- W empik go
Idylle wojenne i pokojowe troski - ebook
Idylle wojenne i pokojowe troski - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 295 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Lato rozpoczyna się w Warszawie w tym dniu dniu, kiedy można się napić kawy na powietrzu.
Jest to cud przyrody miejskiej. Pewnego dnia na werandach przed kawiarniami ukazują się krzesła i stoliki. Ludzie spostrzegają wówczas że już niepostrzeżenie i drzewa się zazieleniły. Poza miastem i w kalendarzu może to być jeszcze wiosna… Ale w mieście wiosny niema, a raczej jest to tak podła pora roku, że lepiej o niej nie wspominać. W życiu miejskiem zresztą dąży się do upraszczania wszystkiego… A więc i pór roku. Zima i lato. Dla mieszkańców miast to wystarcza.
Ten pierwszy letni dzień bywa zazwyczaj ciepły, słoneczny i pogodny. Na ulicach widuje się ludzi bez paltotów, czyli, jak się po warszawsku mówi, "do figury" i w futrach… Ktoby więc na zasadzie tych obserwacyi ulicznych chciał temperaturę dnia określić, miałby kłopot nielada… Na szczęście, przed aptekami wiszą termometry i wskazują, że jest ciepło. Ośmnaście stopni w słońcu, dziesięć w cieniu. Najlepszy sposób dostania kataru, jak utrzymują ludzie podejrzliwi.
Ale i najpodejrzliwsi przyznają, że jest to "pierwszy naprawdę ładny dzień".
Kto żyw, wyrusza na spacer. Do niedawna jedynem miejscem przechadzek były Aleje Ujazdowskie. Obecnie ludzie, spragnieni słońca, powietrza i przestrzeni, mają nowe ujście – trzeci most. Trzeba przyznać, że w swoim rodzaju jest to jedyny most na świecie. Zazwyczaj mosty służą do tego, żeby się przedostać z jednej strony rzeki na drugą. A w Warszawie ludzie dochodzą do końca mostu i wracają… Mamy więc "most dla mostu", tak jak "sztukę dla sztuki".
Do mostu dochodzi się przez wiadukt – otóż sam spacer po wiadukcie posiada wiele uroku. Można zapalić papierosa, oprzeć się wygodnie o balustradę i patrzeć prosto w okna sąsiadujących z wiaduktem kamienic. Widać wszystko, jak na dłoni. Rano i w godzinach wieczornych jest to widok bardzo ciekawy.
Mimo takie ponęty jednak, konkurencya trzeciego mostu nie okazała się niebezpieczną dla staroświeckich Alei. W pierwszy "naprawdę ładny dzień" po dawnemu w Alejach aż czarno od przechodniów. W godzinach popołudniowych odbywa się corso. Dzień rozpoczęcia corsa jest zarazem dniem, w którym magistrat zarządza rozpoczęcie dorocznej tradycyjnej reparacyi bruków w Alejach. Trzeba przyznać, że jest to bardzo po ludzku. Powozom i dorożkom niewygodnie trochę, ale zato robotnicy pracują w cieple i w słońcu i monotonię układania kostek drewnianych umila im widok przejeżdżających pojazdów, w których jest dużo ładnych kobiet. Oczywiście w takich warunkach praca jest daleko weselsza i hygieniczniejsza, niż w jakimś marcu, czy w początkach kwietnia, kiedy niebo jest szare, a w Alejach pusto zupełnie. Z tego też względu zapewne robotnicy wcale się z naprawą bruków nie śpieszą. Trudno im się dziwić. Gdybym sam był robotnikiem, takżebym wolał przyglądać się przejeżdżającym kobietom, niż babrać się w piasku i schylać nieustannie celem układania kostek.
Corso w Alejach jest zwłaszcza pod jednym względem ciekawe. Na polu techniki wyprzedziliśmy całą Europę, stwarzając dorożki, zaprzężone w sztuczne konie. Jest to połączenie idei automobilu z dawnym estetycznym wyglądem pojazdu. Dorożek takich jest w Warszawie bardzo wiele i cudzoziemcy sądzą nawet czasami, że konie, które ją ciągną, są prawdziwe. Oczywiście mylą się grubo, bo gdyby prawdziwy koń był tak chudy i wynędzniały, toby zdechł, nie docła – pawszy się od Wilczej do Pięknej. Te konie są sztuczne, nakręcane i to jest ostatni wyraz techniki, przystosowanej do naszych artystycznych wymagań.
W Łazienkach początek sezonu letniego zaznacza się otwarciem żeglugi na stawie. Przed wieczorem, aż rojno od łódek i rodzinnych, "gondoli". Młodzież obojga płci w zapasach z niebezpiecznym żywiołem ćwiczy mięśnie i siłę charakterów. Zdarza się czasem, że zdradliwa fala rzuci jedną łódź na drugą. Z piersi załogi dobywa się wówczas stary, żeglarski okrzyk: "Sameś pan dureń!"
