Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ideały i karykatury: zarysy fantazyi i rzeczywistego świata: (etiudy nakreślone dwoma tępymi ołówkami ) - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ideały i karykatury: zarysy fantazyi i rzeczywistego świata: (etiudy nakreślone dwoma tępymi ołówkami ) - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 315 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Za­ry­sy fan­ta­zyi i rze­czy­wi­ste­go świa­ta;

(Etiu­dy na­kre­ślo­ne dwo­ma tę­py­mi ołów­ka­mi (aux deux cray­ons)

przez

An­to­nie­go No­wo­siel­skie­go.

O su­per­bi cri­stia­ni, mi­se­ri las­si

Che del­la vir­tu de­lia men­te in­fer­mi,

Fi­dan­za ave­te ne'ri­tro­si pas­si;

Non vi ac­cor­ge­te voi che noi siam ver

Noti a for­mar l'an­ge­li­ca far­fal­la

Che vola alla giu­sti­zia sen­za scher­mi.

Dan­te. Pur­gat. X.

Ki­jów.

w Dru­kar­ni Teo­fi­la Glücks­ber­ga.

1848.

Печатать позволяется

еъ гЫнъ, чтобы по отпечаташй представлено было иъ Цензурный Комитета узаконенное число экземпляровъ. К1евъ 1848 года Марта 31 дни,

Цe­цсo­pЪ, Статсти Совтыппикъ; Oрвcшь Новиуыи.I.

Nie­raz roz­my­śla­łem i do­tąd jesz­cze lu­bię się cza­sa­mi za­sia­na­wiać nad tem jak to czę­sto w ży­ciu naj­dzi­wacz­niej­szy po­mysł, naj­ciem­niej­szy za­bo­bon, naj­bar­dziej fan­ta­zją ubar­wio­ny prze­sąd, za­wie­ra w so­bie ja­kieś głę­bo­kie zna­cze­nie, ja­kieś enig­ma, co pra­wie daje się co­dzien­nem spraw­dzić do­świad­cze­niem. Wska­żę tu dla przy­kła­du choć­by na je­den tyl­ko szcze­gół. Tur­cy np. za­bra­nia­ją ma­lo­wać ob­ra­zy, a za­bra­nia­ją i przy­czy­ny – że kunszt ten usi­łu­je za po­śred­nic­twem ko­lo­rów, świa­tła i cie­ni przed­sta­wić w zni­ko­mem złu­dze­niu rzecz naj­wyż­szej, naj­ciem­niej­szą ta­jem­ni­cą okry­lej po­tę­gi, bo kształ­ty ży­cia… Wie­li prze­ko­na­niu mary te nie­prze­sla­ną ści­gać kie­dyś swo­ich au­to­rów, po ich śmier­ci, do­ma­ga­jąc się od nich, by im od­da­li, co w pie­kiel­nej iro­nii, w sza­lań­skiem prze­drzeź­nia­niu dziel Boga dać im przy­obie­ca­li: będą mó­wię, wiecz­nie do­ma­gać się od nich re­al­ne­go bytu, exy­sten­cyi, ży­cia… Ja­kąż to głę­bo­ką praw­dę ukry­wa w so­bie ta al­le­go­rya, prze­no­śnia rzu­co­na od nie­chce­nia, in­stynk­to­wie, jak peł­na mą­dro­ści Bo­żej har­mo­nia świa­ta, nic o so­bie, o swo­ich pra­wach nie­wie­dzą­ca, przy­cho­dząc do­pie­ro do swe­go prze­świad­cze­nia, w czło­wie­ku – mi­kro­ko­smie, uosob­nio­nej har­mo­nii wszech­świa­ta? Bo czyż to mało, py­tam, za­pa­leń­ców ma­rzy, wzdy­cha, pła­cze, aż wy­ma­rzy so­bie w koń­cu wid­mo ja­kieś, ja­kąś tę­sk­ną, łza­wą, czy­stą a po­wiew­ną po­stać, któ­ra po­tem sta­nie się udrę­cze­niem ca­łe­go ich ży­wo­ta? Wie­leż­bo to, py­tam, na­dob­nych ko­bie­cych kre­acyi, wy­ma­rzo­nych boz­kim za­pa­le, nie­prze­sta­ją po­lem prze­śla­do­wać nas w ży­ciu, wiecz­nie sta­wia­jąc nam przed oczy kon­trast ide­ału i rze­czy­wi­sto­ści? Praw­da, dziś to już rzad­ko; bar­dzo rzad­ko; to też wi­dok ten, je­śli się kie­dy nada­rzy, tem bo­le­śniej­szy! Nie­oszu­kuj­my sie­bie! Wie­le mamy dziś po­ezyi w książ­kach, ale w ser­cu i w ży­ciu mamy samą tyl­ko pro­zę, taką wła­śnie pro­zę, jaką się in­wen­ta­rze i han­dlo­we fak­tu­ry pi­szą. Nie­oszu­kuj­my sie­bie po­wta­rzam; łza, któ­ra spa­da na we­li­no­wą kar­tę, nie za­li­czy się nam nig­dy; bo we­dług my­śli Bo­żej, do­sko­na­łość nie w ima­gi­na­cji a w ser­cu, w my­śli i woli a po­lem w czy­nie być po­win­na. Nie mary exal­to­wać nas. po­win­ny, bo nie dla nich Bóg nam dat współ­czu­cie; nie czcze wid­ma mają być przed­inio­lem na­szej mi­ło­ści, nie Ofe­lia, nie Re­be­ka (1), ale na­sza ziem­ska Ewa we- – (1) Utwór Wal­ter Skot­ta w ro­man­sie Iwan­hoc.

dług cia­ła, nie­bie­ska sio­stra we­dług du­cha! Na cóż bo­wiem Bóg wło­żył w ser­ce na­sze świecz­nik po­ezyj, któ­ra jak słoń­ce oświe­ca oczom du­cha świat ide­ałów? I kto wie, czy wpa­trzyw­szy się le­piej w len świat, nie­uj­rze­li­by­śmy tam w koń­cu, w po­środ­ku tych dzi­wów, ko­lo­sal­nej po­sta­ci Chry­stu­sa, w tych śnież­nych sza­lach, i z owem to pro­mien­nem ob­li­czem z ja­kim uka­zał się wy­bra­nym uczniom na gó­rze?? Dla cze­go, py­tam, Bóg w wi­do­ku zie­mi gwiaź­dzi­ste Nie­bo, ową em­pi­rej­ską arkę, za­wie­sił? Dla cze­go Chry­stus, dep­cząc zie­mię no­ga­mi, wska­zy­wał usta­wicz­nie pal­cem na Nie­bo? Dla cze­go Bóg w cia­ło, ów mar­ny zle­pek gli­ny, wsz­cze­pił nie­śmier­tel­ne­go du­cha? Są dwa świa­ty; z nie­mi ziem­ski i z du­cha du­cho­wy. Zba­wi­ciel, jak sam to o so­bie ma­wiał, nie­był z tego świa­ta: a oj­czy­zną jego było nie­bo, kraj du­cha, kraj do­sko­na­ło­ści, kraj ide­ałów; na­uka jego była wier­nem od­bi­ciem tego świa­ta; przy­no­sząc ją na zie­mię on usi­ło­wał za­szcze­pić w du­chu ludz­kim, ska­la­nym i zma­le­ry­alj­zown­nym po­gań­stwem, pro­to­typ nie­bie­skiej do­sko­na­ło­ści. Je­że­li tę­sk­ni­my za ide­ała­mi to my za chrze­ściań­stwem tę­sk­ni­my; po­ezya utwa­rza­ją­ca mo­ral­ne ide­ały, jest praw­dzi­wie po­ezyą Chrze­ścia­ni­zmu, po­ezyą tę­sk­no­ty za Nie­bem. Ale Nie­bo jest to duch; do­sko­na­łość nie­bie­ska jest do­sko­na­ło­ścią du­cha; tę­sk­niąc do Nie­ba, do do­sko­na­ło­ści tę­sk­ni­my. W do­sko­na­ło­ści du­cho­wej jest Chry­sty­anizm, bo przez do­sko­na­łość tyl­ko sta­nie­my się sy­na­mi Bo­ży­mi. Ale ob­róć­my się do tych, co nas ota­cza­ją; za­py­taj­my ich o to wszyst­ko, a pew­nie od­po­wie­dzą nam że to są tyl­ko czcze uro­je­nia – pu­ste mary! Wszak­że mary i lu­dzie, je­że­li się rzad­ko łą­czą w jed­no, to czę­sto jed­nak­że mie­sza­ją się z sobą; jak­że bo to czę­sto mary i lu­dzie, są ra­zem, nie­prze­sta­jąc wszak­że przy­tem skła­dać dwo­je. Uko­cha­łeś np. isto­tę żywą, a po­ka­że się po­tem, żeś tyl­ko czczą marę uko­chał; żeś uko­chał wid­mo ja­kieś, pod któ­rem, czę­sto, kry­je się obo­jęt­ny albo na­wet cza­sem cał­kiem nie­na­wist­ny ci czło­wiek. Któż jest to wid­mo, to wiecz­nie, jak mar­twi­ca o kształ­tach anio­ła, ści­ga­ją­ca nas mara? Oto, jest to nic wię­cej jak część, część naj­szla­chet­niej­sza na­szej wła­snej du­szy; nic wię­cej, jak na­sze naj­uko­chań­sze sny, na­sze wła­sne gu­sta, naj­uko­chań­sza cząst­ka wła­sne­go na­sze­go je­ste­stwa, du­sza na­szej du­szy, co się od­dzie­li­ła od nas i zło­ży­ła od­ręb­ną oso­bę; py­cha cze­pia­ją­ca się po­wsze­dnich ludz­kich po­sta­ci i okra­sza­ją­ca je swo­im pro­mie­niem, jak po­wój, co barw­ny­mi splo­ta­mi swych kwia­tów ob­wi­ja be­zec­ne osty… I my ko­cha­my te łu­dzą­ce nas wi­dzia­dła i w na­dziei, że ko­cha­my ko­goś in­ne­go, rze­czy­wi­ście sa­mych tyl­ko sie­bie ko­cha­my! To sen! Ale jak­że musi być smut­ne ock­nie­nie się! Jak okrop­ny mo­ment, kie­dy po­zna­je­my w kor­ku, że w mnie­ma­nej naj­wyż­szej na­szej ab­ne­ga­cyi, by­li­śmy może naj­więk­szy­mi ego­ista­mi! I rze­czy­wi­ście, nikt temu za­prze­czyć nie­mo­że, by­wa­ją wy­pad­ki, że znaj­du­je­my ja­kieś isto­ty, ja­kieś du­sze – sio­strzy­ce, któ­re są jak­by po­wtó­rze­niem nas sa­mych; że uko­chaw­szy je ko­cha­my sie­bie i ko­cha­my ra­zem dru­gą jesz­cze oso­bę? Wte­dy to mi­łość jest jak­by roz­dwo­je­niem jed­nej oso­by i zla­niem się dwoj­ga w jed­ną; peł­ność ta­ko­we­go prze­świad­cze­nia, to głę­bo­kie przej­mu­ją­ce uczu­cie, wie­cież jak się ono zo­wie? Zo­wie się szczę­ście!II.

Kto to prze­czy­tał po­wie może nie­chęt­nie od­rzu­ca­jąc książ­kę: czcza ga­da­ni­na! Chwil­kę cier­pli­wo­ści! – chcę, wam opo­wie­dzieć jed­no zda­rze­nie, zda­rze­nie ma­lucz­kie, może nic nie­zna­czą­ce na­wet, ale zda­rze­nie praw­dzi­we; za hi­sto­rycz­ność jego mogę wam śmie­le za­rę­czyć. Kto jed­nak spo­dzie­wa się po­wie­ści, ten niech rzu­ci tę książ­kę: tu nie­masz po­wie­ści; to sama praw­da i dla lego nud­na jak praw­da; po­wieść, jako utwor fan­ta­zyi, za­wsze pra­wie roz­ma­ita, bo­ga­ta jak ży­cie, a to, rzecz dziw­na! treść wzię­ta z ży­cia, ale ubo­ga, bo bra­łem zeń to tyl­ko co się od­no­si­ło do jed­nej oso­by, jesz­cze mniej, bo do jed­ne­go bar­dzo szczu­płe­go okre­su cza­su, albo jesz­cze cia­snej do jed­ne­go zda­rze­nia. Coż to za cie­ka­we Ia­kie zda­rze­nie? po­wie­cie. Zda­rze­nie pro­sie, ale po­ka­zu­ją­ce do­kład­nie dzi­wac­two dzi­wa­ka w prze­ci­wień­stwo mą­dro­ści mą­dre­go świa­ta. Je­że­li was nie­zaj­mie dzi­wac­two może mą­drość za­jąć was zdo­ła, jesz­cze jaka mą­drość? mą­drość świa­ta!! Śmiesz­na to wszak­że bę­dzie rzecz, je­że­li zna­la­zł­szy dzi­wac­two nie znaj­dzie­cie by­najm­niej mą­dro­ści. To nie po­wieść! po­wta­rzam; kto szu­ka po­wie­ści ten niech odej­dzie. Jest to przy­po­mnie­nie kil­ku ry­sów,. albo ra­czej kil­ku zda­rzeń co się zło­ży­ły na ob­ry­so­wa­nie dziw­ne­go cha­rak­te­ru jed­ne­go szcze­gól­ne­go czło­wie­ka – ory­gi­na­ła co się zo­wie. Pro­szę o mały wzgląd, o chwi­lę cier­pli­wo­ści. Po­wie­dzia­łem, że jest to wspo­mnie­nie z mego ży­cia. Wspo­mnie­nie! dro­gi to skarb! szczę­śli­wy ten co ma co­kol­wiek do pa­mię­ta­nia i rad z tego że pa­mię­ta; w pa­mię­ci bo­wiem na­szej, tyle się cza­sa­mi wala ru­pie­ci, że wie­le byś od­dał zato, aby się po­zbyć tego nie­po­trzeb­ne­go bal­la­stu. Mó­wią że wspo­mnie jest zwier­cia­dłem ży­wo­ta; bia­da więc czło­wie­ko­wi je­że­li w tem źwier­cia­dle same się tyl­ko nie­po­trzeb­ne ziel­ska od­bi­ją.

Było to w mie­ście N** jed­ne­go roku; to bo­wiem jest pew­ni­kiem, że co się tyl­ko dzie­je musi się za­wsze dziać w ja­kiemś roku – i to co się tu opi­sy­wać bę­dzie dzia­ło się Iak­że w jed­nem z licz­by lat cią­gle za­pa­da­ją­cych w prze­szłość. W tym jed­nym roku zna­łem Ra­fa­ela, któ­re­go inni pro­sto Ra­fa­łem zwa­li; jam go zwal za­wsze Ra­fa­elem i kon­tent by­łem, z tego że dla mnie byt on pra­wie inną oso­bą, gdy dru­dzy zwa­li go od­ręb­nem imie­niem. Po­zna­łem go w Uni­wer­sy­te­cie mło­dziut­kie­go, z czy­stą, nie­win­ną du­szą, z za­pa­łem do wszyst­kie­go, co tyl­ko było pięk­ne, wy­so­kie, świę­ie; sto­sun­ki na­sze sta­wa­ły się co­raz bliż­sze, sia­dy­wa­li­śmy na jed­nej ła­wie, kwa­te­ro­wa­li­śmy na jed­nym dzie­dziń­cu, słu­cha­li jed­nych nauk, jed­ne czy­ty­wa­li­śmy książ­ki i mało po­ma­łu sym­pa­tya, jed­ność my­śli – przy­jaźń – wszyst­ko to na­stą­pi­ło sa­mo­dziel­nie, tak że­śmy się nie­spo­strze­gli jak naj – więk­sza za­ży­łość oży­wi­ła na­sze sto­sun­ki. Tam gdzie gu­sta są ci­che, ser­ca spo­koj­ne, tam usy­pia­ją na­mięt­no­ści, tam więc je­że­li sym­pa­tya po­łą­czy dwie oso­by i po­łą­czy je ści­śle, to nie­za­wod­na że o ile je zbli­ża do sie­bie z jed­nej stro­ny, o tyle od­da­la je z dru­giej od ogó­łu. Ży­cie wte­dy zda­je się sku­piać do sta­nu po­dwój­ne­go bytu, peł­ne­go współ­czu­cia; bytu któ­ry już w so­bie sa­mem znaj­du­je wszel­kie mo­ral­ne po­trze­by. W wie­ku, kie­dy mi­łość jesz­cze nie­prze­maw­ja, ta­kiej na­tu­ry, pra­wie za­wsze, bywa zwią­zek po­mię­dzy mło­dy­mi ludź­mi, – po­mię­dzy ludź­mi peł­ny­mi za­pa­łu do na­uki, ludź­mi ze świe­żą my­ślą, ze ser­cem peł­nem bo­ga­tych pla­nów na przy­szłość. Ży­cie wte­dy, jest peł­ne; bo peł­ne my­ślą, peł­ne du­ma­niem i na­uką; czczość du­szy tyl­ko i próż­niac­two po­cią­ga­ją młódź do hu­la­nek i do zgrai do­brych ko­leż­ków.." Od­da­ni pra­cy, nie za­bie­ra­li­śmy z ni­kim ści­słych zna­jo­mo­ści; to sa­mot­ni­cze, że po­wiem kon­tem­pla­cyj­ne ży­cie było, we­dle Ra­fa­ela, przy­go­to­wa­niem się do przy­szłe­go oby­wa­tel­skie­go ży­wo­ta, Tem przy­go­to­wa­niem na­zy­wał on na­sze ga­wę­dy, po­ga­dan­ki peł­ne ja­kich­ciś pro­jek­tów na przy­szłość, ja­kichś my­śli na któ­rych po­znał­byś za­wsze go­rą­cą pie­częć mło­do­ści i nie ze­psu­te­go ser­ca t, j… ser­ca ta­kie­go, ja­kie za­wsze wy­cho­dzi z… ręki Boga…. Mó­wię tu o ży­ciu dwoj­ga lu­dzi nie­do­świad­czo­nych, pra­wie dzie­ci; kogo to nie­zaj­mu­je ten niech odej­dzie; stan du­szy mło­dzień­czej nie jest do po­gar­dze­nia; i mo­ra­li­sta i fi­lo­zof i po­eta mogą wie­le z nie­go po­czerp­nąć, kto wie na­wet, aza­li po­eci i mo­ra­li­ści nie dla lego wła­śnie są tem czem są, że wie­le wy­nie­śli z lego to sta­nu du­cho­wej swo­jej mło­do­ści?!… Szyl­ler był za­wsze pra­wie mło­dzień­cem; tej­że na­tu­ry było uspo­so­bie­nie du­cha Ber­nar­din'a de Sa­int – Pier­re'a te­go­to cza­ro­dziej­skie­go au­to­ra Paw­ła i Vir­gi­nii!

Są (udzie, któ­rych du­sze ja­koś nie­ła­two przy­sta­ją do ży­cia; nie ła­two z niem się oswa­ja­ją i nig­dy nie mogą przyjść do tego by z nie­go wy­cią­gnąć ja­kiś sens mo­ral­ny: zda­je się że pa­trzą na jego zja­wi­ska a my­ślą o czem in­nem, albo że ży­jąc wspól­nie ze wszyst­kie­mi – żyją wszak­że przy­tem swo­im osob­nem ży­ciem. Na­sze oby­cza­je są tak wy­dat­ne, tak ja­sne, że zda­je się nic nie­masz w nich do od­ga­dy­wa­nia; są jed­nak tacy, co jak Na­po­le­on na ska­le S-tej He­le­ny, wiek swój by cały prze­sta­li przed nimi, z za­du­ma­nem czo­łem, z utkwio­nym wzro­kiem. Do tej licz­by na­le­żał Ra­fa­el: po­mię­dzy nim a ży­ciem nic nie­by­ło wspól­ne­go, po­mi­mo to że lu­dzie i mo­ral­ność były dla nie­go naj­ulu­bień­szym przed­mio­tem roz­mo­wy; może po­mi­mo wła­snej wie­dzy prze­czuw­szy tę róż­ni­cę, du­sza jego znieść ją usi­ło­wa­ła, sta­ra­ła się na­stro­ić do jed­ne­go-tonu… To cią­gle za­ję­cie się tak waż­nym przed­mio­tem, przy­da­wa­ło jego fi­zy­ono­mii po­waż­ny wy­raz my­śli,

Du­sza mego przy­ja­cie­la naj­wię­cej się wy­le­wa­ła w cza­sie let­nich prze­cha­dzek; na wzór pe­ry­pa­te­ty­ków cho­dzi­li­śmy roz­ma­wia­jąc, Ogród miej­ski albo pro­sto uli­ce były na­szym por­ty­kiem, tam­to od­da­wa­li­śmy się na­szym roz­mo­wom, któ­rych pa­mięć do­tąd mi jest i milą i dro­gą. Jak­że czę­sto w te to mo­men­ta dys­put wpa­try­wa­łem się w pięk­ną, opro­mie­nio­ną za­pa­łem twarz Ra­fa­ela. Cza­sa­mi na wio­snę – prze­cha­dza­jąc się w ogro­dzie wzdłuż Dnie­pra, wi­dok ob­szer­nej, wez­bra­nej po­wo­dzią rze­ki, da­le­ko za­le­wa­ją­cej pła­ski brzeg Ma­ło­ros­syi, albo ciem­na smu­ga dy­mią­cych się la­sów Po­le­sia, ogro­mem swo­ich roz­mia­rów sil­nie dzia­ła­ły na umysł mego to­wa­rzy­sza. Za wo­dzą tego wpły­wu na­tu­ry twarz jego przy­bie­ra­ła wy­raz na­tchnie­nia: cud­nie! wo­lał on w za­chwy­cie upo­jo­ne­go ar­ty­sty "mo­żeż być wię­cej za­chwy­ca­ją­cy wi­dok? wi­dział­ześ kie­dy co pięk­niej­sze­go? " i oczy jego ci­ska­ły bły­ska­wi­ce za­pa­łu. Wte­dy nie na rze­kę wez­bra­ną po­wo­dzią, nie na na­tu­rę pa­trza­łem; czem jest bo­wiem na­tu­ra przy pięk­no­ści du­cha któ­ry oży­wia fi­zjo­no­mię? Jak­by od­po­wia­da­jąc na py­ta­nie któ­re mi za­dał, my­śla­łem so­bie w du­chu: o! może być coś pięk­niej­sze­go od naj­pięk­niej­szej na­tu­ry: on sam wte­dy był wcie­lo­ną pięk­no­ścią! Ma się ro­zu­mieć, pięk­ność jego była inną wca­le od tej pięk­no­ści, jaką cza­sa­mi po­dzi­wia jaka pro­sto­dusz­na Jej­mość wy­krzy­ku­jąc w peł­nej za­pa­łu exta­zyi: "ach! ja­kie­goż to lo­ka­ja ma moja przy­ja­ciół­ka hra­bi­na Krow­nic­ka! " albo: " ach! ja­kiż to pięk­ny kom­mis­sant w ma­ga­zy­nie pana Schwa­rze­schwej­na! " Nie! pięk­ność jego nie­by­ła ta­kie­go ro­dza­ju, któ­rą ma do po­dzi­wu cały ród Schwa­rzen­schwej­nów! Jego kra­sa była to glo­rya wła­sne­go jego du­cha; W niej mo­głeś upa­trzyć przy­mio­ty ser­ca i głę­bo­kość je­niu­szu. Kształt­ny, wznio­słej po­sta­ci, zbu­do­wa­ny sil­nie, z pod­nie­sio­ną gło­wą stał jak po­sąg Par­the­non'u; owal twa­rzy jak naj­do­sko­na­lej za­ry­so­wa­ny, czo­ło wy­so­kie na któ­rem dwo­je ciem­nych brwi, parę pięk­nych czar­nych oczu, raz peł­nych uczu­cia i rzew­no­ści to zno­wu (i to naj­czę­ściej) po­ły­sku­ją­cych ogniem za­pa­łu; nos za­ry­so­wa­ny krzy­wą li­nią, pięk­ne­go wy­kro­ju i peł­ne wdzię­ku ma­li­no­we usta – ta­kie były rysy twa­rzy Ra­fa­ela – rysy po­sta­wio­ne tu jed­ne przy dru­gich – mar­two, zim­no – a w nich tyle było ży­cia! Je­że­li komu się zdą­ży­ło w na­szem po­wsze­dniem ist­nie­niu, zejść się z isto­tą, któ­rą na­tu­ra sama prze­zna­czy­ła dla pa­no­wa­nia świa­tu, bądź du­chem, my­ślą lub siłą woli, bądź też po­tę­gą fi­zycz­nej siły, len wie do­brze ja­kie­go to wpły­wu jest samo zbli­że­nie się ta­kie­go ol­brzy­ma du­cha lub cia­ła. Jak to wte­dy wszyst­ko ma­le­je, i jak ta po­tę­ga po­cią­ga do sie­bie; jak mniej ob­da­rze­ni du­chem ci­sną się w oko­ło tego ogni­ska je­niu­szu, albo lu­dzie sła­bi siłą, jak­to oni sta­ra­ją się sta­nąć za tym pu­kle­rzem mocy, któ­ry jak mur chiń­ski ma za­bez­pie­czyć ich od wszel­kich nie­bez­pie­czeństw. Nie­zaw­sze wszak­że taki Go­liath du­cha wy­cho­dzi zwy­cięz­ko z boju ży­cia; czę­sto­kroć sama moc, sama wznio­słość cha­rak­te­ru – sie­bie samą bo­ju­je a w koń­cu przy­wa­la ogro­mem swo­ich roz­mia­rów. Cóż do­pie­ro po­wie­dzieć o tem je­że­li Ty­tan, do in­ne­go stwo­rzo­ny ży­cia, się­ga­ją­cy czo­łem ob­ło­ków, musi w koń­cu spo­strzedz że jemu cia­sno na zie­mi, że ta bry­ła ma­te­ryi nie wy­star­czy dla Jego abry­sów? że ży­cie jego jest wy­gna­niem, może karą Pro­me­te­usza za wy­kra­dze­nie boz­kie­go ognia? Bia­da temu kto w za­ra­niu jesz­cze ziem­skie­go ży – wola, spo­strze­ga, co go cze­ka na przy­szłość; kto od tego, mó­wię, co go póź­niej cze­ka, od­wra­ca twarz peł­ną wy­ra­zu cier­pie­nia… po­znaw­szy Ra­fa­ela, jam od razu od­gadł jego przy­szłość; ta du­sza bo­wiem ską­pa­na i wy­bie­lo­na w naj­czyst­szej mo­ral­no­ści Chry­stu­sa i przy­cho­dzą­ca na świat iak gdy­by do praw­dzi­wej dzie­dzi­ny Zba­wi­cie­la, Ia wznio­sła pla­toń­ska du­sza, mó­wie, ko­niecz­nie mu­sia­ła cier­pieć… Taki cha­rak­ter nig­dy się oswo­ić nie­zdo­ła ze zwy­czaj­nem po­ży­ciem; naj­mniej­sza plam­ka już razi jego oczy; tro­che moc­niej­szy ton – już słuch mu roz­dzie­ra a przy­wa­ry, ego­izm, chci­wość, ob­łu­da – cie­le­sność… wszel­ka, dło­nią sza­ta­na po­cią­ga­ją­ca du­sze do dołu – krwa­wi, ka­le­czy mu ser­ce! Wszak­że rany po­nie­sio­ne nie zra­ża­ją go by­najm­niej; on krwią tą, któ­rą świat uto­czył z jego ser­ca, jak pe­li­kan swo­jo zgłod­nia­łe dziat­ki, rad­by na­kar­mił bra­ci swo­ich – lu­dzi…

Wszyst­ko co go tyl­ko zaj­mo­wa­ło, co tyl­ko miał na ser­cu, co tkwi­ło mu w my­śli, wszyst­ko to było przed­mio­tem na­szych po­uf­nych roz­mów z Ra­fa­elem. Kie­dy roz­wi­jał swo­je my­śli, żywą czu­łem ku nim sym­pa­tyą; żal wszak­że było mi łych pięk­nych jego ma­rzeń, barw­nych po­my­słów tego du­cha, co do­szedł do jego wie­ku, (do lat dwó­dzie­stu) nie­zmą­co­ny, nie­od­cza­ro­wa­ny wca­le, tak wła­śnie jak­by tyl­ko co zstą­pił z ja­kie­goś pla­ne­ty. Jak mo­głem sta­ra­łem się go przy­go­to­wać do ży­cia; usi­ło­wa­łem mało po­ma­łu pod­sta­wić mu przed oczy mniej ja­sne i czy­ste szkieł­ka, ale kie­dy cza­sa­mi ja­kiś moc­niej­szy za­rys zdra­dzał po­wsze­dnie bru­dy, on pra­wie z roz­pa­czą chwy­tał mię za rękę i pa­trząc mi w oczy, jak­by z nich wy­rok ży­cia lub śmier­ci chciał dla sie­bie wy­czy­tać, po kil­ka razy po­wta­rzał: nie! – wszak to tak nie jest! Nie­praw­daż – tak nie jest? To być nie może, to nie po­dob­na, aby lu­dzie, te naj­pięk­niej­sze stwo­rze­nia boz­kie, aby oni lak ni­sko mo­gli upaść, do­ty­la po­ni­żyć sie­bie, mo­żesz to być aby Bóg stwo­rzył ich na to tyl­ko, by oni raz do­tknąw­szy zie­mi, jak wie­prze po­szli się ta­rzać w smro­dli­wej ka­łu­ży?? "O! pew­nie, z ta­kiem po­ję­ciem o god­no­ści czło­wie­czej, nie moż­na było przy­pu­ścić, aby mo­ral­ność czczem sło­wem stać się tyl­ko mo­gła. Ci, co przy­wy­kli do tego, co wi­dzą co­dzien­nie w koło sie­bie – i w so­bie, ci któ­rym nie śni­ło się nig­dy aby mo­gło coś być do­sko­nal­sze­go po za gra­si­ca­mi na­szych oby­cza­jów, ci po­wia­dam, nie­poj­mą na­wet o co rzecz tu idzie, nie poj­mą tego nes­sy­mi­zmu Ra­fa­ela i przy… czy­ny w któ­rej się kry­je za­ród ze­psu­cia. Gan­gre­na ze­psu­cia oby­cza­jów, gnieź­dzi się u sa­me­go ko­rze­nia spo­łecz­no­ści, bo w fa­mi­lii; z tam­tąd to roz­cho­dzą się co­raz to ob­szer­niej­sze krę­gi… jak­by żół­te pla­my zgni­li­zny, nie­sły­cha­nie okrop­ną ro­ku­ją­ce przy­szłość. I któż­by mógł my­śleć, że to ze­psu­cie pod sztan­da­rem eu­ro­pej­skiej cy­wi­li­za­cyi wci­ska się i naj­gwał­tow­niej sze­rzy. Kie­ru­nek mer­kan­tyl­ny dzi­siej­szej cy­wi­li­za­cyi ro­dzi ma­te­ry­alizm i sy­ba­ry­tyzm. Nie­na­sy­co­na chci­wość bo­gactw, wy­cią­ga­jąc wszel­kie wła­dze du­cho­we na środ­ki wzbo­ga­ce­nia się, ma­te­ry­ali­zu­je ser­ce, za­głu­sza mo­ral­ność, to naj­praw­dziw­sze ogni­sko szczę­ścia, źró­dło za­do­wo­le­nia… pro­sto­ty, cnót do­mo­wych, spo­koj­nej pra­cy, skrom­nych oby­cza­jów, wsty­du, sta­ło­ści du­cha…

Fran­cya jest pro­to­ty­pem tego kie­run­ku; ona to swy­mi po­gań­ski­mi, peł­ny­mi bez­wsty­du mo­da­mi i zwy­cza­ja­mi, gan­gre­nu­je płeć żeń­ską, ów za­cho­waw­czy pier­wia­stek mo­ral­no­ści, oby­cza­jów, cnót do­mo­wych, fa­mi­lij­ne­go ży­cia… Tam, gdzie to wszyst­ko nie­wy­star­cza, bia­da temu na­ro­do­wi! Dwa razy Fran­cu­zi wy­wró­ci­li mo­ral­ność, po­tar­ga­li świę­tość związ­ków fa­mi­lij­nych. Dziś wie­cież do cze­go to oni was pro­wa­dzą? – Oto do tego co się u nich dzie­je obec­nie; do tych krwa­wych scen, z ostat­nie­go roz­be­stwie­nia po­wsta­łych, ja­kim np. jest przy­kład mor­der­stwa do­ko­na­ne­go przez księ­cia de Pra­slin, albo daw­niej­sze­go pani La­far­ge, któ­rej pa­mięt­ni­ki czy­ta­ją wa­sze cór­ki, pew­nie, dla na­bra­nia do­bre­go po­lo­ru! Ja­kie są oby­cza­je tego na­ro­du, któ­ren na­śla­do­wać usi­łu­je­my, tego do­sko­na­le uczą nas jego oby­cza­jo­we (?) ro­man­se, gdzie w każ – dym musi być adul­te­rium pod­sta­wą ca­łe­go dzie­ła… To są wszyst­ko re­zul­ta­ty; śledź­cież wy te­raz przy­czy­ny, z któ­rych one po­wsta­ły? O ! te przy­czy­ny co­dzien­nie my wi­dzi­my, jako ró­ża­ne nieu – in­nost­ki, cho­ciaż na­sze bo­go­boj­ne pra­bab­ki na ich wi­dok, prze­ję­te zgro­zą., pew­nie­by się do­syć od­że­gnać nie mo­gły. Gdym mó­wił z Ra­fa­elem, wie­dzia­łem jak da­le­kim jest świat od jego za­świa­to­wych wi­dzia­deł; lu­bi­łem wszak­że przy­słu­chi­wać się tej jego mło­dzień­czej, na­mięt­nej mo­wie, bo sam by­łem mło­dy, bo ta po­ezya, jaką on wno­sił do ży­cia, łu­dzi­ła ser­ce na­dzie­ją, a smut­ne jest ży­cie bez na­dziei, bez du­cha, jak­by ja­kieś ztru­pie­sza­łe ży­cie, je­że­li już tak wy­ra­zić się moż­na. Jak każ­dy się ła­two do­my­śli – mi­łość i ko­bie­ta, były zwy­czaj­nym przed­mio­tem roz­mo­wy. Boże mój! ja­kież to były anio­ły, te dzie­wi­cze po­sta­cie wy­wo­ły­wa­ne siłą jego wy­obraź­ni! Cudo! Ma­don­ny Ra­fa­ela; peł­ne wsty­du Chrze­ściań­skie dzie­wi­ce, któ­rych du­sze były biel­sze od wień­ca naj­biel­szych róż ja­kie­mi anio­ło­wie zwy­kle wień­czy­li mę­czen­ni­ce i wy­bra­ne Pań­skie, ja­kie­mi wień­czy­li prze­czy­stą swo­ją Kró­lo­wę Naj­święt­szą Pan­nę! Nie raz przy ta­kich ob­ra­zach łzy mi wy­stę­po­wa­ły na oczy; smut­nie po­trzą­słem gło­wą i mil­cza­łem; bo cóż mu mia­łem mó­wić? Pew­nie, może, ja­kim­ciś wy­pad­kiem, jest gdzie mło­da oso­ba, któ­rą Bóg ucho­wał od zgub­ne­go wpły­wu świa­to­we­go ze­psu­cia, chcę mó­wić od tego du­bre­go wy­cho­wa­nia… co jak Ruab pu­sty­ni, wy­su­sza ży­wot­ne soki mo­ral­no­ści; może są mó­wię, ale miał­żem mu po­wie­dzieć, iż to lak rzad­ko, że może w ca­łem ży­ciu jego nie przyj­dzie mu ani jed­nej z nich na­po­tkać… Mil­cza­łem więc albo da­wa­łem mu po­znać nie­znacz­nie, ie w tem prze­stwo­rzu na­kroch­ma­lo­nych spodnic nie ko­niecz­nie same tyl­ko anio­ły cho­dzą…. Po­ro­zu­miej­my się. En­tu­zy­azm jego dla ko­biet nie byt to wca­le ów zwie­rzę­cy za­pał, ja­kim pło­nie nie je­den mło­dy męż­czyż­na, go­to­wy ocza­mi po­zrzeć każ­dą zdro­wą a gład­ką dziew­czy­nę. Nie! gdy­by tak być mia­ło, dal­by świa­tu za wy­gra­nę; jest to ba­wiem pod­sta­wa dzi­siej­sze­go ma­te­rya – li­zmu; w ta­kim ra­zie po­mię­dzy nim a in­ny­mi nie by­ło­by żad­nej róż­ni­cy. Jego po­gląd na ko­bie­tę byt cał­kiem inny; ma­rzył on bo­wiem w ogó­le o ko­ti­écie; dla tego tyl­ko ubie­rał ją we wszyst­kie kwia­ty wy­obraź­ni, by kie­dyś zo­ba­czyć ustro­jo­ną w nię swo­ją przy­szłą… Jed­na! opie­kuń­czy anioł jego przy­szło­ści, za­łóg przy­szłe­go szczę­ścia, jak gwiaz­da świe­ci­ła mu w od­da­li… Przy ta­kiej czy­sto­ści, ja­kiej była myśl jego o ziem­skiej ko­chan­ce, du­sza tej przy­szłej po­win­na była być ko­niecz­nie nie­po­ka­la­ną. Naj­mniej­sza nie­mo­ral­ność (je­że­li do­pu­ści­my po­dział mo­ral­no­ści na stop­nie) nie­wy­po­wie­dzia­nym wstrę­tem przej­mo­wa­ła jego du­szę. Bied­ny!!

Cza­sa­mi jed­nak­że jego nie­win­ność mi­mo­wol­ny uśmiech wy­wo­ły­wa­ła na usta. By­wa­ło la­tem, w dzień świą­tecz­ny jez­te­śmy w ogro­dzie, po­śród tłu­mu, któ­ry zwy­kle zbie­gał się lam na od­głos woj­sko­wej mu­zy­ki, jak ongi ka­mie­nie na dzwięk lut­ni Or­fe­usza… Wła­ści­wie nie mu­zy­ka przy­wo­ły­wa­ła tu ko­biet i męż­czyzn, bo ona była tyl­ko ha­słem licz­ne­go zgro­ma­dze­nia, któ­re każ­dy rad po­mno­żyć swo­ją jed­nost­ką. Nie raz więc usiadł­szy na zie­lo­nej ła­wie, w cie­niu bia­łych aka­cyj, na głów­nej al­lei, pa­trzy­li­śmy na prze­cha­dza­ją­ce się i wciąż się snu­ją­ce miej­skie damy…. Ich let­nie, po­wiew­ne suk­nie bia­łe; ich bia­łe bur­nu­sy z ka­pi­szo­na­mi ja­kie­go bla­do­błę­kit­ne­go, albo bla­do­ró­żo­we­go ko­lo­ru, bia­łe sza­le, bia­łe ka­pe­lu­sze, bia­łe twa­rze, wszyst­ko bia­łe, czy­ste, świe­że, po­wie­dział­byś na ich wi­dok, sama nie­win­ność, dzie­wi­czość… I dziw­że się tu te­raz ta­kim sza­leń­com jak Ra­fa­el! Pa­trząc na tę trzo­dę mło­dych pięk­no­ści, pło­nią­cych się za lada spoj­rze­niem męż­czy­zny, jak tu nie wpaść w po­mył­kę taką, w jaką zwy­kle Wpa­dał Ra­fa­el, da­jąc zda­nie o każ­dej, z po­wa­gą do­świad­czon­ne­go mę­dr­ca – fi­zy­ogno­mi­sty? Nie było tam ani jed­nej, któ­rej­by dusz­nych przy­mio­tów nie­okre­ślił on je­dy­nie z jej po­sta­ci lub ry­sów twa­rzy… Na te la­wa­te­row­skie za­ry­sy nic nie­mo­głem od­po­wie­dzieć a tyl­ko dla utrzy­ma­nia kon­ty­nan­su wy­bi­ja­łem takt mu­zy­ce, co u wiel­kie­go klom­bu ry­cza­ła nutę ja­kiejś ogni­stej po­lki… Po­czci­wy Ra­fa­el! za­głę­bio­ny w swo­ich fi­zy­ogno­micz­nych spo­strze­że­niach, nie­sły­szał na­wet tej mu­zy­ki. W takt tej me­lo­dyi on mi naj­po­waż­niej mówi: "patrz! ta w bia­łej be­du­in­ce z błę­kit­ne­mi frę­zla­mi; ta, rę­czę za nią, że ma du­szę… Zna­łem tę be­du­in­kę, je­że­li mia­ła ona du­szę, to chy­ba tyl­ko du­szę ży­wot­ną: było to praw­dzi­we ja­kieś arab­skie źwie­rze; klacz Be­du­ina, co jak ura­gan leci w pu­sty­ni, ci­ska­jąc pło­mie­nie z… czar­nych swych oczu; wszyst­ko, co jest do­sko­na­łe­go w zwie­rzę­ciu, moc­ny or­ga­nizm, siła; ogień źre­ni­cy, za­pa­lo­ny krwią jak lawa go­rą­cą – to było w niej wszyst­ko… Ale – to do­bre tyl­ko dla źwie­rzę­cia i dla czło­wie­ka o du­szy zwie­rzę­cej… Nie­do­świad­cze­nie tyl­ko mo­gło pło­mień cie­le­śny za za­pał du­szy przy­jąć. Wła­śnie ta, o któ­rej mó­wił, od­by­ła wi­lią dnia swo­je za­rę­czy­ny z jed­nym 50-let­nim urzęd­ni­kiem – ale cie­płym ka­pi­ta­li­stą. "Zwróć oczy na pra­wo; tam pod tym kasz­ta­nem, mó­wił da­lej Ra­fa­el; ta sie­dzą­ca blon­dyn­ka, to jak mę­czen­ni­ca, go­tu­ją­ca się pójść do cyr­ku na pa­stwę lwa… To razą zgadł zu­peł­nie; je­że­li tyl­ko pana Mar­cel­le­ga ze­chce­my przy­jąć za praw­dzi­wy exem­plarz lwa, jak to on sam o so­bie my­śleć lubi i jak go na­zy­wa­ją wszyst­kie ma­tu­le ma­ją­ce na zby­ciu swo­je cał­ko­wi­te pro­ge­ni­tu­ry! Wszy­scy, oprócz mego ko­le­gi, wi­dzie­li do­brze, jak ta oto rze­ko­ma mę­czen­ni­ca, za­miast tego by łza­mi roz­czu­lić sro­gość zwie­rzę­cia – tak cią­gle do nie­go bły­ska­ła oczkiem, tak szcze­rzy­ła ząb­ki ku nie­mu, ie nie o nią wca­le a bar­dziej o po­czci­we­go lwa bać­by się na­le­ża­ło. O! była to za­lot­ni­ca, coby całą me­na­że­ryą go­to­wa Była po­ko­nać! " A ta zno­wu, cią­gnął da­lej, czyż nie zda­je ci się, że mówi swo­im głę­bo­kiem, tę­sk­nem spoj­rze­niem: po­szła­bym na pu­sty­nie, rzu­ci­ła­bym wszyst­ko dla tego, coby zro­zu­miał glos mego ser­ca… Tra­fiał jak na­umyśl­nie; ta wła­śnie przed kil­ką dnia­mi i ze­rwa­ła już ze swo­im na­rze­czo­nym, w któ­rym, jak mó­wi­ła, po uszy była za­ko­cha­na, by się po­łą­czyć do­zgon­ne­mi ślu­ba­mi ze sta­rym pi­ja­kiem, ale wła­ści­cie­lem kil­ku – set du­szy. Za­ra­zie obok szły ma­tu­le tej za­cnej pro­ge­ni­tu­ry, owe czu­łe mi­strzy­nie, co wy­pia­sto­wa­ły dro­gie te kwiat­ki,…. Ra­fa­el i w nich zna­lazł wie­le ry­sów na­szych daw­nych, cno­tli­wych pol­skich ma­tron… Dla od­wró­ce­nia roz­mo­wy za­czą­łem się przy­pa­try­wać pięk­nym ga­tun­kom dah­lij z któ­rych je­den (mi­ra­bil vi­sum! miał kie­lich cał­kiem bia­ły z czar­nym środ­kiem…. Ra­fa­el dłu­go z uwa­gą wpa­try­wał się w ten kwiat, na­ko­niec po dłu­giem mil­cze­niu rzekł do mnie: " Nie­znaj­du­je­szże w tym kwie­cie ja­kie­goś po­do­bień­stwa z naj­pięk­niej­szym utwo­rem bo­żym – z ko­bie­tą? Z po­dzi­wie­niem spoj­rza­łem na nie­go, ale rysy jego były spo­koj­ne – snać inną ja­kąś wy­na­lazł me­ta­fo­rę. Kwiat śnież­ny, po­my­śla­łem, o czar­nym ko­lo­rze w po­środ­ku, jest to… isto­ta wy­so­kie­go mo­ral­ne­go prze­zna­cze­nia z ser­cem prze­peł­nie­nem ze­psu­ciem..
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: