Igła w sercu. Zapiski z oddziału ratunkowego - ebook
Igła w sercu. Zapiski z oddziału ratunkowego - ebook
OSTRY DYŻUR BEZ ZNIECZULENIA
Wykonali pionowe cięcie wzdłuż środka klatki piersiowej, przytykając kauter do naczyń krwionośnych, które skwierczały i dymiły maleńkimi smużkami.
Potem przepiłowali mostek, ścierając z ostrza piły okruszki kości i krew. Rozchylili klatkę piersiową i ukazało się – po raz pierwszy – jej bijące serce.
Teraz mogli zobaczyć igłę.
Frank Huyler – doświadczony lekarz medycyny ratunkowej z Nowego Meksyku i znakomity pisarz w jednej osobie – z bezwzględną precyzją ukazuje realia pracy na ostrym dyżurze.
Razem z nim obserwujemy, jak chirurdzy wiertarką (zupełnie podobną do tych używanych na budowie) przewiercają złamaną kość, by ją nastawić. Patrzymy, jak lekarz zszywa policzek młodej kobiety rozcięty na pół szkłem butelki. Ściskamy w dłoni serce chłopca przebite kulą w ulicznej strzelaninie.
Igła w sercu to zbiór przejmujących migawek z miejsca, w którym codziennie ważą się losy setek pacjentów, gdzie jedni znajdują wyzdrowienie, a innych – czeka śmierć. Niesamowity talent pisarski Huylera sprawi, że płukanie żołądka, migotanie komór czy operacja na otwartym sercu przestaną być dla was czymś abstrakcyjnym i dosłownie staną wam przed oczami.
„Ta książka wcale nie jest ładna, w ogóle. Ale jest piękna”.
PostBulletin.com
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-240-8289-6 |
Rozmiar pliku: | 1,6 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Kiedy go przywieziono, ledwie tliło się w nim życie. Ładny chłopiec, nastolatek, ciemnoskóry i szczupły, i to najpierw rzuciło mi się w oczy, bo był niemal nietknięty. Od razu go rozebraliśmy i leżał nieruchomo w świetle lamp.
Rana postrzałowa nie krwawiła, gapiła się na nas z jego piersi. Małe sine kółko, otwarte oko.
Pomyślałem o swoim synu. Od razu o nim pomyślałem.
Prędko zjawił się młody chirurg dyżurny – smukły, dobrze wyszkolony, arogancki i szybki, o zdecydowanych, zwinnych ruchach. Przeszył mnie wzrokiem, jakby nie wiedział, kim jestem. Nie dbałem o to. Był bystry i stanowczy, a niekiedy tego właśnie trzeba.
Próbował uratować chłopca.
– Kiedy straciliście tętno? – zapytał ratowniczkę.
– Po drodze – odpowiedziała.
Przystąpił więc do działania od razu, nie czekając na nic ani na nikogo. W jego bezwzględności było piękno.
Postąpił o krok, polał skórę jodyną, założył sterylne rękawiczki. Ujął prawą ręką skalpel i jednym zdumiewającym ruchem otworzył lewą stronę piersi chłopca cięciem biegnącym od mostka aż po stół. Mięśnie ustępowały przed skalpelem bez oporu, jakby odsuwane dłonią.
– Zestaw do torakotomii – powiedział przez ramię, gdy pojawili się inni.
Stałem za nim. Dokładnie widziałem, co robi, bo jaskrawe światło dobrze oświetlało tkanki.
Rana nie krwawiła. Powinna była ożyć drobnymi kropelkami z naczyń krwionośnych, lecz była czysta i sucha. Wiedziałem, co to znaczy.
Chwycił nożyczki i wsunął jedno z ostrzy pomiędzy żebra, głęboko w dół, w stronę stołu. Potem skierował dłoń w górę, znów w stronę mostka, i ukazało się płuco, blade i szare, z kilkoma przywarłymi do niego ziarnami tłuszczu.
