo­tyl­da wsta­ła i obej­rza­ła się za swo­ją to­wa­rzysz­ką, któ­ra już pod­cho­dzi­ła ku niej z uśmie­chem. Wzię­ły się znów pod ręce i wró­ci­ły w tłum tan­ce­rzy, roz­ma­wia­jąc z oży­wie­niem, jak dwie nie mo­gą­ce dość się ze sobą na­ga­dać przy­ja­ciół­ki. Za nie­mi w pew­nej od­le­gło­ści po­stę­po­wał Re­dłu­ski, któ­ry przez cały ten czas był tak­że w oran­że­ryi i nie­opo­dal od wiel­kiej la­ta­nii z za­ję­ciem róż­ne ro­śli­ny stu­dy­ował.

Go­dzi­ny mi­ja­ły. W obu sa­lo­nach ki­piał ma­zur, pro­wa­dzo­ny przez dwóch aran­że­rów, któ­rzy prze – ści­ga­li się wza­jem w wy­my­śla­niu co­raz za­wil­szych fi­gur.

Ta­de­usz nie miał ani chwi­li od­po­czyn­ku. Był on jesz­cze no­wo­ścią se­zo­nu. Pa­nie wy­bie­ra­ły go nie­ustan­nie, ma­jąc so­bie za punkt ho­no­ru, aby "pol­ski Ame­ry­ka­nin, " czy "ame­ry­kań­ski Po­lak, " jak go na prze­mia­ny na­zy­wa­ły, wy­uczył się co ry­chlej tań­ca, któ­ry do­tąd był mu ob­cym. Był to je­dy­ny, jak do­tąd, ob­jaw za­tro­ska­nia się miej­sco­we­go spo­łe­czeń­stwa o wcie­le­nie do swe­go łona tej brat­niej jed­nost­ki, przy­by­wa­ją­cej mu ze stron da­le­kich.

Wresz­cie zmie­sza­ny, le­d­wo tchu w pier­si za­chwy­cić mo­gąc, mło­dzie­niec wy­mknął się do fu­mo­ir'u

Pod tę chwi­lę było tu pra­wie pu­sto, a ci, co się tam po ką­tach kry­li, gi­nę­li zu­peł­nie w nie­bie­ska­wych kłę­bach dymu, przez któ­re pło­ną­ce w kin­kie­tach i kan­de­la­brach świe­ce wy­glą­da­ły jak ty­leż księ­ży­ców w li­sich czap­kach.

Ta­de­usz za­pa­lił cy­ga­ret­kę, rzu­cił się w róg praw­dzi­wie wschod­niej, opa­su­ją­cej cały po­kój oto­ma­ny i za­to­nął w my­ślach.

Było mu za­wsze cze­goś smut­no i nie­swo­jo. Oczy jego, po­mi­mo­wol­nie, upa­try­wa­ły wciąż w tym tłu­mie czar­no­wło­sej głów­ki Ewu­ni, a gdzie­kol­wiek spoj­rzał i nie było jej, ogar­nia­ło go uczu­cie ogrom­nej pust­ki, z draż­nią­cem wra­że­niem gwa­ru i ści­sku po­łą­czo­ne.

– Cze­mu jej tu nie­ma? – my­ślał – cze­mu jej tu nie­ma?

Ostat­ni raz wi­dział ją przed czte­re­ma dnia­mi na po­uf­nej her­bat­ce u jej ciot­ki. Z ob­cych, oprócz nie – go, nie było ni­ko­go, cho­ciaż pani Tal­ska, za­pra­sza­iąc go, wspo­mnia­ła, że bę­dzie jesz­cze parę osób, ale te, szcze­gól­nym tra­fem, nie do­pi­sa­ły.

Na proś­bę Ta­de­usza pan­na Wła­dy­sła­wa czy­ta­ła gło­śno Sło­wac­kie­go. Czy­ta­ła prze­ślicz­nie; wspa­nia­ły jej głos, po­mi­mo że już odro­bi­nę za­chryp­nię­ty, wy­do­by­wał wszyst­kie pięk­no­ści, w stro­fach po­ety ukry­te, jak smy­czek mi­strza do­by­wa cza­row­ne dźwię­ki, ze strun, nie­mych pod in­nem do­tknię­ciem. Ta­de­uszo­wi, któ­ry ten po­emat umiał pra­wie na pa­mięć, zda­wa­ło się chwi­la­mi, że po raz pierw­szy go sły­szy…

Pani Tal­ska, obec­na dla przy­zwo­ito­ści, zro­bi­ła wszyst­ko, co mo­gła, żeby tę obec­ność swo­ją do­pro­wa­dzić do mi­ni­mum. Zdrzem­nę­ła się rze­tel­nie, za­nu­rzyw­szy bro­dę w fał­dach po­pie­la­tej chust­ki.

Ach! jak­że szyb­ko by­ła­by się ock­nę­ła, gdy­by raz tyl­ko spo­strze­gła, ja­kim wzro­kiem mło­dy Da­le­niec­ki, za­słu­cha­ny w mu­zy­kę słów, pa­trzył nie na tę, któ­ra czy­ta­ła, ale na sie­dzą­cą obok si­wo­oką słu­chacz­kę.

I zno­wu pan­na Wła­dy­sła­wa z umy­słu, a jej mat­ka bez­wied­nie, uła­twia­ły tym dwoj­gu jed­no z tych świe­tla­nych sam­na­sam, w któ­rych mło­de, czy­ste ser­ca Cią­żą ku so­bie i ważą się na pro­mie­niach spoj­rzeń, jak dwa mo­ty­le na zło­tych nit­kach słoń­ca.

Ta­de­usz my­ślał o tem w tej chwi­li. Z roz­kosz­nem drże­niem roz­pa­mię­ty­wał każ­dy szcze­gół tego wie­czo­ra, za­po­mi­na­jąc stop­nio­wo, gdzie się znaj­du­je, gdy na­gle wy­mó­wio­ne w po­bli­żu imię jego mat­ki obi­ło mu się o uszy.

Pod­niósł gło­wę.

We fra­mu­dze drzwi, gnio­tąc nie­li­to­ści­wie ple­ca­mi fał­dy por­ty­ery, stał ten sam mło­dy, ły­sie­ją­cy już blon­dyn, z wy­sy­pu­ją­cym się le­d­wie wą­si­kiem, któ­ry kie­dyś w cu­kier­ni To­ura­na Re­dłu­skie­go cze­kał. Roz­ma­wiał z dru­gim, nie­zna­nym tak­że Ta­de­uszo­wi, star­szym znacz­nie męż­czy­zną.

Obaj przez per­spek­ty­wę ga­bi­ne­tu pa­trzy­li na sa­lon, w któ­rym czte­ry pierw­sze pary roz­po­czy­na­ły nową fi­gu­rę. Po­mię­dzy nie­mi znaj­do­wa­ła się i Klo­tyl­da, tań­czą­ca z go­spo­da­rzem domu. Po­ru­sza­ła się tak lek­ko, że w tem od­da­le­niu ro­bi­ła wra­że­nie, jak gdy­by pły­nę­ła na fa­lach swej księ­ży­co­wej suk­ni.

– Pysz­na ko­bie­ta! – mó­wił ły­sie­ją­cy mło­dzie­niec to­nem znaw­cy. – Co to za tem­pe­ra­ment być musi! Te ja­sne blon­dyn­ki, jak się któ­ra uda, to strasz­ne ko­bie­ty!

– Twój ku­zyn, Mar­ce­li, wie coś o tem po­dob­no? – za­gad­nął tam­ten. – Tak przy­najm­niej prze­bą­ki­wa­no.

– Oh! ils sa­vent gar­der les apa­ren­ces. Zresz­tą Mar­ce­li to sama dys­kre­cyą. Wspo­mnieć so­bie na­wet nie da. Ale ja mam swo­je dane…

– Z któ­rych wno­sisz, że tam coś jest?

– Ba! Ry­chło tez pa­trzeć, jak mój dro­gi ku­zy­nek za­cznie po­włó­czyć no­ga­mi – od­rzekł cy­nicz­nie blon­dyn. – Et alors ce sera mon tour, bel­le Clo­til­de!

Ta­de­usz wstał ma­chi­nal­nie. Do­zna­wał ta­kie­go wra­że­nia, jak gdy­by każ­dy z wy­ra­zów tej fa­tal­nej roz­mo­wy był roz­pa­lo­nym mło­tem, któ­rym­by go ude­rzo­no w sam śro­dek mó­zgu. Czuł coś strasz­ne­go w gło­wie i ser­cu, ale jesz­cze nie ro­zu­miał.

– Cóż to za sta­ry idy­ota musi być ten jej mąż – ode­zwał się star­szy męż­czy­zna. – Taką pięk­ną, mło­dą ko­bie­tę w ten spo­sób samą zo­sta­wiać!

– Ma też na co za­słu­żył – za­śmiał się blon­dyn. – Każ­dy ba­ran po­wi­nien no­sić rogi. Sama na­tu­ra tak po­sta­no­wi­ła; a gdy któ­re­mu wy­pad­ko­wo dać ich za­po­mni, na­szym jest świę­tym obo­wiąz­kiem, aby­śmy mu je przy­pra­wia­li.

Ta­de­usz wpił zęby w usta, aż kro­pla krwi spły­nę­ła mu na dol­ną war­gę.

Nie, to nie był sen, choć ja­kiś tu­man czer­wo­ny prze­sła­niał mu oczy – to nie był sen! Czuł ból fi­zycz­ny i cie­pło tej krwi na war­dze. Tyl­ko nogi miał jak wku­te w zie­mię. Szarp­nął się i przy­stą­pił do roz­ma­wia­ją­cych.

– O kim mó­wi­li­ście pa­no­wie? – za­py­tał, a ra­czej ktoś tam z we­wnątrz py­tał za nie­go, bo był to zu­peł­nie cu­dzy głos. spo­koj­ny, prze­ra­ża­ją­co spo­koj­ny, ale nie jego.

Obaj męż­czyź­ni spoj­rze­li zdzi­wie­ni, star­szy prze­zor­nie wgłąb się tro­chę usu­nął, młod­szy przy­brał zu­chwa­łą po­sta­wę.

– A panu co do tego? – rzekł har­do.

– Sły­sza­łem.

– Więc cze­góż pan py­tasz?

Ta­de­usz krok jesz­cze ku nie­mu po­stą­pił.

– Za­bra­niam panu wy­ma­wiać na­zwi­ska tej pani, a za to, coś już po­wie­dział, zdasz mi ra­chu­nek!

– A to z ja­kiej ra­cyi? Czy i pan je­steś tak­że jej ko­chan­kiem? – rzekł ły­sa­wy blon­dyn, pa­trząc na nie­go z cy­nicz­nym pół­u­śmie­chem.

– Je­stem jej sy­nem – od­po­wie­dział Ta­de­usz i ci­snął mu w twarz ba­lo­wą rę­ka­wicz­kę, któ­rą gniótł w skur­czo­nej i zim­nej jak lód dło­ni.

Blon­dyn wark­nął, jak zra­nio­ny bry­tan, i chciał się rzu­cić na swe­go prze­ciw­ni­ka, któ­ry skrzy­żo­wał ręce na pier­siach i stał przed nim tak nie­wzru­szo­ny na po­zór, jak gdy­by to nie on ten czyn gwał­tow­ny przed chwi­lą po­peł­nił, – ale star­szy męż­czy­zna schwy­cił go sil­nie za ra­mię.

– Przez Boga! nie rób bur­dy – szep­nął. – Nikt nie wi­dział. Roz­pra­wisz się z tym pa­nem gdzie­in­dziej.