Tak się zaczyna znojne lato w Warszawie. Wesoło i gwarno. Ale stwierdzić należy, że mimo upojenia szałem słońca ludzie nie zapominają o swych obowiązkach. W ubiegłą niedzielę zaobserwowałem fakt drobny, ale wzruszający. Widziałem na jednej z bocznych ulic rodzinę rzemieślniczą, powracającą po dniu pełnym wrażeń do domu. Ojciec tak się zataczał, że, mimo opory, jaką znajdował w otyłej małżonce, wciąż starał się trafić głową to w latarnię, to w ścianę kamienicy… Zdawałoby się, że w takiej sytuacyi człowiek o własnej równowadze potrafi tylko myśleć. A on myślał o wychowaniu dzieci. I wciąż strofował kroczącą przodem córkę:
– Andziu… trzymaj się prosto…
Była to budująca scena. Pierwszy "naprawdę ładny dzień" dostarczył mi wrażeń nietylko estetycznych, ale i moralnych. No, ale nie wymagajmy od takiego pierwszego letniego dnia – za dużo. Wystarczy stwierdzić, że w życiu miasta jest to dzień naprawdę uroczy.WYŚCIGI.
Maj i połowa czerwca jest to okres czasu w Warszawie, kiedy niebezpiecznie jest się golić. Fryzyerzy przeżywają emocye wyścigowe. Zrozumiałą jest rzeczą, że człowiek, który ma umysł zaprzątnięty obliczaniem szans jutrzejszej wygranej, albo rozpamiętywaniem przyczyn wczorajszego pecha, nie może poświęcić należytej uwagi obliczu bliźniego. Trudno mu się dziwić nawet, jeżeli "zatnie"…
Jest to niewygodne, ale… ostatecznie przez półtora miesiąca można golić się samemu, albo powstrzymać od golenia. W tym czasie za to Warszawa naprawdę żyje. Maj może być zimny, dżdżysty, mglisty, ale w duszach wiosna. Uśpione siły społeczne budzą się do życia. I na każdym kroku możemy stwierdzać pocieszające objawy. Ot choćby to: Często się daje u nas słyszeć skargi na brak specyalistów. Otóż w sezonie wyścigowym można stwierdzić, że są to skargi przesadne.
Są dziedziny pracy twórczej, w których nie brak nam całych zastępów uzdolnionych i wykwalifikowanych specyalistów.
Przedewszystkiem należy tu zaliczyć wyścigi. Coraz częściej przy okienkach totalizatora spotykamy fachowców, którzy przed udaniem się na plac wyścigowy poświęcają się sumiennym i długotrwałym studyom.
Ruch ten szerzy się zwłaszcza wśród młodzieży, co jest objawem pocieszającym. Siedmnastoletni i ośmnastoletni chłopcy potrafią już dziś z własnego popędu bez zachęty starszych przysiadywać fałdów, i w dzień wyścigów nieraz świt ich zastaje przy pracy, kreślących na marginesach programów kabalistyczne cyfry i znaki.Świadczy to, że jednak młode pokolenie coraz poważniej zaczyna się zapatrywać na życie. Pozatem – o ile dla starszych wyścigi są przyjemne i pożyteczne, o tyle na młodzież wywierają jeszcze wpływ kształcący. Totalizator jest dość drogi i nie zawsze stać młodzieńczą kieszeń na kupno biletu.
Wskutek tego, chłopcy składają się po paru i wspólnemi siłami nabywają bilet. Wyrabia to w nich ten zmysł solidarności, którego tak nam potrzeba w życiu.
To wspólne kupowanie biletów na totalizatora jest, można powiedzieć, najpopularniejszą i najodpowiedniejszą formą zrzeszeń u nas.
Wyścigi niegdyś były wyłącznie pańską, arystokratyczną zabawą. 2 czasem zdemokratyzowały się i stały się jedną z ważniejszych gałęzi naszego przemysłu.
Obecnie widzimy nowy ruch: dążenie młodzieży do zagarnięcia całej tej gałęzi przemysłu w swe ręce.
I kto wie, czy jej się to nie uda, ponieważ młodzież właśnie wnosi z sobą prócz entuzyazmu jeszcze i wiedzę.Śmiało można powiedzieć, że wśród ludzi starszych napotyka się znacznie więcej dyletantów, grających na los szczęścia, niż wśród młodzieży.
Ma się rozumieć, że wyścigi wprowadzają miasto w pewien stan podniecenia i zdenerwowania.
Pogodą w tym czasie odznaczają się tylko posłańcy. To ich właśnie odróżnia od innych ludzi.
Jak wiadomo, posłańcy są to ludzie w kolorowych czapkach, którzy całymi dniami wystają na rogach ulic, bezmyślnie zapatrzeni przed siebie.
Jedną z charakterystycznych ich cech jest to, że nigdy z sobą nie rozmawiają.
Godzinami można ich obserwować i nie zauważy się, aby jeden do drugiego usta otworzył. Na pozór mogłoby się zdawać, że ludzie ci nie potrzebują ani jeść, ani pić, ani spać, ani mieszkać, że do szczęścia potrzeba im tylko ściany domu, o którą mogliby się opierać.
Nie jest to jednak prawda. Posłańcy mają takie same potrzeby, jak inni ludzie.
Dawniej nosili listy. Dziś, gdy wobec rozpowszechnienia telefonów listów już nie noszą, Opatrzność, która czuwa nad nimi, jak nad ptactwem, zsyła im imieniny, przeprowadzki i wyścigi.
Z tych trzech zasadniczych źródeł dochodu najlepsze muszą być wyścigi, bo z chwilą gdy posłańcy zaczną powiewać czerwonymi afiszami, twarze ich promienieją.
Nic tak przygnębiająco nie dekoruje ulicy, jak rząd ponurych sylwet posłańców pod murem. Ale za to, gdy posłańcy się cieszą, całe miasto się cieszy. Tak jest w okresie wyścigów.WYJAZD NA POŁUDNIE.
Na "Promenadę des Anglais" w Nizzy roi się w tej chwili od Polaków. Koniec marca i kwiecień, to polski sezon na Rivierze. Wcale nie mam tego rodakom moim za złe, przeciwnie, sobie raczej mam za złe, że siedzę w tej chwili w Warszawie, zamiast ubolewać gdzieś w Nizzy:
– Mój Boże, żebyśmy to my takie słońce u siebie mieli!
Westchnień takich, nie pozbawionych nuty patryotycznej melancholii, dużo się wogóle słyszy między Nizzą a Monte-Carlo.
Noblesse oblige. Posiadając najlepsze w Europie instalacye filtrów, wszędzie też jesteśmy najpodatniejsi do tego, aby nas przepłukiwano. W Monte-Carlo odbywa się to skutecznie i szybko. Gdy się człowiek dobrze zawinie, już na wieczór tego samego dnia, w krórym przyjechał, może być gotów. Wówczas przekonywa się, że ten bajeczny klimat Riviery jest stanowczo przereklamowany.
Ale na to trzeba wyjątkowego "pecha" który jest tak samo rzadki, jak i wyjątkowe szczęście. W normalnym biegu rzeczy operacyą przepłukiwania rozkłada się na parę tygodni; przetykają ją, jak migdały placek, łaskawe uśmiechy fortuny, stwarzając błogie chwile, w których widzi się i odczuwa całe piękno boskiej przyrody.
W wiosennym "polskim" sezonie co krok w kasynach i na spacerach słyszy się polski język. Rozmowy riwierowe przytem mają już pewien ustalony typ. Obowiązującem naprzykład jest narzekanie na ilość rodaków.
– Wie pan, że mi ta Nizza obrzydła. Ostatni raz tu przyjeżdżam. Przecież doprawdy to się robi jakaś Marszałkowska ulica. Teraz w ciągu pół godziny może spotkałem ni mniej ni więcej tylko jedenastu znajomych z Warszawy. Człowiek ucieka, żeby wypocząć, i znów słyszy te same plotki.
Na to należy odpowiedzieć:
– Ma pan racyę, to może Rivierę obrzydzić.
Poczem, złożywszy tę lekką daninę poetycznym instynktom duszy, tęskniącej do samotności na łonie przyrody, można już zacząć obrabiać warszawskie plotki – aż miło.
Od czegokolwiekby się zresztą rozmowa zaczęła, kończy się również obowiązkowo na grze. Monte-Carlo zajmuje zaledwie drobny punkt na
Rivierze, a w Monte-Carlo jeszcze drobniejszym punkcikiem jest kasyno. Mimo to cały uroczy brzeg jest pod władzą kasyna. Dowodzi to, że nie wielkość fizyczna stanowi o rzeczywistej potędze, lecz siła moralna.
Polacy posiadają na Rivierze dobrą markę, więc też potrzeby nasze są uwzględniane przez ludność miejscową. Lombard w Monte-Carlo posiada i polski napis na szyldzie. W każdej księgarni są polskie książki: broszury, pouczające jak można wygrać napewno, dzięki jakiemuś niezawodnemu "systemowi". Jakim sposobem Dom gry opiera się po dziś dzień skutecznie owym systemom, z których każdy oparty jest na ścisłych wyliczeniach matematycznych, to już na wieki wieków pozostanie niezgłębioną tajemnicą. Na bajecznym tarasie przed kasynem odbywa się nieustająca wystawa narodowości. W kwietniu obsyłamy ją skrzętnie i trzeba oddać sprawiedliwość, że w tym tłumie najrozmaitszych okazów typy polskie przedstawiają się dodatnio pod względem urody i szyku. I jeszcze jedna rzecz stale nas charakteryzuje. Gdy Francuzi, Włosi albo Anglicy rozmawiają głośno po francusku, włosku albo angielsku i nagle doleci ich dźwięk mowy rodzinnej w pobliżu, to rozmawiają sobie dalej, nie zwracając na to uwagi. A Polaków język polski odrazu płoszy. Zaczynają się trwożne oglądania i tajemnicze szepty, a cała ta konspiracya po to, aby powiedzieć np.: "Maniu, zobacz, o której godzinie odchodzi pociąg do Nizzy". Natomiast specyalnie polskim "pechem" jest przypuszczenie, że nikt po polsku nie rozumie, gdy pełno rodaków dookoła. Zdarza się wskutek tego, że od czasu do czasu samotnemu podróżnikowi, który się z pochodzeniem swojem nie zdradza, wpadają w uszy rewelacye, tyczące się najbardziej utajonych stron małżeńskiego pożycia. Albo uwagi:
– Jak ci się zdaje, jakiej narodowości może być ten facet?
– Czy ja wiem? może Szwed albo Niemiec.
– Strasznie ma głupią minę.
W takich sytuacyach nie można się poddawać rozczuleniu, jakie na obczyźnie budzi dźwięk mowy rodzinnej, i trzeba raczej, co jest nieładne, zapierać się swojej narodowości.
O ile ktoś posiada znajomego, który się w tych czasach na wiosenne wakacye za granicę wybiera, łatwo może zrobić parę obyczajowych doświadczeń. Przedewszystkiem niech mu zarekomenduje jakiś hotel, do którego "zajeżdża wielu Polaków". Usłyszy na to steoretypową odpowiedź:
– O, nie, panie, już ja takich hoteli, gdzie Polacy zajeżdżają, z zasady za granicą unikam.
Groźby tej zresztą nie należy brać zupełnie seryo. Poczciwiec zajedzie do takiego hotelu i dobrze mu w nim będzie napewno, Tylko nasz konwenans turystyczny wymaga, aby się zarzekać polskich sklepów, polskich hoteli i polskich znajomości za granicą. Przypuszczam zresztą, że nie wynika to z braku umiłowania polskości, tylko poprostu z naszej artystycznej wrażliwości. Ta groźna zapowiedź zerwania na pewien czas wszelkich nici, jakie nas z krajem łączą i mogą kraj przypominać, podnosi egzotyczny urok podróży. Narody, które tej wraźliwości nie posiadają, jak np. Anglicy, wszędzie szukają angielskich hoteli, angielskich sklepów, angielskich znajomości. Inne nacye zaczynają już też powoli zarażać się ich przykładem. Tylko my trzymamy się wiernie dobrej i starej tradycyi, a ponieważ jest dobra i stara, więc niema powodu, aby z nią zrywać.NASZA SYCYLIA.
Dla odmiany po nastrojach bandyckich mamy seryę pożarów. Jak zauważyły pisma, jest to zwykłe zjawisko na początku cieplejszej pory każdego roku u nas.
Bardzo pożyteczny obyczaj.
Ponieważ w klimacie coś się popsuło i początek tej "cieplejszej" pory bywa zazwyczaj dżdżysty i niemożliwie zimny, więc trudnoby się było w zmianach pór roku oryentować, gdyby nie pożary.
A tak wiadomo: gdy na ostatnich stronnicach pism ukazują się ogłoszenia o letniskach a w tekście alarmujące doniesienia o pożarach, to znaczy, że lato już się zbliża.
Przez długie wieki karmiliśmy się piękną legendą, że Kazimierz zastał Polskę drewnianą, a zostawił murowaną.
Jak widzimy, ta murowana Polska pali się wcale niezgorzej. Sezon ogniowy trwa dopiero kilkanaście dni a już się może poszczycić imponującymi rezultatami.
W Skale pod Ojcowem spaliło się trzysta trzydzieści domów, w Łosnikach pod Zamościem sto. Doliczywszy do tego pożary mniejsze, bez przesady można liczbę spalonych domów zaokrąglić do tysiąca.
Straty, wynikłe z tego powodu, wynoszą przeszło milion rubli. I mówią ludzie, że nasz kraj jest biedny. Ładna mi bieda, skoro społeczeństwo z lekkiem sercem może sobie na taki wydatek pozwolić.
Wyczytałem w któremi z pism, że "główną przyczyną pożarów na wsi jest nieostrożne obchodzenie się z ogniem". Niewątpliwie, że tak jest. Ale ogień wynaleziono już dość dawno. Podręczna encyklopedya, do której zajrzałem w tej chwili, pouczyła mię, że stało się to "na długo przed epoką kamienną" (bardzo ścisłe określenie).
Skoro więc od tego czasu ludzie nie nauczyli się jeszcze u nas ostrożnie obchodzić z ogniem, widocznie nie wchodzi to już w zakres narodowych uzdolnień i na tej drodze niema co poprawy złego szukać.
Teoretycznie możnaby tak rozumować: "Łatwiej jest przebudować dom, niż zmienić charakter człowieka. Pozostawiając więc ludowi naszemu całą swobodę w nieostrożnem obchodzeniu się z ogniem, powinniśmy się raczej postarać, aby ta Polska "murowana", którą w fantazyi przesunęliśmy w odległe czasy Kazimierzowskie, dziś przynajmniej stała się rzeczywistością.
Ale byłoby to teoretyczne rozumowanie. Bo wprawdzie muru ogień się nie ima, ale za to, jak nas doświadczenie ostatnich czasów coraz częściej poucza, domy murowane walą się z hukiem i trzaskiem.
W ciągu ostatniej zimy w Warszawie coś trzy czy cztery kamienice runęły. Ostatecznie niewiadomo, co gorsze: czy dom drewniany, który się pali, czy murowany, który pewnego pięknego poranku przewraca się na środek ulicy, tamując komunikacyę.
Czyli, że Polska "murowana" według nowych zasad budownictwa nie ustrzegłaby nas od klęsk, tylko zmieniłaby ich charakter i co najwyżej przeniosła je na inną porę roku.
W takich warunkach i sam Salomon nic mądregoby nie wymyślił. Na co innego należy raczej zwrócić uwagę.
W ostatnich dniach nadeszła do Warszawy wiadomość o nowem strasznem trzęsieniu ziemi na Sycylii.
Pisma pełne są telegramów, opowiadających z najdrobniejszymi szczegółami przebieg katastrofy.
Czytając to wszystko, trudno się oprzeć wrażeniu, że jednak Sycylijczycy pieszczą się trochę ze swojemi katastrofami.
Bo jeśli u nas w ciągu paru tygodni pali się prawie tysiąc domów, setki ludzi zostają bez dachu nad głową, a straty przenoszą milion rubli, toć jest to klęska mało co mniejsza od sycylijskiej. A my nic.
Spaliło się. Mniejsza o to. Na przyszły rok znów się spali.
To jest spokój i zimna krew.
Tak wyrobione społeczeństwo ma oczywiście godne swoich zalet katastrofy: ciche, dyskretne, obywające się bez hałaśliwej reklamy.
Nie chodzi nam o teatralny efekt, ale o rezultaty. Wskutek tego, dzięki tak pierwotnym środkom, jak niedopałek papierosa lub zapałka rzucona w stajni, osiągamy to samo prawie, na co innym nacyom potrzeba odrazu kataklizmów przyrody, trzęsień ziemi i t… d.
To jest kultura.
Poniedziałkowe pisma wieczorne obok obszernych opisów katastrofy sycylijskiej przyniosły dwie drobne wiadomości:
Wieś Bezwolę w powiecie Radzyńskim nawiedził pożar, który strawił 46 domów mieszkalnych i 216 zabudowań gospodarskich.
Na ulicy Nowiniarskiej przerwano chwilowo ruch kołowy i tramwajowy, ponieważ w ścianie jednego z domów ukazały się szczeliny.
Na Sycylii trzęsienie ziemi może trwać parę sekund, parę minut, ale wreszcie się kończy. I jest spokój – przynajmniej aż do nowego ataku histerycznego przyrody.
U nas tego rodzaju drobne, mizerne wiadomostki, jak dwie przytoczone powyżej, powtarzają się wciąż. "Furya żywiołów" nie gra tu żadnej roli. Uniezależniliśmy się od żywiołów.
Nie mamy sycylijskiego słońca, ani pomarańczowych gajów, ale jeśli o treść klęsk chodzi, a nie o pozory zewnętrzne, to nasza swojska, krajowa "Sycylia" w niczem nie ustępuje tamtej – dalekiej.ŻYCZENIA.
Ludzie lubią sobie dobrze życzyć i stąd wynikła potrzeba składania życzeń, której chętnie i często czynimy zadość. Dowodzi to, że natura ludzka nie jest tak zła, jak ją usiłują przedstawić najrozmaitsi sceptycy i zgorzkniali pesymiści.
Oczywiście nie wszystkie życzenia, jakie składamy i odbieramy, są jednakowej wagi. Pospolite "Na zdrowie" np., które się mówi przy kichaniu, nie wywołuje w nas tego uczucia wdzięczności i roztkliwienia, co życzenia świąteczne lub imieninowe. Istnieją różne kategorye życzeń. Do najpopularniejszych należą życzenia świąteczne, noworoczne i imieninowe. Osobny dział stanowią życzenia z okazyi uroczystości rodzinnych (śluby, chrzciny, jubileusze), oraz życzenia drobne, co do których niema ustalonych reguł i które zależą od okoliczności.
Należy pamiętać, że o ile sytuacya pozwala jednej i tej samej osobie składać odrazu parę życzeń, należących do rozmaitych kategoryi, to na pierwszy ogień wysuwa się to, które jest uroczystsze. Więc np., gdy się do kogoś przychodzi w święta, a ten ktoś cierpi na ból zębów, przedewszystkiem wypada zacząć tradycyjnie od "wszystkiego najlepszego" i "pociechy z dzieci", a potem dopiero można dodać półgłosem: "I żeby pana zęby przestały boleć". Wysunięcie na pierwszy plan drobniejszego życzenia obniżyłoby tradycyjną doniosłość uroczystości.
Życzenia świąteczne składa się dwa razy do roku: przy opłatku i przy święconem jajku. W wielu miastach życzenia wielkanocne rozpoczynają się już w Wielki Piątek. Do tych miast należy także Warszawa. Jest to dzień powszechnego pijaństwa. Ale należy rozróżniać pijaństwo wielkopiątkowe od pijaństwa w inne dni w roku. W Wielki Piątek upijają się ludzie przyzwoici, stateczni ojcowie rodzin. Jest to więc raczej hołd złożony tradycyi, niż uleganie karygodnemu nałogowi.
Obyczaj składania życzeń świątecznych bywa mile widziany przez kawalerów, ale źle przez ojców rodzin, którzy urządzają przyjęcia. Wzamian za to kawalerzy znieśliby ze swej strony chętnie życzenia imieninowe, które są, trzeba to przyznać, istną plagą ludzi młodych, nieżonatych i bywających w świecie. W Warszawie stosunki nawiązują się bardzo łatwo. Idzie się na jeden "fiks" i odrazu otrzymuje się zaproszenia na pięć innych. Jest to bardzo miłe, aż do chwili, w której człowiek spostrzega nagle, że ma w jednym i tym samym dniu piętnaście Jadwig albo dziesięć Helen do obdarowania kwiatami. Ruina! Wielkopańskie fortuny topniały w ten sposób. I dlatego praktyczny młodzieniec powinien mieć zawsze kalendarzyk pod ręką i tak dobierać znajomości, aby imieniny wypadały na porę roku, kiedy kwiaty są tanie.
Imieniny są najpopularniejszą formą uroczystości rodzinnych. W Warszawie niepodobna wyobrazić sobie imienin bez tortów i bez posłańców. Gdy się od rana widzi na mieście ożywiony ruch posłańców, roznoszących doniczki w różowych bibułkach, oraz chłopców z tortami, to bez zaglądania do kalendarza można wiedzieć, że jest to dzień jakiegoś popularnego imienia, np. Zofii albo Jadwigi. Ludziom roztargnionym przypomina to odrazu ich własne zobowiązania imieninowe. Mówią przytem zwykle: "A, do dyabła!" Ale potem tkliwość i serdeczność biorą górę nad tym pierwszym opryskliwym nieco odruchem uczucia.
Z mody zaczynają wychodzić powoli życzenia noworoczne. Zastępuje je się dwurublowymi datkami na biednych, które się składa w "Kurye – rze". Wielu ludzi sądzi z tego powodu, że można i życzeń nie składać i na biednych owych dwóch rubli nie dawać. Jest to najbiedniejsze pod słońcem wyrachowanie, które już niejednego poważnego obywatela naraziło na kompromitacyę. Niema lektury, z takim zapałem czytanej, jak te właśnie suche na pozór wyszczególnienia nazwisk. Co jak co, ale brak znajomego nazwiska w rubryce datków "zamiast życzeń noworocznych" przyjazne oko zawsze wyłowi.
Od Wielkiejnocy do jesieni ruch życzeniowy słabnie. W czasie tym na pierwszy plan wysuwają się specyalne letnie życzenia: "miłej podróży" i "przyjemnego spędzenia lata". Życzenia te nabierają dziwnej melancholii przy wyjeździe naszemi kolejami na nasze letniska. W takich wypadkach lepiej się nawet od nich powstrzymywać, obie strony nic natem nie stracą, bo okazyę do zamiany tych życzeń na jakieś inne łatwo znaleźć można. Najmilszym podarunkiem, jaki przy życzeniach składać można, jest tkliwy, serdeczny pocałunek. Niestety, nie wszyscy i nie zawsze umieją to należycie ocenić.WIOSNA W MIEŚCIE.
Z niewytłomaczonym uporem przeciwstawiamy miastom tak zwane "łono przyrody" i natem tle powstał przesąd, że wiosna jest rozkoszna tylko na wsi. Co do mnie, dowodzę stanowczo, że wiosna w mieście jest stokroć piękniejsza i ponętniejsza, niż na wsi, trzeba tylko umieć patrzeć na nią oczyma wolnemi od literackich uprzedzeń. A przedewszystkiem trzeba bez uprzedzeń patrzeć na miasto. Skoro zachwyca nas szereg drzew tworzących poetyczną aleję, to czemuż odmawiamy tego piękna i poezyi szeregowi elektrycznych latarni? Miasto jest tak samo łonem przyrody, posiadającem swą odrębną i fantastyczną roślinność. Nie rzuca się ona tak jaskrawo w oczy, jak roślinność na wsi, ale to dlatego, że jest subtelniejsza i estetyczniejsza.
Otóż wracając do wiosny, przedewszystkiem zaznaczyć należy, że w mieście rozpoczyna się ona znacznie wcześniej, niż na wsi. Na wsi ani słychać jeszcze o wiośnie, gdy w mieście kwitną już kapelusze kobiece, pierwszy wiosenny kwiat, zwiastujący cudowne odradzanie się całej przyrody. Z poza lustrzanych sklepowych szyb, czystych jak tafla najkryształowszych jezior, mienią się wszystkiemi barwami, chciałem powiedzieć przez nałóg "tęczy", ale czem jest tęcza w porównaniu z bogactwem barw i odcieni kapeluszy? I te kwiaty miejskie mają tę wyższość nad polnymi, że co roku zmieniają kształt. Róża jest zawsze jednakowa od iluś tam tysięcy lat, odkąd ludzie na nią patrzą, aż w końcu i opatrzyć się może.
Kapelusze przeistaczają się co wiosnę. Jeśli jednej są takie, że pięć głów by pokryły, to w następną mniej więcej na czubek głowy starczą.
Dzień, w którym pierwsze kapelusze wykwitają za wystawową szybą, jest w mieście prawdziwem mistycznem świętem wiosny. Każdy mężczyzna marzy tylko o tem, aby kapelusz taki mógł ofiarować wybranej kobiecie.
Ludzie żonaci, posiadający przytem po parę córek, są w tem Szczęśliwem położeniu, że nie mają kłopotu z wahaniem, kogoby nowym kapeluszem na wiosnę obdarzyć. Kawalerowie natomiast nie zawsze mają odpowiednią istotę pod ręką. Dlatego wiosna jest okresem gorączkowego poszukiwania nowych znajomości.
Aby jednak znajomość taka była celowa, należy się do niej odpowiednio duchowo przysposobić, to znaczy wprowadzić w stan tak zwanej "nieokreślonej tęsknoty".
W dawnych czasach, póki życie nie było tak jak dzisiaj skomplikowane, miłość wymagała tylko nakładu uczuć. I dlatego wiosna była okresem miłości. Obecnie, samo uczucie nie wystarcza. Trzeba jeszcze i pieniężnych nakładów – – właśnie na ów" kapelusz wiosenny", który należy oczywiście brać jako symbol… To stwarza ciemną stronę wiosny miejskiej, ale zarazem wzbogaca ją nieznanym dawniej pierwiastkiem poezyi. Napisanie sonetu jest bezwarunkowo tańsze, niż kupno najskromniejszego kapelusza, dlatego młodzież obiera często tę drogę zaspokajania "tęsknoty miłosnej" i na wiosnę jesteśmy świadkami istnej powodzi erotyków.
W ostatnich czasach młodzież męska zaczęła wprowadzać nową modę – chodzenie bez kapeluszy. Upozorowaniem tego miał być sportowy hart, zdaje mi się jednak, że krył się pod tem zamysł chytrzejszy. Owa zmateryalizowana młodzież zachodnia (sprawiedliwość nakazuje przyznać, że pomysł tej mody powstał na zachodzie), liczyła zapewne na naśladowczy instynkt kobiet, które od czasu do czasu zdradzają tendencye do naśladowania strojów męskich. I ci pseudosportowcy chcieli prawdopodobnie oduczyć poprostu kobiety od noszenia kapeluszy.
Udało im się to do pewnego stopnia. Wiadomo, że kapelusz zarówno męski, jak i damski, składa się z dwóch zasadniczych części: ronda i denka. Purystów językowych może ta terminologia razić, ale cóżem ja temu winien: nie ja wymyślałem kapelusze. Otóż tegoroczne żurnale wiosenne przyniosły nowość: kapelusz, składający się tylko z samego ronda. Za denko służą własne włosy. Z nakrycia więc głowy pozostało tylko tyle, ile potrzeba, aby módz za nie płacić. Oszczędni mężowie, których by ta wiadomość ucieszyła, niech się nie radują przedwcześnie. W matematyce wcale nie jest powiedziane, że pół kapelusza ma kosztować taniej, niż cały kapelusz.
Chytrość kobieca zatryumfowała nad chytrością męską. Tak czy owak, powtarza się to rok rocznie. I to jest najcharakterystyczniejszym objawem wiosny w mieście.PORADNIK DLA PODRÓŻNYCH.
W tych dniach od jednego ze znajomych usłyszałem następujące zdanie: "Chciałem w niedzielę wybrać się za miasto, ale, kiedym przyjechał na stacyę i zobaczył, co się tam dzieje, odrazu odeszła mi ochota do wycieczki. Wsiadłem w tramwaj i wróciłem do domu".
Nie da się zaprzeczyć, że wydostanie się z Warszawy w niedzielę i święta jest połączone z pewnemi trudnościami. Raz w życiu tylko udało mi się spotkać człowieka, który co niedzielę jeździł do Celestynowa, wracał ostatnim pociągiem i nigdy się nie skarżył na niewygody podróży. Był to artysta cyrkowy, tak zwany" człowiek-wąż". Dzięki przedziwnej elastyczności ciała, zwijał się w kłębek, kładł na siatce od rzeczy, albo pod ławką i całą drogę przesypiał.
Oczywiście nie dla wszystkich jest to dostępne. Ale wogóle zdaje mi się, że wielu ludzi posuwa do przesady obawę przed świątecznymi pociągami i najniepotrzebniej w świecie pozbawia się przyjemności spędzenia dnia na świeżem powietrzu. Jeździć można, należy tylko trzymać się przy tem pewnej metody.
Jestem w tem Szczęśliwem położeniu, że mogę się podzielić z czytelnikami szeregiem rad dla osób, udających się w podróż do podmiejskich stacyi i przystanków. Rad tych udzielił mi doświadczony podróżny, posiadacz willi podmiejskiej. Są one więc wypróbowane.
Przedewszystkiem – należy się wyzbyć obawy, rozpowszechnionej zwłaszcza wśród kobiet, przed uduszeniem w tłoku. Wytrzymałość organizmu ludzkiego jest znacznie większa, niż się naogół przypuszcza. Bywają wypadki, że podczas katastrof w kopalniach górnicy przez dłuższy czas zostają bez powietrza, a mimo to udaje się ich jeszcze do życia doprowadzić. No, a wagon ma tę wyższość nad kopalnią, że bądź co bądź, znajduje się na powierzchni ziemi.
Wyprawa na letnisko rozpoczyna się od postoju w poczekalni. Poczekalnia jest to sala, obliczona na sto osób, a mieszcząca tysiąc dwieście We wzorowej poczekalni znajduje się troje lub czworo oszklonych drzwi, ale z nich jedne tylko służą do wyjścia. Inne są po to, aby ktoś co czas jakiś tłukł szybę, bo to pomnaża dochody kolei. Przy drzwiach wejściowych stoi mężczyzna, uzbrojony w narzędzie, podobne do tego, jakiem dentyści usuwają chore zęby ze szczęki. I wszyscy podróżni, jak ich jest tysiąc dwieście, chcą być naraz przy owym mężczyźnie, aby jak najprędzej wyjść po dzwonku na peron i znaleźć miejsce w wagonie. Pasażer rozsądny powinien pamiętać, że czy dostanie miejsce czy nie, będzie mu jednakowo niewygodnie, kto wie, może nawet gorzej na tak zwanem "miejscu". Dlatego nie powinien pchać się ku drzwiom i przynajmniej w poczekalni oszczędzić sobie tłoku i obelg.
Po pewnym czasie rozlega się dzwonek. Woźny przy drzwiach bierze klucz w rękę, ale nie otwiera drzwi odrazu, tylko mierzy tłum przeciągłem, wyzywającem spojrzeniem, jakgdyby chciał powiedzieć:
– No, a gdybym nie otworzył?
W końcu jednak – otwiera. Tłum rzuca się na peron. Jest to moment, kiedy w najłagodniejszych naturach budzą się dzikie, pierwotne instynkty. I ci, co pierwsi wyszli, po wszystkich mękach zdobywania miejsca przy drzwiach w poczekalni doznają bolesnego rozczarowania. W wagonach już tłok. Jakim cudem to się stało, tego słaby umysł ludzki nie zgłębi. Ale miejsc niema. Słychać rozpaczliwe krzyki:
– Panie konduktorze, gdzie są miejsca? Konduktorzy odpowiadają zawsze: