Ilion - ebook
Ilion - ebook
Na Marsie, u stóp wulkanu Olympus Mons rozgorzała pod kontrolą bogów wojna trojańska. Wydarzenia obserwuje sam Zeus ze swą olimpijską rodziną oraz Thomas Hockenberry, pochodzący z dwudziestego pierwszego wieku profesor literatury klasycznej, któremu przypadnie również rola pionka w wewnętrznych spiskach podstępnych bogów i zawistnych bogiń. Tymczasem na Ziemi niewielka grupa ludzi poszukuje utraconej przeszłości i straszliwej prawdy o świecie. Z okolic Jowisza z kolei wyrusza ekspedycja czterech rozumnych maszyn, których zadaniem jest zbadać i ewentualnie zlikwidować źródło dziwnych kwantowych zakłóceń stanowiących potencjalne źródło katastrofy na kosmiczną skalę. Zakłócenia koncentrują się wokół wulkanicznego stożka, wznoszącego się na wiele kilometrów ponad terraformowaną powierzchnię Czerwonej Planety.
Kategoria: | Fantasy |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-67353-64-9 |
Rozmiar pliku: | 1,4 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
W świat szczęśliwości większej się przenoszą;
Umysł – ocean, gdzie każdy gatunek
Znajdzie swój własny wierny wizerunek –
Wznosi się przecież nad rzeczy gotowe
I tworzy światy inne, morza nowe,
Choć stawia ponad wszystko, co stworzone,
W zielonym cieniu dumanie zielone.
Andrew Marvell „Ogród”
(przełożył St. Barańczak)
Można zdobyczy mieć wiele: stada baranów i wołów,
cenne trójnogi i konie o grzywach złotopłomiennych,
lecz nie zdobędziesz już nigdy człowieczej duszy, nie złowisz
ani jej w locie nie wstrzymasz, gdy z warg na zawsze uleci.
Achilles w księdze IX „Iliady” (406–409)
(przełożyła K. Jeżewska)
Serce bijące gorzko, czekające.
Kaliban w wierszu
Roberta Browninga „Kaliban o Setebosie”
(przełożył T. Kubikowski)1. RÓWNINA ILIONU
1
Równina Ilionu
Gniew.
Opiewaj, o Muzo, gniew Achillesa, gniew syna Peleusa, zbrodniczego mężobójcy, któremu śmierć jest przeznaczeniem. Zanoś pieśń o gniewie, który kosztował Achajów tak wielu dobrych ludzi, który tak liczne, pełne życia i serdeczne dusze posłał poza wrota posępnego Domu Śmierci. Zaśpiewaj też, o Muzo, o gniewie bogów, kapryśnie władających z wyżyn nowego Olimpu; opowiedz nam, śpiewaczko, o gniewie postludzi, choć ci dawno już zniknęli; oraz o gniewie nielicznych ocalałych ludzi prawdziwych, tych bezużytecznych, których zaprząta tylko własny los. Wspomnij też, o Muzo, w swej pieśni gniew istot świadomych i czujących, lecz nie do końca ludzkich, które śnią pod lodami Europy, umierają w siarkowych popiołach Io i przychodzą na świat w skutych siarczystym mrozem dolinach Ganimedesa.
Nie zapomnij również, o Muzo, o mnie samym. O nieszczęsnym, ponownie i wbrew woli narodzonym Hockenberrym – o biednym martwym doktorze Thomasie Hockenberrym, przez przyjaciół nazywanym Hockenbushem, tych przyjaciół, którzy dawno temu obrócili się w pył w zapomnianym przed wiekami świecie. Głoś pieśń o moim gniewie. Tak, również o moim gniewie, o Muzo, choć jakże drobnym i nieznaczącym w porównaniu z wściekłością nieśmiertelnych Olimpijczyków lub furią Achillesa, zabójcy bogów.
Chociaż jednak nie, o Muzo. O mnie nie śpiewaj wcale. Znam cię dobrze. Byłem twym sługą i niewolnikiem, o Muzo, ty dziwko niezrównana. I nie ufam ci, o Muzo. Nie dowierzam ci ani trochę.
***
Skoro przypadła mi – niechętnie, przyznam, pełniona – rola chóru tej opowieści, mogę ją rozpocząć w dowolnie wybranym przez siebie momencie. Rozpocznę ją więc właśnie od tej chwili…
Nastaje dzień podobny wszystkim innym z ponad dziewięciu lat, jakie minęły od moich ponownych narodzin. Budzę się w koszarach scholii. Jak okiem sięgnąć, pod błękitnym niebem ciągną się połacie czerwonego piasku. Otaczają mnie wielkie, kamienne głowy. Ze snu wyrywa mnie wezwanie Muzy. Zabójcze cerberydy obwąchują mnie i przepuszczają. Szybką kryształową windą wjeżdżam na trawiasty wierzchołek Olimpu – siedemnaście mil w górę, po wschodnim zboczu góry. Tam, gdy już zaanonsowano me przybycie do pustej willi Muzy, odbieram polecenia od schodzącego ze służby scholiasty, zakładam morfującą bransoletę i bojowy pancerz, wsuwam za pas paralizator, po czym teleportuję się kwantowo – tekuję – na zalaną wieczornym światłem równinę Ilionu.
Jeżeli kiedykolwiek próbowaliście sobie wyobrazić oblężenie tego miasta – czym ja zajmowałem się zawodowo przez ponad dwadzieścia lat – pogódźcie się teraz z faktem, iż wasza wyobraźnia z pewnością zadaniu nie sprostała. Przekonałem się o tym na sobie. Rzeczywistość jest dalece bardziej cudowna i straszliwa niż obrazy odmalowane w wierszach ślepego poety.
Przede wszystkim miasto. Ilion. Troja. Jedno z najwspanialszych, ufortyfikowanych _poleis_ starożytności – wyrasta z równiny nieco ponad dwie mile od plaży, na której teraz stoję, lecz mimo odległości wciąż jest wyraźnie widoczne i piękne. Wydaje się, że ze swojego wzniesienia włada całą okolicą. Wysokie mury migocą płomieniami tysięcy ognisk i pochodni. Wieże nie są wcale tak niebotyczne, jak starał się nas przekonać Marlowe, lecz mimo to oszałamiające – strzeliste, okrągłe, obce i olśniewające.
Następnie mamy Achajów, Danajów i rzesze pozostałych najeźdźców – ściśle rzecz ujmując, nie są jeszcze Grekami, gdyż od powstania tego narodu dzielą nas z górą dwa tysiące lat. Ja jednak pozwolę sobie ich w ten sposób określać. Greckie obozy ciągną się wzdłuż tutejszego wybrzeża długimi milami. Prowadząc zajęcia z „Iliady”, wykładałem studentom, że wojna trojańska, wbrew całej swej homeryckiej glorii, w rzeczywistości była prawdopodobnie konfliktem pomniejszym – ot, marne kilka tysięcy wojowników z Grecji wystąpiło przeciwko porównywalnej liczbie Trojan. Nawet najbardziej uczeni członkowie scholii – grupy uczonych badających „Iliadę” od niemal dwóch mileniów – szacowali na podstawie eposu, że czarnymi okrętami, które dziewięć lat temu spoczęły na pobliskiej plaży, nie mogło przybyć więcej niż pięćdziesiąt tysięcy wojowników z Achai i pozostałych greckich krain.
Jakże się mylili! Obecnie ocenia się, że Ilion najechało ponad dwieście pięćdziesiąt tysięcy Greków, a Trojan wraz z wojskami sojuszniczymi zebrała się mniej więcej połowa tej liczby. Wygląda na to, że aby wziąć udział w tej bitwie ochoczo stawili się wielcy wojownicy i bohaterowie z każdej, nawet najmniejszej, greckiej wyspy – wszak wojna oznacza łupy – i przywiedli ze sobą żołnierzy, sprzymierzeńców, służących, niewolników i konkubiny.
Widok jest powalający: mila za milą jasno oświetlonych namiotów, obozowych ogni, zasieków z naostrzonych pali, mile rowów obronnych wykopanych w twardej glebie powyżej plaży – nie w celu zapewnienia sobie ochrony i kryjówki, lecz by zniechęcić trojańską kawalerię do szarż. A całe to mrowie namiotów i ludzi – wypolerowane groty i gładkie tarcze – wszystko rozbłyskuje w blasku płomieni tysięcy ognisk dających wojownikom ciepło i strawę. Migocą też stosy pogrzebowe.
Bo tutaj zwłoki się pali.
Zaraza nęka szeregi Greków już od kilku tygodni. Najpierw zaczęły zdychać osły i psy, potem padli pierwsi pojedynczy żołnierze i niewolnicy, aż wreszcie, nagle, dziesięć dni temu, rozpętała się prawdziwa epidemia, powalając więcej achajskich i danajskich herosów, niż zdołali to uczynić Trojanie w ciągu długich miesięcy oblężenia. Osobiście podejrzewam tyfus. Grecy są jednak święcie przekonani, że źródłem choroby jest gniew Apolla.
Widywałem go z oddali – zarówno na Olimpie, jak i tutaj – i rzeczywiście typ jest dość paskudny. Apollo to patron łuczników, pan srebrnego łuku, bóstwo „niosące śmierć z oddali” i chociaż nosi tytuł boga zdrowia, włada również chorobami. Co więcej, jest w tym starciu najważniejszym spośród Olimpijczyków sojusznikiem Trojan i gdyby mógł spełnić swą wolę, Achajowie wymarliby do ostatniego. Bez względu na to, czy tyfus narodził się w zbrukanych gnijącymi trupami rzekach i studniach, czy przyniosły go srebrne strzały Apolla, są Grecy zupełnie słusznie przeświadczeni, że bóg życzy im klęski.
W tej chwili Achajscy królowie – a we własnym kraju i własnych oczach królem jest każdy z tych greckich wodzów – zbierają się w cieniu namiotu Agamemnona, by naradzić się co do sposobu odparcia zarazy. Zmierzam w ich stronę powoli, a nawet nieco niechętnie, mimo że po ponad dziewięciu latach dłużącego się oczekiwania i obserwacji oblężenia dzisiejszy wieczór powinien się okazać najbardziej emocjonującym ze wszystkich dotychczasowych. Dzisiaj bowiem homerycka „Iliada” zaczyna się naprawdę.
Oczywiście oglądałem już część opisanych w eposie wydarzeń, te, które poeta przeniósł w momenty bardziej sprzyjające artystycznej wizji. Widziałem na przykład tak zwany „katalog okrętów”, kiedy to spisano i wymieniono greckie siły. Homer umieścił tę chwilę w drugiej księdze „Iliady”, lecz ja byłem jej świadkiem już ponad dziewięć lat temu, podczas koncentracji sił przed wyprawą. Doszło do tego w Aulidzie, cieśninie dzielącej Eubeę i kontynentalną część Grecji. Przypatrywałem się też _epipolesis_, dokonanemu przez Agamemnona przeglądowi wojsk, który w dziele Homera pojawia się w księdze czwartej, lecz w rzeczywistości odbył się niebawem po wylądowaniu armii pod Ilionem. Jakiś czas po owym wydarzeniu nastąpiło to, co, nauczając, określałem mianem _teichoskopii_, czyli „widoku z muru”, kiedy Helena pokazywała Priamowi i pozostałym przywódcom Trojan achajskich bohaterów i wymieniała ich imiona. _Teichoskopia_ znalazła się w księdze trzeciej „Iliady”, lecz – podobnie jak _epipolesis_ – faktycznie wydarzyła się niedługo po przybyciu greckich statków.
O ile pojęcia rzeczywistości i faktów mają tu w ogóle jakieś zastosowanie.
Tym się nie kłopoczmy, dzisiaj bowiem zwołano zgromadzenie przed namiotem Agamemnona i dzisiaj dojdzie do sporu pomiędzy królem i Achillesem. Od tego właśnie zaczyna się akcja „Iliady” i wiem, że powinienem na tym niezwykłym wieczorze skoncentrować całą energię i przywołać na pomoc cały zasób swej naukowej wiedzy. Jednakże, prawdę powiedziawszy, mam to wszystko w dupie. Niech się pysznią. Niech się chełpią. Niechże Achilles dobędzie miecza – no dobrze, przyznaję, że tę akurat scenę chętnie bym zobaczył. Ciekawe, czy żeby go powstrzymać, Atena naprawdę stawi się tu osobiście, czy, też jej interwencja była po prostu homerycką metaforą zdrowego rozsądku, który ostatecznie postanowił się odezwać w sercu Achillesa? Całe życie czekałem, by znaleźć na to pytanie odpowiedź, a teraz gdy od jej uzyskania dzielą mnie ledwie minuty, z jakiegoś niezrozumiałego powodu… No, mam to w dupie.
Dziewięć lat uciążliwego, mozolnego odzyskiwania wspomnień sprzed bolesnego zmartwychwstania. Dziewięć lat bezustannej wojny i pozowania na herosa, nie mówiąc nawet o dziewięciu latach życia w niewoli u bogów i Muzy. Tak, te dziewięć lat wywarło na mnie silne piętno. Jeśli o mnie chodzi, równie dobrze mógłby się na niebie pojawić nagle B-52 i zrzucić na zwaśnionych Greków i Trojan bombę atomową. Pieprzyć tych wszystkich bohaterów i ich drewniane rydwany.
Mimo szczerej niechęci zmierzam ciężkim krokiem ku namiotowi Agamemnona. W końcu to przecież moja praca, moje zadanie. Gdybym tego spotkania nie prześledził i nie złożył raportu Muzie, straciłbym posadę. Bogowie przemieliliby mnie z powrotem w strzępki nitek DNA, z których mnie wskrzesili, i to – jak się czasem ładnie powiada – byłoby tyle.2. WZGÓRZA ARDIS, DWÓR ARDIS
2
Wzgórza Ardis, Dwór Ardis
Daeman zmaterializował się w pobliżu domu Ady. Kilka razy zamrugał z głupkowatym wyrazem twarzy, rażony promieniami czerwonego słońca. Na niebie nie było ani jednej chmury. Blask zachodu płonął pomiędzy wysokimi drzewami na grani, rozświetlając oba wirujące z wolna na kobaltowym niebie pierścienie B i R. Daeman poczuł się nieco zdezorientowany. Tutaj zapadał wieczór, a drobną sekundę wcześniej, gdy faksował się z przyjęcia w Ułanbacie – Tobi obchodził akurat swoją Drugą Dwudziestkę – było jeszcze rano. Odkąd złożył Adzie ostatnią wizytę minęło już wiele lat, a wyjąwszy domy tych znajomych i przyjaciół, których odwiedzał najczęściej – Sedmana w Paryżu, Ono w Bellinbadzie, Risir na klifach Chomu, kilku innych osób – nigdy nie miał pojęcia na jakim kontynencie, tudzież o której godzinie wyląduje. W gruncie rzeczy to nie miało szczególnego znaczenia – chłopak i tak nie znał nazw ani rozkładu kontynentów, a jeszcze mniejsze pojęcie miał o geografii i sprawach takich jak koncepcja stref czasowych.
Dezorientacja była jednak rzeczywista. Uciekł mu cały dzień. A może właśnie jeden dzień zyskał? W każdym razie, powietrze pachniało tutaj inaczej – było bardziej duszne, wilgotne, dzikie.
Daeman rozejrzał się. Stał pośrodku standardowej platformy faksowej. Konstrukcja była typowa: z permabetonowego okręgu sterczały fikuśne żelazne słupki podtrzymujące jak w ogrodowej altance kopułę z żółtego kryształu. W samym centrum kręgu tkwił słup oznaczony tradycyjnym, lecz niezrozumiałym dla niego symbolem. Poza platformą, w całej dolinie nie było widać żadnej innej budowli. Tylko trawa, drzewa, szemrzący w oddali strumień i krzyżujące się na niebie pierścienie, obracające się powoli niczym obręcze gigantycznego żyroskopu.
Wieczór był ciepły i bardziej wilgotny niż w Ułanbacie. Platformę zbudowano w niecce łąki otoczonej niskimi wzniesieniami. Dwadzieścia stóp dalej czekał mocno już sfatygowany, dwuosobowy, jednokołowy kabriolet. Tuż nad kozłem unosił się równie wiekowy serwitor, a pomiędzy drewnianymi dyszlami stał samotny wojniks. Daeman odwiedził ostatni raz Ardis już ponad dziesięć lat temu, lecz w jednej chwili przypomniał sobie wręcz barbarzyńskie niewygody tutejszego życia. Przecież to absurd – co trzeba mieć w głowie, żeby nie zbudować domu tuż przy faksowęźle?
– Daeman Uhr? – upewnił się serwitor, mimo że przecież musiał znać tożsamość gościa.
Daeman burknął coś w odpowiedzi i wyciągnął rękę, w której trzymał swój podniszczony neseser. Maleńki serwitor podleciał bliżej, przejął bagaż wyściełanymi miękkim materiałem chwytakami i zapakował go do krytego płótnem bagażnika. Chłopak zajął miejsce w kabriolecie.
– Czekamy jeszcze na kogoś?
– Przybył pan jako ostatni z gości – odparł serwitor.
Z nikłym brzęczeniem wleciał z powrotem na kozioł i rozkazująco cmoknął. Wojniks poderwał dyszle i ruszył biegiem w kierunku zachodzącego słońca. Jego rdzewiejące kończyny i koło kabrioletu prawie nie wzbijały kurzu ze żwirowej drogi. Daeman rozsiadł się wygodnie na obitym zieloną skórą siedzeniu, wsparł dłonie na główce laski i zaczął się rozkoszować przejażdżką.
Nie przybył do Ady po prostu w odwiedziny. Pojawił się tutaj, by ją uwieść. Tym właśnie zajmował się najczęściej – uwodził młode kobiety. Aha, kolekcjonował jeszcze motyle. Fakt, że Ada miała około dwudziestu pięciu lat, a on dobijał powoli swojej Drugiej Dwudziestki, zupełnie mu nie przeszkadzał. Podobnie jak ten drugi fakt – Ada była jego kuzynką. Zakazujące kazirodczych związków tabu wygasło już dawno temu. Zresztą Daeman nigdy nawet nie słyszał o dryfie genetycznym. A gdyby słyszał, pozostawiłby naprawienie ewentualnych szkód konserwatorni. Konserwatornia potrafiła wyleczyć wszystko.
Dekadę temu chłopak odwiedził Dwór Ardis w ramach rodzinnej wizyty – oraz po to, by uwieść kuzynkę Ady, Virginię. Oczywiście wyłącznie dla zabicia nudy, gdyż Virginia miała mniej więcej tyle uroku, co przeciętny wojniks. Wtedy jednak, po raz pierwszy w życiu, zobaczył Adę nago. Przemierzał właśnie niekończące się korytarze dworu w poszukiwaniu oranżerii, gdzie miano podać śniadanie. W pewnej chwili znalazł się przy wejściu do pokoju dziewczyny. Drzwi były uchylone, a za nimi widać było wysokie, lekko wypaczone lustro. Szklana tafla ukazywała odbicie Ady, obmywającej się ze znudzoną miną gąbką w miednicy. O kuzynce Daemana dało się powiedzieć wiele, lecz nie to, by przesadnie dbała o higienę – potwierdził to odkrycie później. Niemniej ten obraz – uroda młodej kobiety wykluwającej się właśnie z poczwarki wieku dziewczęcego – pochłonął go bez reszty. Jego, mężczyznę niewiele wówczas starszego niż Ada była obecnie.
Zresztą nawet wówczas, gdy jej biodra i uda wciąż zdradzały dziecięce krągłości, a piersi były zaledwie gotowymi do rozkwitnięcia pączkami, Ada stanowiła widok, dla którego warto było przystanąć. Była blada – jej skóra nie traciła jasnego pergaminowego odcienia, bez względu na to, jak długo dziewczyna przebywała na słońcu – a szare oczy, malinowe usta i kruczoczarne włosy składały się na całość żywcem wyjętą z marzeń domorosłego miłośnika erotyki. W myśl zaleceń ówczesnej mody kobiety powinny golić pachy, lecz ani młoda Ada, ani – Daeman miał na to niekłamaną nadzieję – jej bardziej dorosłe wcielenie nie przykładały do tego nakazu wagi większej, niż do pozostałych kulturowych nakazów. W tym wspomnieniu wizerunku z lustra – które niczym motyl zostało starannie przebite szpilką, zamknięte za szkłem i zawieszone w galerii pamięci Daemana – zastygło wciąż dziewczęce, lecz już zmysłowe ciało, ciężkie i jasne piersi, śmietankowa cera, uważne spojrzenie oraz ogólne wrażenie bladości, podkreślonej czterema plamkami czarnych włosów – wijący się znak zapytania na głowie (zwykle nosiła niestarannie upiętą fryzurę, chyba że właśnie się bawiła, co zajmowało jej większość czasu), przecinki pod pachami i dwa idealnie ukształtowane wykrzykniki – wciąż nieprzemienione przez czas i dojrzewanie w trójkąt – prowadzące prosto w cień między udami.
Na usta siedzącego w kabriolecie Daemana wypłynął uśmiech. Nie miał pojęcia, z jakiego powodu Ada zaprosiła go po tylu latach na swoje urodziny – lub urodziny osoby, której dwudziestkę mieli obchodzić – był jednak pewien, że zanim powróci do swej zwykłej rzeczywistości bankietów, długich wizyt u przyjaciół i przelotnych romansów ze światowymi kobietami, uwiedzie i tę dziewczynę.
Wojniks ciągnął pojazd bez wysiłku. Mimo że truchtał żwawo, nie było słychać niczego poza chrzęstem żwiru pod jego odnóżami i nikłym szmerem starzejących się żyroskopów kabrioletu. W dolinie kładły się już pierwsze cienie, lecz wąska, wiodąca na przełęcz droga wciąż była oświetlona ostatnimi przebłyskami dnia. Na grzbiecie mignęło im słońce, a zaraz potem zjechali w szerszą dolinę, gdzie po obu stronach ciągnęły się łany jakiegoś niezidentyfikowanego, niskiego zboża. Nad polami szybowały rolnicze serwitory. Skojarzyły się Daemanowi z lewitującymi piłkami do krykieta.
Dotychczas prowadząca na zachód droga odbiła na południe – z perspektywy chłopaka w lewo. Krytym, drewnianym mostem przecięli rzekę, po czym wspięli się na bardziej strome wzgórze i wjechali do starego lasu. Mgliście przypominał sobie, że dziesięć lat temu – tego samego dnia, gdy ujrzał w lustrze nagą Adę – łowił tutaj motyle. Złapał wtedy rzadką odmianę rusałki żałobnika i rozkosz tej chwili zlała się w jego pamięci z emocjami, jakich doświadczył, patrząc na blade ciało i czarne włosy dziewczyny. Przypomniał sobie spojrzenie, jakim obrzuciła go oglądana w zwierciadle Ada, kiedy na moment przerwała mycie. Żadnego zainteresowania. Nie była zła ani zadowolona. Nieskromna, lecz nienachalna. W zasadzie beznamiętna. Posłała dwudziestosiedmioletniemu Daemanowi, który zamarł z pożądania na korytarzu, takie samo spojrzenie, jakim on obdarzał chwytane przez siebie motyle.
Kabriolet zbliżał się do Dworu Ardis. Pod wiekowymi dębami, wiązami i jesionami panował mrok, lecz wzdłuż drogi rozstawiono żółte latarnie. Głębiej w pierwotnym lesie majaczyły podobne różnokolorowe szlaki, wyznaczające zapewne trasy do innych miejsc.
Wojniks wyprowadził ich wreszcie spomiędzy drzew i oczom Daemana ukazał się wieczorny pejzaż: jaśniejący na szczycie wzniesienia Dwór Ardis; wysypane białym żwirem ścieżki i drogi łączące dom Ady z innymi ośrodkami; szeroka, zielona murawa, ciągnąca się spod samej rezydencji przez ponad ćwierć mili, aż do granicy kolejnego lasu. Jeszcze dalej pobłyskująca rzeka, w wodzie odbijały się promyki umierającego na niebie słońca. Za przełęczą na południowym zachodzie widać było odległe, równie gęsto zalesione wzgórza – czarne teraz, stęsknione za światłem – a za nimi jeszcze następne wzniesienia, stapiające się z mrocznymi chmurami na horyzoncie.
Daeman zadygotał na całym ciele. Na śmierć zapomniał, że dom Ady znajduje się w pobliżu zamieszkanych przez dinozaury lasów. Przypomniał sobie strach, jaki ogarnął go przy poprzedniej wizycie, mimo że Virginia i Vanessa oraz wszyscy pozostali zapewniali, że tereny łowieckie naprawdę groźnych gadów znajdują się ponad pięćset mil dalej. Wszyscy z wyjątkiem piętnastoletniej Ady, która obdarzyła go wyrachowanym, lekko rozbawionym spojrzeniem, które – jak się niebawem przekonał – było jej sztandarowym wyrazem twarzy. Potem, by w ogóle zechciał się przespacerować po lesie, musieli go kusić, sugerując spotkania z motylami. Teraz – co nagle stało się jasne – będą potrzebować silniejszych argumentów. Owszem, zdawał sobie sprawę, że w towarzystwie serwitorów i wojniksów jest całkowicie bezpieczny, ale nie miał najmniejszej ochoty dać się pożreć wymarłym gadom i ocknąć w konserwatorni ze wspomnieniem tak kompromitującego końca.
Rozłożysty wiąz, rosnący na nachylonym ku posiadłości stoku został upstrzony dziesiątkami latarni; wzdłuż okrągłego podjazdu i białych, żwirowych ścieżek w ogrodzie stały pochodnie. Wojniksy trzymały wartę przy wytyczających granice rezydencji żywopłotach i na skraju mrocznego lasu. Nieopodal wiązu Daeman zauważył długi stół – migotliwa poświata falujących w wieczornym wietrze płomyków odbijała się w zastawie – kilkoro gości szykowało się już do bankietu. Chłopak spostrzegł również z zadowoleniem – w głębi ducha był snobem – iż większość zebranych mężczyzn jest odziana w ziemistej barwy burnusy, pełniące tu rolę wieczorowych płaszczy. W kręgach wpływowej socjety, w jakich zwykle się obracał, moda na ten ubiór przeminęła już kilka miesięcy temu.
Kabriolet przetoczył się po okrągłym podjeździe prosto pod główne wrota dworu i zatrzymał w snopie żółtego światła padającego z otwartych drzwi. Wojniks opuścił drewniane dyszle na ziemię tak delikatnie, że Daeman nawet nie wyczuł, kiedy zetknęły się z ziemią. Serwitor obleciał pojazd, by wziąć bagaż, a gość wysiadł i z przyjemnością poczuł pod stopami stały grunt. Wciąż lekko kręciło mu się w głowie – przypadłość nieuchronna po każdym faksowaniu.
Z dworu wypadła mu na powitanie Ada. Daeman zatrzymał się w pół kroku i dość głupio uśmiechnął. Dziewczyna okazała się nie tylko piękniejsza niż zapamiętał; takiej urody nie oczekiwał w najśmielszych snach.3. RÓWNINA ILIONU
3
Równina Ilionu
Przywódcy Greków gromadzą się karnie przed namiotem Agamemnona, zbiera się też tłum zaciekawionych gapiów. Spór pomiędzy królem i Achillesem już w tej chwili nabiera temperatury.
Powinienem był wcześniej wspomnieć, że przed przybyciem na miejsce morfowałem w Biasa – ale nie tego pylijskiego dowódcę, który służy w armii Nestora, lecz w kapitana poddanego rozkazom Menesteusa. Ów nieszczęsny Ateńczyk zapadł na tyfus i – aczkolwiek przeżyje i weźmie udział w walce, pojawiając się w księdze trzynastej – rzadko opuszcza swój namiot, rozbity kawałek dalej na plaży. Jako oficera otacza go aura posłuchu, wystarczająca, by przypadkowi świadkowie rozstąpili się przede mną i umożliwili dostęp do głównego kręgu. Nikt jednak nie spodziewa się, że w trakcie nieuchronnie zbliżającej się kłótni Bias zabierze głos.
Spóźniłem się haniebnie na większą część dramatycznej sceny, kiedy to Kalchas, syn Testora, „pierwszy w swym urzędzie”, wyjawił Achajom rzeczywiste przyczyny gniewu Apolla. Jeden ze stojących obok dowódców szepce do mnie, że Kalchas, zanim przemówił, zażądał nietykalności – poprosił Achillesa o ochronę, na wypadek gdyby tłumowi bądź któremuś z wodzów nie przypadły do gustu jego słowa. Achilles wyraził zgodę. Kalchas wtedy powiedział to, co połowa z nich podejrzewała skrycie już wcześniej: Chryzes, kapłan Apolla, błagał o zwrot porwanej córki, a zdecydowana odmowa Agamemnona dotknęła boga do żywego.
Przedstawiona przez Kalchasa wersja wypadków mocno Agamemnona rozgniewała.
– Dosłownie łajno mu z ust popłynęło – szepce kapitan, zanosząc się śmiechem, w którym czuć woń wina. Ten oficer, o ile się nie mylę, ma na imię Orus i zostanie za kilka tygodni zgładzony przez Hektora, gdy trojański heros już na dobre zacznie masakrować Achajów.
Orus opowiada mi, że ledwie kilka minut wcześniej Agamemnon zgodził się oddać tę właśnie niewolnicę, dziewczynę imieniem Chryzeida.
– Posiadanie tej branki bardzo jest mi miłe i byłaby w mym domu pociechą jedyną, większą niż Klitajmestra! – wykrzyknął Atryda i zaraz potem zażądał rekompensaty w postaci innej, równie cieszącej oko niewolnicy.
Wedle relacji z trudem trzymającego pion Orusa, Achilles odpowiedział, wołając, iż Agamemnon jest „łakomcą” i „człekiem bezwstydnego czoła”, po czym dodał, że Argiwowie – to kolejne po Achajach, Danajach i tym podobnych przezwisko przeklętych greckich najeźdźców – w obecnej sytuacji nie są w stanie przekazać szacownemu wodzowi dodatkowych zdobyczy. Być może pewnego dnia, o ile losy wojny obrócą się na ich korzyść – obiecał mężobójca Achilles – król otrzyma swoją wymarzoną dziewczynę. Tymczasem przykazał Agamemnonowi zwrócić Chryzeidę jej ojcu i zamknąć gębę.
– W tym momencie król Agamemnon Atryda wylał z ust nie tylko łajno, ale i stado srających nim kóz – mówi, śmiejąc się, Orus. Rechoce na tyle głośno, że stojący dokoła dowódcy zaczęli obracać ku nam spojrzenia.
Przytakuję skinieniem i odwracam się ku głównym aktorom sceny. Agamemnon, jak zwykle, znajduje się w centrum uwagi. Atryda wygląda dokładnie tak, jak powinien wyglądać naczelny wódz tego rodzaju armii – wysoki, z brodą poskręcaną w klasyczne loki, godne półboga czoło i przeszywające spojrzenie. Muskularny, natarty oliwą, odziany w najlepszy strój i zbroję. Naprzeciwko niego, w samym środku kręgu stoi Achilles. Silniejszy, młodszy i jeszcze piękniejszy niż Agamemnon. Achilles bez mała wymyka się możliwościom kronikarskiego pióra. Gdy ujrzałem go po raz pierwszy – ponad dziewięć lat temu, przy okazji wspomnianego katalogu okrętów – stwierdziłem, że jest to najbardziej boski z boskich ludzi, jacy kiedykolwiek kroczyli po tej ziemi, tak bardzo wydał mi się władczy i imponujący. Od tamtej pory zmądrzałem i doszedłem do wniosku, że Achilles – mimo swej urody i siły – jest człowiekiem względnie głupim – ot, taki bardziej przystojny Arnold Schwarzenegger.
Wokół obu adwersarzy zwarł się krąg bohaterów, o których opowiadałem studentom przez całe swoje poprzednie życie. Oglądając ich na własne oczy, ani razu nie poczułem zawodu. Blisko Agamemnona, lecz w oczywisty sposób nie w jego stronnictwie, trzyma się Odyseusz – o całą głowę niższy od króla, lecz obdarzony szerszą piersią, poruszający się wśród władców Grecji niczym byk między krowami. Raz po raz rzuca spojrzenia zdradzające niebywałą inteligencję i spryt, które uwidaczniają się również w pokrywających dojrzałe oblicze zmarszczkach. Nigdy z Odysem nie rozmawiałem, lecz tęsknię za tym spotkaniem i mam nadzieję, że nastąpi jeszcze przed końcem wojny, zanim podejmie swą słynną wędrówkę.
Po prawicy Agamemnona mamy Menelaosa, jego młodszego brata i męża Heleny. Myślę, że dorobiłbym się obrzydliwych bogactw, gdybym dostawał choć dolara za każdym razem, kiedy słyszałem, jak Achajowie szeptali między sobą, że gdyby tylko Menelaos był sprawniejszym kochankiem – lub „miał większego kutasa” jak trzy lata wstecz delikatnie ujął to w rozmowie z przyjacielem Diomedes – Helena nie zbiegłaby z Parysem do Ilionu, a herosi najdalszych greckich archipelagów nie musieliby trawić dziewięciu lat na tym przeklętym oblężeniu. Miejsce po lewej stronie władcy zajmuje Orestes – nie ten rozpieszczony królewski synalek, który pewnego dnia pomści zabitego ojca i dochrapie się własnego dramatu, lecz lojalny włócznik, którego czeka śmierć z ręki rzeźnika Hektora już podczas najbliższego odważniejszego wypadu Trojan.
Tuż za plecami Agamemnona stoi Eurybates, herold monarchy – tej postaci również nie należy mylić z Eurybatesem, heroldem Odyseusza. Ramię w ramię z nim widzę ptolemeuszowego syna, Eurymedona. Przystojniak, woźnica rydwanu Agamemnona – nie ten o wiele mniej pięknolicy Eurymedon, który prowadzi wóz Nestora. (Tak, mnie również zdarza się żałować, że zamiast wszystkich tych patronimików i przydomków greccy herosi nie noszą normalnych nazwisk).
Ponadto w otaczającym Atrydę półkręgu stanęli dzisiejszego wieczoru Ajaksowie – Wielki i Mały. Przywódcy armii przybyłych z Salaminy i Lokrydy. Akurat ich nikt i nigdy ze sobą nie pomyli – chyba że z powodu imienia – ponieważ Ajaks Wielki posturą przypomina bramkarza hokejowej drużyny, podczas gdy Ajaks Mały kojarzy się raczej z kieszonkowcem. Euryalus, trzeci co do ważności wojownik z Argolidy stoi przy boku swego pana, Stenelosa, mężczyzny z wargą zniekształconą do tego stopnia, że nie jest w stanie wymówić własnego imienia. Towarzyszy nam również szczery i uczciwy Diomedes, najwyższy dowódca argolidzkiego kontyngentu. Dzisiaj nie wygląda na zadowolonego. Stoi ze splecionymi na piersi rękoma, wzrok wlepia w ziemię. Stary Nestor – mówiący „wyrazami słodszymi od miodu” – znalazł się w pobliżu połowy ludzkiego kręgu i wydaje się jeszcze mniej szczęśliwy niż Diomedes, zwłaszcza gdy widzi, że Agamemnon i Achilles spierają się coraz bardziej zajadle.
Jeżeli sprawy potoczą się zgodnie z opowieścią Homera, Nestor już za kilka minut wygłosi swoją sławetną mowę, bezskutecznie próbując zawstydzić naraz Agamemnona i rozwścieczonego Achillesa i nakłonić ich, by podali sobie ręce, zanim na wewnętrznych swarach skorzystają wrodzy Trojanie. Przyznaję, że mam ochotę tego przemówienia wysłuchać, choćby ze względu na zawarte w nim odniesienie do stoczonej wieki temu wojny z centaurami. Centaury interesują mnie od zawsze, a Homer każe Nestorowi opowiadać o nich bardzo rzeczowo i konkretnie. Na kartach „Iliady” pojawiają się wzmianki o dwóch tylko gatunkach mitycznych stworzeń. Jednym z nich są chimery, drugim właśnie centaury. Czekam więc na ten fragment w napięciu, trzymając się cały czas na uboczu, poza zasięgiem wzroku Nestora. Unikam go, ponieważ Bias – człowiek, w którego morfowałem – jest jednym z podwładnych starca i wolałbym uniknąć rozmowy. W tej chwili jednak nic podobnego mi nie grozi – uwaga Nestora i wszystkich pozostałych skupiona jest na wymianie ostrych słów i kropelek śliny, jaka wciąż trwa między Agamemnonem i Achillesem.
W pobliżu Nestora zebrała się grupa ludzi, którzy nie opowiedzieli się wyraźnie po stronie jednego z adwersarzy. Są to: Menesteus (który za kilka tygodni, o ile wydarzenia potoczą się zgodnie z tekstem, zostanie zgładzony przez Parysa), Eumelus (dowodzący Tessalczykami z Feraju), Poliksynus (jeden z wodzów Epejczyków), jego przyjaciel Talpius, przewodzący Etolczykom Toas, Leonteus i Polipoetes w charakterystycznych strojach z Argiwy, a także Machaon ze swoim bratem Podaliriosem oraz kilkoma tesalskimi oficerami, którzy trzymają się nieco z tyłu. Jest również umiłowany przyjaciel Odyseusza Leukus (przeznaczenie skazało go na śmierć z ręki Antipusa, która nastąpi już za kilka dni) i wielu innych, których przez lata zdążyłem bardzo dobrze poznać. Zresztą nie tylko z wyglądu. Pamiętam również brzmienie ich głosów, rozpoznaję osobiste style walki, sposoby toczenia sporów i zwyczaje towarzyszące składaniu ofiar bogom. Jeśli jeszcze o tym nie wspomniałem, trzeba wam wiedzieć, iż starożytni Grecy nie robią niczego na pół gwizdka – kiedy już się za coś zabierają, wykonują zadanie, przykładając do niego wszystkie swe siły i talenty i ponosząc przy tym, jak napisał pewien dwudziestowieczny uczony, „pełne ryzyko porażki”.
Naprzeciw Agamemnona, po prawicy Achillesa, stoi Patroklos – najbliższy przyjaciel mężobójcy, którego śmierć – zamorduje go Hektor – sprowokuje prawdziwy gniew Achillesa i najkrwawszą rzeź w historii wojen. Obok niego widzę Tlepolemosa, pięknego syna mitycznego herosa Heraklesa, który zbiegł z domu po zamordowaniu wuja ojca i niedługo polegnie powalony przez Sarpedona. Między Tlepolemosem, a Patroklosem ustawił się stary Fojniks (druh i dawny nauczyciel Achillesa), szepczący coś do Orsycholusa, syna Dioklesa, który swoją drogą zostanie niebawem uśmiercony przez Eneasza. Po lewicy wściekłego Achillesa zauważam Idomeneusa – ten, według poematu, wcale nie był w aż tak zażyłych stosunkach z mężobójcą, jak pokazała rzeczywistość.
Oczywiście w kręgu najważniejszych bohaterów jest znacznie więcej osób. Niezliczone rzesze herosów stoją też za moimi plecami, ale najważniejsze, byście wiedzieli, że tutaj nikt nie pozostaje anonimowy, ani w eposie Homera, ani w rzeczywistości rozgrywającej się tutaj, na równinie pod Ilionem. Każdego z wojowników określa imię ojca, przeszłość, posiadane ziemie, żony, dzieci i stan zamożności. Nikomu nie zapomina się tego wszystkiego ani na moment, nawet w trakcie starć, zarówno zbrojnych, jak i czysto retorycznych. Taka mnogość informacji do zapamiętania wykończyłaby niejednego naukowca.
– Wiem, bogom podobny Achillesie, że jesteś wiecznym oszustem! Oszukujesz, grając w kości, posługujesz się kłamstwem na polu walki i w miłości, a teraz próbujesz zwieść i mnie! – wydziera się Agamemnon. – Ale nie, ze mną ci się to nie powiedzie. Mnie w ten sposób nie omamisz! Masz piękną niewolnicę Bryzeidę, równie urodziwą jak moja Chryzeida. Chcesz zachować swój łup, a mnie puścić z gołymi rękami?! Niedoczekanie twoje. Wolałbym przekazać dowodzenie naszą armią stojącemu tu Ajaksowi… lub Idomeneusowi… albo chytremu Odysowi… bądź nawet tobie, Achillesie… owszem, nawet tobie!… niż zostać w tak perfidny sposób wystrychniętym na dudka.
– Zatem uczyń to bez zwłoki – rzuca wzgardliwie syn Peleusa. – Najwyższy już czas, by poprowadził nas prawdziwy przywódca.
Oblicze Agamemnona oblewa się purpurą.
– Dobrze. Idź, zepchnij czarny okręt na fale. Obsadź go wioślarzami i wypełnij darami dla bogów… Odbierz mi Chryzeidę, jeśliś tak śmiały… lecz ty sam będziesz musiał złożyć ofiarę, Achillesie, zabójco mężów. I wiedz, że ja w zamian odbiorę ci inny łup, zabiorę śliczną Bryzeidę.
Przystojną twarz Achillesa wykrzywia gniew.
– Bezwstydniku! Brak wstydu jest twą zbroją, a chciwość ci płaszczem, ty tchórzu o psim pysku!
Agamemnon podchodzi do przeciwnika o krok bliżej, wypuszcza z dłoni berło i chwyta za rękojeść miecza.
Achilles odpowiada identycznym krokiem naprzód i podobnie jak król kładzie rękę na broni.
– Trojanie nigdy nie wyrządzili nam szkody, Agamemnonie, za to ty owszem. To nie włócznicy z Ilionu sprowadzili nas na te brzegi, lecz twa zachłanność. Walczymy w twojej sprawie, ty gigantyczna beko wstydu. Przypłynęliśmy tutaj za tobą, byś mógł odzyskać honor, ty i brat twój, Menelaos, mąż, który nawet własnej żony nie potrafił utrzymać w sypialni…
Po tych słowach do przodu wyrywa się Menelaos. On również łapie za miecz. Wodzowie i ich ludzie przechodzą na stronę to jednego, to drugiego bohatera i krąg się rozpada, dzieli na trzy obozy – zwolenników Agamemnona, tych, którzy chcą walczyć u boku Achillesa, i osób neutralnych, zebranych w pobliżu Odysa i Nestora. Ci ostatni sprawiają wrażenie na tyle zniesmaczonych, że chętnie zasiekliby obu pieniaczy.
– Odpływamy! Zabieram swoich ludzi! – woła Achilles. – Wracamy do Ftyi. Lepiej zatonąć w pustym statku płynącym do domu po porażce, niż zostać tutaj i tracić godność, napełniając kielich Atrydzie i mnożąc przeznaczone mu łupy.
– Wybornie, uciekajcie! – wrzeszczy Agamemnon. – Dezerterujcie! Nie będę wam przeszkadzać. Nigdy nie usłyszysz, bym cię prosił, żebyś został i dla mnie walczył. Jesteś wielkim wojownikiem, Achillesie, lecz cóż z tego? Tę zdolność otrzymałeś od bogów, nie jest twoją zasługą. Tak kochasz bitwy, krew i szlachtowanie wrogów? Zbierz swych czołobitnych Myrmidonów i odejdź! – wypluwa z siebie władca.
Achilles dosłownie dygoce ze złości. Wyraźnie widać, że czuje się rozdarty pomiędzy ochotą, by odwrócić się na pięcie, zwołać swe oddziały i na zawsze odpłynąć spod Ilionu, oraz przemożną pokusą, by dobyć miecza i rozpłatać Agamemnonowi brzuch niczym ofiarnej owcy.
– Wiedz jednak, Achillesie – ciągnie król, którego wrzaski przechodzą w straszliwy szept, doskonale słyszalny przez każdego z setek zebranych mężczyzn – że bez względu na to, czy zostaniesz, czy odejdziesz, zrezygnuję ze swojej Chryzeidy, jako że wymaga tego ode mnie sam bóg, sam Apollo. W zamian jednak zatrzymam twoją Bryzeidę i wtedy wszyscy się dowiedzą o ile znamienitszym mężczyzną jest Agamemnon od tego gburowatego chłystka, Achillesa!
W tym momencie Achilles traci nad sobą resztki panowania i dobywa miecza. W tym punkcie „Iliada” musiałaby się zakończyć – śmiercią Agamemnona, Achillesa lub ich obu – a Achajowie musieliby rozpłynąć się do domów, Hektor dożyłby w spokoju sędziwej starości, a wspaniały Ilion trwałby przez tysiąc lat i być może rzucił wyzwanie Rzymowi, lecz w tym samym mgnieniu za plecami Achillesa pojawia się Atena.
Widzę ją. Achilles zatacza się i odwraca wykrzywioną oburzeniem twarz. Naturalnie również ją dostrzega. Nikt inny jednak bogini nie zauważa. Nie rozumiem zasad, na jakich opiera się technologia maskująca, ale działa równie skutecznie, kiedy posługuję się nią ja i gdy do jej pomocy uciekają się Olimpijczycy.
W tej chwili dziwić może nie tylko niewidzialność Ateny – uświadamiam to sobie natychmiast. Bogowie ponownie zatrzymali czas. To ich ulubiona sztuczka, dzięki której mogą bezpiecznie i potajemnie rozmawiać ze swymi ludzkimi pupilkami. Lubią ten efekt, choć nie widuję go często. Zastygły otwarte usta Agamemnona – drobinki śliny wiszą nieruchomo w powietrzu – nie dobywa się z nich żaden dźwięk, nie drga szczęka, nie porusza się nawet jeden mięsień, nie mrugają powieki ciemnych oczu. To samo spotkało wszystkich zebranych. Zamarli, stoją jak urzeczeni lub zaczarowani, zamrożeni w czasie. Szybująca mewa zatrzymała się nad nami w locie. Fale zawisają wygięte ku plaży, nie opadają na brzeg. Powietrze stało się gęste jak syrop i więźniemy w nim wszyscy, niczym owady w stygnącym bursztynie. W tym wszechświecie bezruchu poruszają się wyłącznie Pallas Atena, Achilles i – choć tylko po to, by się lekko nachylić i lepiej ich słyszeć – ja sam.
Dłoń wojownika wciąż spoczywa na rękojeści miecza – wysuniętego już do połowy z finezyjnie zdobionej pochwy – lecz Atena chwyta go za pukle długich włosów, obraca gwałtownie przodem do siebie i Achilles nie waży się w tej chwili wyciągnąć broni na dobre. Oznaczałoby to sprzeciwienie się boskiej woli.
Oczy herosa nadal jednak płoną – raczej szaleństwem niż zdrowym ogniem – i Achilles wykrzykuje w tę gęstą jak melasa ciszę, która zawsze zapada, gdy czas ustaje w biegu.
– Dlaczego, córo Zeusa?! Do diaska, dlaczego właśnie w tej chwili? Dlaczego przybywasz do mnie teraz, o bogini? Czy chcesz napawać się widokiem poniżenia, jakiego doznaję od Agamemnona?
– Ustąp! – rzuca Atena.
Jeżeli nigdy nie widzieliście olimpijskiego boga na własne oczy, mogę wam jedynie powiedzieć, że są nadnaturalnie wysocy – dosłownie. Atena, na przykład, ma przynajmniej dwa metry dziesięć wzrostu. Są przy tym uderzająco piękni. Domyślam się, że to zasługa nanotechnologii i laboratoriów genetycznych. W postaci Ateny zbiegają się kobieca uroda, boski autorytet i czysta, niczym nieskażona aura władzy, o intensywności, jakiej nawet nie przeczuwałem, zanim przywrócono mnie do istnienia w cieniu Olimpu.
Dłoń bogini nie odrywa się od pukli Achillesa. Atena odciąga mu głowę, zmusza do odwrócenia wzroku od znieruchomiałego Agamemnona i jego sług.
– Nigdy mu nie ustąpię! – krzyczy wojownik. Nawet w tym zastygłym powietrzu, które tłumi i spowalnia wszystkie dźwięki, w tonie mężobójcy słychać siłę. – Ten wieprz, król od siedmiu boleści, zapłaci za swą arogancję życiem!
– Ustąp – powtarza Atena. – Hera, bogini o marmurowych ramionach, przysłała mnie tu z nieba, bym uśmierzyła twój gniew. Ustąp.
W obłędne spojrzenie Achillesa wkrada się cień zwątpienia. Hera, żona Zeusa, jest najpotężniejszą spośród olimpijskich sojuszników Achajów, a także osobistą patronką Achillesa.
– W tej chwili połóż kres waśni – rozkazuje bogini. – Wypuść miecz z dłoni, Achillesie. Przeklnij Agamemnona, jeśli musisz, lecz nie zabijaj go. Wypełnij nasz rozkaz, a złożę ci obietnicę… Wysłuchaj nas teraz, a pewnego dnia twa zniewaga zostanie wynagrodzona świetlistymi darami po trzykroć więcej wartymi niż ta chwila. Jeżeli postąpisz nam wbrew, umrzesz. Okaż Herze i mnie posłuszeństwo, Achillesie, a otrzymasz sowitą nagrodę. Wiem, że tak się stanie, gdyż znam przeznaczenie bogów i ludzi.
Achilles paskudnie się krzywi, uwalnia szarpnięciem włosy i posępnieje, lecz miecz wędruje z powrotem do pochwy. Czuję się tak, jakbym obserwował jedyne dwie żywe istoty w parku pełnym posągów.
– Nie mogę sprzeciwić się wam obu, moja bogini – odzywa się heros. – Człowiek winien ugiąć kark przed boską wolą, nawet jeśli gniew kaleczy mu serce. Lecz słuszne i uczciwe jest również, gdy bogowie wysłuchują modlitw chylącego przed nimi głowę męża.
Kąciki oczu Ateny drgają i delikatny uśmieszek przemyka przez jej oblicze, po czym bogini znika – tekuje się z powrotem na Olimp, a czas zaczyna płynąć normalnym tempem.
Agamemnon kończy swoją wściekłą połajnkę.
Achilles, z mieczem u boku, wkracza na środek kręgu.
– Ty wiecznie pijana beko na wino! – woła mężobójca. – Człowieku o psich oczach i sercu łani. Przywódco, któryś nigdy nie poprowadził nas do walki, ani nie szykowałeś zasadzek z najlepszymi pośród Achajów. Ty, któremu zbrakło odwagi, by złupić Ilion, więc rabujesz namioty własnych żołnierzy. Królu, który włada jedynie najpodlejszymi durniami, wysłuchaj mej obietnicy, mej uświęconej przysięgi… – Setki otaczających mnie ludzi jak jeden mąż wstrzymują oddech. Są bardziej wstrząśnięci zapowiedzią niezwykłego przyrzeczenia, niż gdyby Achilles po prostu zakłuł Agamemnona jak kundla. – Przysięgam ci, że pewnego dnia synowie Achai gorzko zatęsknią za Achillesem! – woła mężobójca, tak głośno, że wojownicy grający w kości w namiotach oddalonych nawet o sto metrów zamierają, by wysłuchać do końca. – Wszyscy, cała twoja armia! Lecz wówczas, Atrydo, zapłaczesz w głębi ducha, gdyż nic już was nie ocali, nikt nie uratuje przed pałającym żądzą mordu Hektorem, który zetnie was jak żniwiarz kosi łany pszenicy. I tego samego dnia z rozpaczy wydrzesz sobie serce z piersi i zjesz je, wyrzucając sobie, że tak bardzo upokorzyłeś najlepszego pośród Achajów.
To powiedziawszy, Achilles odwraca się na swej sławetnej pięcie i wychodzi z kręgu. Rozlega się chrzęst kroków na przybrzeżnym żwirze w mroku między namiotami. I trzeba mu oddać jedno…
Ten mężczyzna potrafi kończyć z rozmachem.
Król splata ręce na piersi i kręci głową. Rozlegają się rozmowy, podnoszą się poruszone głosy. Nestor występuje naprzód, by wygłosić swoją mowę o „spólnej sprawie”, wojnie podczas której zjednoczeni Grecy „centaurom dumne starli karki”. Wyłapuję pewną rozbieżność. U Homera, podczas przemówienia Nestora, Achilles wciąż się jeszcze wścieka. Mój akademicki umysł scholiasty skrzętnie ten fakt odnotowuje, lecz myśli skupiam już na czymś bardzo, ale to bardzo odmiennym.
To właśnie w tej chwili, gdy przypominam sobie zabójcze spojrzenie, jakie Achilles rzucił Atenie, zanim bogini szarpnęła go za włosy i zmusiła do posłuchu, kiełkuje we mnie plan tak śmiały, tak jawnie skazany na porażkę, samobójczy i cudowny zarazem, że na moment tracę dech w piersi.
– Aby dobrze się czujesz, Biasie? – pyta stojący obok Orus.
Zaskoczył mnie. Skonsternowany, przez mgnienie oka nie potrafię sobie przypomnieć kim jest on, oraz kim właściwie jest ów Bias. Zapomniałem o postaci, pod którą się podszyłem. Kręcę głową i opuszczam krąg, przeciskając się przez tłum sławetnych morderców.
Żwir chrzęści pod moimi stopami, lecz nie słychać tego heroicznego echa, jakie towarzyszyło odchodzącemu Achillesowi. Kieruję się nad wodę i gdy tylko wychodzę poza zasięg spojrzeń, porzucam kształt Biasa. Gdyby ktokolwiek mnie w tej chwili zobaczył, ujrzałby Thomasa Hockenberry’ego, mężczyznę w średnim wieku, w okularach, zgarbionego pod niedorzecznie ciężkim rynsztunkiem achajskiego włócznika. Morfująca bransoleta i bojowy pancerz scholiasty nikną pod warstwami wełny i futra.
Ocean jest ciemny. Ciemny jak czerwone wino – ubarwiam w myślach, lecz w ogóle mnie to nie bawi.
Czuję – wcale nie po raz pierwszy – przemożną ochotę, by skorzystać z maskowania i lewitacyjnej uprzęży i odlecieć stąd – po raz ostatni poszybować nad Ilionem. W świetle pochodni przyjrzeć się jeszcze skazanym przez los mieszkańcom miasta, po czym odfrunąć na południowy zachód. Przemierzyć ciemne jak czerwone wino morze – Egejskie – i dolecieć do wciąż niegreckich wysp i kontynentu. Mógłbym sprawdzić co słychać u Klitajmestry i Penelopy, u Telemacha i Orestesa. Doktor Thomas Hockenberry, zarówno za młodu, jak i dorosły, zawsze znacznie lepiej dogadywał się z kobietami i dziećmi niż z dojrzałymi mężczyznami.
Kłopot w tym, że proto-greckie damy i ich pociechy są znacznie bardziej krwiożercze i porywcze niż wszyscy dojrzali mężczyźni, których doktor Hockenberry poznał w swym poprzednim, zupełnie bezkrwawym życiu.
Zatem dalekie loty mogę spokojnie odłożyć na później. W zasadzie lepiej zupełnie o nich zapomnieć.
Fale przybijają do brzegu. Jedna za drugą. Swojski, niezmienny rytm uspokaja.
Zrobię to. Podjęciu decyzji towarzyszą emocje podobne lataniu – nie, nie lataniu, lecz ekscytacji w tej krótkiej chwili nieważkości, jakiej doznaje człowiek rzucający się w przepaść. Już wiem, że o powrocie na stały grunt nie ma mowy. Runę lub poszybuję.
Zrobię to.