Ilustrowany słownik terminów literackich - ebook
Ilustrowany słownik terminów literackich - ebook
Leksykon ten chciałby być lampą. Służyć ilustrowaniu pojęć i terminów, a zwłaszcza oświetlać te miejsca, w których czujemy się niepewnie, bo dawno tam nie byliśmy. Ilustrowanie (iluminowanie) jest nazwą rękodzielniczej techniki zdobienia słów, która unaocznia ich konkretność i materialność. Iluminacją bywa też etymologia – jej promień pozwala wejrzeć w serce wyrazów, dziś pojmowanych abstrakcyjnie, używanych technicznie i naukowo. Hasła tego leksykonu odkrywają rodowody pojęć, opowiadają ich zaskakujące historie, najważniejsze jest jednak poszukiwanie żywej tkanki słów, które akademicko skamieniały. Na nowo objaśnione i rozjaśnione terminy literackie powinny odzyskać blask, a badacze literatury kontakt z jej czytelnikami.
Kategoria: | Polonistyka |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7453-495-6 |
Rozmiar pliku: | 25 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Punkt wyjścia
Pierwsze terminy literackie – aż trudno uwierzyć – poznajemy już we wczesnym dzieciństwie, zanim jeszcze nauczymy się czytać i pisać, a nawet dobrze mówić. Jeśli dziecko zabawiane jest i usypiane głośną lekturą, to niezawodnie rozpoznaje bajkę, piosenkę, wiersz, czasem modlitwę, choć nazwy tych gatunków słyszy często w wersji zdrobniałej („bajeczka”, „paciorek” itp.). Opanowanie kolejnych pojęć bywa już mozolne: pod szkolnym rygorem uczymy się odróżniać bajkę od baśni, mitu i legendy, potem narratora od autora, a wkrótce opanować trzeba nazwy literackich epok, kierunków, stylów. Najtrudniejsze są tropy i figury, niekiedy tak skomplikowane, jak pojęcia matematyczne. W dawnych epokach wykształcenie klasyczne wymagało umiejętności kunsztownego przemawiania i układania wierszy (po łacinie), więc terminologię poznawano w toku ćwiczeń. Dziś większy nacisk kładzie się na sztukę czytania i rozumienia, toteż pojęcia oddalają się od pisarskiej praktyki, wydają się abstrakcyjne, pozostały jednak na edukacyjnej ścieżce, są w podręcznikach szkolnych, w zeszytach ćwiczeń i testach, od maturzysty zaś oczekuje się znajomości – jeśli nie myli nas rachuba – ok. 700 terminów².
To niemała, wręcz zaskakująca ilość, lecz tysiącami podobnych wyrażeń operują filolodzy, choćby Heinrich Lausberg, który posegregował je w 1242 paragrafach i 3 indeksach (greckim, łacińskim, francuskim), przekonany, że to zaledwie „podstawy wiedzy o literaturze”³. Nie ilość jednak jest najważniejsza, lecz status tych słów, które dla badaczy literatury, a teoretyków w szczególności, rzeczywiście są podstawą – codziennym językiem i narzędziem pracy. Bez ich pomocy trudno sobie wyobrazić polonistyczne gospodarstwo.
Terminy są dla nas ważne, toteż pragniemy przyjrzeć im się bliżej, zobaczyć nie tylko, co znaczą, lecz także jak wyglądają (a nawet dźwięczą), zobaczyć je tak blisko, by dojrzeć szczegóły i uchwycić istotę. Dlatego postulat naocznego poznania został ostentacyjnie wpisany w tytuł Ilustrowanego słownika terminów literackich, a dosłownie potwierdzają go rysunki, obrazy, fotografie i diagramy.
Ale w jaki sposób można pokazać pojęcia? Do tej frapującej kwestii jeszcze powrócimy, na razie niech wystarczy zapewnienie, że każda ilustracja pomaga odsłonić niedostrzeżone związki słów, idei i przedmiotów. Obraz – podobnie jak komentarz – czyni widzialnym zarówno niedostępny, jak lekceważony wymiar słowa. Choćby literalny sens japońskiego haiku, które tłumaczyć należy jako śmieszność, albo rodzimego „podmiotu” (kalka łac. subiectum), dosłownie oznaczającego podrzutka (śląskie gwar. „podciep”) lub wiązkę słomy podścielanej bydłu. A z drugiej strony mamy oczywistości bliskie tautologii: związek listu z liściem, kryptonimu z kryptą, groteski z grotą albo arabeski z Arabią. Czy jednak je widzimy, skoro nawet w podstawowym słowie „literatura” uwadze może umknąć „litera”? Nie warto się oburzać na ignorancję, bo takie są psychologiczne prawa percepcji: słowa z czasem tracą obrazowość, osobliwie zaś terminy pełniące funkcję narzędzi. Użytkownicy młotka czy piły nie zastanawiają się przecież nad ich nazwą, genezą, kształtem, bo nie ma takiej potrzeby, zwyczaju ani czasu na podobne dywagacje. Nie inaczej z terminami literackimi, których też używa się instrumentalnie. My jednak mamy teraz czas i ochotę, żeby przyjrzeć się im wnikliwie, a nawet je zilustrować.
133 hasła
Każdy termin literacki oglądany z bliska wydaje się ciekawy, lecz niektóre mają bujniejszą etymologię, wyjątkowe początki albo dłuższą historię. Dlatego wybraliśmy zestaw najatrakcyjniejszych pojęć – „gorącą setkę” teorii literatury. Rejestr przypominający listę przebojów szybko się rozrósł, a nawet podwoił, by ograniczyć się na powrót w fazie realizacji; po drodze uległ też przetasowaniu, co oczywiste w ferworze pracy zespołu ponad 60 autorów z kilkunastu ośrodków akademickich. Zamówione teksty wydłużały się i komplikowały, więc automatycznie rosły rozmiary tomu, natomiast redaktorzy skracali je i upraszczali, bo od początku marzyła im się mała, zgrabna książeczka. I w ten oto sposób wyłonił się korpus 133 haseł. Większość terminów znana jest absolwentom szkoły średniej, pozostałe nie powinny być całkiem obce i tylko kilka brzmi enigmatycznie (np. stasimon, tapeinosis, villanella). Pojawiają się niby przyprawy do klasycznego zestawu, więc mogą dziwić, ale zależy nam, by cała reszta oczywistych z pozoru kategorii wywoływała jeszcze większe zdumienie.
Ma bowiem nasz dykcjonarz skłonność do łączenia specjalistycznych, czasem wyrafinowanych analiz z poznawczą niespodzianką i sensacyjną puentą. Chcemy zaskakiwać, a nawet bawić czytelników, co skądinąd nie wyklucza naukowej powagi, gdyż „Rozważania nad terminologią to najbardziej bezpośredni, chciałoby się rzec: obcesowy sposób docierania do metodologicznych sekretów”⁴. Redaktor Słownika terminów literackich zauważył, że przy okazji encyklopedycznych objaśnień zdobyć można dyskretną wiedzę o literaturoznawczej kuchni. Leksykony rejestrują przecież każde słowo wyjęte z ust badaczy i w ten sposób odsłaniają ich pochodzenie, użyteczność i prestiż, umiejscawiają je na mapie literackich mód, szkół i metodologii. Nie koniec na tym: od czasów Arystotelesa wiadomo, że słownictwo z zakresu poetyki tworzyło równocześnie korpus retoryki, co gwarantowało mu obecność w całym obszarze wiedzy humanistycznej. Bodaj każdy humanista prędzej czy później musiał (i nadal musi) sięgać po terminy literackie; i vice versa – literaturoznawca nie może się nimi zadowolić. Dlatego w leksykonie redagowanym przez Sławińskiego obok haseł kojarzonych z literaturą pojawiły się „pojęcia ukształtowane na gruncie innych dyscyplin i przejęte stamtąd przez literaturoznawców na własne potrzeby hasła z zakresu bibliografii, bibliotekoznawstwa, księgoznawstwa, edytorstwa i tekstologii teatrologii, filmologii czy terminy ogólniejsze stosowane w teorii sztuki i estetyce”⁵. W jeszcze ściślej sprofilowanym Słowniku rodzajów i gatunków literackich dopuszczono pojęcia „przedstawiające różne dziedziny piśmiennictwa z zakresu krytyki kultury i sztuki”⁶ (stąd obecność horroru, thrillera, westernu itp.). Istnieją wreszcie kategorie estetyczne (groteska, kaprys, nokturn, scherzo itp.) o statusie granicznym, które równie dobrze pasują do literatury, jak do muzyki czy malarstwa. I to mało, ostatnio zainteresowanie budzi zjawisko „wędrujących terminów”, co dodatkowo umacnia wspólnotę literatury i innych światów⁷.
Nie zawsze tak było, cytowani wcześniej redaktorzy akademickich leksykonów tłumaczyli się z otwartości w doborze leksyki, jakby chcieli uprzedzić zarzut eklektyzmu czy metodologicznej niespójności. Ich celem bowiem było ustanowienie ścisłego korpusu „własnych” terminów, bez których wiedza o literaturze nie mogła aspirować do statusu nauki. Dziś myślimy inaczej – wracając do oglądu historycznego, do perspektywy długiego trwania, zdajemy sobie sprawę, że nasze macierzyste terminy poza absolutnymi wyjątkami (zwykle świeżej daty) nie mają literaturoznawczej genezy. W swoich greckich czy rzymskich początkach zaczerpnięte zostały z życia codziennego lub z obserwacji przyrody, wyjęte z warsztatu pracy, z ulicy, a nawet ze śmietnika. Żadne z pojęć podstawowych (poezja, wiersz, strofa, metafora itp.) w fazie źródłowej nie miało nic wspólnego z literaturą! To rozpoznanie bynajmniej nas nie martwi, a nawet cieszy, bo oznacza powrót piśmiennictwa do pełni życia – do ciała i materii, do bogactwa form ludzkiej egzystencji.
Wielkie słowniki
Słownik ten nie mógłby jednak powstać, gdyby wcześniej nie istniały dwie cytowane już fundamentalne publikacje: Słownik terminów literackich oraz Słownik rodzajów i gatunków literackich. Raz po raz przywoływaliśmy teksty Janusza Sławińskiego i zamysły Stefanii Skwarczyńskiej, wybitnych filologów, którzy byli inicjatorami i współautorami obu przedsięwzięć. Ich dzieła to historyczne, wręcz heroiczne próby skodyfikowania języka nowoczesnego polskiego literaturoznawstwa. Wyrastają z tej samej formacji intelektualnej, której metodologiczną podstawę dała fenomenologia, formalizm i strukturalizm. Są dziećmi swego czasu, czyli XX wieku, a ściśle – drugiej jego połowy, aczkolwiek „łódzki” słownik genologiczny (pod redakcją Gazdy i Tyneckiej-Makowskiej) doczekał się druku dopiero w trzecim tysiącleciu (2006, 2012).
Jego dzieje są szczególnie dramatyczne i spektakularne. Pierwszy projekt SRGL nakreśliła Skwarczyńska w 1947 roku, „zeszyt próbny” przygotowała w 1956, a dwa lata później zmaterializowała go w postaci czasopisma („Zagadnienia Rodzajów Literackich / Les Problèmes des genres littéraires”), ukazującego się przez kilkadziesiąt lat – publikacji unikatowej w skali świata. Do finalizacji w formie książki doszło dopiero kilkanaście lat po śmierci pomysłodawczyni i pozostałych członków pierwszej redakcji. Po drodze były represje ideologiczne i katastrofy instytucjonalne, a nawet prywatny proces sądowy, z drugiej strony zaś materiał zbierany przez 50 lat (ponad 600 haseł i 35000 fiszek) okazał się kłopotliwy. Niektóre hasła były niekompletne, niespójne, zdezaktualizowane – wymagały gruntownej modyfikacji. Wiemy to dzięki frapującej relacji redaktora, Grzegorza Gazdy, pokazującej, jak w ciągu pół wieku zestarzała się formuła encyklopedyczna, choć definicje gatunków wytyczono nowocześnie, tak aby „wyliczały i określały ich czynniki strukturalne w ich wzajemnej zależności, nie statycznie, ale dynamicznie, z określeniem kierunków rozwojowych”⁸. Postulat Skwarczyńskiej okazał się jednak zbyt nowatorski dla wielu starszych autorów, dla najmłodszych zaś, dobranych już w XXI wieku, jakby za ciasny – stąd potrzeba drugiej, odświeżonej i rozszerzonej edycji leksykonu (2012).
Bardziej szczęśliwe są losy STL, którego publikacja w połowie lat 70. XX wieku zbiegła się z apogeum aktywności czwórki warszawskich strukturalistów: Michała Głowińskiego, Teresy Kostkiewiczowej, Aleksandry Okopień-Sławińskiej i Janusza Sławińskiego. Moment powstania niewątpliwie zaważył na jego charakterze (przewaga synchronii nad diachronią, preferencja myślenia systemowego, liczne opozycje, łatwość klasyfikacji i specyfikacji, zaufanie do metajęzyka itp.). Hasła mają porządek i dyscyplinę definicji; słowa traktowane są jak specjalistyczne terminy, których sens odbiega od znaczenia potocznego, a ścisłość pozwala na używanie ich jako precyzyjnych narzędzi. Troska o obiektywizm upodabnia dyskurs do abstrakcyjnego, niekiedy wręcz suchego wywodu, ale mimo to słownik popadł w niełaskę decydentów PRL-u⁹. Na szczęście przetrwał, doczekał się trzech wydań (1976, 1988, 1998), by w polonistycznym świecie i na księgarskim rynku zająć pozycję centralną, wręcz królewską. Do dziś dominuje w kręgu akademickim, długo opierał się konkurencji kilku mniejszych leksykonów o szkolnym adresie i lokalnym zasięgu, a po drodze zdeklasował poprzednika – skromny i nieco staroświecki Słownik terminów literackich Stanisława Sierotwińskiego (1960, 1966)¹⁰. Niespodziewanie jednak zepchnięte w cień dzieło krakowskiego bibliotekarza w roku 1986 doczekało się trzeciego wznowienia, i to dzięki Ossolineum – wydawcy STL. Uzasadnienie było zapewne komercyjne: zapotrzebowanie na bardziej przystępne pomoce dydaktyczne. Rynkową odpowiedzią warszawskiego kwartetu był Podręczny słownik terminów literackich (1993, 2000), popularna wersja STL, przygotowana przez ten sam zespół dla oficyny OPEN. We Wstępie do drugiego wydania słychać radykalną zmianę tonu: „Słownik, który Łaskawy Czytelnik trzyma właśnie w ręku, można zaliczyć do książek pierwszej pomocy”¹¹. Dobroduszna troska o odbiorcę łączy się ze zmniejszeniem liczby i rozmiarów haseł, których styl zbliża się do potoczności, niekiedy osiągając krystaliczną czystość. Uproszczenia wywodu podniosły precyzję haseł, a w rezultacie ich jakość. Może był to efekt samokrytycznej refleksji Janusza Sławińskiego, dystansu wobec dyktatu teorii, co słychać było już w autoironicznych Zwłokach metodologicznych?¹²
Terminy czy pojęcia?
„Podręczny” wariant STL okazał się odporniejszy na starzenie niż wersja podstawowa, pewnie też dlatego, że jest młodszy o dwie dekady. W ciągu ponad 40 lat, jakie minęły od premiery warszawskiego leksykonu, sporo się zmieniło: mamy za sobą zarówno tryumf strukturalizmu (do którego STL należy ciałem i duchem), jak postrukturalne przemiany i serię „zwrotów”. Słownik ten jest pomnikiem nowoczesnej teorii literatury, co oznacza zarazem, że stał się jej zabytkiem. Jawi się tym bardziej monumentalnie, że nie widać następców. Kolejne, coraz liczniejsze leksykony o szkolnym adresie powielają model encyklopedyczny, co zrozumiałe, ale dlaczego nie powstają nowe, odmienne, innowacyjne?¹³ Czyżby były już niepotrzebne? A może są niemożliwe do wykonania?
Podobnie wygląda sytuacja za granicą, aczkolwiek w nieodległych obszarach humanistyki doszło do rozluźnienia encyklopedycznego gorsetu, choćby za sprawą spektakularnego Słownika symboli Juana Eduarda Cirlota (1977), napisanego kwiecistym stylem wedle formuły jungowsko-eliadowskiej. W niemieckiej leksykografii impulsem zmiany była „metaforologia” kategorii filozoficznych Hansa Blumenberga i jej kontynuacja, „semantyka historyczna” Reinharta Kosellecka, zrealizowana w socjologicznie zorientowanych Dziejach pojęć (2009)¹⁴. Do hermeneutycznej koncepcji tego kompendium nawiązuje (po części krytycznie) Słownik polskiej krytyki literackiej (2016), gdzie wśród autorsko opracowanych haseł pojawi się alegoria, dramat, elegia czy metafora. Nie są to jednak typowe objaśnienia literackich terminów, lecz historyczna rekonstrukcja wiedzy, jaką na ich temat dysponowali polscy krytycy w latach 1764–1918. Najbliżej formuły literaturoznawczego leksykonu sytuuje się chorwacki Pojmovnik suvremene književne i kulturne teorije pod redakcją Vladimira Biti (1997, 2000), objaśniający 250 terminów literackich, co prawda w trybie encyklopedycznym, ale obszerniej i swobodniej niż STL¹⁵. Godny uwagi jest tytuł – Pojmownik („pojęciownik”?), co należałoby przetłumaczyć jako Słownik pojęć. Znamienne, że pojęciami (a nie terminami) zajmowały się także leksykony Cirlota, Blumenberga, Kosellecka; Słownik polskiej krytyki posłużył się kompromisowym podtytułem: Pojęcia – terminy – zjawiska – przekroje, a najnowszy, internetowy Słownik poetologiczny zręcznie ucieka w swojej nazwie od kłopotliwej alternatywy: termin czy pojęcie?
Rozumiemy, że „pojęcia” (filozoficzne, religijne, estetyczne) są bardziej pojemne i otwarte niż celowo zawężone i zamknięte „terminy” (naukowe, fachowe, specjalistyczne). Można o nich opowiadać, rozmyślać, a nawet marzyć, podczas gdy terminy domagają się zwięzłej definicji. To uchwytna różnica, lecz jeśli przyjrzeć się źródłosłowom, to zarówno łaciński terminus, jak słowiańska rodzina wyrazów pokrewnych pojęciu (objęcie, zajęcie, wyjęcie, odjęcie) mają podobny sens: ograniczenie (przestrzeni, czasu, działania itd.). Dlatego oba traktowane bywają jak synonimy, nie tylko w języku potocznym, lecz także na kartach słowników, również naszego, bo za wymiennością przemawia nadto ekonomia i estetyka językowa (unikanie powtórzeń). W wypadku słownictwa literackiego liczą się też względy merytoryczne, bo trudno tu o pedantyczną selekcję: wszak apokalipsa, aporia, awangarda, forma, iluzja, patos, treść, utopia są raczej pojęciami niż terminami, a przy dialogu, dramacie, metaforze czy symbolu klasyfikacja nie jest przesądzona. I czy warto to rozstrzygać? Decydują przecież intencje leksykografów: strukturaliści chcieli tu widzieć terminologię, ich następcy zaś – pojęcia, rozumiane „nie jako produkt precyzyjnego prawodawstwa metodologicznego, lecz jako terytorium, po którym należy wędrować w duchu przygody”¹⁶.
Dodajmy, że owo pragnienie przygody pojawiło się wraz z wymienionymi słownikami pojęć dopiero w drugiej dekadzie XX wieku. Dlaczego tak późno?
Encyklopedia i słownik w epoce abecadeł
Trwające od lat 70. XX wieku zahamowanie refleksji terminologicznej zbiega się w czasie z postmodernistycznym przełomem i przemianami paradygmatu wiedzy. Równocześnie z „kryzysem wielkich narracji” rozegrał się analogiczny kryzys modelu encyklopedycznego. Widać to było w Polsce po 1989 roku, kiedy Wielka encyklopedia powszechna przestała być obiektem pożądania, a wkrótce spadła też atrakcyjność (i liczba abonentów) wydawanej przez KUL Encyklopedii katolickiej. Dostępność zachwiała także autorytetem nieomylnych dotąd instytucji (np. Encyclopedia Britannica), a podstawowym źródłem informacji stawał się powoli internet, gdzie pojawiła się tak nowatorska inicjatywa społeczna, jak Wikipedia, a potem największą rewolucję przyniosły przeglądarki, momentalnie reagujące masą informacji na postawione pytanie. Przemiany zachodziły też w samej literaturze, co zapowiadały quasi-encyklopedyczne teksty ważnych pisarzy tej epoki (Zoologia fantastyczna Jorge Luisa Borgesa, Sztuka powieści Milana Kundery), proponujące parafrazę, a nawet parodię leksykonu. W Polsce lat 80. XX wieku prawdziwym fenomenem okazał się masowy wysyp „abecadeł” i „alfabetów”, których pierwowzorem były bestsellerowe publikacje Kisiela. Owe abecedariusze stanowiły swoistą odmianę tekstów sylwicznych, popularną wersję wyrafinowanych „sylw współczesnych”, antologii fantazyjnie mieszających „groch z kapustą”, gdzie porządek alfabetyczny zastępuje kompozycję¹⁷. Tą samą zasadą mechanicznego (tj. alfabetycznego) porządkowania amorficznych mikrotekstów posłużył się Jarosław Marek Rymkiewicz w swoich „encyklopediach”: Leśmian (2001) i Słowacki (2004). Atmosfera swobody, a nawet żartu, jest obecna w rozmaitych publikacjach encyklopedycznych, choćby tylko w doborze pojęć, jak w biograficznie zorientowanym Słowniku Mickiewiczowskim (2000), który otwiera hasło Aa!, a zamyka Żyżma, pomiędzy nimi zaś pojawi się Badylek i Natenczas¹⁸. Słownik schulzowski (2006) też zawiera pojęcia, których rozrzut może wywołać zawrót głowy (Autokastracja, Biel, Katachreza, Loteria, Ojczyzna), co wyeksponowane zostało już na okładce: „Znalazły się tu również hasła osobliwe, hybrydyczne, o niejasnym (lub zawikłanym) odniesieniu, ukazujące ekscentryczne zainteresowania badaczy i interpretatorów dzieła Schulza. To ich głosy nadały Słownikowi ostateczną tonację”¹⁹. Gdyby w podobnej tonacji trio znakomitych autorów (Włodzimierz Bolecki, Jerzy Jarzębski, Stanisław Rosiek) zechciało ułożyć leksykon teoretycznoliteracki, to może doczekalibyśmy się postmodernistycznej repliki STL?
Słowa w zamrażarce
A jednak nie pojawiły się podobne inicjatywy, widać, że w trakcie ponowoczesnego karnawału formuła słownika terminów literackich znalazła się w „czyśćcu”, a raczej „zamrażarce”. Skostnieniu uległa też uniwersytecka i szkolna praktyka nauczania poetyki, wreszcie same terminy, które zastygły, wydawały się dojmująco abstrakcyjne, martwe. Nie sugerujemy jednak jakiejś mentalnej katastrofy, raczej mamy do czynienia ze skutkami dłuższego procesu – powstawania nauki o literaturze. To cena, jaką przyszło zapłacić za zmianę statusu literackich pojęć, które pospiesznie upodobniły się do terminologii nauk ścisłych. Rygorystyczny język fizyki, chemii, biologii kształtował się przez co najmniej dwa stulecia, systematycznie wyzbywając się obrazowości, emocjonalności, wieloznaczności, metaforyczności, indywidualności. Tymczasem słowa ze skarbca poetyki i arsenału retoryki analogiczną destylację przeszły w błyskawicznym tempie. W połowie XX wieku zbliżyły się do czystych pojęć, sztucznych wyrażeń, a nawet neologizmów (którymi najłatwiej operować). Gaston Bachelard dowiódł, że taka redukcja była dramatycznym wymogiem rozwoju nauki, której język musiał wyzbyć się smaku, zapachu, koloru, rytmu, brzmienia i wdzięku używanych słów²⁰. Na szczęście to wszystko, co stracił język nauki, zachowała poezja, obrazowa i zmysłowa jak w czasach archaicznych (poeta pozostał „człowiekiem pierwotnym”). Nowoczesna polaryzacja nauk ścisłych i literatury nie zaszkodziła poważnie ani jednej, ani drugiej stronie, natomiast naukę o literaturze postawiła w kłopotliwej sytuacji. Rozziew między jej uczonymi kategoriami a żywiołem artystycznej mowy okazał się otchłanny. Czasem ten kontrast wygląda zabawnie, a nawet groteskowo, co widać w wielu miejscach STL, pomimo że jego redaktorzy już we Wstępie sygnalizowali to niebezpieczeństwo. Zdawali sobie sprawę z „osobliwości stosowanego przez nich języka, który odbiorcy nie wtajemniczonemu jawi się często jako niepojęty żargon”²¹. Czyżby laik powinien uczyć się terminologii jak języka obcego (wkuwać słówka na pamięć)? Tę alienację wobec potocznej polszczyzny Sławiński uznał za konieczność, więc od współautorów oczekiwał rezygnacji z indywidualnego stylu: „Choć staraniem naszym było, żeby Słownik miał możliwie jednorodny charakter, to jednak nie udało się w zupełności wyeliminować pewnych indywidualnych ‹odchyleń› w sposobach opracowania haseł przez poszczególnych autorów. Nawyki pisarskie i upodobania (czy uprzedzenia) stylistyczne, niekiedy także preferencje związane z rodzajem zainteresowań badawczych – dały i tu znać o sobie, mimo że natura roboty zmuszała autorów do upartego poskramiania indywidualnych skłonności”²².
Potrzeba ujednolicenia głosów jest oczywista u leksykografa, ale zaskakuje restrykcyjny wymóg „poskramiania indywidualnych skłonności” – nawyków, upodobań, uprzedzeń, preferencji. Znać tu jakąś ascetyczną pasję samokontroli – fanatyczny rys nowoczesnej nauki. Pojawia się nawet ryzykowna aluzja do „odchyleń” (prawicowo-nacjonalistycznych) i to figlarne użycie języka komunistycznej propagandy jest dwuznacznym sygnałem, że „unaukowienie” wiedzy o literaturze łączy się z przemocą, a być może zdradza nawet jakąś totalitarną pokusę.
Postmodernistyczne dżety
Jeśli podkreślamy rozbrat polonistycznego żargonu z językiem literatury, to nie znaczy, że kiedyś panowała tu idealna jedność. W Poetyce Arystotelesa (prawodawcy literackiej i nie tylko literackiej naukowości systemowej) można dostrzec początek procesu, którego finalizacją są hermetyczne kompendia w rodzaju STL. W dawnych podręcznikach poetyki i retoryki nazwy środków (tropów) nie należały do literatury, ale też nie były drastycznie od niej oddzielone. Idea ars poetica tworzyła strefę pośrednią – bo rzymska ars (sztuka) była równocześnie rzemiosłem i techniką (czyli grecką téchne) operowania słowem, podobną zaiste do pracy w innych warsztatach rzemieślników. I ten praktyczny aspekt słychać w samych nazwach: figura (lepienie słów), rapsod (zszywanie), centon (łatanie), intryga (plątanie), cezura (cięcie), zeugma (łączenie), inwersja (odwracanie) itp. Widać, że były to określenia fachowe, bardziej konkretne niźli abstrakcyjne, choć z czasem ulegały słownikowemu skamienieniu.
Praca dokonywana w języku nie skończyła się w starożytności, wciąż mnożą się metafory, nadal wędrują między dziedzinami i dyscyplinami, a terminotwórcza inwencja ciągle bliska jest codzienności życiowej i językowej: „Terminy matematyczne (sinusoida), astronomiczne (konstelacja), muzykologiczne (polifonia, kontrapunkt), teatralne (teatr mowy), biologiczne (gatunek, rozkwitanie), antropologiczne (śmiech, płeć, przyjemność), kulturoznawcze (karnawał), etyczne (zdrada, wolność), militarne (strategia, walka), ideologiczne (wsteczny, postępowy, patriarchalny), w tym wiele słów i wyrażeń odnoszących się do potocznego postrzegania świata (horyzont, punkt widzenia, droga, prąd, strumień, fala, rama, ślad), stają się literaturoznawczymi metaforami, gdy oderwane od swych pierwotnych przeznaczeń zaczynają służyć poglądowym ujęciom zjawisk z zakresu kompozycji dzieła literackiego, struktury świata przedstawionego i kreacji bohatera, poetyce odbioru czy procesów o charakterze historycznoliterackim”²³.
Edward Balcerzan widziałby kosmos pojęć w ruchu i metamorfozach, dopuszcza ich zabrudzenia i wymieszanie, ale gdy zbilansuje faktyczny przyrost terminologii, to z przywołanej konstelacji słów zaledwie „gatunek” oraz Bachtinowska „polifonia” i „karnawał” okazały się „twardymi” terminami. Dopływ nowości zatem jest tutaj ograniczony, zbieżny z warszawskim leksykonem, który przy kolejnych wznowieniach dodawał tylko najgłośniejsze i najmodniejsze nowiny (intertekstualność, poststrukturalizm, dekonstrukcja itp.). Słownik poetologiczny, śmielej wypatrujący leksykalnych nowalijek, też wskazuje ich niewiele (transfikcjonalność, fan-fikcja, blurb)²⁴.
Czyżby więc od czasów strukturalizmu brakowało leksykalnych innowacji? Przeciwnie, mamy ich wielki wysyp i zarazem inflację, gdyż okazały się migotliwe, efemeryczne, nietrwałe. Tę tendencję przenikliwie rozpoznała Danuta Ulicka w rozprawie o wymownym tytule: Sub-, pre- post-, inter-, czyli jak formy prefiksalne grają w teatrze literaturoznawczej mowy. Autorka przywołuje tylko nieliczne spośród masy terminopodobnych wytworów, zaczynających się także od przyimków: re-, de-, trans-, ultra-, nad-, hetero-, sub-, alter-, multi-, para-, meta-. Nawet nie chce się ich rozwijać do postaci kompletnych wyrazów, ponieważ każdy obserwator może sobie je derywować do woli (sam muszę się przyznać do wielokrotnego obracania serią: mikrologia, mikropoetyka, mikrohistoria, mikroskopia, mikroanaliza, mikronarracja). Efektem postmodernistycznej gonitwy za nowizną okazało się imitowanie prawdziwej innowacji, a w istocie działanie standardowe, hamujące wyobraźnię i odkrywczość. W tej wersji ponowoczesnej teorii „nowe terminy funkcjonują albo jako dżety – modne samoprzylepne ozdóbki, albo apotropeje – magiczne formuły zaklinające rzeczywistość w nadziei, że stanie się inna”²⁵. Ocena Ulickiej (idącej śladem Ejchenbauma i Derridy) jest tyleż surowa, co sprawiedliwa, dlatego nie wyobrażamy sobie słownika, który miałby skrupulatnie zbierać i opisywać niezliczone, zwykle jednorazowe terminy wydmuszki. No, bo po co?
Diagnoza i terapia
Postmoderniści ponieśli zatem podwójną porażkę: leksykalne innowacje typu „prepostmodernizm”, „deidentyfikacja”, „rerelatywizm” nie mają przyszłości ani nie są lekarstwem na wyczerpanie nowoczesnej terminologii (na której pasożytują). Dalsze mnożenie symulakrów nie wnosi niczego nowego, a powrót do języka strukturalizmu zdaje się nierealny i jałowy. Jeśli STL był dla ponowoczesnych czytelników nużącą lekturą, to teraz może wydać się jeszcze mniej ciekawy. Chciałoby się powtórzyć lamentację Szkłowskiego: „Dziś słowa umarły i stały się podobne do cmentarza. Słowa używane w procesie myślenia zamiast pojęć ogólnych, a więc pełniące niejako rolę pozbawionych wszelkiej obrazowości znaków matematycznych, i słowa używane w mowie potocznej, kiedy się ich nie domawia i nie dosłuchuje w pełni – takie słowa zautomatyzowały się dla nas i nikt nie wyczuwa ich wewnętrznej (obrazowej) i zewnętrznej (dźwiękowej) formy”²⁶.
Co można zrobić? Skamieniałe i znieruchomiałe terminy potrzebują tego, co rosyjski formalista patetycznie nazwał „wskrzeszeniem”, przywołując na pomoc poetów awangardowych, szaleńców (jurodiwych) czy mistyków natchnionych Duchem Świętym. Po upływie stu lat skromniej wyobrażamy sobie analogiczny pomysł ratunkowy: zamiast cudu reaktywacji wystarczyłaby rewitalizacja. Marzy się nam językowe ambulatorium czy sanatorium, a tam psychoterapeutyczne warsztaty albo rekolekcje. Wszak wychłodzone słowa potrzebują żaru, dobrych emocji, zesztywniałe – pragną ruchu, energii, witalności, seksapilu, a te zdesakralizowane – aury tajemnicy. Postulaty brzmią zapewne osobliwie, może nawet naiwnie, ale stoją za nimi konkretne problemy, konkretne energie, konkretne ambicje, o których myślał Szkłowski: „Nowo narodzone słowo było żywe, obrazowe. Każde słowo jest w swojej osnowie tropem. kiedy dociera się do zagubionego już obecnie, startego obrazu, który tkwił niegdyś w osnowie słowa, zdumiewa nas jego piękność, która istniała niegdyś, a której dziś już nie ma”²⁷.
Rosyjski krytyk z wielkim zaangażowaniem zwracał uwagę na historię słowa, na jego etymologię i obrazowość, na metaforyczną omnipotencję i walory estetyczne. Nie przeszkadza nam młodzieńczy entuzjazm tego manifestu, bo głoszona tu afirmacja oddaje istotę projektu, który nazwaliśmy Ilustrowanym słownikiem terminów literackich.
Geneza i cel słownika
Pierwotnym zamysłem redaktorów tej książki nie było bynajmniej wyprodukowanie leksykonu, lecz próba głębszej refleksji nad terminologią, w duchu łacińskiej sentencji Qui rerum nomina norit etiam ipsas res permoscet (Kto bada nazwę rzeczy, ten rozważa jej istotę). Marzyła się nam permanentna debata wokół kwestii uparcie tu powtarzanej: dlaczego literackie pojęcia brzmią dziś mechanicznie i gasnąco? Warto przypomnieć, że tradycyjne – żeby nie powiedzieć: „odwieczne” – słownictwo z zakresu poetyki (z tropami i figurami na czele) długo cieszyło się prestiżem, jaki gwarantowała mu sztuka wymowy. Pewne kategorie wciąż zachowały więź z literaturą (np. porównanie homeryckie odsyła do Homera) i co ważniejsze – z aurą mitycznego opowiadacza. Niektóre nadal brzmią dostojnie (rapsod, prozopopeja), uroczo (miniatura, litota), skocznie (hiatus, ikt), beztrosko (fraszka), a nawet przerażająco (horror). Czasem da się usłyszeć ich etniczne pochodzenie (przeważnie greckie lub łacińskie), obok antycznych korzeni zaś pokazują się młodsze (fr. bon mot, ang. toast czy niem. bryk). Zdarzają się nawet egzotyczne rodowody (arab. almanach, jap. haiku), choć równie ciekawa jest zgrzebna swojszczyzna-polszczyzna (figlik), a szczególnie dawność udawana (gawęda, klechda). Odmiennym walorem odznacza się tożsamość z nazwami (imionami) konkretnych rzeczy (klimaks to drabina, antologia – bukiet, chiazm – krzyż).
Wiemy już, że kiedy te obrazowe terminy weszły do leksykonu nauki, wtedy ich metryki pochodzenia, piętna lokalności i osobliwości ulotniły się. Pragniemy je odzyskać, przezwyciężyć alienację, zrekonstruować kontekst, przywrócić słowom pamięć. Te postulaty badawcze są hermeneutyczne z ducha, a zarazem praktyczne – podyktowane troską o higienę i kondycję naszego branżowego socjolektu. Zależnie od potrzeb słownik odsłaniać powinien inną stronę, odmienną możliwość, indygenność pojęć, jeśli wolno tak rzec. Mógłby być etymologiczny, anegdotyczny, historyczny, antropologiczny, genealogiczny, filologiczny, a gdybyśmy byli językoznawcami, to pewnie kognitywistyczny (skupiony na metaforyce). Praca nad nim ma już kilkuletnią historię i jeszcze dłuższą prehistorię – serię modyfikacji w rytmie ponawianych wniosków grantowych. Ewoluowała koncepcja, zmieniały się tytuły projektów, ale pierwotna idea jest wciąż aktualna: rozruszać nieruchome. Chcemy te etapy przypomnieć po kolei, mając poczucie, że jeden wynika z drugiego, a wszystkie układają się w konsekwentny ciąg.
Etymologia
Od niej trzeba zacząć, gdyż ona jest piastunką naszego projektu. Rozsądnie jest wrócić do źródeł, dogrzebać się do korzeni, tym bardziej że po grecku etymologia oznacza „prawdziwe imię”, a nawet – idąc dalej – samo serce słowa. Dlatego zapewne prawdy w etymologii poszukiwał Mickiewicz, Nietzsche, Heidegger, Derrida, Hillis Miller, Agamben i inni patroni naszego przedsięwzięcia. Od leksykalnych objaśnień terminu (terminu jako granicznego słupa, ale nie do końca kordonowej granicy) w jego macierzystym języku standardowo rozpoczynają autorzy większości leksykonów (odwrotnie postępuje tylko Kopaliński, który solidny wywód etymologiczny kładzie na końcu hasła, ale potrafi zachwycić tym „ogonem”).
Warto przypomnieć, że wszelkie słowniki, encyklopedie i bazy danych wywodzą się genetycznie z Etymologii Izydora z Sewilli, który w VII wieku zebrał i uporządkował w XX tomach wszelkie „słowa kluczowe”, realizując rzymską ideę etymologii, zdefiniowaną przez Warrona jako powrót do prawdziwego, pierwszego słowa. W ten sposób znalazł antidotum na greckie wielosłowie i poplątanie u progu nauki średniowiecznej, a zarazem otwarł drogę ku Encyklopedii Diderota. Także za te zasługi Izydor został ogłoszony świętym, a ostatnio również patronem internetu, aczkolwiek jego leksykograficzny wynalazek bez nowoczesnych indeksów, a zwłaszcza przeglądarek, jawi się skomplikowaną strukturą sieciową, przypominającą deleuzjański chaosmos. Na myśl przychodzi „gniazdowa” zasada, której hołdował Linde, metoda badania „pól semantycznych”, wreszcie kognitywistyka z jej pasją do wyznaczania między słowami powinowactw rodzinnych, rozgałęzień, koszyków itp. I niedaleko stąd do etymologii, która w rozumieniu Hillisa Millera daje podstawę dekonstrukcji literackiej. I właśnie tak pojęta etymologia – bujna, splątana i produktywna, często nawet kłamliwa czy ludowa (Falla) – jest nam szczególnie bliska. Oddalamy się zatem od zbyt porządnych klasyfikacji Rzymian ku kreatorskiej swobodzie Greków, czyli polisemicznej i anarchicznej stronie tej wiedzy, która wabiła autora Wiedzy radosnej i jego kontynuatorów. Ostrożni jednak jesteśmy wobec łatwej opozycji między leksykalnym kosmosem i chaosem, wszak literackie hasła, choćby z wzorcowo uporządkowanej Wielkiej encyklopedii francuskiej (np. Barkarolę opracował w niej Rousseau), można by żywcem przepisać do naszego słownika, a wbrew pozorom nie pasują one do STL (ze względu na swadę wywodu).
Nie ma co ukrywać – kochamy etymologię! Tak bardzo nas zachwyca, że chcielibyśmy oczarować nią również czytelników. Podzielić się odkryciem, że osobliwie brzmiący „sarkazm” oznacza podszczypywanie, subtelna i skomplikowana „ironia” to po prostu udawanie głupiego, nobliwa kategoria mimesis pochodzi od ulicznej klownady (popisu mimów), a filozoficzna „treść” to tylko zawartość roślinnej łodygi. Za dziwaczną niespodziankę można by uznać usłyszenie w „hiperboli”, „paraboli” i „symbolu” wspólnej cząstki „bol/a”, tej samej, która pojawia się w „futbolu”, bo idzie o kulę, okrągły pocisk, wyrzucany niegdyś z katapulty. Dziwimy się, że „miniatura”, pochodząca od minii (czerwonego barwnika), nie ma nic wspólnego z małością (wręcz przeciwnie!), „anegdota” zaś nie jest sympatyczną opowiastką, lecz historią tak ohydną, że w żadnym wypadku nie należy jej powtarzać (ani tym bardziej drukować). Zdarzają się dosadne rewelacje, jak pochodzenie „testamentu” od „jąder”, geneza „gawędy” bliska „gówna” i plugawości „członków wstydliwych”, albo też „kryptonimu”, gdzie mianem „krypty” określa się „dział między półdupkami”. Interesujące są błędne etymologie, bo działają na wyobraźnię i mają podobny wpływ na funkcjonowanie terminu, jak te naukowo udokumentowane. W rekonstrukcjach słów ciekawsze od skandali bywa zdumienie oczywistością wykładni. Taką przygodę przeżył Paul Ricoeur, który po napisaniu książki o metaforze wybrał się na urlop do Grecji, by tam na plandekach ciężarówek raz po raz rozpoznawać znajome słowo METAPHORA (firma zajmująca się przeprowadzkami).
Podzielamy zdziwienie i zachwyt Ricoeura i usiłujemy wyciągnąć stąd radykalne wnioski. Zbigniew Kadłubek (współredaktor niniejszego słownika) wytrwale głosi pogląd, że etymologia stanowi istotę filologii, a nawet szeroko pojętej humanistyki, i szuka stosownych dowodów na polu filologii klasycznej i komparatystyki, a jeszcze śmielej czyni to w silezjologicznej eseistyce²⁸. I ta etymologiczna orientacja powinna odróżniać ten słownik od innych, tworzonych przez naszych uczonych poprzedników. Widać odmienność wobec Sierotwińskiego, który w ogóle nie korzysta z etymologii; inaczej Skwarczyńska i Gazda, zabiegający, by każdy termin zaczerpnięty z obcego języka został w nagłówku hasła opatrzony tłumaczeniem, a czasem także odpowiednikami w innych językach. Jednakże te lakoniczne, zwykle kilkusłowne wyjaśnienia zawsze umieszczane są w nawiasach, co jest sygnałem dystansu, a nawet pewnej podrzędności etymologicznych źródeł. Podobną zasadę przyjął STL, choć jego wersja „podręczna” często rozbudowuje te nagłówki, podając źródłosłowy terminów. Na przykład hasło Agon w STL uzupełnia tylko dwuliterowy znak pochodzenia: „(gr.)”, natomiast w krótszej wersji leksykonu komentarz się rozrasta: „Agon (gr. agṓn to zawody, walka, konkurencja)”. Ale co bodaj ważniejsze, autorzy haseł w tych leksykonach nie nawiązują w tekście głównym do wstępnej, „nawiasowej” wykładni słowa. Próżno więc tam szukać arystotelesowskiej frazy „jak sama nazwa wskazuje”. Wszak sama nazwa nie może nic wskazywać ani podpowiadać, skoro (wedle de Saussure’a) z zasady jest konwencjonalna i arbitralna. Widać, że formalistyczno-strukturalistyczne założenia odcinają badaczy od etymologii, co wynika zapewne z programowej ostrożności wobec historyzmu i genetyzmu. Podobny skutek ma postmodernistyczne rozmnożenie „form prefiksalnych”, bo praktyka ta polega na produkcji symulakrów, które ze swej natury nie potrafią sięgnąć podstaw, a co za tym idzie – ignorują historyczne źródła słowa, a nawet kręcą na nie nosem.
Anegdota
Inaczej dzieje się w literackiej dekonstrukcji, której słynną prezentacją jest studium Hillisa Millera pt. Krytyk jako pasożyt/żywiciel. Rozbudowana (wielojęzyczna) analiza tytułowego słowa (ang. parasite) nie prowadzi bynajmniej do rekonstrukcji archaicznego prapojęcia. Odsyła za to do pierwotnej sytuacji życiowej, dosłownie wpisanej w ten wyraz: do greckiego parasitos (para-sitos), czyli wspólnego bycia „przy jadle”. Idzie o rytualne spotkania „gościa” i „gospodarza” przy nakrytym stole. Co ważne, określenia obu osób są ufundowane na tym samym rdzeniu, co ujawnia ich językową, praktyczną i symboliczną wspólnotę. Nie można zatem jednoznacznie wyjaśnić sensu „pasożyta” ani rozstrzygnąć, czy jest dobry, czy zły – przeszkodą jest nierozdzielność karmionego i żywiciela, wymienność obu ról, ale też ich zjednoczenie, swoista komunia w zamkniętym łańcuchu pokarmowym, w kręgu wspólnoty i wymiany. Trudno te wszystkie odwrócenia i zapętlenia wpisane w każde pojęcie (zwielokrotnione w labiryncie innych języków) zamknąć w definicji. Trzeba opowiedzieć całą historię, od początku do nieprzewidywalnego końca. Objaśnienie słowa, jego sensu, domaga się bowiem narracji. Więcej nawet – słowo jest tożsame z opowiadaniem, z narracyjną wędrówką między kontekstami. Hillis Miller twierdzi przecież, że „nie można wyrazić pojęcia, nie posługując się figurą , i nie nastąpi splecenie pojęcia i figury bez fabuły , narracji czy mitu”²⁹.
Tak więc z perspektywy dekonstrukcji praktyka objaśniania terminów poprzez ich definiowanie, tak jak czynią to nowoczesne leksykony – także STL – jest niezadowalająca, nie respektuje bowiem „nierozłączności figury, pojęcia i struktury narracyjnej”. Do podobnych wniosków doszła zresztą współczesna narratologia, retoryka, psychologia czy politologia, powtarzając do znudzenia, że wszelka komunikacja społeczna bazuje na przekonującej „narracji” (formuła liberalna) albo „opowieści” (formuła konserwatywna).
Nic zatem dziwnego, że hasło w ponowoczesnym słowniku (zrozumiałym dziś) powinno być opowieścią osnutą wokół jakiegoś mitu czy fabuły. Najlepiej, żeby była żywa i zaskakująca. I dlatego dobrze jest, kiedy z niewielką pomocą etymologii i historii języka udaje się wydobyć z terminu jakiś zapomniany czy zlekceważony przez „twardą” naukę wymiar. Wszak w „wierszu” kryje się bruzda ziemi ornej, w „plotce” – płot (dokładnie: parawan przy pańskim łóżku), w „kaprysie” – koza albo jeżozwierz, w „almanachu” – postój wielbłąda, z „cyganerii” zaś wyłaniają się Cyganie. Historia słowa okazuje się zawiłą intrygą albo sensacyjną opowieścią, a nawet zagadką, jak w wypadku „toastu”, który niewątpliwie pochodzi od „tostu”, czyli grzanki, lecz wytłumaczenie, co kawałek przypieczonego ciasta łączy z pochwalną oracją, brzmi niczym filologiczny surrealizm.
Ale to trzeba opowiedzieć… Możliwie krótko, wartko, zawsze atrakcyjnie, choćby zabawnie, byle trzymać słuchaczy w napięciu, aż do efektownej puenty. Tak jak opowiada się anegdoty – i dlatego właśnie nasz leksykon można by nazwać „Anegdotycznym słownikiem terminów literackich”.
Antropologia
Przywołane wcześniej anegdoty dotyczą konkretów, materii (ziemi), a więc rzeczy (grzanka, płot), zwierząt (koza, jeżozwierz, wielbłąd), ale przede wszystkim ludzi i narzędzi, których używają oni na co dzień. Wędrówka w głąb słowa, w jego przeszłość, cofa pamięć do oralnego residuum, do czasu sprzed wynalezienia pisma, kiedy życie było bardziej zmysłowe, dotykalne i nasycone seksualnością, a przede wszystkim – co podkreśla Walter Ong – na wskroś ludzkie. To, co dziś jest abstraktem, pojęciem umownym, konwencją – jak choćby gatunek literacki – niegdyś było osobą (bądź czymś osobnym, bo jednostkowo związanym z osobą). „Bajka” to był ten, kto baje, „plotka” – ten, kto plecie; „gadka” gada, „pierdoła” pierdoli, a utworzony wedle tego wzoru „gawęda” miał gawędzić, „klechda” zaś – klechać (klachać). Człowiekiem był nie tylko grecki „rapsod” oraz „cyklik” (twórca cykli), lecz także „pamiętnik”, którym to słowem jeszcze w XIX wieku określano tego, kto pamięta (żeński odpowiednik to „pamiętnica”), i obie te figury przeciwstawiano „namiętnikowi” i „namiętnicy”. Przyglądając się dokładnie owym terminom, stajemy wobec najdosłowniej pojętego antropologicznego wymiaru piśmiennictwa, z jakim rzadko mają do czynienia rozmnożone dziś „antropologie literatury”. Antropologiczno-cywilizacyjny, czy wręcz archeologiczny wymiar ludzkiej kultury i zarazem egzystencji wychodzi na jaw jeszcze mocniej, jeśli wydobędziemy materialne i techniczne aspekty podstawowych terminów literackich. Najstarsze, fundamentalne pojęcia wywodzą się przecież – jak powiedzieliśmy na początku – od praktycznych czynności, umiejętności i robót, rzemiosł i sztuk wraz z właściwym im instrumentarium (kluczowa rola „technologii definiujących” Jaya Davida Boltera)³⁰. Wyprawa do starożytnej Grecji oznacza powrót do warsztatu tkackiego (tekst, kanwa, wątek, osnowa, rapsod) i garncarskiego (figura i forma), ale też do najstarszych i uniwersalnych umiejętności: tańca (stopa, puenta) i walki (symbol, hiperbola, riposta, puenta, awangarda). Po drodze warto jeszcze zajrzeć do pracowni lutniczej (liryka, psalm). Nawet terminy kojarzące się z magią i alchemią (inkantacja, klątwa, wpływ) dotyczą konkretnych praktyk i rytuałów. Listę inspirujących dziedzin należy oczywiście rozszerzyć o rolnictwo (wers, antologia), architekturę (zeugma) czy transport (metafora, barkarola, a także aporia). I można ten wykaz ciągnąć dalej, choć na samym początku koniecznie musi się pojawić łowiectwo (trop, ślad, pole), jako kontekst najstarszy, wręcz założycielski dla literatury, dla powstania jej podstawowych pojęć (znak, pismo, czytanie). Dodać wypada, że właśnie z myślistwa wywodzi się założycielski impuls dla koncepcji tego słownika, a jest to badawcza domena współautorki naszego leksykonu, Beaty Mytych-Forajter. Komentując romantyczne teksty o polowaniu (Mickiewicza, Fredry, Pola, Kicińskiego), dostrzegła tam konsekwentne łączenie dwóch systemów semiotycznych: poetyki i łowów³¹. Do wyjaśnienia tego archaicznego powinowactwa przydała się inspiracja Carla Ginzburga, którego fundamentalne studium Znaki, oznaki i poszlaki niejako przenosi teorię literatury w obszar antropologii³². Może więc niniejszy leksykon powinniśmy mianować „Antropologicznym słownikiem terminów literackich”?
Historia
Poszukując właściwej nazwy, rozważaliśmy jeszcze kilka stosownych epitetów: słownik archeologiczny, kulturowy, interdyscyplinarny, filologiczny, a nawet techniczny. Wiele z tych peryfrastycznych określeń naszego dykcjonarza, kierując się w stronę etymologii, genealogii, archeologii czy filologii, za każdym razem eksponowało przeszłość. To zrozumiałe, jeśli deklarujemy odwrót od nowoczesnej synchronii, a także od ponowoczesnego ahistoryzmu. Jeśli projektujemy słownik zasadniczo odmienny od STL, to oczywisty jest powrót do diachronii. A skoro z antropologiczną ciekawością cofamy się do zapomnianych kontekstów cywilizacyjnych – jesteśmy historykami. Kiedy opowiadamy anegdotę, to jej malowniczą kanwę i niezbędne ciekawostki wyszukujemy z przeszłości. Lektura dawnych słowników (Linde, Brückner), lecz także nowszych (Kopaliński, Bańkowski), co rusz podsuwa opowieści o dziejowych zmianach sensu czy zastosowania nawet podstawowych terminów. A wiele poważnych zmian dokonało się całkiem niedawno – w XIX wieku. Trudno uwierzyć, że u Lindego i nawet w późniejszym o półwiecze słowniku wileńskim nie ma jeszcze tak elementarnych kategorii, jak symbol czy interpretacja. Cóż dopiero mówić o czasowej wędrówce wstecz ku średniowieczu – chyba tylko mediewiści zdają sobie sprawę, że Polacy nazywali wtedy psalm (tak jak Czesi) „żalmem” i stąd wzięło się dziwne słowo „żałtarz” („żołtarz”), czyli psałterz. Ale któż wie, że to określenie, dotyczące całości Księgi Psalmów albo wydrukowanego modlitewnika, pierwotnie używane było na określenie instrumentu – psałterza, czyli psalterionu? Ta niewiedza zaczęła się w Polsce już… w XVI wieku, kiedy z użycia wyszedł popularny wcześniej instrument strunowy. Psalm jest chyba najważniejszym gatunkiem poetyckim w kulturze Zachodu, ale fakt, że jego nazwa pochodzi od psałterionu, tak jak liryka od liry, poszedł w zapomnienie.
Ta opowieść jest zatem opowieścią historyczną, podobnie jak zdecydowana większość haseł, dlatego w zgodzie z nazwą projektu NPRH zamierzaliśmy nasz słownik nazwać „Słownikiem historycznym” (z podtytułem: „Dzieje wybranych pojęć”).
Od iluminacji do ilustracji i natchnienia
Kiedy zbliżyliśmy się do fazy wydawniczej naszego „historycznego” leksykonu, pojawiła się pokusa, by opublikować go pod innym jeszcze tytułem – jako Ilustrowany słownik terminów literackich. Pierwsze uzasadnienie tej nazwy, wręcz automatyczne, odsyła do współczesności: żyjemy w epoce ekranów i emotikonów, więc jeśli chcemy być komunikatywni, to trzeba się z tym pogodzić. Próbujemy zatem objaśniać terminy obrazowo, tak obrazowo, jak dla dzieci. Ale, po drugie, zilustrowanie terminu to sensowny wysiłek poznawczy. „Nawet najbardziej złożone, odpowiedzialne pojęcia i idee można przedstawić w naocznej postaci, pokazać je przy pomocy schematycznego bądź symbolicznego rysunku czy modelu lub odpowiedniego szkicu” – pisał Goethe, a jego myśl entuzjastycznie rozjaśnił potem Bachtin³³. Zdajemy sobie sprawę, że narysowanie, namalowanie albo sfotografowanie abstrakcyjnych pojęć stanowi intelektualne wyzwanie, choć równocześnie jest herezją wobec utrwalonych nawyków epistemologicznych. Godzi zarówno w „obrazoburstwo kartezjanizmu i scjentyzmu”, jak w „obiektywizm” metody strukturalnej i jej słownikowego wcielenia – STL (naszego nieustannego punktu odniesienia)³⁴. I jeszcze inne rozumienie obrazowości, mniej poglądowe, a bardziej wizyjne, wyobraźniowe, marzycielskie – tak jak obraz pojmował Freud, potem Jung, a zwłaszcza afirmowany przez nas Bachelard czy jego uczeń, Durand. Pragnienie poznawczej jedności słowa/obrazu zbliża nas do literatury, a oddala od scjentystycznego paradygmatu nauki. I następny argument, tym razem estetyczny, ale zabarwiony anachronicznie i sentymentalnie, bo książka ilustrowana to powrót do tradycji dziewiętnastowiecznej, do książek z rycinami i malowidłami, ale i do tyleż staroświeckich, co nowoczesnych leksykonów ilustrowanych, np. Michała Arcta (1840–1916).
Przedostatni argument, także historyczny, bo renesansowy – a lepiej powiedzieć: odrodzeniowy – brzmiałby tak: vir illustris to mędrzec, który dzięki studiowaniu źródeł (fontes) uzyskał wzgląd w wiele spraw i okazał się świetny w swej dziedzinie. Na sam koniec zostawiliśmy argument najsilniejszy, argument atletyczny, chciałoby się rzec, ale i pełen pokory: w łacińskiej illustratio słyszymy zarówno lustro, jak i lustrację, lustratora i lustrowanie, jako czynność kontrolną, przeglądową, szacującą, ale też oczyszczającą (od rytuałów ofiarnych i wszelkiej patyny), w sumie – godną dociekliwego badacza. W sensie źródłowym illustratio, podobnie jak illuminatio, oznacza świetlistość, jasność, połysk, blask, a co za tym idzie, splendor i sławę, ostatecznie również – cudowność i łaskę. I o to właśnie nam chodzi, żeby wytarte i powalane terminy literackie nie tylko zostały objaśnione i rozjaśnione, lecz także by odzyskały czystość, świetlistość, dobre imię i moc. By mogły radośnie rozbłysnąć same dla siebie, a czytelników słownika rozpłomienić i stać się dla nich ciągłym natchnieniem.
Aleksander Nawarecki