- W empik go
Ich syn. Tom 2: powieść współczesna - ebook
Ich syn. Tom 2: powieść współczesna - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 360 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Świetny bal zgromadził kilkadziesiąt osób w ostatni poniedziałek w salonach bardzo znanego adwokata Nieżewskiego. Mówiono o nim powszechnie, że zarabiał około dwudziestu tysięcy rubli rocznie, a wydawał około czterdziestu, a raczej wydawała je głównie jego żona, zbytnica, której tualety, sprowadzane z Paryża, rewolucyonowały świat damski.
Oboje Nieżewscy byli jeszcze dosyć młodzi, nie mieli dzieci, lubili życie wystawne, posiadali wszędzie otwarty kredyt, więc ich rzeczą było patrzeć końca, a rzeczą gości rozsiadać się na ich wspaniałych meblach, zajadać ich pyszne kolacye, zapijać stare wina, bawić się i obgadywać ich za marnotrawstwo i nieoględność.
Bywali u nich po trosze wszyscy: na tle prawniczej i doktorskiej rzeszy występowała w pojedynczych okazach wysoka arystokracya i wysokie finanse i błyszczały gwiazdy umysłowego i artystycznego świata.
Nieżewscy nie byli trudni w doborze swego towarzystwa: przyjmowali prawie każdego, kto chciał u nich bywać, ale zato robili wyraźne pomiędzy gośćmi różnice. Spotykały się tam osoby, na powitanie których pani domu wybiegała aż do przedpokoju, i takie, którym podawała końce palców, nie ruszając się z miejsca.
Ambicyą ich było gromadzić jak największe tłumy na swoich zebraniach – i wtedy dopiero byli prawdziwie zadowoleni, gdy przez amfiladę dwóch błyszcząco urządzonych salonów, rozgraniczającej ich biblioteki, buduaru, gabinetu pana i fumoir'u torować sobie musiano drogę, jak przez kościół podczas sumy do wielkiego ołtarza.
Bal, o którym mowa, mógł ich zupełnie pod tym względem zadowolnić. Wszędzie było pełno. I w obu salonach, w których kilkadziesiąt par potrącało się wzajem, wirując przy dźwiękach orkiestry Lewandowskiego, ukrytej w bibliotece, za kępą egzotycznych roślin – i w buduarze, gdzie w dyskretnem półświetle koronkowych abażurów dyskretniej jeszcze szeleściły wachlarze zmęczonych tancerek, snuły się szukające wypoczynku lub większej swobody pary i nikły w przytykającej doń oranżeryi – i w gabinecie, zastawionym stolikami do kart – i w fajczarni, gdzie gęsty dym przesłaniał wszystkie twarze.
Stosunkowo jednak największe ożywienie panowało w wielkiej sali jadalnej, przy obciążonym najwykwintniejszemi przekąskami bufecie. Lało się tu stare chablis i z elegancko tłumionym stukiem wylatywały złociste korki.
Kilku lokajów kręciło się nieustannie, spełniając wydawane, jakby w restauracyi, rozkazy gości. Gwar podniesionych głosów napełniał powietrze.
Panie, wsparte na ramieniu tancerzy, złotemi grabkami dziobały delikatnie majonez z homara, lub chłodziły się lodami i mrożonym szampanem. Mężczyźni przypuszczali szturm do wszelakich nalewek i starek, połykając tartynki z łososia i kawioru prawie tak szybko jak ostrygi. Jeden wysoki, gruby jegomość zagarnął te ostatnie pod swoją wyłączną pieczę.
Stał w otoczeniu kilku panów i, poglądając na ułożoną z ostryg skałę, jak bocian na żaby, nabierał po pół tuzina na swój talerz, załatwiał się z niemi w ciągu paru minut, zrzucał skorupki w kosz i powtarzał znowu tę samą operacyę, prowadząc jednocześnie krótki wykład geografii w zastosowaniu do tych mięczaków. Mówił bardzo głośno i wkrótce, kto chciał, czy nie chciał, mógł się dowiedzieć, że nie było takiego portowego miasta w Europie, w któremby ich nie próbował.
– Powiadam panom moim – prawił gruby jegomość, – niema jak ostrygi w Kadyksie. Maleńkie, tłuściutkie, białe, rozpływają się w ustach jak śmietana. Z hrabią Zygmuntem zajadaliśmy się niemi. Pyszności!
Nikt mu nie zaprzeczył, ani nie przytaknął. Żaden z otaczających go panów nie był jeszcze jakoś dotąd w Kadyksie, czem wszyscy zdawali się być trochę zażenowani. Gruby jegomość popatrzył na nich z wyższością i nałożył sobie nową porcyę, tym razem w drodze na Maderę.
W grupie jego słuchaczów znajdował się jeden, który nie spuszczał z niego oczu. Był nim po raz pierwszy zabłąkany na salony państwa Nieżew – skich urzędnik, zajmujący skromną posadkę w Towarzystwie ubezpieczeń, którego reprezentantem był pan Aleksander Brodzki. On go tu dziś wprowadził na usilne jego prośby.
Biedny człowiek doznał jakby oszołomienia. Od dzieciństwa borykał się z niedostatkiem, teraz nareszcie, zdobywszy jaką taką niezależność, pracował zaciekle, aby jej nie stracić.
Miał już czterdzieści kilka lat, nie ożenił się dla braku funduszów, mieszkał ze starą matką, która mu gospodarowała. Był na wskróś uczciwym, samodzielna mierność zadawalniała go zupełnie. Teraz dopiero, w ostatnich czasach, ogarnęła go niezdrowa chęć przypatrzenia się z blizka, jak żyją ci, którym się poszczęściło. Przyszedł – i nieznane dotąd wspaniałości uderzyły go jak taranem.
Mógł się w nich rozglądać swobodnie, nikt nie zwracał na niego uwagi, on sam nawet nie wiedział, czy był przedstawiony gospodarzowi domu, czy nie.
Bojaźliwie wziął kilka ostryg na talerz i nie śmiał prawie zabrać się do nich, aby nie poznano, że to czyni po raz pierwszy. Gruby jegomość, rozprawiający z takiem znawstwem o tym cennym przysmaku, zaimponował mu ogromnie.
Mój Boże! Znał go z nazwiska; wiedział, że przeszastawszy własną fortunę, od kilkunastu lat żył uczepiony u pańskich klamek – i w duszy lekceważył go za to. Teraz dopiero ze zdumieniem przekonywał się, że za zmarnowany grosz własny i za cudze pieniądze zdobyta gastronomiczna wiedza na – dać może w towarzystwie ton i stanowisko, jakiego mu nigdy jego uczciwa praca nie wywalczy.
Jak on sam we własnem pojęciu zmalał i ześmieszniał nagle, ze swem dziewiczem na punkcie ostryg i homarów podniebieniem i codziennemi wędrówkami z mieszkania do biura i z biura do mieszkania, wobec których wycieczka latem do Nałęczowa wydawała mu się podróżą.
Nie – pan Brodzki miał słuszność, kiedy na wyrażone przez niego życzenie bytności u Nieżewskich powiedział mu: "Na co to panu?"
Ani się spodziewał, że pewne prawdy, które uważał dotąd za niezbite, zaczną się chwiać w jego umyśle i że to go napełni takim niepokojem i niesmakiem.Łatwo to piorunować z daleka na życie nad stan, na zbytki, na blichtr, – ale jakże ponętnie życie takie z blizka wygląda, jak nędzni i głupi są ci, którzy nigdy jego rozkoszy nie zaznali!….
Tak dumał skromny urzędnik, nie mając do kogo ust otworzyć, a gruby jegomość rozprawiał dalej głośno, poufale do tych i owych zagadując, i nie domyślał się nawet, że osobą swoją i zachowaniem przysparza światu jednego więcej społecznego malkontenta, i to z gatunku tych niebezpiecznych malkontentów, którzy mają słuszność za sobą.
W bibliotece Tadeusz i pan Aleksander Brodzki stali oparci o rzeźbione pulpity szaf, rozmawiając.
Muzyka przeszkadzała im trochę, ale jako punkt obserwacyjny miejsce było doskonałe. Mogli widzieć zarówno oba salony, jak napływających jeszcze wciąż gości, którzy tędy przechodzić musieli.
Twarz młodego Dalenieckiego wyrażała niecierpliwe oczekiwanie, które, w miarę jak czas upływał, zamieniało się w przykry zawód.
Wreszcie, nie mogąc wytrzymać dłużej, zwrócił się do pana Aleksandra.
– Nie wiadomo panu, czy panie Talskie wcale dziś nie przybędą? Miały być z pewnością.
Brodzki uśmiechnął się pod wąsem.
– Byłem tam w południe. Panna Władysława jest silnie zachrypnięta. Obawia się zapalenia gardła. Prosiła koniecznie matki, aby pojechała bez niej z Ewunią, ale pani Talska nie chciała o tem słyszeć. Biedaczka! Ma już trochę za dużo tych balów. Dla córki zadaje sobie jeszcze przymus, ale trudno istotnie wymagać, żeby się poświęcała tak samo dla siostrzenicy. Zresztą Ewunia nie przyjęłaby tej ofiary. To bardzo harde dziewczę, uprzedzam pana.
– Panna Ewa jest zupełną sierotą? – zapytał Tadeusz.
– Nie – odparł wymijająco pan Aleksander.
– Zapewne ma tylko ojca?
– Tak jest – brzmiała również krótka odpowiedź.
Tadeusz zdziwił się trochę i w każdym innym razie byłby to zdziwienie wyraził i o przyczynę tak ogólnikowych objaśnień zapytał. Ale, ilekroć szło o Ewunię, ogarniała go raptem taka nieśmiałość, wyrazy tak mu więzły w gardle, że sam siebie nie poznawał. Im więcej o niej myślał, a myślał teraz prawie ciągle, tem mniej mógł o niej mówić.
W tej chwili mignęła mu przed oczami strojna postać matki, wirującej w objęciu jakiegoś tancerza.
Klotylda miała na sobie suknię koloru księżycowego, przybraną pękami mchowych róż. W utrefionych włosach drżał i tęczowe smugi rzucał brylantowy półksiężyc – ślubny podarunek męża. Lubiła ona taniec namiętnie. Jej subtelnie zmysłowa natura pławiła się w atmosferze balowej jak we właściwym sobie żywiole. Piękność jej nabierała wtedy jakiegoś odrębnego, narkotyzującego uroku.
Dziś urok ten zdawał się być jeszcze spotęgowanym.
Od stanowczej rozmowy z Tadeuszem spadła z jej piersi dusząca ją zmora trwożnego oczekiwania katastrofy, w jakiem dotąd żyła.
Dopięła swego. Odpowiedzialność za losy Wiedrzówki zrzuciła na barki syna, wmawiając w siebie, że jednocześnie czyni to dla jego dobra; swobodę materyalną miała zapewnioną na lat kilka. Zdawało jej się, że nic już z zewnątrz grozić jej nie mogło i jak ptak, wypuszczony z sieci, rozpina skrzydła szeroko, by jak najwięcej przestrzeni niemi zagarnąć, tak ona zatonęła cała w teraźniejszości, pragnąc wziąć od niej wszystko, co ta jej dać mogła. Nawet obecność Tadeusza, która tak ostrym kolcem wyrzutu raniła ją w początkach, coraz niklejszym cieniem stawała pomiędzy nią a Marcelim.
Nie darmo przez dwa lata usta tego pogańskiego czciciela miłości powtarzały jej: "Kochaj! bierz rozkosz i dawaj ją, bo to jedno, co na świecie coś warte. "
Ten stan najwyższego skoncentrowania wszystkich jej władz w jednej namiętności promieniał niejako przez jej cudne ciało, ciepłym kolorytem zabarwiał jej biust Dyany, nadawał wschodnią powłóczystość jej fijołkowym oczom, wyginał nęcąco linię jej purpurowych ust, a kołysaną zawrotami walca kibić oblekał wdziękiem żyjącej tylko dla miłości i przez miłość odaliski.
Tadeusz nie po raz pierwszy widział swoją matkę tańczącą; nigdy jednak przedtem nie zrobiła na nim takiego dziwnego wrażenia.
Jak błyskawica przeleciało mu przez głowę pytanie: "Co ojciec mój robi w tej chwili?" Zobaczył go samotnym, wspierającym zbróżdżone czoło na ręku, zadumanym nad księgą – i cofnął się, odwracając mimowoli oczy, ukłuty tem zestawieniem w samo serce.
W tem poruszeniu wzrok jego padł na niemłodego mężczyznę, który, stojąc nieopodal, gładził niedbale szapoklak i przenikliwe spojrzenie zapuszczał w ten salon, gdzie tańczyła Klotylda.
Duża jego głowa, prostą linią z karkiem połączona, odbijała silnie oryginalnością swych konturów i rysów od snujących się dokoła postaci; zapadłe oczy, wyzierające z pod mocnych brwi, jak z pod okapu dachu, świeciły ostrym, nieprzyjemnym blaskiem.
Tadeuszowi wydało się, że oczy te śledziły uparcie jego matkę i to w sposób, który go zastanowił. Padały bowiem na nią jak dwa sztylety i odrywały się natychmiast, przeskakując na jakiś inny punkt w sali, poczem wracały znów i znów w tłum biegły.
Gdy się to kilka razy powtórzyło, Tadeusz poszedł wzrokiem w tym samym kierunku i zobaczył de Soligny-Kierczyńskiego, wspartego o filar, z koronkowym wachlarzem jego matki w ręku.
Marceli nie brał udziału w wirowych tańcach i jego wypoczęte, blade oblicze miało martwy spokój portretu wśród otaczających go rozognionych twarzy i dyszących piersi.
W tej chwili właśnie mignęła koło niego Klotylda tak blizko, że pęk mchowych róż, zwieszający się na jej białe ramię, uderzył o klapę jego fraka.
On usunął się trochę i, podnosząc wachlarz do ust, dotknął go niemi zlekka, a potem przechylił zwolna, jak gdyby z pieszczotą, ku płonącym licom tancerki. Nikt tego nie spostrzegł, nikt, prócz Tadeusza, któremu ruch ten wydał się przypadkowym, i jegomościa o dużej głowie, który musiał go inaczej określić, bo błysk złowrogiego tryumfu strzelił z jego wgłębionych oczu. Daleniecki trącił swego towarzysza.
– Kto to taki? – zapytał. – Jakaś niezwykła a dziwnie odpychająca twarz.
Pan Aleksander spojrzał i zmieszał się. Pomyślał chwilę, jakby zastanawiając się, jaką ma dać odpowiedź, wreszcie rzekł:
– To niejaki Redłuski. Dosyć mętna figura. Nie znam go bliżej.
Ujął go pod ramię.
– Pójdźmy na salę. Któż ma tańczyć, jeżeli tacy jak pan podpierać będą ściany?
Tadeusz westchnął mimowolnie.
– Zostańmy tu jeszcze trochę – rzekł. – Nie do tańca mi jakoś dzisiaj. Nie zdaję sobie sprawy, gdzie się właściwie znajduję. Widzę salony magnata, a wiem, że jestem w domu człowieka, który nie ma żadnego osobistego majątku. Czy to istotnie prawda?
– Najzupełniejsza. Ale zato ma długi.
– A jednak musi to być człowiek wielkiej inteligencyi i wielkiej pracy, jeżeli o własnej sile doszedł do zajmowanego dziś stanowiska?
– Nie inaczej. Jest to jedna z najpierwszych głów prawniczych. Wyborny przytem mówca, a w replice nie ma sobie równego. Jest ogromnie wziętym, ma nawał spraw.
– Których broni, aby za nie brać pieniądze, a pieniądze bierze po to, żeby je spożytkować ot w taki sposób! – podchwycił Tadeusz i wzrok jego, młodzieńczem oburzeniem błyszczący, powędrował wzgardliwie przez ciągnącą się w obie strony wspaniałą wystawę zbytku. – I cały jego czas wolny od zawodowych czynności tonie w tym wierze? Nie, wiesz pan, to mnie więcej niż zdumiewa. Taki de Soligny-Kierczyński, na przykład, jest dla mnie przynajmniej zrozumiałym. Tłómaczy mi on jedno głębokie bardzo zdanie, które kiedyś słyszałem od ojca: "Połowy pojęć braknie temu, kto nigdy na siebie nie pracował. " Ale gdy staje przede mną taki adwokat Nieżewski, człowiek, o którego energii, wytrwałości, zdolnościach zewsząd słyszę i który te wszystkie dary, te wszystkie przymioty, dokoła własnego "ja" skupia, to ogarnia mnie taki przestrach, że nie śmiem zadać sobie pytania: do czego dąży i jakim jest ten ogół, któremu podobne jednostki przyświecają?
Gdy mówił tak z ogniem i goryczą, Redłuski, przestawszy na chwilę obserwować salon, zauważył go. I jego nawzajem, choć w odmienny sposób, uderzyła ta piękna, wyjątkowo sympatyczna postać, której nigdzie dotąd nie spotkał.
Pochylił się do jednego z najbliżej stojących i szepnął mu coś do ucha. Ten ruszył tylko ramionami, nie odwracając się. Widocznie należał do tych, którzy z Redłuskim nie robili sobie ceremonii.
Drugi sąsiad okazał się grzeczniejszym i lepiej poinformowanym, bo Redłuski, mruknąwszy: "ach, tak!" – lisim swym krokiem podsunął się ku rozmawiającym tak blizko, że szerokiem, kościstem ramieniem dotknął prawie pleców Tadeusza i ostatnie jego słowa usłyszał.
– Proszę – pomyślał, – jesteśmy ideologami! Dla młodego człowieka to czasem równie niebezpieczne i kompromitujące, jak romans dla mężatki. Trzeba posłuchać!
I pilnie nadstawił uszu.
Ale pan Aleksander pociągnął swego towarzysza i obaj zniknęli mu w tłumie.
W przerwie pomiędzy walcem a polką Klotylda, wziąwszy pod rękę młodą, przystojną brunetkę, wysunęła się z nią do oranżeryi.
Towarzyszyli im de Soligny-Kierczyński i ryżawy blondyn, którego rysy zdradzały pochodzenie semickie.
Brunetka, hrabianka z domu, była żoną bogatego i starego finansisty, on synem jego brata i wspólnika, a złośliwi utrzymywali, że wspólność nie ograniczała się tam na samej firmie.
W oranżeryi chłód panował rozkoszny. Wonna rosa, unosząca się z automatycznych rozpylaczy, odświeżała powietrze.
Panie chodziły czas jakiś z sobą, zawadzając trenami o klomby i doniczki; potem brunetka wysunęła rękę z pod ramienia Klotyldy, jakoby dla zerwania gałązki białego bzu, potem syn bankiera zwrócił jej uwagę na rzadką nader a ukrytą między drzewami odmianę kamelii, potem oboje zaczęli jej się pilnie przypatrywać.
Klotylda i Marceli zostali sami w tem najpewniejszem samnasam, które daje obecność innych par, związanych milczącym sojuszem wzajemnego nieprzeszkadzania sobie.
Usiedli pod dużą latarnią, na biało lakierowanych ogrodowych krzesełkach. Klotylda wachlowała się, on patrzył na nią z pod spuszczonych powiek.
– Galateo moja, co z tobą dzisiaj? – przemówił po chwili, a nieruchoma twarz jego miała taki wyraz, jak gdyby zapytywał ją, czy dużo tańczyła w tym karnawale. – Jesteś samym wyborem piękna. Nie widziałem cię jeszcze taką. Tu me rendras fou, Clotilde!
– Jestem szczęśliwą! – odrzekła. – Nie chcę myśleć i nie myślę o niczem, tylko o tem, że należę do ciebie, wbrew wszystkiemu, że ty mnie kochasz… pomimo wszystkiego! – dokończyła z naciskiem.
– Pomimo wszystkiego? – powtórzył. – Co znaczą te słowa?
Zawahała się.
– Czy mam ci powiedzieć, jaka myśl… och! jedna z wielu, które mnie dręczyły, wracała mi najuporczywiej do duszy w ciągu tych ostatnich paru miesięcy? Dziś mogę się do niej przyznać, bo dziś… nie wiem, dlaczego dziś właśnie… czuję, żem się myliła, żem się obawiała bez potrzeby.
– Obawiałaś się?
– Tak, obawiałam się, że mnie przestaniesz kochać, gdy… gdy… zobaczysz Tadeusza.
– Ach, rozumiem!
– Tak – mówiła dalej, mimowoli brwi ściągając. – O! Marceli, cóżbym ja dała, gdybym mogła cofnąć czas, choćby o lat dziesięć!
– Pozostań raczej taką, jaką jesteś, chociażby lat dziesięć jeszcze – odpowiedział. – I cóż stąd? Tem bardziej wielbić cię będę… Trwożyłaś się? Więc nie poznałaś jeszcze o tyle mojej natury?
Umilkł na chwilę; marzycielski a bezwiedną goryczą jakichś nigdy niezaspokojonych żądz tchnący wyraz okrążył jego dumne usta.
– Jam z tych, co pod równikiem szukają jodeł, a palm pod biegunami – mówił bardziej do siebie, niż do niej. – Młodość, piękność lat dwudziestu… cóż nad to pospolitszego! Świat cały roi się tymi ludzkimi pąkami, co rozkwitają i więdną, posłuszne tym samym prawom, jakim podlega niezapominajka w rowie i bławatek w życie. One nie dla mnie.
Nachylił się ku niej, ogarniając ją jednem z tych swoich długich, ciężkich spojrzeń, które umiały całować jak usta.
– Ty, Galateo moja, ty czarujesz mnie tem właśnie, że ten czas, którybyś cofnąć pragnęła, który nikogo nie oszczędza, ciebie się tknąć nie waży. Masz w sobie coś z przywilejów bogini. Czy cię to nie napełnia dumą?
Rozkoszny uśmiech zaigrał na ustach Klotyldy, ale rozpłynął się w westchnieniu.
– Boginie miały jeszcze jeden przywilej – rzekła. – Były wiecznie młode i wiecznie piękne, ale miłość ich nie trwała nigdy wiecznie. Kochały tak długo, jak im się podobało. A ja, Marceli, lękam się, że moja miłość przeżyje i moją urodę, i moją wolę i twoją wzajemność! – dokończyła końcami zbladłych nagle warg.
Nie odpowiedział nic, a w tej chwili stłumione oddaleniem dźwięki polki wpadły pomiędzy palmy i draceny.
Klotylda wstała i obejrzała się za swoją towarzyszką, która już podchodziła ku niej z uśmiechem. Wzięły się znów pod ręce i wróciły w tłum tancerzy, rozmawiając z ożywieniem, jak dwie nie mogące dość się ze sobą nagadać przyjaciółki. Za niemi w pewnej odległości postępował Redłuski, który przez cały ten czas był także w oranżeryi i nieopodal od wielkiej latanii z zajęciem różne rośliny studyował.
Godziny mijały. W obu salonach kipiał mazur, prowadzony przez dwóch aranżerów, którzy prze – ścigali się wzajem w wymyślaniu coraz zawilszych figur.
Tadeusz nie miał ani chwili odpoczynku. Był on jeszcze nowością sezonu. Panie wybierały go nieustannie, mając sobie za punkt honoru, aby "polski Amerykanin, " czy "amerykański Polak, " jak go na przemiany nazywały, wyuczył się co rychlej tańca, który dotąd był mu obcym. Był to jedyny, jak dotąd, objaw zatroskania się miejscowego społeczeństwa o wcielenie do swego łona tej bratniej jednostki, przybywającej mu ze stron dalekich.
Wreszcie zmieszany, ledwo tchu w piersi zachwycić mogąc, młodzieniec wymknął się do fumoir'u
Pod tę chwilę było tu prawie pusto, a ci, co się tam po kątach kryli, ginęli zupełnie w niebieskawych kłębach dymu, przez które płonące w kinkietach i kandelabrach świece wyglądały jak tyleż księżyców w lisich czapkach.
Tadeusz zapalił cygaretkę, rzucił się w róg prawdziwie wschodniej, opasującej cały pokój otomany i zatonął w myślach.
Było mu zawsze czegoś smutno i nieswojo. Oczy jego, pomimowolnie, upatrywały wciąż w tym tłumie czarnowłosej główki Ewuni, a gdziekolwiek spojrzał i nie było jej, ogarniało go uczucie ogromnej pustki, z drażniącem wrażeniem gwaru i ścisku połączone.
– Czemu jej tu niema? – myślał – czemu jej tu niema?
Ostatni raz widział ją przed czterema dniami na poufnej herbatce u jej ciotki. Z obcych, oprócz nie – go, nie było nikogo, chociaż pani Talska, zapraszaiąc go, wspomniała, że będzie jeszcze parę osób, ale te, szczególnym trafem, nie dopisały.
Na prośbę Tadeusza panna Władysława czytała głośno Słowackiego. Czytała prześlicznie; wspaniały jej głos, pomimo że już odrobinę zachrypnięty, wydobywał wszystkie piękności, w strofach poety ukryte, jak smyczek mistrza dobywa czarowne dźwięki, ze strun, niemych pod innem dotknięciem. Tadeuszowi, który ten poemat umiał prawie na pamięć, zdawało się chwilami, że po raz pierwszy go słyszy…
Pani Talska, obecna dla przyzwoitości, zrobiła wszystko, co mogła, żeby tę obecność swoją doprowadzić do minimum. Zdrzemnęła się rzetelnie, zanurzywszy brodę w fałdach popielatej chustki.
Ach! jakże szybko byłaby się ocknęła, gdyby raz tylko spostrzegła, jakim wzrokiem młody Daleniecki, zasłuchany w muzykę słów, patrzył nie na tę, która czytała, ale na siedzącą obok siwooką słuchaczkę.
I znowu panna Władysława z umysłu, a jej matka bezwiednie, ułatwiały tym dwojgu jedno z tych świetlanych samnasam, w których młode, czyste serca Ciążą ku sobie i ważą się na promieniach spojrzeń, jak dwa motyle na złotych nitkach słońca.
Tadeusz myślał o tem w tej chwili. Z rozkosznem drżeniem rozpamiętywał każdy szczegół tego wieczora, zapominając stopniowo, gdzie się znajduje, gdy nagle wymówione w pobliżu imię jego matki obiło mu się o uszy.
Podniósł głowę.
We framudze drzwi, gniotąc nielitościwie plecami fałdy portyery, stał ten sam młody, łysiejący już blondyn, z wysypującym się ledwie wąsikiem, który kiedyś w cukierni Tourana Redłuskiego czekał. Rozmawiał z drugim, nieznanym także Tadeuszowi, starszym znacznie mężczyzną.
Obaj przez perspektywę gabinetu patrzyli na salon, w którym cztery pierwsze pary rozpoczynały nową figurę. Pomiędzy niemi znajdowała się i Klotylda, tańcząca z gospodarzem domu. Poruszała się tak lekko, że w tem oddaleniu robiła wrażenie, jak gdyby płynęła na falach swej księżycowej sukni.
– Pyszna kobieta! – mówił łysiejący młodzieniec tonem znawcy. – Co to za temperament być musi! Te jasne blondynki, jak się która uda, to straszne kobiety!
– Twój kuzyn, Marceli, wie coś o tem podobno? – zagadnął tamten. – Tak przynajmniej przebąkiwano.
– Oh! ils savent garder les aparences. Zresztą Marceli to sama dyskrecyą. Wspomnieć sobie nawet nie da. Ale ja mam swoje dane…
– Z których wnosisz, że tam coś jest?
– Ba! Rychło tez patrzeć, jak mój drogi kuzynek zacznie powłóczyć nogami – odrzekł cynicznie blondyn. – Et alors ce sera mon tour, belle Clotilde!
Tadeusz wstał machinalnie. Doznawał takiego wrażenia, jak gdyby każdy z wyrazów tej fatalnej rozmowy był rozpalonym młotem, którymby go uderzono w sam środek mózgu. Czuł coś strasznego w głowie i sercu, ale jeszcze nie rozumiał.
– Cóż to za stary idyota musi być ten jej mąż – odezwał się starszy mężczyzna. – Taką piękną, młodą kobietę w ten sposób samą zostawiać!
– Ma też na co zasłużył – zaśmiał się blondyn. – Każdy baran powinien nosić rogi. Sama natura tak postanowiła; a gdy któremu wypadkowo dać ich zapomni, naszym jest świętym obowiązkiem, abyśmy mu je przyprawiali.
Tadeusz wpił zęby w usta, aż kropla krwi spłynęła mu na dolną wargę.
Nie, to nie był sen, choć jakiś tuman czerwony przesłaniał mu oczy – to nie był sen! Czuł ból fizyczny i ciepło tej krwi na wardze. Tylko nogi miał jak wkute w ziemię. Szarpnął się i przystąpił do rozmawiających.
– O kim mówiliście panowie? – zapytał, a raczej ktoś tam z wewnątrz pytał za niego, bo był to zupełnie cudzy głos. spokojny, przerażająco spokojny, ale nie jego.
Obaj mężczyźni spojrzeli zdziwieni, starszy przezornie wgłąb się trochę usunął, młodszy przybrał zuchwałą postawę.
– A panu co do tego? – rzekł hardo.
– Słyszałem.
– Więc czegóż pan pytasz?
Tadeusz krok jeszcze ku niemu postąpił.
– Zabraniam panu wymawiać nazwiska tej pani, a za to, coś już powiedział, zdasz mi rachunek!
– A to z jakiej racyi? Czy i pan jesteś także jej kochankiem? – rzekł łysawy blondyn, patrząc na niego z cynicznym półuśmiechem.
– Jestem jej synem – odpowiedział Tadeusz i cisnął mu w twarz balową rękawiczkę, którą gniótł w skurczonej i zimnej jak lód dłoni.
Blondyn warknął, jak zraniony brytan, i chciał się rzucić na swego przeciwnika, który skrzyżował ręce na piersiach i stał przed nim tak niewzruszony na pozór, jak gdyby to nie on ten czyn gwałtowny przed chwilą popełnił, – ale starszy mężczyzna schwycił go silnie za ramię.
– Przez Boga! nie rób burdy – szepnął. – Nikt nie widział. Rozprawisz się z tym panem gdzieindziej.
– Mam nadzieję, że istnieje tu tylko jeden punkt spotkania – rzekł Tadeusz dumnie. – Proszę o kartę tego pana. A oto moja. On już wie i tak, kim jestem.
Ale tamten, uprzedzając ruch jego, podawał mu już brystolowy bilet, wyciągnięty z bocznej kieszeni fraka młodego blodyna, który, onieprzytomniały złością, szarpał się w żelaznym uścisku swego towarzysza, bełkocząc:
– Puszczaj! Zbiję, skopię, jak psa! Tadeusz spojrzał na niego z pogardą. Starszy z mężczyzn, z trudnością ukrywający swoje zadowolenie, że w tem groźnem zajściu udało mu się pośrednią tylko zająć rolę, tem gorliwiej się jej uchwycił.
– Mój przyjaciel ma prawo uważać się za wyzwanego – rzekł do Tadeusza z miną człowieka, który przynajmniej co drugi dzień ma do czynienia z pojedynkami. – Wobec tego przysługują mu…
– Co? – przerwał blondyn – ja zelżony, ja mam być jeszcze wyzwany? To ja wyzywam tego chłystka… tego… tego… bękarta zapewne!
Tadeusz aż się zachwiał pod obelgą.
– Podły! – syknął, hamując się, aby nie plunąć w bezczelną twarz młokosa.
Ha! gdyby nie myśl o skandalu, o rzuceniu na większą jeszcze pastwę języków ludzkich ukochanych mu imion, jakżeby mu ten nędznik tu zaraz za swoją zniewagę zapłacił, jakby mu zapłacił!
– Cicho bądź! – szepnął temu ostatniemu przyjaciel, a zwracając się znów do Tadeusza, mówił: – Nie zważaj pan, proszę; on pijany winem i złością. Co do mnie, zaznaczam tylko w jego imieniu, że, jako wyzwany, ma prawo wyboru broni i…
– To mi wszystko jedno – przerwał Tadeusz. – Umawiajcie się o to panowie z mymi sekundantami. Zastrzegam sobie tylko najgłębszą dyskrekcyę co do powodów zajścia. Inaczej – tu spojrzał groźnie na tego, który z nim rozmawiał – każdy z sekundantów tego pana będzie miał ze mną do czynienia.
Tamten skłonił się.
– Jestem Ludwik Kłoński – rzekł. – Milczenie moje poręczam panu honorem mego nazwiska.
– Dziękuję panu! – odpowiedział Tadeusz. Głos złamał mu się w gardle. Czuł, że jeszcze słowo, a ryknie szalonym, niepohamowanym płaczem.
– O, matko! – jęczało mu coś w duszy. – O, matko! O, mój biedny, biedny ojcze!
Odwrócił się szybko i, zatykając chustką usta, zaczął torować sobie drogę do bufetu przez ten tłum, którego widok i gwar sprawiały mu jakiś nieopisany, czysto fizyczny ból w oczach i w uszach, podczas gdy pan Kłoński uprowadzał z balu pieniącego się wciąż przyjaciela.
Gdy już wszyscy trzej znikli, z rogu otomany, tuż przy drzwiach, podniosła się i przez kłęby dymu wyjrzała blada, szatańskim uśmiechem rozjaśniona twarz Redłuskiego.
Przyszedł on tu za Tadeuszem, którego śledził, gdy spostrzegł, że się kieruje ku drzwiom gabinetu, gdzie grano w karty, a teraz, ukryty za portyerą, słyszał rozmowę obu mężczyzn i był świadkiem wynikłej stąd awantury.
Znalazłszy się sam, przystąpił do stolika, wybrał ze stojącej na nim szkatułki cygaro, obmacał je starannie, zapalił i zatarł ręce.
Wieczór ten nie był dla niego straconym, mógł już teraz spokojnie wracać; do domu.
Tymczasem w bufecie Tadeusz kazał sobie podać szklankę wody z lodem, wypił ją duszkiem, połknął lód i, uspokojony znowu na pozór, poszedł szukać pana Aleksandra.
Znalazł go w bibliotece, ścigającego wzrokiem grupę świeżo widocznie przybyłych osób, które w towarzystwie eskortującego je grzecznie gospodarza szły przez salon, lawirując pomiędzy tańczącemi parami. Łagodne zwykle oczy Brodzkiego miały za binoklami wyraz gniewnego niesmaku.
– Wyobraź pan sobie – zawołał, gdy Tadeusz przy nim stanął, – ta stara waryatka, bo już jej inaczej nazwać nie mogę, przyjechała! Słyszałem, jak się tłómaczyła pani Nieżewskiej, że przyjeżdżają z innego balu, na którym musiały być koniecznie, ale to nieprawda. Pannie Władysławie musiało się lepiej zrobić pod wieczór, więc jak ją zaczęła męczyć…
Chciał mówić dalej, wtem spojrzał uważniej na Tadeusza i urwał.
– Przez Boga! Co panu jest? – szepnął, chwytając go za rękę. – Jesteś okropnie blady!
Młodzieniec konwulsyjnie uścisnął tę dłoń poczciwą.
– Nic mi nie jest – odrzekł głucho. – Chcę pana prosić o jedną przysługę.
Pan Aleksander od razu się domyślił, o co chodzi. Cofnął się z nim wgłąb śpiesznie.
– Co to? o co? – zawołał, bardzo przejęty. – Kochany panie Tadeuszu! Może błahostka jaka? Błagam, zastanów się!
Tadeusz odpowiedział mu ponownym uściskiem.
– Nie pytaj pan – rzekł. – Spojrzyj na mnie. Widzisz, że jestem zupełnie spokojny i przytomny – dodał z naciskiem. – A więc… oto adres mego przeciwnika. Ja wyzwałem. Na wszystkie warunki, choćby najostrzejsze, zgadzam się… owszem, żądam ich. Możliwość porozumienia wyklucza się zupełnie.
Odetchnął głęboko, gdyż mówienie przychodziło mu z szaloną trudnością.
– Tak mało tu znam kogo – zaczął po chwili, – proszę, bądź pan tak dobry i wyszukaj mi od siebie drugiego sekundanta.
– A czemużby nie de Soli… – rzekł pan Aleksander i nie dokończył.
Pomimo całej mocy panowania nad sobą, Tadeusz wzdrygnął się, jakby dotnięty rozpalonem żelazem; blada twarz skurczyła mu się i stalą podobną do fizyognomii zranionego orła, a z błękitnych oczu padły takie iskry, od których w trzeźwym, bystrym umyśle Brodzkiego cała sytuacyą rozjaśniła się raptem okropnem światłem. Zdjął go taki żal, że byłby chętnie dał uciąć sobie prawą rękę, aby módz tylko cofnąć to nieszczęsne nazwisko, którego rzucenie było tak niebacznem, a urwanie tak okrutnie znaczącem.
Zamilkli obaj. Wtedy Tadeusz odwrócił się znowu i odszedł zwolna, a Brodzki został z oczyma posępnie utkwionemi w ziemię i już go nie zatrzymywał.
– O, matko! – zajęczało w młodej piersi młodzieńca – o, matko!
Pan Aleksander zrozumiał go, a więc i on coś podejrzewał! Więc może wszyscy coś podejrzewali – wszyscy, nie tylko ten młokos pijany! O, Boże wielki!
W tej chwili ani na jedno mgnienie oka w zmąconej głowie syna Klotyldy nie powstała myśl, aby w całej tej okropności był choćby cień prawdy, aby matka jego mogła być rzeczywiście winną! Och! przenigdy! Widział tylko potworną złość świata i fatalną moc pozorów. Ale tego było mu dosyć! Jakto? Ta istota tak czysta, ta, do której modlił się prawie jego ubóstwiany ojciec, ta bywała przedmiotem podobnych rozmów?…
Przewracało mu się w głowie. Było z nim tak, jak z pobożnym ascetą, któremu wyrzuconoby jego świętości z relikwiarza i użyto go do wywożenia śmieci.
Pierwszym popędem Tadeusza, po rozmowie z panem Aleksandrem, było uciec z tego ohydnego balu, ale wstrzymała go myśl o matce. Ona przedewszystkiem nie powinna była domyślać się niczego; dla niej należało mu zostać, tańczyć nawet, choćby miał zwaryować. Tylko nie w tej chwili jeszcze.
W tej chwili lękał się jednej tylko rzeczy: spotkania Klotyldy, a przy niej tej pięknej, apatycznej twarzy człowieka, który ją gubił w oczach świata. Na samo wspomnienie de Soligny-Kierczyńskiego ogarniała Tadeusza taka wściekłość, że zgrzytał zębami i wpijał paznogcie w dłonie, aby go nie poniosła.
Tak, to on, on tylko był tego sprawcą. Ona, przez to samo, że była tak daleką od złego, nie przypuszczała go nawet, ale ten – mężczyzną był, powinien był wiedzieć!
Te i tym podobne myśli bezładnie krążyły mu po głowie, gdy jak lunatyk mijał rozbawione tłumy, instynktem ranionego zwierzęcia szukając jakiegoś ciemnego, zacisznego kąta.
Wszedł do oranżeryi, spostrzegł wielką latanie, spuszczającą dokoła swe szerokie wachlarze, i padł raczej niż usiadł na połyskujące w jej cieniu krzesełko. Był tak słabym, jak dziecko. Zaprzestał zupełnie myśleć i czuć.
W pobliżu pyszny krzew datury, jeden z licznych wyskoków zbytku pani adwokatowej, okryty zwieszającymi się, jak śnieżne, pękate o długich szyjkach butelki kwiatami, rozlewał swe mocne wonie; w urządzonem pośrodku akwaryum pluskała fontanna.
Raz po raz głośniejszy akord mazura wpadał w tę woń i ciszę, jak wybuch wrzącego poza ich obrębem wesela, i dolatywał patetyczny, ważnością swego posłannictwa wezbrany głos salonowego Tyrteusza, zagrzewający serca do choreograficznych zapasów.
Tadeusz nigdy potem przypomnieć sobie nie mógł, jak długo siedział z obwisłemi ramionami, patrząc martwo w ziemię. Może godzinę, może kilkanaście minut tylko. Stopniowo odzyskiwał świadomość; rozpierzchłe, jak ranne mgły, myśli zaczynały się układać w jego mózgu w kształty wyraźne. Miał się bić za pewną ilość godzin. A co potem?
Obmowa, jak hydra, nieśmiertelną ma głowę. Zetrze jedną, wyrośnie druga na jej miejsce; czy podoła? czy podobna nawet, aby podołał wszystkim? I w jaki sposób? Głębokie zniechęcenie ściskało mu serce. Im dłużej nad tem rozmyślał, tem bardziej przekonywał się, że pojedynek nie rozstrzyga kwestyi, która dla niego leżała nie w ukaraniu półpijanego młokosa, lecz w ratowaniu sławy matki i honoru ojca.