Zestaw do torakotomii był już gotów. Włożył między żebra rozsuwacz, przekręcił korbkę i klatka piersiowa chłopca otwarła się niczym kwiat.
Z klatki piersiowej spłynęła na podłogę ciemna krew.
Kiedyś w młodości, jeszcze jako student, przyszedłem raz do pracowni swojego opiekuna naukowego. Prowadził badania podstawowe nad zatrzymaniem akcji serca, próbując znaleźć sposoby na utrzymanie mózgu przy życiu przez dodatkowych parę minut.
Ambicja jest wrażliwa na upływ czasu. Pamiętamy ją, możemy nawet długo ją odczuwać. Nadal jednak nie było żadnego roztworu, który można by wstrzyknąć do naczyń, aby utrzymać czynności mózgu, żadnej techniki, która zrewolucjonizowałaby resuscytację krążeniowo-oddechową, czyli przywróciła do życia martwego człowieka wraz z jego wspomnieniami. Były natomiast dziesiątki psów.
Psy brano ze schronisk, a były młode, bo dane z doświadczeń nad starszymi psami mogłyby być zniekształcone. Mój opiekun nie znał dokładnie ich wieku, ale jeśli ktoś zna się na psach, może to odgadnąć, i to dość precyzyjnie.
Psy wyprowadzano na smyczy z klatek do sali laboratoryjnej. Były zaniepokojone i drżały, jak u weterynarza.
Wlew dożylny wykonuje się u psów tak samo jak u istot ludzkich. Robił to asystent, zaczynając od zastrzyku środka uspokajającego.
Trwało to kilka minut. Psa umieszczano na stole, gdzie coraz bardziej słaniał się i wreszcie kładł, a wtedy podawano mu tiopental, który usypiał go na zawsze. Intubowano go, wprowadzając długą rurę do nosa, i przyłączano kardiomonitory, a potem przewracano go na plecy, golono sierść na klatce piersiowej i przeprowadzano torakotomię.
Po otwarciu klatki piersiowej psa zaciskano aortę, przerywając dopływ krwi do mózgu. Wtedy rozpoczynano pomiary.
Mój opiekun nie zmieniał losu psów. Zabierano je ze schronisk, gdzie i tak zostałyby uśpione. Mimo to widziałem, że sprawia mu to trudność – uspokajał je na stole i łagodnie do nich przemawiał. Wydawało się, że przez tych kilka chwil, zanim zasną, jest ludzki, pełen pokory w związku z tym, co ma zrobić.
Chirurg wciąż pracował, zgarniając skrzepy z piersi chłopca na okrywające go prześcieradła.
Wokół mnie tłoczyli się też inni, napierali na mnie, by również coś zobaczyć, i uwaga wszystkich w sali skupiała się na polu oświetlonym promieniami zawieszonej nad stołem lampy operacyjnej. Wpatrywaliśmy się w nie, gdy chłopiec odszedł.
– Serce jest puste – powiedział chirurg, zaprzestając masażu, i ściągnął z klatki piersiowej chłopca jeszcze kilka garści krwi, a wnętrze ciała stało się próżne, różowe i nieruchome. Przed nami leżały serce, płuca, błona opłucnej, a wszystko było czyste i piękne.
Potem mnie zaskoczył.
– Proszę o minutę ciszy – powiedział, skłaniając głowę.
To coś nowego, ta chwila ciszy. To nowoczesny rytuał. Młodsi chirurdzy pamiętają o nim, nawet gdy starsi odchodzą od stołu.
Tak więc wszyscy zastygli w bezruchu. Pielęgniarki, zespół ratunkowy, rentgenotechnik stojąca w kącie, gotowa do działania, które okazało się zbędne.
Przez chwilę wszyscy stali w ciszy pod światłem lamp, patrząc na ciało chłopca. Nikt wtedy nie znał jego historii, nikt nic o nim nie wiedział, lecz nagle wszystko to stało się godne czci i każdy z nas mógł to odczuć.