– Mam na­dzie­ję, że ist­nie­je tu tyl­ko je­den punkt spo­tka­nia – rzekł Ta­de­usz dum­nie. – Pro­szę o kar­tę tego pana. A oto moja. On już wie i tak, kim je­stem.

Ale tam­ten, uprze­dza­jąc ruch jego, po­da­wał mu już bry­sto­lo­wy bi­let, wy­cią­gnię­ty z bocz­nej kie­sze­ni fra­ka mło­de­go blo­dy­na, któ­ry, onie­przy­tom­nia­ły zło­ścią, szar­pał się w że­la­znym uści­sku swe­go to­wa­rzy­sza, beł­ko­cząc:

– Pusz­czaj! Zbi­ję, sko­pię, jak psa! Ta­de­usz spoj­rzał na nie­go z po­gar­dą. Star­szy z męż­czyzn, z trud­no­ścią ukry­wa­ją­cy swo­je za­do­wo­le­nie, że w tem groź­nem zaj­ściu uda­ło mu się po­śred­nią tyl­ko za­jąć rolę, tem gor­li­wiej się jej uchwy­cił.

– Mój przy­ja­ciel ma pra­wo uwa­żać się za wy­zwa­ne­go – rzekł do Ta­de­usza z miną czło­wie­ka, któ­ry przy­najm­niej co dru­gi dzień ma do czy­nie­nia z po­je­dyn­ka­mi. – Wo­bec tego przy­słu­gu­ją mu…

– Co? – prze­rwał blon­dyn – ja ze­lżo­ny, ja mam być jesz­cze wy­zwa­ny? To ja wy­zy­wam tego chłyst­ka… tego… tego… bę­kar­ta za­pew­ne!

Ta­de­usz aż się za­chwiał pod obe­lgą.

– Pod­ły! – syk­nął, ha­mu­jąc się, aby nie plu­nąć w bez­czel­ną twarz mło­ko­sa.

Ha! gdy­by nie myśl o skan­da­lu, o rzu­ce­niu na więk­szą jesz­cze pa­stwę ję­zy­ków ludz­kich uko­cha­nych mu imion, jak­że­by mu ten nędz­nik tu za­raz za swo­ją znie­wa­gę za­pła­cił, jak­by mu za­pła­cił!

– Ci­cho bądź! – szep­nął temu ostat­nie­mu przy­ja­ciel, a zwra­ca­jąc się znów do Ta­de­usza, mó­wił: – Nie zwa­żaj pan, pro­szę; on pi­ja­ny wi­nem i zło­ścią. Co do mnie, za­zna­czam tyl­ko w jego imie­niu, że, jako wy­zwa­ny, ma pra­wo wy­bo­ru bro­ni i…

– To mi wszyst­ko jed­no – prze­rwał Ta­de­usz. – Uma­wiaj­cie się o to pa­no­wie z mymi se­kun­dan­ta­mi. Za­strze­gam so­bie tyl­ko naj­głęb­szą dys­krek­cyę co do po­wo­dów zaj­ścia. In­a­czej – tu spoj­rzał groź­nie na tego, któ­ry z nim roz­ma­wiał – każ­dy z se­kun­dan­tów tego pana bę­dzie miał ze mną do czy­nie­nia.

Tam­ten skło­nił się.

– Je­stem Lu­dwik Kłoń­ski – rzekł. – Mil­cze­nie moje po­rę­czam panu ho­no­rem mego na­zwi­ska.

– Dzię­ku­ję panu! – od­po­wie­dział Ta­de­usz. Głos zła­mał mu się w gar­dle. Czuł, że jesz­cze sło­wo, a ryk­nie sza­lo­nym, nie­po­ha­mo­wa­nym pła­czem.

– O, mat­ko! – ję­cza­ło mu coś w du­szy. – O, mat­ko! O, mój bied­ny, bied­ny oj­cze!

Od­wró­cił się szyb­ko i, za­ty­ka­jąc chust­ką usta, za­czął to­ro­wać so­bie dro­gę do bu­fe­tu przez ten tłum, któ­re­go wi­dok i gwar spra­wia­ły mu ja­kiś nie­opi­sa­ny, czy­sto fi­zycz­ny ból w oczach i w uszach, pod­czas gdy pan Kłoń­ski upro­wa­dzał z balu pie­nią­ce­go się wciąż przy­ja­cie­la.

Gdy już wszy­scy trzej zni­kli, z rogu oto­ma­ny, tuż przy drzwiach, pod­nio­sła się i przez kłę­by dymu wyj­rza­ła bla­da, sza­tań­skim uśmie­chem roz­ja­śnio­na twarz Re­dłu­skie­go.

Przy­szedł on tu za Ta­de­uszem, któ­re­go śle­dził, gdy spo­strzegł, że się kie­ru­je ku drzwiom ga­bi­ne­tu, gdzie gra­no w kar­ty, a te­raz, ukry­ty za por­ty­erą, sły­szał roz­mo­wę obu męż­czyzn i był świad­kiem wy­ni­kłej stąd awan­tu­ry.

Zna­la­zł­szy się sam, przy­stą­pił do sto­li­ka, wy­brał ze sto­ją­cej na nim szka­tuł­ki cy­ga­ro, ob­ma­cał je sta­ran­nie, za­pa­lił i za­tarł ręce.

Wie­czór ten nie był dla nie­go stra­co­nym, mógł już te­raz spo­koj­nie wra­cać; do domu.

Tym­cza­sem w bu­fe­cie Ta­de­usz ka­zał so­bie po­dać szklan­kę wody z lo­dem, wy­pił ją dusz­kiem, po­łknął lód i, uspo­ko­jo­ny zno­wu na po­zór, po­szedł szu­kać pana Alek­san­dra.

Zna­lazł go w bi­blio­te­ce, ści­ga­ją­ce­go wzro­kiem gru­pę świe­żo wi­docz­nie przy­by­łych osób, któ­re w to­wa­rzy­stwie eskor­tu­ją­ce­go je grzecz­nie go­spo­da­rza szły przez sa­lon, la­wi­ru­jąc po­mię­dzy tań­czą­ce­mi pa­ra­mi. Ła­god­ne zwy­kle oczy Brodz­kie­go mia­ły za bi­no­kla­mi wy­raz gniew­ne­go nie­sma­ku.

– Wy­obraź pan so­bie – za­wo­łał, gdy Ta­de­usz przy nim sta­nął, – ta sta­ra wa­ry­at­ka, bo już jej in­a­czej na­zwać nie mogę, przy­je­cha­ła! Sły­sza­łem, jak się tłó­ma­czy­ła pani Nie­żew­skiej, że przy­jeż­dża­ją z in­ne­go balu, na któ­rym mu­sia­ły być ko­niecz­nie, ale to nie­praw­da. Pan­nie Wła­dy­sła­wie mu­sia­ło się le­piej zro­bić pod wie­czór, więc jak ją za­czę­ła mę­czyć…

Chciał mó­wić da­lej, wtem spoj­rzał uważ­niej na Ta­de­usza i urwał.

– Przez Boga! Co panu jest? – szep­nął, chwy­ta­jąc go za rękę. – Je­steś okrop­nie bla­dy!

Mło­dzie­niec kon­wul­syj­nie uści­snął tę dłoń po­czci­wą.

– Nic mi nie jest – od­rzekł głu­cho. – Chcę pana pro­sić o jed­ną przy­słu­gę.

Pan Alek­san­der od razu się do­my­ślił, o co cho­dzi. Cof­nął się z nim wgłąb śpiesz­nie.

– Co to? o co? – za­wo­łał, bar­dzo prze­ję­ty. – Ko­cha­ny pa­nie Ta­de­uszu! Może bła­host­ka jaka? Bła­gam, za­sta­nów się!

Ta­de­usz od­po­wie­dział mu po­now­nym uści­skiem.

– Nie py­taj pan – rzekł. – Spoj­rzyj na mnie. Wi­dzisz, że je­stem zu­peł­nie spo­koj­ny i przy­tom­ny – do­dał z na­ci­skiem. – A więc… oto ad­res mego prze­ciw­ni­ka. Ja wy­zwa­łem. Na wszyst­kie wa­run­ki, choć­by naj­ostrzej­sze, zga­dzam się… owszem, żą­dam ich. Moż­li­wość po­ro­zu­mie­nia wy­klu­cza się zu­peł­nie.

Ode­tchnął głę­bo­ko, gdyż mó­wie­nie przy­cho­dzi­ło mu z sza­lo­ną trud­no­ścią.

– Tak mało tu znam kogo – za­czął po chwi­li, – pro­szę, bądź pan tak do­bry i wy­szu­kaj mi od sie­bie dru­gie­go se­kun­dan­ta.

– A cze­muż­by nie de Soli… – rzekł pan Alek­san­der i nie do­koń­czył.

Po­mi­mo ca­łej mocy pa­no­wa­nia nad sobą, Ta­de­usz wzdry­gnął się, jak­by do­tnię­ty roz­pa­lo­nem że­la­zem; bla­da twarz skur­czy­ła mu się i sta­lą po­dob­ną do fi­zy­ogno­mii zra­nio­ne­go orła, a z błę­kit­nych oczu pa­dły ta­kie iskry, od któ­rych w trzeź­wym, by­strym umy­śle Brodz­kie­go cała sy­tu­acyą roz­ja­śni­ła się rap­tem okrop­nem świa­tłem. Zdjął go taki żal, że był­by chęt­nie dał uciąć so­bie pra­wą rękę, aby módz tyl­ko cof­nąć to nie­szczę­sne na­zwi­sko, któ­re­go rzu­ce­nie było tak nie­bacz­nem, a urwa­nie tak okrut­nie zna­czą­cem.

Za­mil­kli obaj. Wte­dy Ta­de­usz od­wró­cił się zno­wu i od­szedł zwol­na, a Brodz­ki zo­stał z oczy­ma po­sęp­nie utkwio­ne­mi w zie­mię i już go nie za­trzy­my­wał.

– O, mat­ko! – za­ję­cza­ło w mło­dej pier­si mło­dzień­ca – o, mat­ko!

Pan Alek­san­der zro­zu­miał go, a więc i on coś po­dej­rze­wał! Więc może wszy­scy coś po­dej­rze­wa­li – wszy­scy, nie tyl­ko ten mło­kos pi­ja­ny! O, Boże wiel­ki!

W tej chwi­li ani na jed­no mgnie­nie oka w zmą­co­nej gło­wie syna Klo­tyl­dy nie po­wsta­ła myśl, aby w ca­łej tej okrop­no­ści był choć­by cień praw­dy, aby mat­ka jego mo­gła być rze­czy­wi­ście win­ną! Och! prze­nig­dy! Wi­dział tyl­ko po­twor­ną złość świa­ta i fa­tal­ną moc po­zo­rów. Ale tego było mu do­syć! Jak­to? Ta isto­ta tak czy­sta, ta, do któ­rej mo­dlił się pra­wie jego ubó­stwia­ny oj­ciec, ta by­wa­ła przed­mio­tem po­dob­nych roz­mów?…

Prze­wra­ca­ło mu się w gło­wie. Było z nim tak, jak z po­boż­nym asce­tą, któ­re­mu wy­rzu­co­no­by jego świę­to­ści z re­li­kwia­rza i uży­to go do wy­wo­że­nia śmie­ci.

Pierw­szym po­pę­dem Ta­de­usza, po roz­mo­wie z pa­nem Alek­san­drem, było uciec z tego ohyd­ne­go balu, ale wstrzy­ma­ła go myśl o mat­ce. Ona przedew­szyst­kiem nie po­win­na była do­my­ślać się ni­cze­go; dla niej na­le­ża­ło mu zo­stać, tań­czyć na­wet, choć­by miał zwa­ry­ować. Tyl­ko nie w tej chwi­li jesz­cze.

W tej chwi­li lę­kał się jed­nej tyl­ko rze­czy: spo­tka­nia Klo­tyl­dy, a przy niej tej pięk­nej, apa­tycz­nej twa­rzy czło­wie­ka, któ­ry ją gu­bił w oczach świa­ta. Na samo wspo­mnie­nie de So­li­gny-Kier­czyń­skie­go ogar­nia­ła Ta­de­usza taka wście­kłość, że zgrzy­tał zę­ba­mi i wpi­jał pa­znog­cie w dło­nie, aby go nie po­nio­sła.

Tak, to on, on tyl­ko był tego spraw­cą. Ona, przez to samo, że była tak da­le­ką od złe­go, nie przy­pusz­cza­ła go na­wet, ale ten – męż­czy­zną był, po­wi­nien był wie­dzieć!

Te i tym po­dob­ne my­śli bez­ład­nie krą­ży­ły mu po gło­wie, gdy jak lu­na­tyk mi­jał roz­ba­wio­ne tłu­my, in­stynk­tem ra­nio­ne­go zwie­rzę­cia szu­ka­jąc ja­kie­goś ciem­ne­go, za­cisz­ne­go kąta.

Wszedł do oran­że­ryi, spo­strzegł wiel­ką la­ta­nie, spusz­cza­ją­cą do­ko­ła swe sze­ro­kie wa­chla­rze, i padł ra­czej niż usiadł na po­ły­sku­ją­ce w jej cie­niu krze­seł­ko. Był tak sła­bym, jak dziec­ko. Za­prze­stał zu­peł­nie my­śleć i czuć.

W po­bli­żu pysz­ny krzew da­tu­ry, je­den z licz­nych wy­sko­ków zbyt­ku pani ad­wo­ka­to­wej, okry­ty zwie­sza­ją­cy­mi się, jak śnież­ne, pę­ka­te o dłu­gich szyj­kach bu­tel­ki kwia­ta­mi, roz­le­wał swe moc­ne wo­nie; w urzą­dzo­nem po­środ­ku akwa­ry­um plu­ska­ła fon­tan­na.

Raz po raz gło­śniej­szy akord ma­zu­ra wpa­dał w tę woń i ci­szę, jak wy­buch wrzą­ce­go poza ich ob­rę­bem we­se­la, i do­la­ty­wał pa­te­tycz­ny, waż­no­ścią swe­go po­słan­nic­twa wez­bra­ny głos sa­lo­no­we­go Tyr­te­usza, za­grze­wa­ją­cy ser­ca do cho­re­ogra­ficz­nych za­pa­sów.

Ta­de­usz nig­dy po­tem przy­po­mnieć so­bie nie mógł, jak dłu­go sie­dział z ob­wi­słe­mi ra­mio­na­mi, pa­trząc mar­two w zie­mię. Może go­dzi­nę, może kil­ka­na­ście mi­nut tyl­ko. Stop­nio­wo od­zy­ski­wał świa­do­mość; roz­pierz­chłe, jak ran­ne mgły, my­śli za­czy­na­ły się ukła­dać w jego mó­zgu w kształ­ty wy­raź­ne. Miał się bić za pew­ną ilość go­dzin. A co po­tem?

Ob­mo­wa, jak hy­dra, nie­śmier­tel­ną ma gło­wę. Ze­trze jed­ną, wy­ro­śnie dru­ga na jej miej­sce; czy po­do­ła? czy po­dob­na na­wet, aby po­do­łał wszyst­kim? I w jaki spo­sób? Głę­bo­kie znie­chę­ce­nie ści­ska­ło mu ser­ce. Im dłu­żej nad tem roz­my­ślał, tem bar­dziej prze­ko­ny­wał się, że po­je­dy­nek nie roz­strzy­ga kwe­styi, któ­ra dla nie­go le­ża­ła nie w uka­ra­niu pół­pi­ja­ne­go mło­ko­sa, lecz w ra­to­wa­niu sła­wy mat­ki i ho­no­ru ojca.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: