- W empik go
Ich tajemnica: powieść - ebook
Ich tajemnica: powieść - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 196 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Copyright by "Lektor" nineteen hundred twenty two.
SKŁADY GŁÓWNE:
WE LWOWIE:
„LEKTOR”, MIKOŁAJA 23.
(DOM WŁASNY) TEL. 525.
W WARSZAWIE:
„LEKTOR”, SIENKIEWICZA 5.
TEL. 253–99.
W POZNANIU:
„LEKTOR”, RATAJCZAKA 33.
TEL. 39–23.
W KRAKOWIE:
„LEKTOR”, RYNEK GŁ. 22.
W LUBLINIE:
„LEKTOR”, SZOPENA 5.
DRUKARNIA ZWIĄZKOWA W KRAKOWIE, MIKOŁAJSKA L. 13 pod zarządem J. Dziubanowskiego.
I.
Gdy pociąg się zatrzymał, Kaniowski, wyskakując z wagonu, natychmiast zapytał Semka:
– Czy pani Zamczyńska z córką są już w Porohach?
Ale stary nie mogł odpowiedzieć, wiatr mu prosto w twarz wiał i zasypywał śniegiem oczy i usta – zgiął się tylko w pół i objął kolana Kaniowskiego – potem wziął z rąk jego torbę podróżną i poszedł w stronę stacyjnej budki, mającej dworzec zastępować.
Gdy się znaleźli w małej, silnie ogrzanej poczekalni, Semko ponownie przypadł do rąk Kaniowskiego – głos mu drżał i łamał się:
– Paniczu – paniczu – radość będzie, radość – powtarzał w kółko… Ucieszą się państwo, bo ucieszą. Natęsknili się przez te dwa lata.
Kaniowski drżał z niecierpliwości – ale zgniótł wzruszenie i począł na przekór sam sobie, na pozór spokojnie dowiadywać się o zdrowie rodziców i sióstr. Gdy się stary wygadał, zapytał cicho, powstrzymując oddech.
– Czy panie Zamczyńskie przyjechały już?
– Przyjechały, jeszcze w zeszłym tygodniu, odparł stary.
Kaniowski uczuł ciepło w piersi – światło oblało mu oczy – stary to spostrzegł…
– O, już dawno w Porohach takiego wesołego Bożego Narodzenia nie było, jak tego roku będzie – da Bóg…
Kaniowski zamyślił się. Semko zapytał:
– Czy zaraz jedziemy, paniczu? Kaniowskiemu, który odwykł od nazwy panicz w czasie swej dwuletniej włóczęgi po świecie, teraz słowo to wydawało się dziwnie kochane i swoje. Popatrzał w rozrzewnione oczy starego i szepnął:
Jedźmy jak najprędzej, żeby, nim zmrok zapadnie, minąć Stawiska. Dzięki Bogu zaczyna się rozpogadzać.
– To i zawsze tak – odparł stary – cały dzień wieje tym śnieżystem i wieje, dopiero pod wieczór ucicha, jak makiem siał, i już cała noc jest piękna.
Trójka rysaków pomykała szybko, głęboką kopną sanną. Wicher ustał. Kaniowski podbiałem nakryciem śniegowem wyczuwał serdeczną Naddniestrzańską ziemię swoją; pieścił okiem ten lekko falisty krajobraz, daleki, rozciągły, bezkresny taki, że oczy mgłą mu zachodziły. A gdzie tylko na wzgórku zaświeciła cerkiewka, tam zaraz widniały ogromne, ustrojone puchem śniegowym, czarne świerki i bielił się dziwnie spokojny, biedny, a jasny wiejski cmentarz.
Kaniowski szeptał w myśli:
– jak się to jednak kocha – jak kocha… Pojęcia nie miałem.
Kraj równy, przestronny – i zda się, ze milczy tą równiną swoją, a gdy zagada czasem jaką wyniosłością, to chyba bezimiennym dawnym kopcem, albo kurhanem tak starym, że i pamięć o nim zagasła.
Witał oczyma, pieścił, całował w duchu to wszystko.
Wieczór zapadał. Na zachodzie buchnęła purpurowa łuna – rozlała się po chmurach u nieboskłonia i rzuciła ogromne plamy roztopionego złota na śnieg. Strugi tego czerwonego płynnego złota polały się szczytami drzew nad granatowym rąbkiem dalekiego boru i odbiły się w każdym niemal jaśniejszym płatku śniegowym, zapalając istny pożar blasków. Od wschodu i północy szedł do walki z tym szkarłatnym przepychem świetlnym, pewny swego zwycięstwa, sinawy cień wieczorny. Pełzał powoli, otoczył z trzech stron broniący się jeszcze zachód i postępował szary, nieubłagany, przywitany silnym ogniem ostatnich już promieni, zatrzymał się jeszcze na chwilę – krótką decydującą chwilę przed ostatnim atakiem i posunął się nagle gwałtownie naprzód. A szkarłatny ostatni ślad dnia, walcząc z przeważną nawałą mroków i znacząc krwawo swój ślad, cofał się zwolna, coraz to gasnąc bardziej i malejąc, aż za siny, daleki, i niewiadomo dlaczego tak bezkreśnie tęskny rąbek nieboskłonia zapadł.
Minęli jedną i drugą wioskę, rzucone, jak małe czarne plamy na ogromnej przestrzeni śniegowej. Mrok gęstwiał i granatowiał coraz więcej, błękit zimowej nocy na nowiu zaiskrzył się miljardami niepojętych, tajemniczych świateł, zamajaczyły przejrzyste smugi mlecznych dróg.
Kaniowski siedział w obszernych saniach szczelnie otulony w ogromne niedźwiedzie futro ojca i baranice, które dla niego przysłano. Sanie śmigały, odgłos dzwonków płynął wśród ciszy nocnej po białej pościeli śniegowej, odbijał się echem dalekiem, i wyśpiewywał mu jakąś dobrze znaną dumkę swojską… bez słów. Zwolna zaczął sobie uprzytomniać, że lada chwila ma ujrzeć matkę swoją… i doznał uczucia głuchego bólu. Aż do tej chwili nie pomyślał nawet, że jedzie do rodzicielskiego domu, że po tak długiej rozłące ma znowu ujrzeć ich, tych najbliższych swoich, a szczególnie matkę, ukochaną, oddaną, poświęconą…! Zapomniał nawet o niej, tak mu myśl całą zajęła słoneczna biała Zaza Zamczyńska. Ogarnął go wstyd – a równocześnie radość dziwna, ciepła jakaś, dziecinna a wielka, pierś mu przepełniać zaczęła. Matka… Postać kobieca – siwe włosy, dobre szare oczy – cicha, kochająca… Myśl o niej zwyciężyła w nim, nagle wszystkie inne nadzieje i radości i wypełniła mu duszę sobą.
Zaczął się unosić tą radością, niecierpliwić… Sanie mknęły szybko. W myśli widział stary dwór Porohowiecki z licznemi przystawkami, które z biegiem lat dobudowywano – witał oczyma ducha każdy kąt. Czuł drżenie w piersi na myśl powitania, które za chwilę obejmie gotem ukochanem ciepłem; za niem tak bardzo tęsknił. I znowu szeptał niemal bezwiednie.
– Jednak, jak to się kocha…
Zaczęli nagle zjeżdżać z pochyłości. Semko zdjął czapkę – Kaniowski spostrzegł ogromny, czarny, pochylony krzyż… uczuł mdłość, w oczach zaćmiło mu się. Semko zwrócił się do niego z kozła, wskazując w dół przed siebie batem!
– Ot i Porohy, paniczu!
Młody siwek idący w lewym lejcu zadrżał radośnie – konie ruszyły jak z kopyta, w oczach Kaniowskiego migały szybko znane topole przydrożne, potem zabudowania wioski – karczma, parę domków, dalej długa aleja lipowa… Semko nagle podniósł się z siedzenia i stojąc wypalił z bata, wjechał w otwartą bramę, wypalił po raz drugi – przed oczyma Kaniowskiego błysnął rzęsiście oświetlony dom jego: jakieś łkanie kurczowe chwyciło go za gardło – Semko strzelił po raz trzeci z bata, aż okna zadrżały, i osadził konie przed gankiem.
Kaniowski sam nie zdawał sobie z tego sprawy, kiedy wygramolił się z niedźwiedzi i baranic, drzwi wchodowe od ganku same otworzyły się przed nim z trzaskiem… Światło… długi, głośny okrzyk radości…
– Stachu!
Uczuł nagle gorące łzy na twarzy, iakieś drżące usta szukały jego czoła…
II.
W sali jadalnej Porohowieckiego dworu płonęły ogromne szczapy sosnowe na starym kominie. Złotoczerwony blask kładł się długiemi słupami po podłodze i powale – w sali była zgromadzona cała rodzina i wszyscy w domu obecni goście. W półkole szerokie przed ogniskiem, na krzesłach, fotelach, ta buretach, rozsiedli się państwo Kaniowscy, dwie ich córki – Hanka i Nina – kruczowłose, ośmnastoletnie bliźniaczki i syn Stanisław Kaniowski, dwudziestoczteroletni młodzieniec. Rosły jak topola nasza, smagły, siwooki szatyn, w ruchach i geście silnie trącony zagraniczną kulturą, rasowy sarmacki typ.
Obok niego na niskim, wygodnym karle, z łokciami wspartemi na kolanach, siedziała
Zaza Zamczyńska, za nią iei matka, taka zwyczajnie sobie dystyngowana siwa dama.
Zaza ma bronzowe włosy, duże ciemno zielone oczy w czarnej oprawie, kształty kwitnące i dojrzałe, cera twarzy alabastrowo białą, bez rumieńców, a ciepłą!
Obok pani Zamczyńskiej, zamyka półkole biała jak gołąbek babusia Kaniowska, matka pana domu.
Sala jadalną u góry zdobiły z jednej strony głowy dzików i rogi jelenie, trofea myśliwskie całego szeregu pokoleń, z drugiej zaś – szereg portretów poczerniałych, naiwnie malowanych, zawsze z herbem po prawej stronie płótna u góry.