Ijasz - ebook
Ijasz - ebook
Jacy herosi, taka epopeja. Innej Iliady nie będzie.
Tomasz Różycki, laureat Nagrody Kościelskich, poeta trzykrotnie nominowany do Nike, proponuje brawurową podróż przez trzy kraje i dwa kontynenty. Różycki stworzył poemat totalny: homerycki epos, powieść drogi i gorzką satyrę na współczesność w jednym.
Lewa Nielucki powraca do miasta Fiatem Punto, by odnaleźć dawną miłość. „Od strony Prudnika”, mówią. „Od Głubczyc”, twierdzi Matacka. Szulerski mówi, że od strony Głuchołaz i nie fiatem, a zaporożcem. W tej sprawie niemało mają również do powiedzenia Zwodzińska, Myliński i Detravers.
Podobno Nielucki przywiózł z sobą tajemniczy Czarny Zeszyt kryjący zapiski sporządzone przez jego nieżyjącego ojca, które mogą skompromitować miejscową elitę i zmienić lansowaną przez nią heroiczną wizję dziejów miasta. Przy okazji zbliżających się uroczystych obchodów 600-lecia jego istnienia Nielucki proponuje przygotowanie rocznicowej rekonstrukcji tragicznych wydarzeń, w których śmierć z rąk milicji poniósł jego ojciec, na co niechętnie zapatruje się dyrektor miejscowego wydziału kultury, Jan Krzysztof Mącicki. Drugim – nie mniej ważnym – powodem powrotu bohatera w rodzinne strony jest chęć odzyskania ukochanej, z którą rozstał się kilka lat wcześniej w dość burzliwych okolicznościach.
Szalona – piękna, groteskowa i liryczna zarazem – opowieść o nieśmiertelnym uczuciu.
Nieskrępowana wyobraźnia, wspaniała inwencja językowa i narracyjna, ostra ironia.
Polscy pielgrzymi szturmujący bramki francuskiego supermarketu opisani prozą poetycką? W heroikomicznym eposie Różyckiego niemożliwe nie istnieje…
Kategoria: | Proza |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-08-07257-8 |
Rozmiar pliku: | 1,9 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
„Dzieje miłości tej nieopisane i niespodziewany splot
wydarzeń, który zawiązał świat za nami i jak na smyczy
prowadzi nas tu, na brzeg oceanu, na skraj wielkiego
bezdennego Nic. Lato przepadło gdzieś po drodze i pozostało
tylko znaleźć słowo, zanim się stoczy po schyłku dnia
złota moneta słońca. Wysoko nad nami wisi mewa,
ruchy jej skrzydeł nadają takt, dźwigają się od tego wody
i rozwijają paski fal. Podaję wam dokładne współrzędne:
kula utkwiła centymetr od serca, więc żadnych wzruszeń,
żadnych gwałtownych ruchów, żadnego rozdzierania ran.
Jak to się stało? Widać nas z góry, w zachodnim świetle,
obraz jest tkliwy i chwilę trwa, zanim wzgórza w lusterku
zupełnie zgasi zmierzch. Wiatr zdmuchnie wstęgę pyłu,
która się wije za samochodem jak znak napisany dymem.
Napis jest prosty: miss Ameryka, a za nią zakurzony świat.
Jej jasna suknia, niby suwakiem właśnie rozpięta przez nasz wóz,
teraz opada, teraz odsłania jej rdzawe ciało. Jak to się stało?
Ile miedziaków nam powpadało w szczelinę horyzontu,
żeby maszyna nocy zagrała ostatni taniec?
Spójrzcie z tarasu, spod pomarańczy, znad kapryfolium,
znad asfodeli na smukłe nogi oparte o pulpit.
Zobaczcie: sandał ze srebrną sprzączką, na zakurzonej pięcie
wyschnięty niedawno ślad, dwie smugi gliny tuż ponad kostką,
oraz kształt łydki, dobrze znany, jak zstępujący z niebios łuk,
zahaczający o boskość samą, potem kolano. Sukienka w kwiaty,
w którą przez okno dmucha wiatr, odsłania opalone uda.
Widać też siniak ponad kolanem oraz dawniejszy, zżółkły znak,
a nawet więcej: fluorescencyjny ślad na sukience. Wargi
i drobne piegi, kilka uroczych drobnych skaz, tych kilka zmarszczek
wokół oczu i przymknięte powieki. Po jej policzkach,
po ramionach powoli sunie dłonią cień. I wielkie rude słońce
tonie, soczewka, w której się stopiły wszystkie pragnienia,
zastygłe w gwiazdę palącą niby sól. Spójrzcie: spod sukienki
sennie uśmiecha się jej uroda.
To widać z góry: samochód za sobą plecie warkocz pyłu,
który za chwilę połknie zmierzch. Podnosi się mgła
znad oceanu i słychać miłosne pieśni fok. To Kalifornia,
szlak numer jeden, miejsce spotkania będzie tu: może centymetr
od serca, tam właśnie się zatrzymał pocisk, więc żadnych bagaży,
żadnych wspomnień, żadnych przeprosin, trudnych słów.
Zmierzch zaraz odpali swe race i bez hałasu maszyneria nieba
wejdzie do morza, a stamtąd naprzeciw chmurze pyłu
wyjdzie mgła. Przeszłość i przyszłość złączą się w obłok,
bez znaków i liter, mętna i rozproszona nicość. Oto miejsce spotkania,
centymetr od serca, może dwa. Przetrwamy, póki pomiędzy
«było» i «będzie» na straży gramatyki stoi cieniutka kreska «ja»”.2. Czarny Zeszyt
Jak to się zaczynało? Kula przyleciała właśnie stamtąd,
z zachodu. Jeśli spojrzysz pod światło, zobaczysz.
Tam, za oceanem i piętrami mgieł, za wyspami z papuziego pierza,
za kolumnadą granitowych bożków wśród margli,
za pióropuszami wulkanów, wiankiem palm szarpanych
monsunem, za chatą mistrza ceremonii parzącego herbatę
w kolorowych miseczkach, za jego dłońmi,
za jurtą ze skóry wielbłądziej, przed którą córka szamana
wylewa z miski brudną wodę, za zatrutymi chmurami dymu
z kominów, za zaporami spiętrzającymi wody rzeki,
za jeziorami powleczonymi mazutową folią, za betonowym
łożyskiem reaktora, za zasiekami z drutów, gdzieś
w Europie Środka żył Lewa Nielucki, o nim ta piosenka.
Przyjechał do miasta od strony Prudnika, mówili,
samochodem marki Fiat Punto z kierowcą w ciemnych
okularach i białej marynarce, wzbudzającym respekt swym wyglądem,
o przezwisku Zacier. Mówili, że zaparkował zaraz pod samym urzędem,
nie zwracając uwagi na tabliczki informujące o rezerwacji
miejsc parkingowych dla poszczególnych urzędników,
ustawiających samochody według rangi i sprawowanej szarży,
od tych najbliższych wejścia, zacienionych, do tych najdalszych,
pozostawionych na środku placu, w pełnym słońcu, jak mówili.
Ten rytuał parkowania był absolutną świętością
w mieście i wiadomo było powszechnie, że na jakiekolwiek
przekroczenie w tym względzie może pozwolić sobie
albo zupełny szaleniec, albo głupiec, niewiedzący,
że pogrzebał tym samym wszelkie szanse na pozytywne
załatwienie swojej, jakkolwiek by ona była żałosna,
sprawy w urzędzie. Mówiono też, że na taką zuchwałość
mógł poważyć się tylko ktoś wystarczająco potężny.
Wysiedli i zignorowawszy nieśmiałe protesty ochroniarzy
i portierów, weszli do środka, anonsując się i pozostawiając
na wybranych pulpitach wizytówki oraz odpowiednie,
wstrząsające wrażenie.
Matacka donosi jednak w swoich wspomnieniach,
że nie przyjechał wcale od strony Prudnika, lecz od strony
Głubczyc, wjeżdżając do miasta szóstego dnia czerwca
remontowaną trasą wzdłuż torów kolejowych, a kierowca
prowadził srebrnego opla, błyskającego lakierem w ten pogodny
dzień już od cementowni i zakładów Metalchemu. Kwitły
wówczas takie drobniutkie białe kwiatki krzewów czarnego bzu
o cierpkim zapachu i to było pierwsze, co poczuł, pisała,
wysiadając przy Instytucie Pedagogicznym, z którego właśnie
wysypały się studentki w białych bluzkach i potarganych nieco
włosach, wychodzące na przeraźliwe czerwcowe słońce
po męczarniach egzaminu z glottodydaktyki. Krzaki
czarnego bzu rosły za ogrodzeniem po drugiej stronie ulicy,
pisała Matacka, a kierowca był w szortach i siatkowej
koszulce bez rękawów, w ustach międlił źdźbło zerwanej
spod parkanu trawy.
Według Szulerskiego zaś Nielucki przyjechał od strony Głuchołaz,
używając zaporożca barwy białej, a kierowca miał na sobie
koszulkę w marynarskie paski i już na rogatkach
dwukrotnie złamał przepisy: a) używając sygnału rogu
lub podobnego sygnału dźwiękowego zakazanego
w terenie zabudowanym, zwłaszcza w okolicach zakładów rybnych,
b) jadąc z otwartym bagażnikiem, z którego wystawał
ponadwymiarowy stelaż, oznaczony co prawda przewiązaną
na końcu najdłuższej rurki chustką, ale chustka ta
była koloru czarnego z wyraźnym wizerunkiem trupiej
czaszki. Zwodzińska twierdziła potem, że nie była to czaszka,
ale zgoła inna część ciała i to właśnie zwróciło jej uwagę,
w co jednak powątpiewa Myliński, twierdząc, że Zwodzińska
ma obsesję i widzi wszędzie to, o czym sama skrycie marzy.
Jedno powtarza się niemal we wszystkich wersjach:
wjechał do miasta w czasie kwitnienia akacji
(jak twierdzi Szulerski czy na przykład Figelfogel)
lub czarnego bzu (jak twierdzą Matacka i Myliński),
co po badaniach wskazywałoby na koniec maja
i początek czerwca w tamtych warunkach klimatycznych,
które już, jak wiemy, od tamtej pory należą do mitologicznych.
Była więc, jak mówili, wiosna lub nawet początek lata.
Mówiono, że przyjechał do miasta w sprawie konkursu
na scenariusz obchodów okrągłej rocznicy odzyskania
wolności. Ogłoszenia informujące o konkursie i przyciągające
wzrok plakaty niestety niemal od razu zdjęto
ze względu na chochlik drukarski, który wkradł się
złośliwie do słowa „obchody”.
Mówili także, że przyjechał w pewnej tajnej sprawie,
która wkrótce wyszła na jaw, powodując jeden z tych
sezonowych skandali, zajmujących widownię w naszym mieście
do końca roku. Mówiono, że przyjechał odnaleźć swoją miłość
z czasów dzieciństwa i porwać ją gdzieś daleko. Mówiono także,
że przyjechał pomścić ojca, który niedawno tu zginął
w niejasnych okolicznościach. Mówiono, że przyjechał wywieść
w pole Jana Marię Mącickiego, zasłużonego obywatela miasta,
i cały jego gabinet, wywieźć daleko, na pustynię i tam porzucić,
choć, jak złośliwie pisała w zeszłym miesiącu Napieska, Mącicki
już od dawna przygotowywał sobie miejsce w sanatorium w Ameryce.
Mówiono, że Nieluckiego przysłano po to, aby ośmieszył miasto
i jego mieszkańców. Mówiono, że jest agentem. Mówiono wreszcie,
że to wcale nie on, a jego ojciec, wprawdzie zabity przed laty,
i w dodatku którego ciało zaginęło bez wieści, powraca teraz
cudownie ocalony, wskrzeszony diabelsko. Ale to, że Lewa Nielucki
miałby być własnym ojcem, jak twierdzi w swych raportach
Zwodzińska, było przecież niedorzeczne.
Tymczasem przyjechał: łamały się właśnie sezony
i wschodnie fronty atmosferyczne zahaczyły o rogatki miejskie,
rzecz raczej niebywała – do tej pory zachodnie wiatry bowiem
przeważały niemal bez wyjątku w tych okolicach.
Jeśliby wierzyć Zwodzińskiej, jechał wzdłuż zarośniętych
głogiem, łubinem, kocimiętką, a czasem nawet tuberozą stert
niewiadomoczego usypanych przy torach i stacji spedycyjnej.
Były pod tym ukryte poniemieckie jeszcze bunkry,
a w nich gniazda wilgotnej i lepkiej ciemności.
Nakrętka twierdził później, że tak naprawdę Nielucki
przyjechał pociągiem – nie odnaleziono bowiem potem
żadnego samochodu, który mógłby być jego własnością,
a wszystkie relacje opisujące przyjazd są mało wiarygodne.
Według niego więc przyjechał pociągiem, prawdopodobnie
od strony Kędzierzyna. Wysiadł i rozejrzał się po stacji,
a człowiek, który na niego czekał, podszedł do niego niepewnym
krokiem, przyglądając mu się uważnie. W jego twarzy, w postawie,
w ruchach i ubiorze było coś niepokojącego, jak mówili,
choć Myliński zapamiętał, że strój miał nader prosty:
para trampek, dżinsy i biała koszula – ten zestaw
niemal wcale się nie zmieniał, jeśli wyłączyć pojawiające się
u Matackiej espadryle. Sam Myliński nie rozumiał
zupełnie, na czym niby miał polegać rzekomy czar
roztaczany przez Nieluckiego nie tylko (choć zwłaszcza)
wśród płci pięknej – według niego Lewa był lekko zaniedbany.
Niegolony zarost, nieuczesane włosy, brak marynarki.
Zwodzińska dwukrotnie jednak pisze przecież o marynarce
i „wykwintnej odzieży”, podobna wzmianka o czymś w rodzaju
garnituru pojawia się u Detraversa, często poirytowanego
bałaganem panującym w relacjach Wschodnioeuropejczyków
(„Co to znaczy według niej: ubrany według najczystszych polskich tradycji?”).
Pic zaś pisze wyraźnie: nie miał koszul na zmianę,
czasem zakładał sandały. Detravers zaraz dodaje,
że tak naprawdę chodziło o zapach. To właśnie zapach
powalał stające na jego drodze kobiety.
Człowiekiem, który miał rzekomo podejść
do Nieluckiego na stacji, był Zacier, ten sam,
o którym już mówiono, że przyjechał z Nieluckim
samochodem. Zacier, znany w mieście także potem jako
Kołowajko, ze względu na zawiłości jego objaśnień
i tłumaczeń, był Lewy przyjacielem od lat dziecinnych,
nieodłącznym jego aniołem stróżem i wierną pomocą.
Wypytywany wielokrotnie, a nawet przesłuchiwany dwa razy
w sprawie Nieluckiego, kręcił, jak tylko mógł.
Lewa Nielucki, według niego, znikąd do miasta nigdy
nie przyjeżdżał, ale był w nim od zawsze i nigdy, aż do czasów
pamiętnej pielgrzymki i późniejszej banicji, która nastąpiła
po uroczystości obchodów w urzędzie miasta, z niego nie wyjeżdżał.
Ale Zacier, odkąd uzyskał lukratywne zezwolenie i licencję
na produkcję napojów wyskokowych, odcinał się od tej historii,
zaczął, jak mówiono, drugie życie. I to nie Zacier, ale Zwodzińska
dodaje jeszcze, że na dworcu, kiedy Nielucki wysiadał,
uderzył go w nozdrza ostry zapach opiłków żelaza,
gołębiego guana i podróżnego stresu wydzielany przez skórę
siedzących na ławce w poczekalni pasażerów.
Przyjechał więc pociągiem, jak mówili, tym jadącym
od Pyskowic, a przedtem jeszcze od Rudy Chebzie,
ze studwudziestominutowym tego dnia opóźnieniem ekspresem
Quo Vadis, i od razu pojawiły się pogłoski,
że jego przyjazd tajemniczo związany jest z obchodami okrągłej
rocznicy nowoczesnej historii miasta, która przygotowywana była
w urzędzie z wielką pompą, żeby podkreślić chrześcijańskie
promieniowanie rodzimej kultury po wiekach niemieckiego panowania
i późniejszej zależności od Sowietów. Mówili, że to przełomowe
wydarzenie. Że po latach antypolskiej propagandy wreszcie
będzie polska prawda, nasza, rodzima, przez nikogo niepodpowiadana.
Mówili, że nareszcie wszyscy poznają prawdę, jak i dlaczego,
a zwłaszcza dzięki komu miasto nabrało odwagi i zapoczątkowało marsz
ku demokratycznym przemianom. Mówili, że zmieni się wszystko.
Biedni będą szczęśliwi, chorzy będą zadowoleni, niepełnosprawni
będą się radować. Myliński odnotował pokątne spotkania Lewy
z władzami miasta, zostawianie numerów telefonów w sekretariatach
i w portierniach, kilka plakatów w miejscach publicznych
przyklejonych tam przez tajemniczego przyjaciela Nieluckiego,
tak niezwykle rozmownego wówczas, a tak małomównego teraz.
Zwodzińska pisze, że już pierwszego dnia
opowiadano, widząc ich siedzących na tarasie kawiarni Melba,
że Lewa przyjechał z zagranicy, przez kilka lat pracował
w Ameryce lub w Australii w przemyśle filmowym, zrobił
karierę w szołbiznesie, ma ogromne znajomości i jest cenionym
scenarzystą. Mówili, że przyniósł kilka recept na sukces,
kilka tajnych przepisów na rocznicowe produkty, kilka cudownych
rozwiązań i zgoła amerykański sposób perswazji. Mówili również,
że bez niego owe obchody obejść się nie mogą: był przecież
synem zamordowanego przez służby bezpieczeństwa
bohatera miasta.
Co prawda w ten pierwszy dzień, jak zauważa Pic,
nikt nie potrafił jeszcze podać żadnego tytułu
filmu, przy którym rzekomo współpracował w Hollywoodzie,
ale drugiego dnia wymieniano już jednym tchem
Pusty pokój, Pomyłkę i Fałszywy trop, których
niestety nigdzie chwilowo nie można było obejrzeć.
W opowieść Zwodzińskiej nie do końca wierzy także Detravers,
uważając, że to ona sama przyczyniła się do rozpowszechnienia
plotek dzięki swoim publicznym komentarzom.
Tak czy inaczej, jeśli nie pierwszego dnia, to w ciągu kilku kolejnych
coś na kształt gorączki opanowało miasto,
a wiadomości na temat przybysza podawano sobie z ust do ust
niemal na każdym kroku, szczególnie po tym, gdy Zacier wyjął
z bagażnika i oparł o kawiarniany stolik dziwną metalową
konstrukcję, coś w rodzaju stojaka, garnka i systemu kilkunastu rurek,
tłumacząc półgębkiem kelnerce, że jest to talioskop.
Talioskop, powtórzyła zdumiona i odeszła powoli. Talioskop.
O tym, co się stało, kiedy wszedł do środka żelbetonowego
budynku o konstrukcji z bauhausowskimi ambicjami, relacje
przeczą sobie wzajemnie. Matacka, powołując się na sobie tylko
znane źródła rzekomo w samym urzędzie (z czego kpi Myliński,
uznając to za fikcję, Detravers widzi w tym urzędową cenzurę,
a Kołowajko uznaje to za notatkę służbową i dopatruje się
dowodu świadczącego niezbicie o tym, że cała relacja
Matackiej jest fałszywką urzędu), otóż Matacka donosiła
potem, że skierowano go do salki podziemnej w prawym
skrzydle budynku, gdzie w każdy czwartek o siedemnastej
odbywały się Warsztaty Słowa i Twórczego Tworzenia
Języki Bogów, na których ćwiczyli się startujący do konkursu
na scenariusz obchodów jego ewentualni późniejsi laureaci.
W czwartki bowiem przeważnie padał deszcz i mgła
leżała jak brudna szmata na trawnikach i trotuarach,
a ulice miasta przypominały wizję z ponurego londyńskiego
kryminału. Poręcze urządzeń gimnastycznych
w parku odstraszały swą oślizgłą zielonkawą i rdzawą wilgocią,
w miasteczku rowerowym kałuże uniemożliwiały pokonywanie
zakrętów, a zjeżdżalnie wioski indiańskiej dla dzieci zamieniały się
w szemrzące rynny na opady. Dlatego w czwartki właśnie
proponowano w mieście z powodzeniem kolektywne zajęcia
pod dachem: kółko różańcowe, debaty historyczne,
maraton warcabiany, uzdrawianie nacieraniem, gimnastykę
kulinarną, odnajdywanie ścieżki duchowego uzdrowienia,
warsztaty samoakceptacji, kreatywne koło herbaciane
i szkołę prawdziwego dziennikarstwa.
Mówili, że Lewa, kiedy wchodził do gmachu, miał przy sobie
swój czarny notes, z którym się od jakiegoś czasu nie rozstawał,
a w którym zapisane były jego wersja zdarzeń, wspomnienia
jego ojca, zapiski z podróży i masa wierszy miłosnych
oraz przepisy na napoje alkoholowe własnej produkcji,
o czym zgodnie wspominają wszystkie relacje.
Miał także na nosie ciemne okulary, co podkreślała Zwodzińska,
upatrując w tym właśnie elemencie wizerunku siły uroku,
z jakim działał Nielucki na płeć przeciwną.
Skropił się lekko perfumą, nastroszył włosy i przybrał
w miarę obojętny wyraz twarzy, który przedtem poćwiczył
przed lustrem w korytarzu, co zauważył z kolei w swej relacji Pic.
W salce było jeszcze pusto. Wszedł, usiadł na skrzypiącym krześle
pośrodku i rozejrzał się roztargnionym wzrokiem.
Tu właśnie adepci trudnego rzemiosła rzeźby w polszczyźnie spotykali się,
aby mozolić się wspólnie nad językiem pod czujnym okiem Prowadzącego,
Przewodniczącego Kręgu i Prezesa Wszechkoła, Dyrektora
Wydziału Kultury, a w jednej osobie i poety, dyplomowanego
badacza dziedzictwa regionu, Jana Marii Mącickiego.
Podłoga usiana była wiórami pozostałymi jeszcze po natężonych
pracach z poprzedniego spotkania.
Po jakichś piętnastu minutach, kiedy jedna z przebudzonych
przez Lewę tłustych ciężkich much (Quod tibi nomen est?)
zdążyła trzykrotnie oblecieć salę i stwierdziwszy brak perspektyw,
zdechnąć widowiskowo w locie, wszedł tam człowiek
w jasnej marynarce, z muchą przy koszuli w prążki,
który przedstawił się jako Dyrektor Prowadzący.
Witam, witam – powiedział ze zmarszczonym czołem.
Jak to miło widzieć znów kogoś młodego, kto chce dołączyć
do naszego cechu. I wyciągnął rękę. Jak donosi Matacka,
Lewa wstał i gasząc skręta o podłogę, przedstawił się także.
Mącicki zamrugał i spojrzał na niego badawczo. Oczywiście
to honor dla nas ze względu przede wszystkim na pamięć pańskiego
ojca – powiedział, przypatrując mu się znów uważnie, a potem
wskazał krzesło. Znałem, znałem, a jakże – mruknął. Byłem,
że tak powiem, w gronie ścisłych przyjaciół, najbliższych towarzyszy,
asystowałem niemal w decydujących momentach, męczeńskich.
Ileż przez to cierpienia, szykan, wie pan, czasem myślałem,
oczywiście proszę wybaczyć porównanie, ale powiem to,
z całym szacunkiem i grozą tego, co się stało, ale powiem – czasem
myślałem, że ta jego szlachetna i okrutna śmierć to w sumie także
wybawienie, już szczęśliwość, już spoza tego koszmaru, uwolniony,
w boskiej sprawiedliwości zanurzony i chroniony, tam, w niebie,
może przypatrywać się naszemu tu cierpieniu. Ja pozostałem
dźwigać nadal ten ciężar, ten krzyż, że tak powiem. Myślę, że ci,
którzy przeżyli, musieli często cierpieć więcej, jak ja, jak my wszyscy,
jego towarzysze, powiedział. A jakże, dostałem pańskie pismo
w sprawie, pańskie zgłoszenie do konkursu, zdążyłem się
zapoznać z życiorysem, wspaniałe osiągnięcia jak na tak młodą
osobę. Gratuluję. No to proszę, proszę... Pisze pan,
powiedział, wyjmując z kieszeni list, że jest pan zainteresowany
współpracą z okazji uczczenia naszej rocznicy,
oferuje pan ewentualny scenariusz wydarzeń, współprodukcję
naszej przygotowanej rocznicowej rekonstrukcji, wszystko
na podstawie dzienników własnych i zapisków pańskiego ojca,
które są w pana posiadaniu. No, no... jeśli to prawda, to wspaniale.
To wspaniała wiadomość i zaszczyt dla nas, powiedział, poprawiając okulary.
Oczekuje pan pomocy materialnej przy dobraniu aktorów,
przygotowaniu scenariusza. Dyrektor odłożył kartkę. Rozumiem,
że to oznacza zatrudnienie i mieszkanie na jakiś czas,
powiedział, spoglądając na Nieluckiego. Lewa lekko kiwnął
głową w odpowiedzi. Słyszałem, że zamierza pan także
ogłosić konkurs na główną rolę w obsadzie adaptacji.
Coś niecoś do mnie dotarło tutaj.
Ludzie mówią, a ja wiele słyszę, powiedział, odchylając się
nieco na krześle. Mam też swoje źródło informacji, dodał
i kolejna mucha, latająca dotąd gdzieś pod sufitem, zniżyła nagle lot,
kołując nieznośnie blisko podłogi i wydając odgłos konania.
Skoro już mamy okazję się poznać, powiedział Prezes,
przeciągając słowo „poznać” i oglądając czubki
swoich jasnobrązowych butów – zapraszam na spotkanie
naszej miejskiej Grupy Literackiej Języki Bogów, ze mną na czele. –
Uśmiechnął się, marszcząc łyse czoło. – Wszyscy oni startują
w konkursie i wspólnie się, ten, szlifujemy, zachowując czujność
wobec języka, bo wie pan, dodał, język jest jak zwierzę,
czasem czmycha, mlasnął. Myślę, że to miejsce właśnie dla takich
młodych ludzi jak pan, utalentowanych, z przyszłością.
Dziarskich, wie pan, bo chodzi o to, żeby czujność była dziarska.
Chętnie zapoznam się z pańską twórczością, chętnie także
zapoznam się z dziennikami ojca, może nawet coś podpowiem,
zanim wejdziemy we współpracę przy rekonstruowaniu historii.
Bo to trudna sprawa, wie pan. Leży mi to szczególnie na sercu.
Lewa nie poruszał się, obserwując ściany i meble,
które najwyraźniej przekrzywiały się nieco w prawo
z każdym słowem Prezesa. Przed nami droga trudna i pełna
mozołu – powiedział Prezes – ale świetlista, jeśli się pan zdecydował
na spotkania w naszym gronie młodych adeptów trudnego
rzemiosła obróbki polszczyzny, na pewno uda się
wykrzesać z pana jakiś talent, ukierunkować poszukiwania,
aby nie były, wie pan, po omacku, tylko przed omackiem,
że tak zażartuję, rzekł, i ociosać formę. Dzienniki, nawet
najdokładniejsze, nawet najszczersze i w najlepszej wierze pisane,
nie są wszak często gotowe do ujrzenia światła dziennego,
nie są gotowe na kontakt z czytelnikiem, nie stanowią
przez to jeszcze prawdy historycznej, jak nam się może błędnie
wydawać. Często zbyt pochopne, na szybko, na gorąco
spisywane emocje są wynikiem zaślepionego gniewem myślenia
i wymagają dopiero porównania z innymi, osadzenia w kontekście,
rozważenia. Bo takie myśli, mimo swej ogromnej wagi
dokumentalnej, mogą czasem więcej szkody przynieść
niż pożytku. Oczywiście dla nas zapiski ojca to ogromny,
największy skarb, powiedział. Będziemy teraz pracować wspólnie,
aby w odpowiedniej formie trafiły do mieszkańców
naszego miasta. I błąd, w pana przypadku,
polegałby na odrzuceniu naszej pomocy, uśmiechnął się.
Wraz z naszą Grupą Literacką Języki Bogów pracujemy razem już
od kilku lat. Szykujemy się do konkursu i obchodów.
Nasz wydział funduje coroczną nagrodę dla młodych
twórców, mamy własne wydawnictwo, zapewniamy fachową
opiekę, szybką ścieżkę druku i publikacje w naszym
periodyku kulturalnym „Siewca Słowa”, a może i etat
w zaprzyjaźnionej placówce oświaty. Dysponujemy mieszkaniem
służbowym w centralnym punkcie miasta. A ponadto,
podniósł palec, nasz znajomy jest cenionym producentem
Hollywoodu, organizującym nagrania na żywo.
Z pana strony oczywiście zależałoby mi na przygotowaniu
scenariusza wydarzeń pięćdziesięciolecia, wie pan,
miasta. Naszego miasta, wolnego miasta, czysto,
że tak powiem, polskiego miasta, prawdziwego, nareszcie
powstającego z kolan wcześniejszej zależności i pohańbienia,
prawda. – Przeszedł parę kroków w milczeniu po sali. Słowem,
powiedział, możliwości świetlistej kariery, powiedział. –
Byłoby szkoda zmarnować talent, jeśli w pana przypadku
mowa będzie o talencie – to rzadka perła. Proszę przynieść zapiski,
zdecydujemy wspólnie, co dalej, popracujemy, pochylimy się
nad słowem, zachowamy czujność wobec języka.
Pomoc, nadzór bardziej doświadczonych, nauczycielska
troska, to wszystko jest bardziej niż wskazane. Bardzo by mi
zależało, żeby pan się stosował do zaleceń.
Kiedy pan dołączy do naszego grona,
do naszej rekonstrukcjonistycznej grupy, należy spełnić
kilka warunków. Są to także warunki moralne. I pod odpowiednią
opieką może się to okazać sukcesem dla nas wszystkich,
to pewne – powiedział i uśmiechnął się niemal gniewnie.
Lewa patrzył na niego przez chwilę z nieruchomą twarzą.
Oczywiście – powiedział Prezes, osobiście mi szalenie
zależy na współpracy i jestem pewien, że wszystko się
wspaniale ułoży. Nasze miasto potrzebuje takich ludzi,
nasze miasto potrzebuje nowej, odkłamanej historii,
mitu założycielskiego, nareszcie prawdziwego i zgodnego
z duchem naszych wspólnych chrześcijańskich korzeni,
zgodnego z naszą ambicją i dumą narodową, pokazującego nasz
niepodważalny wkład w kulturę światową. Nie ukrywam,
że Hollywood byłby znakomitym narzędziem promocji w świecie.
Słyszałem już o pana zdolnościach, dzwoniono do mnie, zaraz
kiedy pojawił się pan na drodze z Ozimka. Mówiono mi to i owo,
ciągnął Prezes, przynoszono mi nawet co nieco w notatkach, mówił.
Rzeczywiście, sądząc po pana scenariuszach, objawia pan
pewną zdolność, ale trzeba by się jeszcze mocno natrudzić,
widzi pan, nabiedzić nad prawdziwym słowem, wysłowić,
a nawet, że tak powiem, wysłowiczyć, żeby zrobić z tego
Słowo, widzi pan, Literaturę, widzi pan, Prawdę.
Ale proszę przynieść coś, zobaczymy. Ja mogę panu
zagwarantować jakieś widoki na sukces.
A pan pomoże nam – uśmiechnął się Dyrektor. –
Idzie za panem, a raczej przed panem, legenda pańskiego
ojca. Potrzebuję kogoś, kto uporządkowałby moje pisarskie
sprawy, pomógł przy redakcji rozdzialiku lub dwóch mojej
książki. Proszę nie liczyć na jakieś pieniążki, ale mógłby się pan
wiele nauczyć, powiedział, obcować z dojrzałą literaturą.
Co pan na to? Ale to daleka droga, proszę pana, nie tak od razu.
No i oczywiście, pod warunkiem, że to, co pan przyniesie,
reprezentuje w ogóle jakąś wartość – rzekł Mącicki, przewracając kartki
w swoim zielonym notesie. – Historia, wie pan, to poważna
rzecz. Nawet bohaterowie często nie mają o niej pojęcia.
Z całym szacunkiem dla ojca. Dobrze go przecież znałem,
powiedział, marszcząc brwi.
A dziś niech pan zostanie z nami na pierwsze zajęcia,
poprowadzi je tym razem mój zastępca, Adrian, powiedział.
Lewa skrzywił się jakoś, wykonał gest ręką, jakby chciał przetrzeć oczy,
a potem odrzekł: Wie pan, warsztaty chyba raczej
nie dla mnie, ja zazwyczaj pracuję sam i słabo się...
słabo się adaptuję do grupy, do pracy w zespole. Myślę, powiedział,
patrząc w oczy Mącickiemu, że dla nas obu najlepiej będzie znaleźć
jakąś szybszą ścieżkę porozumienia. Dyrektor uśmiechnął się
szerzej. Proszę pana – przerwał mu. – To było z mojej strony
uczciwe postawienie sprawy, uczciwa propozycja, powiedział,
założył nogę na nogę, a potem zaczął bawić się błękitnym
długopisem. – Proszę tego nie lekceważyć. Proszę przemyśleć.
Wyciągam do pana rękę. Byłby pan głupi, gdyby się pan
nie zdecydował. Zaprzepaściłby pan w ten sposób wielką szansę.
Wstał zza biurka i ruszył dziarskim krokiem w stronę okna.
Każdy z nich, każdy z biorących udział w warsztatach staje do konkursu
i każdy ma szansę wygrać konkurs i nagrodę, także pan.
Bez tego ani rusz. Bez mojej pomocy nie znajdzie pan z nikim
w tym mieście porozumienia, powiedział. – Nie zna pan realiów życia
w takim mieście jak to, gdzie znajomości i świat niczego
nie ułatwiają, a wręcz przeciwnie, wzbudzają tylko zawiść.
Takie małe miasto może, proszę pana, zabić – powiedział i założył ręce
za plecy. – Ja mogę wiele pomóc i bardzo wiele zaszkodzić, w momencie
kiedy ktoś w głupi sposób odrzuca wyciągniętą otwartą dłoń
z pomocą. Proszę sprostać swemu losowi. Czy pan,
proszę pana, sprosta? – powiedział i jedyne okno w salce
całkiem zasłoniła teraz jego postać.
Potem odwrócił się powoli w stronę drzwi i znów
spojrzał w kierunku czubków swoich butów. Przez chwilę milczał,
wreszcie mały uśmieszek pojawił się przez sekundę na jego twarzy.
To co? – rzekł nagle, klasnąwszy w dłonie. Gdzie się pan zatrzymał?
Proszę przyjąć te klucze. To mieszkanie w centrum, dość wygodne,
będzie pan miał do nas blisko – oznajmił i położył
klucze na blacie biurka. Lewa podniósł się. Mam miejsce,
powiedział, ale Mącicki zrobił ręką dość dziarski ruch przeczący.
Nie chcę tego słyszeć. Absolutnie nalegam.
To dla nas, dla miasta zaszczyt i poniekąd obowiązek.
Będzie to dla nas honor gościć syna bohatera, powiedział
Mącicki, wzruszył ramionami i podszedł w stronę drzwi.
No dobrze, żegnam w takim razie. Wie pan, gdzie mnie szukać,
zatrzymał się. – Aha, i jeszcze jedno: tutaj nie wolno palić, wióry
mogą się, że tak powiem, zająć.
Czy Lewa palił? Szulerski twierdzi, że tak, podaje nawet
kilka rodzajów tytoniu, z którego miałby za każdym razem,
kiedy brała go ochota, własnoręcznie skręcać papierosy.
Używał do tego jasnego holenderskiego druma lub zwykłego
samsona w ciemnoniebieskich paczkach. Bibułki były z prześwitującego
delikatnego papieru ryżowego z Hiszpanii. Prawdopodobnie
nauczył się palić w ten sposób, pracując na polu lub na budowie.
Ale Detravers łączy to z innym wydarzeniem, które go szczególnie
zainteresowało: Lewa potrafił gwizdać w nieludzki sposób, dosłownie
ogłuszając wszystkich wokół, a także – zupełnie niespodziewanie –
doskonale strzelać, co się okazało dopiero dużo później.
Detravers uznawał wszystkie te elementy za znaczące i wskazujące
na istotny trop co do pochodzenia Lewy. Istnieją tymczasem
co najmniej cztery wzmianki o paleniu przez niego tytoniu,
a także zdjęcie, na którym widać go siedzącego na ziemi i opartego
o węzłowaty pień jakiegoś niezwykle suchego i krępego drzewa,
w cieniu którego odpoczywa. Detravers, Figelfogel i Matacka
jednym głosem mówią, że chodzi o bardzo stare drzewo oliwne,
jedynie Kołowajko dopuszcza możliwość, że to była akacja i różni się
w tym względzie od Pica, twierdzącego, że drzewo dokładnie
nazywało się robinią, od nazwiska francuskiego ogrodnika i botanika,
który rozpowszechnił je w Europie, a jak dodaje Napieska,
popularnie jest zwane grochodrzewem ze względu na, jak tłumaczy
(według Mylińskiego idiotycznie), „grochowe pipy, zwieszające się
z gałęzi”. Tak czy inaczej, Lewa pali tam pod drzewem i choć
zdjęcie jest czarno-białe, widać wyraźnie wokół suchą i spękaną ziemię,
ostre źdźbła traw, plamy cienia i naświetlone słoneczne płaszczyzny
za nim, podobne do spopielonych obszarów pustynnych
lub do gładkiej tafli wodnej. Widać podwinięte rękawy nieco
pobrudzonej koszuli i wciąż ten sam czarny notes w kieszeni
na piersi, i jego zmrużone oczy na pozostającej w półcieniu twarzy.
Zdaje się, że to przyjemny moment po ciężkiej pracy:
usiąść w cieniu drzewa i zapalić skręconego szluga,
trochę dalej, poniżej, widać niemal białe od światła wzgórza
i plecy wielkiej rzeki.
------------------------------------------------------------------------
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
------------------------------------------------------------------------