Minuta może upływać powoli. Minuta to aż nadto.
– Dobrze – powiedział wreszcie chirurg i uniósł zwiotczałe serce. – Pocisk wszedł w komorę w tym miejscu – wskazał palcem – a potem przebił żyłę główną. Te obrażenia są śmiertelne.
Punkt ciężkości uwagi zmienił się więc, znów przeniósł się na ranę, a chirurg odsunął się, żeby rezydenci mogli podejść.
Zbliżali się kolejno, badając zwiotczałe serce i dziurę, i żyłę główną, bo rzadko mieli okazję być tak blisko, gdy wszystko jest ciepłe, a anatomia jest tak doskonale widoczna, młoda, nowa i rześka niczym poranek. W tej chwili znów przypomniały mi się psy.
Kiedy się już napatrzyli, zrobiłem to samo – odruchowo, nie zastanawiając się. Rezydenturę skończyłem już ponad dwadzieścia lat temu. Zapomniałem jednak o tym, zapomniałem, że już nie jestem młody, całkiem zapomniałem o sobie. Widziałem po prostu ranę, odczuwałem tę samą chłodną ciekawość, wciągało mnie to tak samo jak ich.
Tak samo jak inni trzymałem w dłoni jego serce i tak samo badałem drogę pocisku. Jest to jednak moment niewiarygodnie intymnej bliskości, od której poczucia nie można się całkowicie uwolnić, a ja nie uwolniłem się wcale. Widziałem przed sobą jego twarz – twarz ładnego chłopca – a ona nagle ukazała mi straszliwą zemstę. Znów pomyślałem o synu i o kimś obcym, o mężczyźnie w moim wieku, który bez żadnego sensownego powodu tak samo postępuje z jego ciałem.
Był dzieckiem – myślałem później, jadąc do domu. Czy czegoś się dowiedziałem?GRAD
Odgłos monitora płodowego przypomina słyszaną z oddali falę przyboju. Przypięty do ciała kobiety trzeszczy i syczy, bo mikrofon jest wrażliwy. Każdy ruch to ryk, a każde pociągnięcie pościelą to wodospad.
Ale to wszystko jest tylko szumem. Nasłuchuje się czegoś, co znajduje się w centrum, delikatnego „chcę-chcę” dziecięcego serca. Pojawia się i znika ledwie słyszalne, niczym odgłos kolibra, i często trzeba korygować położenie opasek, by znów je odnaleźć.
Bije również serce matki. Jego ton jest jednak głębszy, a tempo wolniejsze, więc można dosłyszeć różnicę.
Odgłos serca matki też jest szumem: jej zaciśnięte dłonie, jej ciężki oddech i wysiłek – to wszystko jest jak wiatr w gałęziach drzew. Dotykasz płaską dłonią jej brzucha. Mięśnie napinają się i stają się twarde niczym kamień.
Teraz słuchasz najuważniej. Serce dziecka nie może zwolnić za bardzo ani na zbyt długo. Musi pracować miarowo, kurczyć i rozkurczać się spokojnie, jakby nie miało żadnych kłopotów i było przygotowane na nadchodzące życie.
Słuchałem cały dzień, a potem zapadła noc. Z oknem zapaliły się lampy uliczne.
W ciemnościach monitor wydaje dźwięki melodyjne i rytmiczne, przywodzi na myśl śpiewną recytację, samotną nocną jazdę samochodem, gdy jesteś zmęczony długą drogą, słuchasz szumów i trzasków z radia i patrzysz na przemykającą obok białą linię. Nie koi ani nie pociesza. Nie pozwala zasnąć i każe spoglądać w przyszłość. Myślisz też o własnym życiu, o drodze, jaką przemierzasz, o drodze kobiety leżącej obok i o tym, że włączyłeś się w schematy żywiołów i musisz podążać za nimi w ciemność, nie rozumiejąc zupełnie, jak nad tobą zapanowały, jedynie zdając sobie sprawę z tego, że zawsze ci towarzyszyły.
Poród jest dla mężczyzn czymś przerażającym. Ból w swych najbardziej oślepiających paroksyzmach odsuwa lęki na bok. Ale te lęki też są przerażające i też je znosisz, myśląc o nadziejach i marzeniach, o pokoju czekającym w domu i o twarzy na ekranie ultrasonografu, która wydaje się zarazem tak żywa i tak upiorna, gdy ręka unosi się za nią w płynie i widzisz zaciskające się palce.
Tego wieczoru ściszono dźwięk monitora, tyle tylko, że można go było słyszeć bez wysiłku. Ustąpił w tło, miarowy i niekończący się.
Leżałem obok niej na rozkładanym łóżku, patrzyłem w sufit, nie spałem; nie przywykłem do takiego miejsca w świecie.
Niekiedy ona też zasypiała, niekiedy budziła się i ciężko oddychała. Niekiedy przychodziła pielęgniarka; niekiedy w korytarzu z hałasem zamykały się i otwierały jakieś drzwi; niekiedy ktoś śmiał się gdzieś przy biurku, gdyż wokół nas byli też inni.
Obok mnie trwał jej ból, powracał cyklicznie w falach ciężkich oddechów, to szybszych, to znów zwalniających. Nie krzyczała, nie odwracała się do mnie ani nie odwracała się ode mnie. Byłem elementem pokoju, ale nie świadkiem. Świadkiem była tylko jakaś moja mała cząstka i tylko tyle pamiętam.
Potem przyszła anestezjolog i zapaliły się światła. Czas na odrobinę litości, machnięcie różdżką.
– Jak sobie radzisz, kochana? Masz bóle? – zapytała.
– Tak – cicho odpowiedziała moja żona.
Patrzyłem więc, jak moja żona siada wyprostowana, z rękami na poduszce leżącej na stoliku. Jej plecy połyskiwały w świetle. Widziałem zakończenia kręgów i odstępy między nimi zwiększające się, gdy się pochylała, gdy skłaniała głowę, a anestezjolog na środku pleców malowała jej jodyną idealne brązowe kółko.
Anestezjolog była spokojna. Jej ruchy były wprawne, nieśpieszne i precyzyjne, wskazujące na jej doświadczenie, i to mnie pocieszało. Wbiła igłę i przemówiła matczynym głosem.
Potem zobaczyłem w strzykawce błysk płynu rdzeniowego, przezroczystego niczym szkło, niczym najczystszy i najlżejszy olej. Nie jest całkiem jak woda i można wyczuć tę różnicę palcem w rękawiczce, gdy płyn kapnie z igły i gdy zbiera się następna kropla.
Ostatnie szczegóły teraz już mi umykają. Cała procedura jest teraz dla mnie ideą procedury, niedoskonałym wspomnieniem świateł, igły i białej tacki na stole, i niebieskiej zasłony, a potem anestezjolog zrobiła swoje, cewnik znalazł się w przestrzeni zewnątrzoponowej, lidokaina napływała, gdy zaczął się kolejny skurcz.
Lidokaina to łaska. Pozwala powrócić myślom, a oślepiające światło redukuje do przyćmionej poświaty.
Podziękowałem anestezjolog. Uśmiechnęła się i wyszła z sali, podążając swoją drogą.
– Chcę się napić coli – powiedziała moja żona kiedyś później, kiedyś bardzo wcześnie tego ranka.
W korytarzu zapytałem pielęgniarkę, jakbym był petentem.
– Jasne – powiedziała. – To potrwa godzinami.
Wyszedłem więc z sali w jaskrawe światło korytarza i czułem się dziwnie, wiedziałem, że nie powinienem się tak niepokoić, że wszystko będzie dobrze, że czeka na nas nasz dom, że pokój jest przygotowany, że mamy pieniądze, że mamy pracę, że przyszłość nadeszła i że dobrze się stało.
Zjechałem windą do szpitalnego holu i wyszedłem frontowymi drzwiami na powietrze, gdzie automat z colą mrugał do mnie z zagłębienia w ścianie, czerwony niczym Mars, czekał w chłodzie, bo ta noc była chłodna, a wcześniej padał deszcz. Zostawiłem kurtkę na górze i drżałem, lecz nie dbałem o to. Byłem przy automacie sam; wsunąłem do niego banknoty i usłyszałem łoskot wypadającej puszki, a potem zdałem sobie sprawę, że ja też jestem spragniony, więc kupiłem jeszcze jedną.
Właśnie wtedy zaczął padać grad, jak to niekiedy dzieje się w Nowym Meksyku o tej porze roku, pojawił się znikąd, doskonale biały, kłując mnie w odkryte ramiona, podskakując na ulicy przede mną, na płytach chodnikowych, na ogrodzeniach. Na chwilę schroniłem się przy automacie w zagłębieniu muru, stałem obok niego w wąskiej przestrzeni, czując obok siebie jego chłodną, czerwoną obecność, słuchając huku gradu wokół mnie, i to również sprawiało wrażenie zwiastowania, jakby niebiosa otwierały się na nasze znaczenie. O takich rzeczach myśli się w takich chwilach. Twoje trudy są trudami świata, twoje losy są znaczące, życie twojego syna i twojej żony, twojego męża i twojej córki – one liczą się dla stworzenia. Widzimy przed sobą te schematy, ubóstwiamy je i umieszczamy w nich samych siebie.
Wiedziałem więcej, oczywiście wiedziałem. I tak jednak wpatrywałem się w grad, w jego piękno i transcendentny zamysł, i myślałem: w jakiś sposób to jest dla nas.
Kiedy po ledwie krótkiej chwili grad przestał padać, jak to często bywa z gradem, opuściłem swoje miejsce przy murze, drżąc i trzymając w obu rękach po puszce coli. Włosy miałem mokre, wiatr przeszywał mnie przez koszulę, a ja czułem się niezwykle żywy, bez tchu i mały, a potem poszedłem z powrotem – do holu, windą w górę, przez korytarz i do sali, gdzie znów przywitał mnie dźwięk monitora.
Przez chwilę w ciemnościach piliśmy razem colę. Narzuciłem na ramiona jeden z cienkich białych koców. Żona, której igła przyniosła ulgę, szybko zasnęła.
Urodził się tego właśnie ranka.WOJNA
Jego ojciec przyszedł i trafił na mnie.
– Właśnie znów wymiotował – powiedział w dyżurce lekarskiej; mężczyzna w moim wieku, gruby i wymizerowany. Jego syna przywieziono karetką przed kilkoma minutami i przeniesiono do boksu. Dopiero co zawieszono jego kartę informacyjną.
Kiedy wszedłem do sali, jego syn leżał płasko na wózku; w gardle mu bulgotało, a zielona nitka śluzu spływała z ust na piersi. Niebieskie oczy miał szeroko otwarte i wywracał nimi. Twarz była pozbawiona wyrazu. Powinien był się krztusić i walczyć o oddech. Tymczasem leżał tu, bezwładny i pusty.
– Oberwał miną pułapką w Iraku – powiedział beznamiętnie ojciec. – W mózgu ma pełno odłamków. Wczoraj zaczął wymiotować. Czuwałem przy nim przez całą noc.
Mięśnie ramion syna były grube i mocne. Jego ciało wciąż było ciałem żołnierza piechoty morskiej. Zauważyłem właśnie prześwitujący przez krótko ostrzyżone jasne włosy różowy półksiężyc blizny po kraniotomii, gdy znów zaczął wymiotować – kolejny łyk spłynął mu po policzku i skapywał na pierś.
Włączył się alarm. W ciągu paru sekund wargi chorego stały się niebieskie.
Wychyliłem się na korytarz, wezwałem na pomoc pielęgniarki, potem podbiegłem do wózka i uniosłem pacjentowi głowę. Z trudem sięgnąłem do ściany, żeby włączyć ssak. Chory zaczął się ześlizgiwać, a ja chwyciłem go wolną ręką za włosy, by utrzymać głowę w pozycji uniesionej. Ssak syczał, ale zęby były mocno zaciśnięte. Nie mogłem wprowadzić cewnika. Znów zawołałem o pomoc, gdyż alarm wciąż dzwonił. Spróbowałem odessać przez nozdrza, lecz cewnik był za gruby. Przerwałem więc i umieściłem chorego w pozycji siedzącej najlepiej, jak zdołałem, przytrzymując mu przy twarzy maskę aparatu tlenowego, podczas gdy kolejno zjawiały się pielęgniarki. Trzymałem w rękach jego ciało – pamiętam, że było chłodne i jakby z gumy. Wszędzie czuło się odór wymiocin.
Kiedy przewieźliśmy go do sali resuscytacyjnej, oderwałem się na chwilę i odezwałem się do ojca.
– Chce pan, żebyśmy zrobili wszystko?
Po raz pierwszy i jedyny zobaczyłem na jego twarzy ból.
– Chyba tak – powiedział. – Wrócił dopiero parę miesięcy temu.
I tak to było: mózg pełen odłamków, garść metalu rzucona niewidoczną ręką gdzieś w Iraku, gdzieś na drodze albo w polu, gdzieś podczas patrolu albo gdzieś w tłumie, któregoś kolejnego dnia, w którym nic nie powinno było się zdarzyć, ale zdarzyło się właśnie to. Parę miesięcy później był z powrotem w domu z samotnym ojcem i Purpurowym Sercem. Historia ta oczywiście musiała być znacznie bogatsza. Nigdy jednak jej nie poznałem.
Ojciec podążał za nami korytarzem. Przy drzwiach powiedziałem mu jednak, by się zatrzymał i zaczekał w pokoju konsultacyjnym.
Przez kilka sekund próbowaliśmy oddychać za niego resuscytatorem, ale każde ściśnięcie worka wpychało mu w płuca wymiociny. Znów go odessaliśmy – przez nos, cieńszym cewnikiem – ale płyn z żołądka wciąż napływał do płuc. Zęby nadal miał zaciśnięte. Nadal powoli przewracał otwartymi oczami. Nie było innego wyjścia, więc wstrzyknęliśmy mu leki.
Te leki nie wybierają. Paraliżują każdy mięsień ciała.
Kiedy jednak jego mięśnie się rozluźniły i przestał oddychać, do ust napłynęła mu nowa fala płynu. Odsysałem jednym cewnikiem, a rezydentka trzymała drugi, wsuwając końcówkę laryngoskopu między jego zęby i otwierając mu usta.
Jak to możliwe, że miał tak pełny żołądek? Pamiętam, że o tym pomyślałem. Teraz był sparaliżowany, a rezydentka biedziła się z laryngoskopem, nie mogąc dostrzec strun głosowych, niczego. Stałem obok niej, odsysając, naciskając gardło pacjenta wolną ręką, starając się ucisnąć przełyk.
– Widzę struny – powiedziała ponaglającym tonem. – Podaj rurę.
Zrobiłem to, nie przerywając odsysania. Przez krótką chwilę, gdy wsuwała mu ją do ust, pomyślałem, że może się nam uda.
Ale jego serce zwalniało, jakby zapadało się w głęboki piasek, a potem się zatrzymało. Zbyt długo był bez tlenu – a może właśnie dość długo.
Chwilę później poczułem, że rura pod moimi palcami wsuwa się do tchawicy.
– Weszłam – rzuciła mimochodem, po czym przyłączyliśmy do rury worek i zaczęliśmy go wentylować. Tlen napływał bezpośrednio do płuc. Słyszałem to przez stetoskop. Ale linie na monitorze były szerokie i falowały powoli, jakby się namyślając.
Rozpoczął się więc rytuał procedury. Adrenalina, atropina, uciskanie klatki piersiowej. Więcej adrenaliny, wodorowęglan sodu. Początkowo, przez kilka chwil, miałem wrażenie, że wróci, bo był młody, a jego serce było silne. Słyszeliśmy urządzenia monitorujące. Był zaintubowany. Oddychaliśmy za niego, uciskając mu klatkę piersiową. Postępowaliśmy ściśle zgodnie z algorytmem.
Nawet kiedy działaliśmy, nawet kiedy odsunąłem się i patrzyłem, wiedziałem, że tak będzie dla niego najlepiej. Nie rozpoznawał nic ani nikogo. Ale nie był jeszcze zrujnowany i zapadnięty w siebie, jeszcze nie był pomarszczony, wychudzony i odczłowieczony, jakim nieuchronnie miał się stać. Ciało nie było takie jak umysł. Wyglądał młodo, był mocny i niemal bez szwanku, z tym swoim drutem kolczastym wytatuowanym na bicepsie, ze swoją bezcelową siłą.
I tak pracowaliśmy, przez dwadzieścia minut, trzydzieści. To nie miało sensu. Powinienem był przerwać znacznie wcześniej.
Wreszcie wydałem polecenie i wszyscy zamilkli. Leżał tam, siny, nieruchomy i martwy, z ramionami zwisającymi z wózka. Pielęgniarka wyłączyła monitor.
Potrzebowałem paru chwil, by się pozbierać. Rzadko mi się to zdarzało. To, co pozostało z jego życia, było w naszych rękach – moich rękach – i lekko się z nich wyśliznęło. Powinienem był zrobić coś lepiej, pomyślałem, powinienem był wezwać anestezjologa albo spróbować opróżnić mu żołądek sondą przez nos, powinienem był, powinienem. Ale tego nie zrobiłem. Po prostu przyszedłem za późno. Pięć minut wcześniej i żyłby. Wiedziałem o tym, a jednak miałem straszne, dręczące poczucie porażki.
Ojciec siedział samotnie w pokoju konsultacyjnym, czekając na wiadomości. Wziąłem się w garść, wszedłem do pokoju i powiedziałem mu.
Spojrzał na mnie z czymś w rodzaju ponurej ulgi. Podziękował mi za starania. Wymówił się, gdy zaproponowałem mu księdza. Był opanowany; to ja drżałem. Zapytałem, czy chce zobaczyć syna, a on potrząsnął głową, bo miał już dosyć, a od dawna znał prawdę.
Kiedy na niego patrzyłem, zrozumiałem, że to nie jest moja historia, że nie mam do niej żadnego prawa. A jednak nie potrafimy się powstrzymać, przyswajamy sobie jakąś część cudzych losów.
Pielęgniarki przewiozły ciało do sali dekontaminacyjnej, salowi zmyli podłogę, technicy odstawili wszystkie urządzenia na zwykłe miejsca. Po ledwie paru minutach nie było już nawet śladu po ojcu ani po synu – tylko sala resuscytacyjna, lśniąca i czysta, znów gotowa i oczekująca.
Nigdy się nie dowiedziałem, jak miał na imię.DOBRY SYN
– Nie mówił, w jakim był zespole – powiedział mi, przekazując dyżur. – Ale pielęgniarki uważają, że w jakimś znanym.
Byliśmy na obchodzie. Przejmowałem jego pacjentów, więc mówił głównie on. Boks 2 – czekamy na USG, przypuszczalnie kamienie żółciowe. Boks 4 – osiemdziesięcioośmioletnia kobieta, zapalenie płuc, przyjęta. „Antybiotyki?” – zapytałem. Tak, dostała. I tak dalej. Po drodze robiłem sobie notatki.
Przy boksie 6, nim weszliśmy za zasłonę, zrobił przerwę.
– Oto on – wyszeptał. – Jest chory i trzeba go przyjąć.
Potem, zamiast postępować tak samo, jak robiliśmy to przy poprzednich pacjentach, rozchylił zasłonę.
– To jest lekarz, który mnie zastępuje – powiedział, w swym białym fartuchu, do postaci na łóżku. – Chciałem pana przedstawić.
Ten w łóżku był opalony na złoty brąz, miał sięgające do ramion jasne włosy i przenikliwe niebieskie oczy. Spojrzał na mnie i uśmiechnął się, ukazując doskonale białe zęby. Mały mężczyzna, uświadomiłem sobie, badając go, niewiele większy od dziecka. Ciemnoniebieskie tęczówki wybijały się na żółtym tle twardówki, cery i włosów. Widziałem żyłę pulsującą mu na szyi. Wyciągnął gorącą, chudą jak patyk rękę, a ja potrząsnąłem nią.
– Miło mi pana widzieć – powiedziałem. – Jeśli czegoś pan potrzebuje, proszę dać mi znać.
– Dziękuję – odrzekł cicho. – Parę kawałków lodu, to byłoby znakomicie.
– Powiedz, co stwierdziłeś – odezwał się mój kolega, idąc ku wyjściu.
Kilka minut później zaniosłem mu kubek lodu. Pogawędka: Jak się pan czuje? Kiedy to wszystko się zaczęło? Czy chce pan być reanimowany, gdyby zdarzyło się coś nieoczekiwanego? W jakim zespole pan grał?
Uciekł wzrokiem.
– Wolałbym nie mówić – odparł. – Jeśli można. To było tak dawno temu.
– W latach osiemdziesiątych?
Powściągliwe skinięcie głową. Chwila ciszy.
– Teraz za to płacę – powiedział.
– Na czym pan grał?
Wiedziałem, że nie powinienem tego poruszać.
– Gitara – odpowiedział. – Głównie rytmiczna. Niekiedy prowadząca.
Mówił z ledwie wyczuwalnym akcentem. Brytyjczyk, może Australijczyk. Żyła na szyi pulsowała. Kiedy odwrócił głowę, w świetle błysnął maleńki brylantowy kolczyk.
Kiedy mówił, mogłem z łatwością wyobrazić go sobie jako młodego mężczyznę na zalanej światłem estradzie, a przed nim w ciemnościach tłum z zapalniczkami. Przyjrzałem się mu więc uważnie, dość długo, by mieć pewność, że go nie znam.
Rezydenci w latach osiemdziesiątych byli w większości jeszcze dzieciakami, ale i tak ich zapytałem.
– Widzicie tego faceta? W jakim zespole grał w latach osiemdziesiątych?
Przechodzili więc obok boksu, niby przypadkowo rzucali okiem, a potem wymieniali się domysłami.
Lekarz prowadzący też się nad tym zastanawiał.
– Na pewno nie country – powiedział, patrząc przez cały oddział ratunkowy na postać na łóżku. – Ale też nie heavy metal. Raczej pop-rock. Szukałeś go w internecie?
– Nie ma nikogo pod jego nazwiskiem – odparłem. – Ale mógł występować pod pseudonimem. Nie chce o tym mówić.
Lekarz prowadzący długo zabawił w boksie 6, znacznie dłużej niż zwykle. Widziałem, jak obszernie i troskliwie odpowiada na pytania. Widziałem, jak ściska rękę pacjenta, uśmiecha się, daje znak rezydentowi.
– Dowiedziałeś się? – zapytałem, gdy wrócił do dyżurki lekarskiej.
– Mnie też nie chciał powiedzieć – odrzekł. – Może pielęgniarki z góry wyciągną to z niego. Dam ci znać. Wygląda znajomo, nie sądzisz?
_Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji_