IKAR. Legenda Mietka Kosza. Historia, na kanwie której powstał film - ebook
IKAR. Legenda Mietka Kosza. Historia, na kanwie której powstał film - ebook
Tętniąca muzyką i humorem intymna opowieść Mietka Kosza, wybitnego muzyka, który w dzieciństwie stracił wzrok. Nie zrezygnował jednak z marzeń. Rzucił wyzwanie losowi i ruszył na podbój polskich oraz zagranicznych scen. Co się kryło za wielkimi sukcesami jazzmana? Samotność, niespełnione i szczęśliwe miłości, emocjonalne zakręty, wzloty i upadki, dzieciństwo naznaczone piętnem choroby. Ograniczenia, z którymi Kosz całe życie się zmagał, stały się jego siłą.
Maciej Pieprzyca przedstawia świat Mietka Kosza, widziany oczami wyobraźni wirtuoza fortepianu. składa się nie tylko z dźwięków. To świat nie tylko dźwięków, lecz przede wszystkim nasycony całą paletą barw.
„Kiedy gram, widzę”.
Na kanwie tej historii powstał film „Ikar. Legenda Mietka Kosza” w reżyserii Macieja Pieprzycy zdobywca siedmiu nagród na 44. Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, w tym m.in. Srebrnych Lwów oraz nagrody w kategorii najlepsza pierwszoplanowa rola męska dla Dawida Ogrodnika, który wcielił się w postać Mietka Kosza.
„Film nie jest z gumy. Znalazły się w nim najwyżej dwie trzecie tego, co zostało zapisane w scenariuszu i nakręcone na planie. Do scenariusza weszła z kolei może jedna trzecia historii i anegdot, jakie udało mi się zgromadzić o Mietku Koszu podczas rozmów z osobami, które go znały. Na szczęście są książki.
Powieść daje szansę, by ocalić to, co nie znalazło się w scenariuszu i w filmie” – Maciej Pieprzyca
„«Zobaczyć» świat oczami wyobraźni Mietka Kosza, niewidomego i genialnego muzyka, to doświadczenie bezcenne i na szczęście możliwe – dzięki tej książce. Wciągająca i intymna opowieść pozwala nam dotknąć fenomenu Kosza, zapomnianej legendy, która po latach odzyskuje swój zasłużony blask. Czytajmy o Koszu, słuchajmy jego muzyki i cieszmy się pięknem, które nam pozostawił” – Dawid Ogrodnik
O Autorze:
MACIEJ PIEPRZYCA – reżyser filmowy, scenarzysta, pisarz. Autor głośnych, wielokrotnie nagradzanych filmów, m.in.: „Drzazgi”, „Chce się żyć”, „Jestem mordercą”. Bardzo dobre oceny zebrały wyreżyserowany przez niego miniserial „Kruk” oraz świetnie przyjęta przez czytelników powieść „Chce się żyć”.
„«Rób swoje, Mietek» – powiedziałem do siebie – «zaraz twoja muzyka rozlegnie się w całej sali, na tym najważniejszym festiwalu jazzowym po tej stronie Europy. Od tego koncertu zacznie się twoje nowe życie». Wytarłem opuszki palców, jak miałem w zwyczaju. Schowałem chusteczkę. Jeszcze jeden głęboki oddech. Byłem gotowy. Lekko uniosłem ręce, by zagrać pierwszy akord. Natarłem. Ale nie na klawiaturę. Palce uderzyły w klapę, której nikt nie otworzył, a ja w zamieszaniu o niej zapomniałem. Teraz nie część, ale cała sala buchnęła śmiechem. (…) Chciałem, żeby ktoś przyszedł i zabrał mnie od tego fortepianu. Nie chciałem grać. Nie chciałem żyć. Słyszałem, że ludzie przed śmiercią widzą wszystko, co przeżyli – przelatują im przed oczami najważniejsze momenty ściśnięte do rozmiarów krótkiego filmu. To, co się działo, to była moja śmierć – w sekundowych migawkach zobaczyłem wszystko, nawet to, czego widzieć nie mogłem: kierownika restauracji, próbującego mnie powstrzymać, i jego głowę walącą o klawisze w tonacji D-dur; widziałem profesor Anielę stawiającą przede mną herbatę z konfiturami; nagą siostrę Halinę pod prysznicem i tamten dzień, kiedy grając Czekoladę, zrzuciłem z głowy zeszyt z nutami. Zobaczyłem siebie leżącego na klepisku i zbliżające się do mnie kopyto konia, i kwiaty, które podaje mi mama, a ja zamieniam kolory ich płatków na dźwięki. Te obrazy sprawiły, że krew, która odpłynęła mi z dłoni, zaczęła wracać, a kiedy doszła do palców, uniosłem klapę fortepianu. I wreszcie zagrałem” – fragment książki
Kategoria: | Biografie |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-268-3024-2 |
Rozmiar pliku: | 764 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
CZĘŚĆ 1
KASZTANY
1
Barwa jest pierwsza. To najważniejszy element muzyki. Rytm czy harmonia nie mają takiego znaczenia. Jeszcze raz puszczam taśmę i słucham, co nagrałem. To utwór – pytanie, zresztą tak go nazwę: Pytanie. Czy przyjdziesz dziś do mnie? Wiesz, czego pragnę? Rozumiesz, o czym gram?
Pierwsze podejścia były zupełnie niedojrzałe. Wreszcie udało mi się nagrać wersję we właściwym tonie. Zapisać dźwiękami to, co czuję. Teraz wszyscy to usłyszą. Wyłączam magnetofon. Ruszam do telefonu, wtem: brzęk szkła, trącam szklankę, herbata wylana. Pewnie stała tu jeszcze od śniadania. Kiedy ostatni raz jadłem? Nie wiem, komponowałem. Ile czasu minęło od rana? Kolejne Pytanie. Podnoszę tarczę mojego zegarka. To helvetica, specjalny model. Nie do patrzenia. Do macania. Dotykam wskazówek – 17.45. No to poleciałem. O dziewiątej usiadłem do pianina, ile to godzin? Pytanie. Nie liczę. Nie teraz. Teraz telefon. Dwa i pół kroku w prawo, w stronę okna balkonowego. Wyciągnąć rękę przed siebie, opuścić. U niewidomych jest taka zasada, że wszystko ma swoje stałe miejsce. Jeśli coś zabierasz, potem odkładasz tam, gdzie było. Zabieram telefon. Obok stoi fotel. Nie siadam. Nie tracę czasu. Bezbłędnie trafiam palcem w kolejne cyfry. Czemu tarcza telefonu tak wolno wraca na swoje miejsce? Pytanie.
Nie mogę się doczekać, by jej powiedzieć. Po drugim sygnale wreszcie głos. Zupełnie inny niż ten, który znają bywalcy jej koncertów. Na scenie wielka wokalistka jazzowa, na co dzień – po prostu głośna blondyna. „Halo?”.
– Zuza, Zuza, przyjedź do mnie. Skomponowałem coś. Muszę ci to zagrać. Przyjedź jak najszybciej.
– Miecio, kochanie! – Entuzjazm. Udawany. Może kto inny by się nabrał, ale ja usłyszę każdy fałsz. – Dzisiaj nie mogę, umówiłam się, jadę na imieniny. Taksówka już czeka. Może w przyszłym tygodniu, w poniedziałek? Wtorek raczej...
– Nie mogłabyś wpaść dzisiaj, na chwilę. Zagram ci tylko...
– Oj, Mieciu – przerywa moje błagania. – Przecież ci mówiłam. Jadę na urodziny.
Na imieniny, mówiła.
– Zadzwonię, to się umówimy. Muszę lecieć. Pa!
– Leć, Zuza – mówię już po tym, jak się rozłączyła. Poleciała. Pewnie do kogoś, kto czeka na nią w sypialni. Jestem zazdrosny? Pytanie. Bardziej bym był, gdyby ktoś inny czekał na nią przy fortepianie.
Nie tylko jej numer znam na pamięć. Wybieram cyfry i słucham, jak po każdej z nich tarcza wolno wraca na miejsce.
– Halo?
Nie marnuję czasu na wyjaśnienia.
– Marian, dobrze, że cię zastałem, musisz koniecznie do mnie przyjechać.
– Mietek? Coś się stało? – W głosie Mariana słychać obawę. Ma prawo myśleć, że jego kurze znoszącej złote jajka zdarzył się wypadek. Ile to razy ratował mnie z opresji. Marian potrafi być troskliwy. Wie, że mimo wszystko dobrze ze mną trafił.
– Nie, nic się nie stało. Skomponowałem coś nowego, na płytę.
– No to wspaniale, Miecio... Muszę tego posłuchać!
A ja słyszę, jak łamie mu się głos, nie za bardzo – nieco. Ma problem, musi powiedzieć mi coś nieprzyjemnego:
– Nie dam rady teraz przyjechać, Miecio. Na gości czekamy, rodzinna impreza, szwagier będzie, z rodziną. Wiesz, jak jest.
Niby skąd, Marian? Nie mam szwagra. Nie mam rodziny. Chociaż. Czy to nie ty i Zuza, może jeszcze Włodek, nasz basista – czy to nie wy jesteście moją rodziną? Pytanie. Nie pytam.
– ...przyjadę jutro. Mogę być o dwunastej. Cieszę się, Miecio.
Ja się nie cieszę. Teraz powie: trzym się, chłopie, i się rozłączy.
– Trzym się, chłopie. – I się rozłącza.
Wykręcam kolejny numer, który znam na pamięć.
– Słucham?
– Cześć, Włodek. Stary, pakuj się. Musisz do mnie przyjechać. Skomponowałem coś na płytę.
Włodek zaczyna od śmiechu. Swojski śmiech kogoś niezbyt skomplikowanego. Zaraźliwy, nie mogę się powstrzymać.
– Co to jest?
– Musisz tego posłuchać – mówię przez śmiech. – Wino mam – kłamię w dobrej sprawie. Dziś do komponowania poszło ostatnie pół butelki.
– Miecio, chętnie, znasz mnie, ale dzisiaj ni chujaszka. Ustawiłem się z taką jedną, za pół godziny. Znasz mnie, nie ściemniam.
Znam go – nie ściemnia. Fałszu nie słyszę. Może powinienem wziąć go na litość? Wspomnieć nasze spotkanie z Billem Evansem w Montreux i poprosić. Trudno odmówić ślepemu przyjacielowi, jeśli bardzo prosi. Tylko że ja nie lubię ciągle prosić. Moja muzyka nie potrzebuje takich forteli.
– Rozumiesz mnie?
Nie wiem, czy go rozumiem. Wiem, że kończą mi się numery, które znam na pamięć.
– Rozumiem – powtarzam po nim. – Baw się dobrze, stary.
Włodek się śmieje, a ja się rozłączam, zanim jego śmiech znowu mnie zarazi.
Robię krok dalej, trochę na skos. Kolano dotyka fotela. Siadam. Obok nieduży stolik, na nim plik gazet, Marian je przyniósł. W każdej napisali coś o mnie – po co te gazety niewidomemu? Pytanie. Nie wiem. Dopiero teraz czuję, że zmarzły mi stopy. Zawsze gram w domu boso. Tak wolę. Przedwiośnie ciągnie przez nieszczelne okno balkonowe. To taki nie do końca balkon – „francuski”, powiedziała o nim właścicielka, od której wynajmuję kawalerkę. Po otwarciu poręcz mam na wysokości brzucha, ale nie jestem wielkoludem, mierzę sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Kiedy gram przy otwartym balkonie, ludzie zatrzymują się na chodniku i słuchają. Wiem, bo gdy kończę utwór, odzywają się brawa. Liczę pod nosem: 1967, 1971... Czwarty rok mieszkam w Warszawie i wciąż nie mogę się przyzwyczaić do tego miasta. W kamienicy zimno, w mieście tłok i obco. Ulice są szerokie, trudno się w nich połapać, gdzie skręcić. Trzy kroki – tyle kiedyś udało mi się zrobić samemu, zanim mnie ktoś potrącił. Nie to co w Krakowie. Tam chodziłem sam. Tam jak mnie ktoś potrącił, to nie po trzech, ale po trzydziestu krokach. I jak mnie potrącił, to przeprosił. Nie jak w Warszawie. Tam szedłem Puszkina, potem Podwalem i już byłem na Basztowej, w szkole muzycznej. Kochana profesor Aniela. Moja druga mama. Tylko jazzu mi pewnie jeszcze nie darowała. I Konkursu Chopinowskiego, którego dla niej nie wygrałem.
Wykręcam numer na centralę. Zamawiam rozmowę z Krakowem. Siedzę i czekam z aparatem na kolanach. Telefon to skarb, w naszej klatce mam tylko ja i jeszcze jeden lekarz, z pierwszego piętra. Marian musiał się nachodzić, żeby to załatwić, złożył prośbę do samego ministra kultury. Niewidomy jazzman, wielki talent, laureat międzynarodowych festiwali. Dostałem dopiero, kiedy minister zaproszony na mój koncert usłyszał Zuzę śpiewającą w pierwszej części. Ona oczarowała go bardziej niż moja muzyka. Wtedy pozytywnie rozpatrzył prośbę, założyli telefon, mi i Zuzie. Dzwonek, podnoszę słuchawkę: „Kraków na linii, proszę mówić”.
– Halo?
– Pani profesor, to ja, Mietek.
– Dziecko, jak dobrze cię słyszeć! Dawno nie rozmawialiśmy. Ale niespodzianka. Jesteś w Krakowie?
– Nie, w Warszawie jestem.
– Czytałam o tobie w gazetach – koncerty, wyjazdy zagraniczne, nagrody. Myślałam, że w restauracjach przygrywać będziesz... A ty grasz to, co chcesz. Jestem z ciebie bardzo dumna.
Nie wiem, co jej powiedzieć. Milczę.
– Miecio, mów, co u ciebie?
– U mnie...? – Wywołany do tablicy muszę coś wykrztusić. – Wszystko w porządku.
– Miecio, na pewno wszystko w porządku? – Mimo upływu lat profesor Aniela wciąż słuch ma nieprzeciętny. Usłyszała, jak głos mi się załamał.
– Pani profesor, chciałem podziękować, za wszystko... – Zastanawiam się, co mam jeszcze dodać. Cisza się przedłuża. Profesor Aniela czeka w swoim wielkim krakowskim mieszkaniu, popijając herbatę z konfiturami. – Jestem szczęśliwy. Do widzenia.
Rozłączam się. Wie, że nie mówię prawdy. Nie ta barwa, nie te emocje. Zawsze zwracała na to uwagę. Czy to głos, czy dźwięk fortepianu. Tym razem nie mogło być inaczej.
Jestem szczęśliwy? Czasami jestem. Wtedy, gdy czuję, że muzyka mnie unosi. Kiedy wychodzę z siebie, tego wadliwego, niepewnego ciała – kiedy lecę.
Ale teraz wstaję z fotela. Wiem, gdzie leżą skarpety, zakładam je, wsuwam buty, sprawdzam, czy w kurtce jest portfel. Jest. Klucze wiszą na wieszaku, ostatnim z prawej strony. Porządek musi być. Wychodzę. Dopiero za drzwiami kawalerki tracę nieco animuszu. Słyszałem nieraz, jak sąsiadka zostawia na klatce wiadro albo donicę. Być może w ten sposób próbuje się zrewanżować za całodzienne granie. Dreptam ostrożnie, nie ma wiadra ani donicy. Mijam drzwi sąsiadki, przystaję na chwilę, słyszę jej głos. Krzyczy na męża, że jest ofermą i nic nie potrafi zrobić. W Krakowie też mieszkaliśmy na trzecim piętrze. Zawsze, kiedy schodziliśmy z Gutkiem, prosiłem go, byśmy na chwilę przystawali przy kolejnych drzwiach. Słyszałem, jak się kłócą, jak pierdzą, jak jedzą, siorbiąc, jak się kochają. Gutek słyszał tylko te głośniejsze dźwięki, ja szepty, szlochy i jęki. Nawet uśmiechy, normalni ludzie nie słyszą uśmiechu, ale ja słyszałem nienormalnie. Byłem niczym szpiegowskie urządzenie do podsłuchiwania. Gutek czytał mi kiedyś o takim, przykładali je do ściany i słyszeli, co gadają w pokoju obok. Te urządzenia można było zagłuszyć specjalnymi radiami. Mnie by nie zagłuszyli. Gdybym nie zajął się muzyką, zrobiłbym karierę w wywiadzie.
Ręką sunę po ścianie i liczę kolejne stopnie schodów.
Na drugim piętrze potrącam pustą butelkę na mleko i czekam, aż brzęk szkła wybrzmi w całej kamienicy. Schodek, schodek, schodek. Pierwsze piętro, mijam drzwi – ktoś ziewa i szura kapciami po płytkach linoleum. Mijam kolejne – ktoś smarka w chusteczkę i chrząka. Dziewczyna z parteru podśpiewuje, nieznośnie fałszując. Widzę ich wszystkich – uszy to moje oczy. Dochodzę do wyjścia. Naciskam klamkę i czuję na twarzy podmuch marcowego powietrza, dociera do mnie lekko przegniły zapach ziemi. To woń nowego rozdania, oczekiwania na następny, lepszy początek. Wiosna w każdym miejscu pachnie nieco inaczej – tu albo w Krakowie, a tym bardziej na wsi w Antoniówce. Trzask drzwi zamykających się za moimi plecami wyrywa mnie z zamyślenia. Słyszę ich: „Byłem u tego lekarza...” – mówi najbardziej zdarty głos – „...no i powiedział mi: zero kawy, zero słodyczy”. Jego dwaj kompani parskają śmiechem. „I jak tu żyć?” – pyta filozoficznie zdarty głos. „Krótko!” – odpowiadają mu, po czym wszyscy się z tego śmieją. Humory im dopisują. Nie to co mi. Chcę do nich podejść, ale kiedy schodzę ze stopnia przy drzwiach do klatki, potykam się o wystający fragment chodnika. Ledwie udaje mi się utrzymać równowagę. Boję się dalej iść sam.
– Ej, panowie!
Ucichli. Czuję, że patrzą na mnie, odstawiona butelka brzęka o chodnik. Jeden z nich mnie kojarzy. „To ten ślepy” – mówi kompanom.
– Chodź tu na chwilę! – wołam dalej.
– Na chwilę, za ile?! – ripostuje ten o zdartym głosie. Reszta chichocze.
Ile mam w portfelu? Nie jestem pewien. Wyjmuję banknot. Nie wiem, jaki nominał. Wystarczy, bo słyszę, jak mój rozmówca podrywa się z ławki i pewnym krokiem zmierza do mnie.
– A co szanownemu panu potrzeba? – Jego zdarty głos ma całkiem niezłą barwę. Podwórkowy Louis Armstrong. – Skoro tak się sprawy mają, Izydor jestem. Ale możesz do mnie, kolego, mówić Izi.
Czuję od niego woń papierosów i trawionego alkoholu. Słyszę ruch jego ręki, wyciąga ją w moim kierunku. Pianista niechętnie podaje dłoń, chroni w ten sposób najcenniejszą część swojego ciała. Ale jak tu nie podać? Zależy mi na Izim. Wyciągam swoją. Ostrożnie i tak sztywno, żeby mi czasem nie ścisnął za mocno palców. Izi nie ma wielkiej dłoni, krótkie palce, szorstkie niczym grzbiet pilnika.
No dobra, wystarczy tego macania.
– Mieczysław Kosz – mówię i z ulgą cofam dłoń.
– Mieszkam tu w kamienicy. Jestem pianistą.
– Wiemy, Miecio, kim jesteś. Słychać to twoje granie na podwórku. Dobrze nam tu, Mietku, przygrywasz. Winko, muzyczka, tylko kobitek do szczęścia brakuje. – Izi śmieje się ze swojego dowcipu, ma świszczący śmiech o wysokich tonach między gis a cis.
– Izi, a co powiesz na to, żeby napić się u mnie i posłuchać, jak gram?
Wyczuwam w nim wahanie, mieszaninę litości i zakłopotania jak u Zuzy i Mariana. Ale Iziego łatwiej będzie namówić.
– Zapraszam. Tylko chodźmy najpierw po jakiś poczęstunek, żebym miał czym cię podjąć.
– Takim kulturalnym kolegom się nie odmawia.
– Tylko nie trzymaj mnie za rękę. Wystarczy, że będę czuł twoje ramię, kiedy będziemy szli. – Krótki instruktaż obsługi Mietka Kosza. – I mów, co mijamy.
Wtedy się nie boję i idę pewnie. Lęku samotnego wyjścia na ulicę nie jestem w stanie pokonać. Tego mu nie mówię. Za dużo słów dla jego przeoranej życiem i tanimi trunkami głowy. Nie chcę go zniechęcić. Mogłem mu dać banknot i poprosić, żeby przyniósł zakupy na górę. Mogłem, ale bałem się, że poczuje pieniądz w dłoni i ucieknie. Potrzebowałem Iziego dzisiaj bardziej niż on mnie.
– Robi się – odpowiada Izi i ustawia się bokiem do mnie. Ruszamy. Czuję jego bark przy moim ramieniu, jest niski, nawet niższy niż ja. Idąc, zastanawiam się, ile może mieć lat. Starszy ode mnie, może być w wieku mojego ojca. A może jest młodszy, tylko już taki złachany. Należymy, Izi, do tego samego typu ludzi – którzy ciągle od losu dostają kopa w dupę. Można powiedzieć, że nam zawsze wiatr w oczy. Ja sobie przynajmniej ciemne okulary zakładam.
Kiedy wracamy z zakupami, koledzy z ławeczki już się gdzieś zmyli. I dobrze. Dam koncert dla jednego słuchacza. W siatce niesionej przez Izydora pobrzękują trzy butelki czerwonego wina. Po jednej na głowę i trzecia na deser. Porządna kolacja – wino z importu, kawał żółtego sera, pół chleba i szprotki w oleju. Do tego świeże kwiaty, jak lubię. Baba je pod sklepem sprzedawała, a że już zmrok zapadł i miała dosyć stania, dała nam jeden bukiet za darmo. Wcześniej on mnie prowadził, teraz ja ciągnę Iziego po schodach na trzecie piętro. Dyszy i rzęzi, ale brzęk butelek zachęca go do wysiłku. Bezbłędnie trafiam kluczem w zamek. Izi już zaopiekował się pierwszą butelką.
– Gellala... Jak ta lala.
Na co dzień pewnie pije te tańsze, owocowe, „Patykiem pisane”. Tak na nie mówią, bo na etykiecie nabazgrano jak patykiem jedno słowo: „wino”.
A ja siedzę przed klawiaturą. Izi poszedł nalać wody do wazonu dla kwiatów, ale słyszę, jak krząta się po mojej kuchni i szuka korkociągu. Po chwili charakterystyczny dźwięk korka wychodzącego z butelki. I potrójne gul, gul, gul. Nie poczekał na mój koncert.
Kiedy wraca, wsadza kwiaty do wazonu. Butelki stawia na stoliku. Zainteresowały go gazety, które Marian zostawił.
– „Brak wzroku, brak mieszkania, brak instrumentu, brak pieniędzy. Całym jego majątkiem talent. Mieczysław Kosz, wirtuoz fortepianu” – czyta podpis pod moim zdjęciem. – Mieciu, ty jesteś jakiś maestro! – Skąd u Iziego takie słowo? – No i widzę, że się polepszyło – i lokal jest, i pianinko jest, i na podstawowe potrzeby też starcza.
Ma na myśli wino i papierosy. Bez jedzenia można trochę ujechać. Ale bez palenia i picia gorzej.
– Może i wzrok wróci – rzucam z nutą sarkazmu.
– O, maestro, za to trzeba wypić!
– Izydorze – co powiesz na to, że ci najpierw zagram?
Nie czekam na jego odpowiedź. Za długo już czekałem. Gram Pytanie: czy widzi to co ja? Czy widzi miasto? Czy widzi ludzi spieszących ulicami, gęsty tłum, nikt nie patrzy do góry, gapią się pod nogi. Widzę to dokładnie, bo lecę nad ich głowami. Nie gram prostej melodii. Nie ma w mojej muzyce miejsca na tradycyjne struktury, na tanie efekciarstwo. Jest żywy, surowy jazz. Nie muszę widzieć klawiszy, nie muszę myśleć, co mam grać, ani dbać o technikę, dźwięki same mną kierują. Słyszę, że teraz gram o wiele lepiej niż wcześniej, kiedy byłem sam. Lepiej, bo ktoś mnie słucha. Gram nie dla jednego Iziego, gram dla całej sali, jak zawsze dając z siebie wszystko – jakby to był mój ostatni koncert w życiu. Raptowna zmiana, odchodzę od tematu, szybuję. To zbliżam się do ziemi, to od niej oddalam. Palce szybciej suną po klawiaturze, walą w nią coraz mocniej – czarne klawisze, białe. Wkładam w to granie cały bagaż swoich emocji, pochylam się i twarzą niemal dotykam instrumentu. Ostatnie akordy są jak kropka pod znakiem zapytania. Dłonie lądują na klawiaturze, ale nie wydobywam z niej już nic. Po chwili splatam palce i odwracam się w stronę stolika – tam, gdzie zostawiłem swojego gościa. Izi wciąż tu jest, dopiero teraz dochodzi do mnie, jak głośno ten człowiek oddycha – a może to z przejęcia? Nie, to świszczenie osoby, której papierosy są bardziej potrzebne niż tlen. Nagle się ocknął, woła:
– Brawo, maestero! Brawo!
Klaszcze. Oklaski rosną w mojej głowie, jakby to nie był jeden Izi, ale kilkuset Izich, trzy tysiące Izich wypełniających Salę Kongresową.
– A teraz... – odzywa się Izi, unosząc w dłoniach dwie butelki gellali. – Bez gazu nie ma jazzu!
Wciska mi flaszkę w dłoń. Stukamy się i pijemy prosto z butelek. Wino miło drapie przełyk. Rozpływające się do środka ciepło nie jest tak dobre jak moja kompozycja, ale musi mi teraz wystarczyć.
2
Zawsze bolało mnie granie do kotleta. Może profesor Aniela zaszczepiła we mnie przeświadczenie, że restauracje czy kawiarnie to nie miejsca dla mojej gry. W średniej szkole muzycznej miałem stypendium, mieszkałem w internacie, obok sali z pianinem. Ale kiedy szkoła się skończyła – i na moje życzenie skończyło się też granie Chopina i Bacha – musiałem się z czegoś utrzymywać. Granie to było jedyne, co potrafiłem. No to grałem – do schabowego i do golonki z musztardą. Chciałem grać jazz. Grałem kicz. I strasznie mi było za to wstyd.
Jest kilka kawałków, które magluję przez całe swoje życie. Na przykład Summertime Gershwina. Ten utwór to dobry punkt wyjścia do improwizacji. Godzinami potrafiłem krążyć wokół tego tematu. Kiedy z Gutkiem graliśmy w restauracjach, grałem go raczej w przystępnej formie. Nie zawsze mi się to udawało i czasem odlatywałem. Ale o tym za chwilę. Najpierw o Gutku – poczciwy wielkolud, wydawał się uosobieniem kontrabasu, na którym grał. Ciężki, zwalisty, czułem się przy nim bezpiecznie. Razem mieszkaliśmy w internacie szkoły muzycznej. Razem zamieszkaliśmy po szkole. Wszędzie razem, papużki nierozłączki.
W Krakowie graliśmy w Literackiej, Cyganerii, Irysie. W Zakopanem w Europejskiej, gdzie zostałem nawet lokalną sławą. Zwykle w duecie, ja na pianie, Gutek na kontrabasie. Zdarzało nam się grać po pijanym iluzjoniście i przed komikiem opowiadającym smutne dowcipy. Gdziekolwiek graliśmy, Summertime zawsze było z nami.
To zdarzyło się jesienią 1966 roku, występowaliśmy wtedy z Gutkiem w Irysie. Tak bardzo się wczułem w Summertime, że odleciałem – i od tematu, i od restauracyjnych stolików, z których dochodziły zgrzyt sztućców i mlaskanie. Gutek jak zawsze na początku usiłował dotrzymać mi kroku, w końcu rzucił ręcznik i tylko markował, szarpiąc struny kontrabasu. Ja leciałem. Wcześniej też mi się tak zdarzało, ale zwykle udawało mi się bezkarnie poszybować w stronę jazzu i bezpiecznie powrócić. Wtedy w Irysie było inaczej, w moje Summertime wdarł się poirytowany głos gościa, który wsuwał schabowego z kapustą. To ten typ, który lubi to, co już zna – a zna niewiele.
– Co to ma być! – zaryczał. – W spokoju zjeść nie można?
Sposób wysławiania i barwa jego głosu pozwoliły mi go sobie wyobrazić – mały brzuchacz o okrągłej, nieskalanej myślą twarzy, z brudem za paznokciami. Przedstawiciel rządzącej klasy robotniczej. Zapytałem potem Gutka, jak wyglądał – wcale się nie pomyliłem.
– Proszę nie krzyczeć i pozwolić innym słuchać – odparował mu głos z mojej prawej strony, jakże inny od Pana Schabowego; miękki, o brzmieniu przyjemnym dla ucha. Zobaczyłem mężczyznę średniego wzrostu, w okularach, z inteligentną twarzą, modną fryzurą i wypielęgnowanymi dłońmi. I tym razem też się nie pomyliłem. Chociaż jak nie dotknę czyjejś dłoni, to nie wiem, czy się nie mylę. Gutek mi go potem opisał: kolorowa koszula, na pewno nie nasza, i jeansy, też prawdziwe, amerykańskie. Przystrzyżona bródka i okulary. „Wygląda jak z importu” – podsumował go Gutek.
Słowa Pana Importowanego sprawiły, że nie odpuściłem, nawet zachęciły do dalszej improwizacji. Schabowy też mi nie odpuścił.
– Facet, kurwa mać, zagrasz w końcu coś normalnego?!
Kierownik restauracji, który mnie nie lubił – pewnie dlatego, że mu się nie podlizywałem – wypadł z zaplecza, a że nie miał ochoty zasuwać do nas przez całą salę, ograniczył się do wymachów rękami. To nie dla mnie odstawiał tę pantomimę.
– Miecio, kierownik – usłyszałem, jak Gutek usiłuje przebić się przez moją muzykę. – Daruj sobie, kierownik!
Darowałem. Wyhamowałem rozpędzone Summertime, przeszedłem na lekkostrawne Kasztany.
– Brawo! – krzyknął Importowany. Ale raczej nie miał na myśli Kasztanów. Przyjemnie mi się zrobiło, warto było odlecieć, choć na chwilę. „I tylko złoty kasztan mi został, mały talizman szczęśliwych dni. I jesienna piosenka prosta, która wiatr może zaniesie ci...”. Gutek włączył się w grę, nawet cicho podśpiewywał o rudym gradzie i złocistej nocy. Również Schabowy nucił zadowolony, że w końcu postawił na swoim.
Schabowy niedługo potem wyszedł. Nie dało się nie słyszeć jego sapania i ciężkiego chodu. Ile osób było teraz na sali? Liczyłem każdy szmer przy stolikach, chrząknięcie i odłożenie widelca. Śmiech kobiet brzmi inaczej, gdy są w towarzystwie koleżanek, inaczej, gdy są z mężczyznami sam na sam. Upewniłem się jeszcze, czy nie zgubiłem przypadkiem jakiegoś introwertyka – takich zdradzają melancholijne westchnienia. Już wiedziałem.
– Dziewiętnaście.
Działo się to podczas przerwy, zgodnie z umową mieliśmy prawo do dziesięciu minut po każdym półgodzinnym „recitalu”. Kelner Maciek – młodszy ode mnie, miał może z dziewiętnaście lat – poderwał się od służbowego stolika, przy którym siedzieliśmy, i rozglądając się po sali, liczył gości. Powtarzał liczby pod nosem, w końcu doszedł do właściwej:
– O cholera! Dziewiętnaście! Szacunek, chłopaki!
– Pięć dyszek się należy – odparł mu Gutek bez pardonu, wyciągając dłoń po pieniądze. Znałem ten gest, ile to już takich zakładów żeśmy wygrali. Tego nie policzę. Gutek zawsze znalazł kogoś naiwnego do przerobienia. Te zakłady to była nasza premia do honorarium za granie do kotleta.
– Miecio, pięć dyszek nasze. Znaczy, Mieciu, trzy dla ciebie, dwie dla mnie.
Gutek sprawiedliwie rozdzielił wygraną.
– Mietek, jak ty to...? – Maciek wciąż nie mógł ułożyć sobie tego w głowie. Co miałem mu powiedzieć? Że uszy to moje oczy – że kiedy jest cisza na sali, słyszę nawet, jak w rogu, w dziurze ruszają się myszy? Nic nie powiedziałem, bo Maciek nagle czmychnął do swoich obowiązków. W stronę naszego stolika toczył się kierownik, poznałem go – zelówkę w lewym bucie miał obluzowaną, tarła o parkiet. Biedny Gucio nie zdążył nawet wgryźć się w przydziałowego schaboszczaka.
– Takie granie to nie u nas! – grzmiał kierownik.
– To porządny lokal, panowie, klient nasz pan i my takiego grania nie pochwalamy.
To, że mu się jazz nie podobał, było dla mnie jasne, ale nie rozumiałem, dlaczego mówiąc o sobie, używał zwrotu „my”.
– Panie kierowniku, po co te nerwy! Nic się przecież nie stało.
– Gutek, ty sobie uważaj, bo polecicie razem.
„Ja latam, właśnie kiedy tak gram, to latam” – chciałem wyjaśnić, ale ugryzłem się w język, oni – to znaczy kierownik – by tego nie zrozumieli.
Wtedy podszedł do nas Pan Importowany, Gutek go zobaczył, ja poczułem, pachniał zagraniczną wodą kolońską.
– Przecież ładnie żeśmy dzisiaj grali, o, temu panu się podobało.
– Przepraszam, mogę zająć chwilkę? – zagaił grzecznie Importowany.
– Moją chwilkę? – upewnił się kierownik.
– Nie, pan wybaczy. Ja do pianisty.
„Klient nasz pan”. Zaskoczony jego uprzejmością kierownik odszedł od stolika, pewnie żeby dorwać biednego Maćka i na nim się wyładować.
– Grał pan fenomenalnie – zwrócił się do mnie Importowany. – Summertime słyszałem chyba ze sto razy, ale w pana wykonaniu... tego się nie spodziewałem. Jestem Marian Wolski.
– Dziękuję, cieszę się, że się panu podobało. Mieczysław Kosz.
– Musi pan, panie Mietku, przyjechać do Warszawy.
– Do Warszawy? – Naprawdę byłem zdziwiony i nie wiedziałem, o co temu pachnącemu, miłemu człowiekowi może chodzić. – Po co do Warszawy?
– Jak to po co? Grać jazz – powiedział, jakby to było czymś oczywistym.
– Tak! Ja chcę grać jazz – wyrwało mi się. Ale kiedy usłyszałem swoje słowa, tę egzaltację, z jaką je wypowiedziałem, momentalnie się zawstydziłem i poczułem, że twarz mi czerwienieje. – Pan sobie ze mnie żartuje.
– Nie. Gdyby co, znajdziecie mnie, panowie, pod tym adresem.
Słyszałem, że coś wyjął, chyba skrawek papieru, położył na obrusie, potem klik – wcisnął przycisk długopisu, pewnie zagranicznego parkera. Zapisał kilka słów, zostawił przede mną karteczkę, odwrócił się na pięcie i odszedł. Po czterech krokach zatrzymał się na moment: „Możemy już iść” – usłyszałem jego słowa. Dalej ruszył w towarzystwie kobiety, miała buty na wysokim obcasie.
Okazało się, że to, co mi zostawił, było jego wizytówką. Gutek podniósł ją i przyłożył do grubych jak denka słoika szkieł w swoich okularach.
– Marian Wolski – przeczytał. – Wiceprezes Polskiej Federacji Jazzowej.
3
Żeby znaleźć jazz w Krakowie, szło się do Helikonu. Dudniące rytmy czuło się w piersi już na ulicy św. Marka. Im bliżej klubu, tym głośniej i mocniej muzyka pulsowała w ciele. Kiedy wyprowadziłem się z internatu szkoły muzycznej, właśnie do Helikonu przychodziłem ćwiczyć. Gutek kiedyś próbował mi opowiedzieć, co jest na freskach nad wejściem – wielka trąba i instrumenty pozawijane wokół grających, obrazkowy miszmasz, wielowarstwowy jak moja muzyka. Podobno Wiesław Dymny, który to malował, trzeźwy nie był, a roboty nie skończył, bo mu zabrakło farby. Dymny jest niewielki wzrostem, ale wielki talentem. Nie gra muzyki, pisze wiersze, teksty piosenek. Gdy się upił, mówił do mnie czasami: „Chujnia, stary, zazdroszczę ci, że tego nie widzisz”. To, co pamiętam najlepiej z Helikonu, to zapach. Duszące opary papierosowego dymu, smród sracza, aromat czerwonego wina i perfum, którymi pryskały się dziewczyny. Zabawne, ale teraz bardziej tęsknię za tym dusznym zapachem tanich wód toaletowych zmieszanych z potem niż za wytwornymi perfumami, które czułem, grając w zagranicznych klubach i salach koncertowych. Wiele bym dał, żeby jeszcze raz powąchać jazz z Helikonu.
Wtedy, w drugiej połowie lat sześćdziesiątych, jazz wciąż był muzyką imperialistów z Ameryki, z kraju naszego największego wroga. Żeby posłuchać jazzu, należało się nagimnastykować, to nie był towar dla wszystkich, tylko dla wybranych. Nie było łatwo dostać się do Helikonu, żeby tu wejść, należało mieć osobę wprowadzającą i znać „gwizd klezmerski”, tajemny sygnał. Dopiero wtedy można było liczyć, że otworzą zablokowane drzwi. Albo i nie. Czasem trzeba było z godzinę stać na deszczu i gwizdać. Kiedy wreszcie dostaliśmy się tam z Gutkiem, starsi koledzy nie od razu nas zaakceptowali. Jazzowych weteranów, co zaczynali jeszcze w latach pięćdziesiątych, nie kupisz byle czym. Ale jak to mówią: estrada prawdę ci powie – siadaj i graj. No to im z Gutkiem zagraliśmy. I zostaliśmy przyjęci do towarzystwa.
W Helikonie pozwalali mi przedpołudniami ćwiczyć. Pewnie trochę z litości, ale dzięki temu mogłem szlifować swoje improwizacje, no bo gdzie indziej? Pianina w pokoju wynajmowanym z Gutkiem nie miałem, a w knajpach, gdzie wieczorami grałem do kotleta, tylko czasami udawało się polecieć. Pamiętam: wśród stukotu obcasów przechodzących za oknem wyłapywałem zwolniony krok tych, którzy nasłuchiwali gry z klubu. Niektórzy nawet przystawali.
Niekiedy wieczorami, gdy nie graliśmy w knajpie, pozwalali nam też jamować. Wtedy przyłączał się do mnie Gutek ze swoim kontrabasem, czasem chłopak z trąbką, Tomek Stańko. Czasem jakiś perkusista. Wiele osób się przewijało wtedy na scenie Helikonu, nie pamiętam ich imion i nazwisk, poznawałem je po sposobie grania – za całą rozmowę służyła nam wspólna improwizacja.
Co jakiś czas w Helikonie odbywały się pierwszorzędne koncerty. Wiele z nich przeszło mi obok nosa, bo akurat przygrywaliśmy do kotleta. Jednak nie mogłem przegapić koncertu Bogdana Danowicza. Co to był za pianista! Gutek chichrał się z jego pozerskich zachowań – na koncerty Danowicz ubierał się w kolorowe koszule z guzikami rozpiętymi pod szyją, a zanim zaczął grać, zdejmował swój wielki złoty zegarek z bransoletką i kładł go na fortepianie. Danowicz mówił o sobie Mister Jazz. On też, tak jak ja, chodził w Krakowie do szkoły muzycznej. Podobno jazz odkrył dzięki audycjom radiowym Willisa Conovera – też ich słuchałem w internacie. Wtedy rzucił szkołę i zdecydował się na granie jazzu. Miał również swoją przygodę z Helikonem, słyszałem, że nawet mieszkał tu kiedyś na zapleczu i spał na starym fortepianie. A teraz był gwiazdą, jesienią 1966 roku nie było w kraju lepszego pianisty. Mówili o nim: jednoosobowy big-band.
Po raz drugi miałem go usłyszeć na żywo. Pół roku wcześniej też koncertował w Helikonie, pamiętam, kiedy skończył grać, nie mogłem się pozbierać. Chciałem iść i klęknąć przed nim, ale nie miałem siły, stałem, podpierając ścianę, i pewnie stałbym w tym miejscu do następnego dnia, gdyby mnie Gutek od tej ściany nie odkleił.
Teraz też staliśmy z Gutkiem, prawie w tym samym miejscu co wtedy. Danowicz wszedł na scenę i przywitał publikę skromnym: „Witajcie”. Po czym zdjął zegarek i położył go na fortepianie. Gutek pewnie się uśmiechnął i pomyślał: „Ale buc”.
Zaczął od Satin Doll. Co to było za wykonanie! Miał swój charakterystyczny sposób gry, który opierał na nienagannej technice – często zmieniał tempo, przyspieszał, zwalniał i znowu pędził, popisując się szybkością wystukiwanych na klawiaturze dźwięków. Było to efektowne, ale też znakomite. Podobała mi się ta jego pewność siebie. Pamiętam, że nie potrafiłem powstrzymać dłoni, podążyła za melodią – i tak jak on, ja też stukałem palcami, ale nie po klawiaturze, tylko po swoim udzie. Zastanawiałem się, czy Mister Jazz, uderzając w klawisze, gra tak, jak czuje – czy to raczej technika i wypracowane podczas ćwiczeń przejścia, które perfekcyjnie wprowadza w życie? Chciałem go o to zapytać. Chciałem, żeby posłuchał mojej gry. To, co mnie trochę u niego denerwowało, to momenty, kiedy przerywał grę i coś opowiadał. Nawet dowcipnie i publika czasem parskała śmiechem. Mnie to przeszkadzało. Ja bym tak nie robił, nie tylko dlatego, że nie potrafiłem nawijać tak dobrze jak on, lecz także z szacunku dla muzyki.
Na bis zagrał Take The A Train Ellingtona. Wykonał ten standard, nonszalancko paląc papierosa. Upajał się swoją zręcznością i kiedy wybrzmiał ostatni dźwięk, ze śmiechem zamknął pokrywę, założył na nadgarstek swój cenny zegarek i rzucił na odchodne: „Czas na mnie. Miłego wieczoru!”.
– Podpisuje jej płytę. Skończył. – Gutek zdawał mi szeptem relację z tego, co się dzieje. – Teraz podchodzą do niego dwie dziewczyny. Są ostatnie w kolejce.
Dzieliło nas jakieś dziesięć metrów, ale usłyszałem jego głos. „Dla kogo?”. „Ania i Iwona” – zapiszczały podekscytowane osiemnastolatki. Potem charakterystyczny dźwięk. Wtedy na pewno nie byłem autorytetem w tej dziedzinie, ale znałem go i rozpoznałem – to był pocałunek.
– Pocałowała płytę, którą jej podpisał – szepnął Gutek.
– Ooo – westchnął Mister Jazz. – Możecie na mnie poczekać przed klubem.
Nie odpowiedziały, pewnie skinęły głowami. Za chwilę, mijając nas, przebierały szczęśliwie nogami.
Gutek pociągnął mnie w stronę fortepianu.
– Panie Bogdanie, można na chwilę?
– Tylko chwilę, panowie.
Nie wytrzymałem:
– Dobry wieczór, nazywam się Mieczysław Kosz, jestem pianistą jazzowym.
– Współczuję – rzucił, wkładając coś do teczki. Wtedy słyszałem to, co chciałem usłyszeć, więc zignorowałem zawarty w jego słowach sarkazm.
– Mogę panu coś zagrać? Mogę?
– Spieszę się.
– Jestem dobry!
Kiedy tylko Danowicz mnie minął, zrobiłem dwa kroki w kierunku fortepianu. Usiadłem, znałem ten instrument, to na nim ćwiczyłem. Zacząłem grać. Take The A Train, w mojej wersji, innej niż jego. To było dobre granie. Bez popisów. Z serca. Jak czułem. Świadomość tego, że Danowicz słyszy, nie sparaliżowała mnie, przeciwnie, dodała mi sił. Ile to trwało? Nie wiem, może po minucie usłyszałem kroki. Podchodził. Byłem tak podniecony, że kroków też nie rozpoznałem. Poznałem dopiero dłoń na ramieniu, nie była chuda o długich palcach jak u pianisty, tylko wielka niczym bochen chleba.
– Zostaw, Miecio. On już sobie poszedł...
– Jestem dobry – powiedziałem. Kogo chciałem jeszcze przekonać?
4
Tej nocy nie mogłem spać, spotkanie z Danowiczem uwierało mnie jak drzazga. Nie dawało spokoju. Bolało. To, że nie widziałem, jak odchodził, było najgorsze. Gdybym zobaczył, może mógłbym to zbagatelizować, powiedzieć sobie: jeszcze jeden bufon, palant w kwiecistej koszuli, ze złotym zegarkiem. Jednak moja wyobraźnia pracowała. Wspomnienie upokorzenia krzepło. Słyszał moją grę i wyszedł. Może wcale nie jestem tak dobry, jak mi się wydaje?
Następnego dnia rano nie poszedłem ćwiczyć do Helikonu. Usiąść w tym samym miejscu, przy tym samym fortepianie, nie, tego nie dałbym rady zrobić. Chodziłem po pokoju, który zajmowaliśmy. Trzy kroki w przód – ściana, obrót, trzy kroki w przód – ściana. Gutek coś do mnie gadał, próbował poprawić mi humor. Ja go nie słyszałem. Nie dałem się mu też wyciągnąć do miasta na obiad. Wyszedłem z nim dopiero po południu, do Irysa. Pewnie gdybym nie musiał, zostałbym w pokoju. Tego wieczoru nawet na nutkę nie odjechałem w stronę jazzu, tłukliśmy z Guciem do znudzenia Kasztany albo Mariannę. Zastanawiałem się, czy tak jak w piosence ja też będę latami siedział w tych knajpach i do znudzenia grał wciąż to samo: „Już trzecia jesień park nasz wyzłaca, kasztany lecą z drzew trzeci raz, a twoja miłość do mnie wraca...”. Miłość nie wróciła. Wrócił Schabowy.
Usłyszałem go już od wejścia – zanim usiadł, z charakterystycznym chrząknięciem krzyknął: „Kelner!”. Kelnerzy nie kwapili się do Schabowego, znali go, to dusigrosz, co złotówki napiwku nie zostawi. Po dwóch minutach ważniak zaczął się niecierpliwić, krzyknął na całą salę:
– Zimna wódka i schabowy z kapustą! Już!
Oto moja publika. Cóż, jeśli Danowicz nie chciał posłuchać moich improwizacji, uraczę nimi gości restauracji Irys. Najpierw odszedłem od tematu Kasztanów, by po chwili zmienić gwałtownie tempo. Niczym Danowicz pogoniłem palce po klawiaturze, grałem głośniej niż zwykle i szybciej niż zwykle. Gutek na swoim basie nie mógł już za mną nadążyć.
– Facet, co ty znowu grasz? – zawołał Schabowy.
To, co czuję, grubasie. Gutek odstawił kontrabas, pochylił się nade mną:
– Mietek, kierownik. – Usiłował mnie powstrzymać.
– Mietek, odpuść sobie. – Ale mnie tego wieczoru ani Gutek, ani kierownik, ani nawet sam Danowicz nie byliby w stanie powstrzymać.
– Facet, do kurwy nędzy, mam ci pomóc!? – Schabowy wstał.
– Niech pan zostawi, ja to załatwię. – Kierownik toczył się teraz przez salę w kierunku pianina. Doszedł do mnie, kiedy znów zmieniłem tempo. Szybko szedł, co przy jego tuszy było czynnością wyczerpującą, stojąc nade mną, dyszał.
– Zwalniam cię! Już tu nie pracujesz, słyszysz?!
Słyszałem, ale moje palce nie. Jego groźby odbijały się od klawiszy. Usłyszałem, jak spoconymi dłońmi chwyta klapę pianina, chciał ją zamknąć i przytrzasnąć mi palce. Byłem szybszy, moja lewa dłoń błyskawicznie przemieściła się z klawiszy na klapę, zablokowała ją. Prawą ręką złapałem głowę kierownika, który się nade mną pochylał, i walnąłem nią dwukrotnie w klawiaturę. Pamiętam, że te dwa mocne durowe akordy dobrze się skleiły z całością, można by nawet pomyśleć, że wykonaliśmy jakiś wcześniej ustawiony show. Zwłaszcza że po tych dwóch uderzeniach odrzuciłem jego głowę do tyłu i wróciłem do grania. Fałszu nie było. Józek, starszy kelner, rzucił się, by podtrzymać kierownika, który pacnął na parkiet jak snopek siana. Facet był oszołomiony i chwilę mu zabrało dojście do siebie. Ten Józek, jego prawa ręka, zamierzył się na mnie. Ale Gutek złapał go za marynarkę i pociągnął do góry tak, że nogi Józka kopały w powietrzu. Pyknął go jeszcze z główki na uspokojenie i posadził obok kierownika. Lekkość, z jaką to uczynił, wystraszyła podobno Schabowego. Wcześniej bojowo nastawiony, teraz nawet nie pierdnął, tylko wlazł pod stół. A ja grałem, po jazzowych popisach znów zmieniłem tempo, zwolniłem i wróciłem do Kasztanów. „Mówiłeś: Żegnaj i drżał ci głos – lecz wszędzie, miła, dokąd pojadę, zabiorę ze sobą tę złotą noc”. Dobrze się to wypełniło. To był nasz ostatni występ w Irysie. Kierownik nie chciał dzwonić po milicję, dobro lokalu najważniejsze. Na odchodnym odgrażał się tylko, że teraz w Krakowie w żadnej knajpie roboty nie znajdziemy, ani w Zakopanem. Nie szkodzi, obraliśmy z Gutkiem inny kierunek. Drogowskazem była wizytówka z dopisanym odręcznie adresem gdzieś w stolicy. Kucharze podarowali nam butelkę wódki – za, jak to powiedzieli, utarcie nosa kierownikowi. Gutek chlapnął za siebie i za mnie, bo wtedy nie piłem. Dwa dni później Gucio i jego kontrabas oraz ja i moja klawiatura atrapa zmierzaliśmy w kierunku dworca kolejowego Kraków Główny. Humory nam dopisywały.