- W empik go
Iluzja - ebook
Iluzja - ebook
W technokratycznym świecie opanowanym przez kult informacji, gdzie hierarchię społeczną definiują zwirtualizowani postludzie, nic nie jest takie, jakim się wydaje. Wkrótce przekona się o tym Lou Soleco, mieszkanka Tytana i wyprana z emocji inżynier, której nastoletnia córka popełnia samobójstwo. Próbując je zrozumieć, Lou wpada na trop intrygi, która zmusi ją do rozpoczęcia podróży – nie tylko do granic Układu Słonecznego, ale też w głąb siebie.
Kategoria: | Young Adult |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8219-824-9 |
Rozmiar pliku: | 946 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Nie ma żadnej różnicy pomiędzy upadkiem z pięciuset metrów a upadkiem z pięciu kilometrów. Nie dotyczy to jednak księżyców Saturna. Na Tytanie po trwającym około pół godziny spadaniu z wieży zdołałaby się jedynie odrobinę poobijać. Mimo to owa myśl zupełnie nie poprawiała jej nastroju. Lęk wysokości konsekwentnie ignorował wszelkie racjonalne argumenty.
Choć Lou Soleco pracowała również na większych wysokościach, nigdzie nie czuła strachu tak wyraźnie jak tutaj. Przytłaczał ją widok zimnej powierzchni Tytana, tak dalekiej, ale wciąż mającej władzę nad grawitacją. Sekundowe spojrzenie w dół wywoływało zawroty głowy. Jeszcze moment i pojawiały się mdłości. Dłużej nie miała zamiaru próbować.
Titan 大 Tower. Naturalnie poza dostarczaniem wrażeń estetycznych wieża miała również poważne zadanie. Ale dlaczego Meta w ogóle zdecydowali się ją udostępnić turystom? Po co stawiać platformę, z której można zobaczyć pół świata? Tak jakby kolejne repliki wieży Babel mogły jeszcze bardziej zbliżyć nas do gwiazd. A przecież już dawno przekroczono tę granicę.
– Dobrze się czujesz, mamo? – Mimo twarzy rozpromienionej od emocji Raq wyglądała na zatroskaną.
– Tak, kochanie. – Lou zdobyła się na słaby uśmiech. – Wszystko w porządku. Niczym się nie przejmuj.
Wiedziała, że mdłości w końcu ustąpią. Muszą. Starała się nad nimi zapanować, nie dla siebie, lecz dla córki. Mimo że te krótkie wakacje sprawiały więcej bólu niż przyjemności, nie mogła jej zawieść. Trudno było powiedzieć, kiedy ponownie się zobaczą. Wreszcie winda zatrzymała się.
– Mamo? Jesteśmy na miejscu. – Dziewczyna delikatnie ujęła jej rękę. – Dasz radę wyjść?
– Jasne. – Uśmiechnęła się słabo. – Od razu mi lepiej.
Kątem oka wyłapała lekki uśmiech na twarzy córki. Powoli wyszły z przeszklonego pomieszczenia na ogromny, kołowy taras, zawieszony gdzieś w połowie wieży. Takie było przynajmniej wrażenie zmysłowe: nieskończona otchłań w dole – nieskończona otchłań w górze. Każdy z głową na karku zdawał sobie jednak sprawę, jak mylna jest ta percepcja. Konstrukcja była kosmiczną windą, wznoszącą się znacznie wyżej niż antyczne niebo. Stanowiła pomost między zimną, nieczułą powierzchnią o smaku wodoru i metanu a pustką ciągnącą się dziesiątki tysięcy kilometrów za cienką warstwą atmosfery.
Ale nawet tu, na marnych pięciu kilometrach, maski tlenowe i kombinezony ochronne były koniecznością. Prędkość wiatru przez cały czas przekraczała dziewięćdziesiąt kilometrów na godzinę. Temperatura sięgała minus dwustu stopni Celsjusza.
– Jeeej! – Rachela z zachwytu ledwo łapała oddech. – Tu jest przepięknie! Nigdy, nigdy nie widziałam czegoś podobnego!
– Wiem, mała, wiem.
– Nie wiesz! Przecież masz zamknięte oczy! – zaśmiała się dziewczyna.
– Raq… proszę, nie zmuszaj mnie, żebym je otworzyła.
– Ale… nie, po prostu musisz to zobaczyć! Tylko spróbuj. Na moment.
– Moment to może być o moment za długo… – żachnęła się Soleco.
Dziewczyna nie odpowiedziała. Lou czuła zbyt wielki zamęt, by móc odczytać jej emocje. A żeby zobaczyć twarz córki, musiała otworzyć oczy.
Wzięła głęboki oddech. Powietrze przeszło przez filtr molekularny z klimatyzatorem, lecz wciąż było arktycznie zimne. Wydawało się, że w jednej chwili może zamrozić drogi oddechowe. Na Lou zadziałało jednak orzeźwiająco. Dotarło do niej, że rzeczywiście czuje się odrobinę lepiej po wyjściu z najszybszej windy w Układzie Słonecznym.
Mimo hełmu w uszach huczało jej jak na lądowisku myśliwców, wzdłuż kręgosłupa przeszedł ją zimny dreszcz. Rękami objęła barierkę, do której doprowadziła ją córka, i wreszcie uniosła powieki.
– No właśnie! O to chodzi! – Raq natychmiast spostrzegła zmianę.
– Mhmm… – Jej matka nie była w stanie wydusić z siebie nic więcej.
Chwyciła mocniej za chronioną kompozytowym kombinezonem rękę córki i uspokoiła oddech. Co jakiś czas musiała zamykać oczy i pochylać głowę, ale mogła już w miarę normalnie funkcjonować. Przynajmniej na tyle, aby się rozejrzeć. A było co oglądać! Płaski, wręcz jałowy krajobraz księżyca rozciągał się dziesiątki kilometrów dookoła. Rzadkie kopalnie metanu i xegravi, fabryki kompozytu i przyklejone do nich niewielkie osiedla, schowane w przezroczystych kopułach, stopniowo znikały za zakrzywionym horyzontem. Z tej wysokości było widać jak na dłoni, jak mały – w porównaniu do Ziemi – jest Tytan. Zimny, zatopiony w czerni obraz zdawał się przypominać o tym, jak daleko doszła ludzkość. Opanowaliśmy nie tylko naszą planetę, ale też inne, odległe światy. Oświetlone jak choinki dwie inne windy, oddalone od siebie o setki kilometrów, stawiały kropkę nad i, dodatkowo podkreślając potęgę człowieka. Wyznaczały zasięg władzy Federacji Narodów. Pracowały non stop, wynosząc w górę tony kompozytu niezbędne do ukończenia budowy. Ich szczyty sięgały orbity stacjonarnej Tytana. W całym obrazie był tylko jeden element przypominający o tym, że nie tak daleko stąd wciąż istnieją siły potężniejsze niż człowiek. Natura w postaci oszałamiającego Saturna ukazała się oczom kobiety w całej swej potędze. Choć Soleco wiedziała, że to tylko złudzenie spowodowane emocjami i warunkami zewnętrznymi, planeta zdawała się znacznie większa niż zazwyczaj. Żółtopomarańczowa kula, wraz z jej lodowymi pierścieniami, zajmowała teraz niemal jedną trzecią północnej części nieba.
– Nie wierzę, że nigdy wcześniej tu nie byłaś. – Córka nie odrywała wzroku od gazowego olbrzyma. – I nie, twój lęk wysokości nie jest żadną wymówką!
– Przecież pracuję na szczycie – zaśmiała się nerwowo Lou. – Setki razy widziałam wszystko z góry!
– Wiesz, o co mi chodzi – skontrowała Raq. – Ta platforma to nie wygodna stacja orbitalna. Stąd doświadczasz pełniej. Ja… ja czuję, że ten księżyc żyje. Nie jest nasz! Jest nieokiełznany, dziki! Potężny… tak jak Saturn!
– Może po prostu nie mam odpowiednio rozwiniętego… jak ty to nazywasz? Zmysłu estetycznego? – Wydawało się jej, że mogła przesadzić z cynizmem pytania.
– Nie, mamo. – Raq nie dała się sprowokować. – Bzdura. Nikt nie pozostaje obojętny na ten widok. Nawet jeśli nie czuje piękna, musi czuć coś innego. Strach… zagrożenie… może niepewność. Inaczej nie bylibyśmy ludźmi.
– Raq, to nie do końca moje miejsce… Wolałabym być gdzie indziej. Z tobą. Bez pierścieni, metanowych jezior i osiemdziesięciu kelwinów.
Przez dłuższą chwilę z komunikatorów sączył się jedynie monotonny szum tła.
– Szkoda, że tata tego nie widzi – zmieniła temat dziewczyna, cichnąc.
– Tak, kochanie. Wiem.
Rachela jeszcze bardziej zbliżyła się do matki i objęła ją. Niezdarnie, skafander zbyt ograniczał ruch. Lou to zaskoczyło, lecz z radością odwzajemniła uścisk. Trwały tak przez krótką chwilę. Gdy córka odsunęła się o krok, za przezroczystą szybką hełmu zdołała zobaczyć jej smutny uśmiech.
– Obiecasz mi coś? – zapytała Raq. Jej głos był dziwnie poważny.
– Mhm? Co takiego, kochanie?
– Ostatnio coś się zmieniło… we mnie. I nie tylko… Nie byłam na to przygotowana. – Córka zamarła na krótką chwilę. – Dlatego musisz mi przyrzec, że… nie będziesz się gniewała.
– Słonko… o co chodzi? Musisz mi powiedzieć.
– Obiecaj! – Stanowczo podniosła dłoń na wysokość jej twarzy. – Często powtarzasz, że zrobiłabyś dla mnie wszystko. A proszę cię tylko o akceptację mojego wyboru.
– Wszystko, dla ciebie wszystko. Cokolwiek… – Lou usłyszała swój łamiący się głos. Czuła, że zaczyna tracić grunt pod stopami.
– I to jest właśnie to, mamo. To uczyni mnie szczęśliwą. Spokojną.
Soleco zaczęła oddychać głębiej. Przymknęła oczy, starając się mrugać jak najczęściej. Odruchowo sięgnęła, by odczepić hełm od reszty skafandra. Córka delikatnie chwyciła i odsunęła jej dłoń.
– Potrzebuję tego… Tego i wybaczenia. Nie możesz drążyć. Rozumiesz? Obiecaj mi. Proszę.
– Obiecuję, Raq… Zawsze byłaś rozsądna. To twoje życie i twoje decyzje. Wiem, że podejmiesz dobre. Nie rozumiem tylko…
– Dziękuję, mamo – przerwała jej. – Cieszę się, że mi ufasz. I przepraszam.
– Co ty wyga…
Lou otworzyła oczy, a słowa momentalnie uwięzły jej w gardle. Córka zdjęła rękawice i jednym szybkim ruchem wyrwała moduł komunikacyjny z przedramienia lewej ręki. Następnie zrobiła krótki gest dłonią i zabrała się za mechaniczne blokady hełmu.
– Raq! Jasna cholera! Co ty wyprawiasz?!
Kobieta rzuciła się, by ją powstrzymać, ale lęk natychmiast przypomniał o sobie. Straciła równowagę, a gdy podniosła wzrok, Raq była już kilka metrów dalej. Hełm z jej dłoni powędrował prosto w bezdenną przepaść. Lou zebrała siły i podniosła się. Wolno, zbyt wolno. Starała się nie patrzeć w dół ani nie śledzić trajektorii spadającego hełmu córki. Na kilka niesamowicie długich sekund skupiła wzrok na twarzy Racheli. Subarktyczna wichura miotała jej włosami na wszystkie strony. Twarz zaczęła tężeć, ale Raq nie spuszczała wzroku z matki. Z kącików jej oczu wypłynęły pojedyncze łzy, momentalnie zamarzając. Dziewczyna ułożyła usta w jedno krótkie słowo i odwróciła wzrok. Dokoła zaczął wyć alarm, a ikony w wizjerze hełmu Lou zapaliły się na czerwono. Ochronne pole magnetyczne platformy zostało zdezaktywowane. Kobieta rzuciła się w stronę córki w tej samej chwili, w której jej drobna postać oderwała się od kompozytowej powierzchni, zawieszonej gdzieś w połowie drogi między niebem a ziemią.CZĘSC PIERWSZA:
YANG
Aaru –
_1. w mitologii egipskiej trzcinowe pola, na które po śmierci trafiają sprawiedliwi; jedna z wizji raju,_
_2. metawersum w Sieci (pot. wirtual), symulujące fizyczne lokacje, zarówno realne, jak i fikcyjne. Pierwotnie utworzone w celu zwiększenia immersji użytkowników, obecnie zamieszkiwane przez zwirtualizowanych (patrz: wirtualni), cienie oraz Meta._
Meta –
1. kres lub cel jakiejś działalności,
2. pierwszy człon wyrazów złożonych wskazujący na wyższy stopień, następstwo lub zmienność czegoś,
_3. potoczne określenie istot postludzkich, żyjących w przestrzeniach Aaru i stanowiących integralną część Sieci._
„Encyklopedia Powszechna”,
v. 3.5.3, Rzym, 23551
Szczęśliwi ludzie to tacy, którzy nie są świadomi lepszych i większych możliwości, żyją we własnych światach odpowiednio skrojonych do ich predyspozycji.
Aldous Huxley, _Nowy Wspaniały Świat,_ 1932
Winda była niemal zupełnie gotowa. Siedemdziesiąt pięć tysięcy kilometrów nad powierzchnią księżyca, na samym szczycie jej szybu, powstawał port o powierzchni nie większej niż kilkanaście hektarów. W porównaniu z wysokością konstrukcji, a nawet obszarem skromnego satelity, majaczącego na drugim jej końcu, był to rozmiar zupełnie pomijalny. Wielkość mniejsza niż błąd statystyczny. Wciąż pozostawał to jednak jeden z pierwszych obiektów tego typu – szczyt bieżących możliwości technologicznych ludzkiej rasy. Jeszcze kilka takich konstrukcji, rozstawionych dookoła Tytana i ziemska cywilizacja zdoła wykonać kolejny krok ku, tak odległemu, drugiemu szczeblowi na drabinie Kardaszewa. Tak przynajmniej wynikało z obliczeń i rozporządzeń ESC. Meta i SI drugiej generacji przecież nie mogli się mylić.
– Co cię tak męczy?
Lou zdziwiła się na dźwięk jego głosu. Przerwała na moment rozważania i bez słowa spojrzała w stronę współpracownika. Rzadko ze sobą rozmawiali. Owszem, sama nie była duszą towarzystwa, lecz Robert Saga zdecydowanie nie należał do wygadanych. Zwykle nie rozpoczynał dyskusji. Najwyraźniej był już śmiertelnie znudzony.
– Lou. Mamy siedzieć tu jeszcze przez cztery tygodnie. Sami. Nie uważasz, że chwila rozmowy dobrze by nam zrobiła? Ile można się gapić w te cholerne pierścienie?
– Próbuję je usłyszeć. – Poddała się w końcu Soleco. – Na to potrzeba trochę czasu.
– I ultraczułego odbiornika fal radiowych w zakresie od trzydziestu kiloherców. – Rob przewrócił oczami. – Ale zrozumiałem aluzję: przeszkadzam ci.
– Dobrze już, dobrze – żachnęła się. – To o czym chcesz rozmawiać?
W kwaśnym uśmiechu towarzysza dostrzegła cień zwycięstwa. Mężczyzna wykonał kilka ostatnich ruchów i odłożył w pełni kompletną, dziesięciościenną kostkę Rubika. Na Lou zarówno ilość ścianek, jak i ich granulacja już dawno przestały robić wrażenie. Wiedziała, iż Saga, oprócz wszczepu zwiększającego intelekt i wyobraźnię przestrzenną, posiadał również dwie osobowości, których był w stanie używać symultanicznie. Dzięki wielowątkowym operacjom i większemu procentowi wykorzystywanej jednocześnie części mózgu mógł myśleć niemal dwukrotnie wydajniej niż bez swojego kontrolowanego rozdwojenia jaźni.
– Udało ci się coś wskórać w Ministerstwie Bezpieczeństwa?
Lou westchnęła ciężko. Czuła, że jej towarzysz zapyta właśnie o to.
– A co miałam wskórać? – warknęła zirytowana.
– Na przykład dowiedzieć się, dlaczego nagle padło pole? – Rob nie owijał w bawełnę.
– Usterka techniczna. SI wykryła zdjęcie hełmu przez Rachelę i wezwała pomoc. Pole zdjęła tylko po to, by zastąpić je tymczasową chmurą tlenową, mającą za zadanie podtrzymać funkcje życiowe do czasu przybycia zespołu medycznego.
– A heurystyka gdzie? Zignorowała intencje twojej córki?
– Na tym właśnie polegała ta pieprzona usterka – zakończyła Lou, mrożąc swego rozmówcę wzrokiem.
Saga nie dopytywał. Lou wiedziała jednak, że nie mógł uznać tematu za wyczerpany. Ona sama miała z tym gigantyczny problem. Niedopowiedzenia związane z odejściem jej córki przyprawiały ją o nerwicę, wściekłość i notoryczną bezsenność. Przez ostatnie kilka miesięcy brodziła zanurzona po pas w ciemności.
***
Rozpad neutronowy N⁰ rozpoczął nową erę energetyki jądrowej. Odkąd Huygens2400 potwierdził istnienie Xg, a ziemskie laboratoria przeprowadziły pierwsze udane symulacje, minęło dwadzieścia lat. Dwie dekady niezahamowanego rozwoju fizyki i technologii jądrowej. Dwie dekady kolonizacji Tytana, która dopiero miała zapoczątkować nowy rozdział w historii podboju kosmosu.
Księżyc Saturna został zasiedlony błyskawicznie. ESC nie czekało na powrót sondy i dalsze eksperymenty. Zresztą byłoby to zupełnie bez sensu. Wedle obecnego stanu wiedzy xegravi występowało jedynie na satelicie Saturna, więc to tam należało prowadzić badania i potwierdzić sukces. Lub przyznać się do rozczarowującej klęski. Na przełomie marca i kwietnia 2337 roku ogłoszono nabór na misję kolonizacyjną „Orfeusz”.
Zaraz po przybyciu pierwszych badaczy udało się zweryfikować optymistyczny scenariusz. Pierwiastek ulegał rozpadowi pod wpływem klasycznego bombardowania neutronami termicznymi. Produktami N⁰ były z kolei niestabilny uran, żelazo i aż dziesięć szybkich, podświetlnych neutronów. A także, naturalnie, całkiem rozsądna ilość energii, z której tylko niewielka część musiała zostać wykorzystana do podtrzymania procesu. Powstały uran rozpadał się, co rozpoczynało klasyczną, łańcuchową reakcję rozszczepienia jądrowego. Pozostawione obok żelazo oraz reszta niespowolnionych nukleonów również nie próżnowały: z dużym prawdopodobieństwem łączyły się, tak samo jak podczas narodzin supernowej. Zsyntezowany w ten sposób niestabilny izotop podlegał następnie serii rozpadów beta, wypluwając – poza elektronami – kolejne porcje cennej energii. Ta faza wieńczyła pojedynczy proces energetyczny w reaktorach najnowszej generacji.
Powyższych cykli mogło zajść nawet do kilku tysięcy w ramach jednego baku paliwa jądrowego, w jakie wyposażano sondy. Zbiornik zawierający około dwudziestu pięciu kilogramów xegravi, zajmujący niewiele więcej miejsca niż litrowa butelka wody, pozwalał na uzyskanie energii netto rzędu setek petadżuli. To oznaczało o rząd wielkości więcej niż siła wszystkich bomb użytych w czasie drugiej wojny światowej. Energia równa energii najsilniejszych, tysiąckrotnie cięższych bomb termojądrowych w zupełności wystarczała do startu około stukilogramowego pojazdu, a następnie nadania mu trzeciej prędkości kosmicznej i wysłania poza granice Układu Słonecznego. Nie trzeba było martwić się o okna startowe, czekać na asystę grawitacyjną i przejmować niespodziewanymi przeszkodami. Sondy miały mieć zapas – w najgorszym wypadku – na dziesiątki lat podróży; w lepszym – na setki. Przy sporadycznym, rozsądnym użyciu napędu mogły osiągać prędkości do jednej dziesiątej _c_ i utrzymać ją przez około osiemdziesiąt procent czasu. W sytuacji zużycia paliwa zostawały panele słoneczne, a w przypadku uszkodzenia elementów nawigacyjnych rozpoczynał się proces swoistego powielenia, w wyniku którego powstawała mniejsza kopia sondy. Odrzucona powłoka i pozostałe paliwo dawały jej potomkowi solidnego kopa, zwiększając prędkość i szansę na dopłynięcie w okolicę najbliższej gwiazdy, gdzie urządzenie mogło najeść się do syta. Naturalnie, same windy również korzystały z reaktorów Xg, jednak w tym wypadku chodziło bardziej o moc niż możliwości magazynowania energii. By zobrazować skalę, potrzeby energetyczne jednej windy często porównywało się do mocy zdolnej zasilić niewielkie XXIV-wieczne miasto.
Ludzkość miała niezwykłe szczęście, że po tylu wiekach bezustannej walki o każdy skrawek przestrzeni, czasu i energii wreszcie trafiła na swojego Świętego Graala. Mimo że nowy pierwiastek, pierwszy, którego masa zdołała przekroczyć granicę trzystu jednostek, zasługiwał na miano osobliwości, jego złoża – których ilość szacowano na minimum kilkadziesiąt tysięcy ton – znajdowały się wyłącznie na Tytanie. Wybór tego satelity na lokalizację centrum nowego projektu podboju kosmosu był zatem oczywisty. Celem Wiatru Zachodniego – bo tak ochrzczono rozpoczęty w 2354 roku program – stało się przekraczanie granic na skalę dotąd niespotykaną. Wyjście poza Obłok Oorta w ciągu najbliższych pięciu lat przez bezzałogowe sondy, których konstrukcja została (luźno) oparta na historycznej koncepcji von Neumanna. Do dekady od początku projektu planowano start pierwszych misji załogowych. Do tego momentu ESC miało jeszcze niecałe sześć lat.
Lou była w PWZ od samego początku. Wcześniej pracowała w kopalni xegravi jako sztygar, a następnie dyrektor górniczy. Pierwszego września pięćdziesiątego siódmego, dokładnie rok temu, została mianowana kierownikiem budowy ostatniego odcinka windy.
***
Czasy, w których praca na stacjach orbitalnych – a także wszelkich innych instalacjach i pojazdach działających w przestrzeni kosmicznej – była wymagająca i czasochłonna, minęły bezpowrotnie. Cały nadzór nad funkcjonowaniem obiektu prowadzony był przez Avę – centralną SI – przez dwadzieścia cztery godziny na dobę. Utrzymaniem porządku i drobnymi, rutynowymi naprawami zajmowały się zrobotyzowane pajęczaki. Dzięki swym niewielkim rozmiarom i zwinności dorównującej ich organicznym pierwowzorom mogły dostać się wszędzie i dokonać większości mechanicznych operacji. Ludziom, poza naturalnym celem misji, pozostawała jedynie kontrola nad sztuczną inteligencją i ewentualne działanie w sytuacjach wyjątkowych. Do takich z pewnością należał oficjalny start funkcjonowania Titan 大 Tower.
Na potrzeby zadania dział operacyjny Wiatru Zachodniego wydelegował dwie starannie wyselekcjonowane osoby. Posiadająca niemal dwadzieścia lat doświadczenia w strukturach ESC Lou Soleco oraz o dekadę młodszy, genialny technik Robert Saga mieli spędzić kwartał, nadzorując ostatnią fazę budowy z samego szczytu konstrukcji. By umożliwić im życie na wysokości siedemdziesięciu pięciu tysięcy kilometrów ponad powierzchnią księżyca, winda musiała przejść chrzest bojowy i wynieść w przestrzeń kosmiczną swój pierwszy istotny ładunek: toroidalną stację, wypełnioną infrastrukturą i udogodnieniami potrzebnymi tak wymagającym istotom jak ludzie. Podobne, dokowane do wind konstrukcje miały w niedalekiej przyszłości pełnić funkcję portów startowych dla załogowych misji pod patronatem PWZ.
Praca Soleco i Sagi – jakkolwiek cenna i odpowiedzialna – nie mogła jednak wypełnić im całych dni. Sporo czasu zostawało na własne potrzeby, zachcianki oraz innego rodzaju obowiązki. W kosmosie wciąż trzeba było dbać o siebie. Szczególnie o hardware. Regularne ćwiczenia były nieustanną walką o zachowanie fizycznej sprawności. Niemniej ważna okazała się troska się o swoje oprogramowanie. Psycholodzy od wieków katalogowali przypadki, w których astronauci powoli, acz systematycznie, tracili zdrowy rozsądek. Depresje, psychotyczne urojenia oraz fobie stanowiły jedynie wierzchołek góry lodowej. Długie, często samotne, eskapady w próżnię skutkowały konkretnym oderwaniem od rzeczywistości. Gdy za towarzysza miało się jedynie podległy sobie komputer i komunikacja ze światem rozciągała się na długie godziny, a za jedyne rozrywki służyły Sieć i Aaru, nietrudno było zrobić krok lub dwa w stronę szaleństwa. Często pojawiała się nienawiść do technologii i otaczających przedmiotów. Często okazywało się, iż możliwości terapeutyczne Aaru lub pomoc SI nie są wystarczające, by wyprowadzić osamotnionego _homo sapiens_ na prostą. Do tego wystarczyło dodać nagły, paniczny strach przed próżnią i każda godzina w przeładowanym elektroniką pudle – zawieszonym w rozciągającej się na miliony kilometrów pustce – stawała się prawdziwym koszmarem.
Na szczęście problemy te nie dotyczyły Lou. Wypracowana przez niemal dwie dekady dyscyplina – od czasu, gdy zmuszona była opuścić Ziemię – ratowała ją nawet w sytuacji, gdy życie wydawało się nie mieć żadnego sensu. Na stacji pracowali według lokalnego czasu, zgodnego z ruchem obrotowym Tytana. Gdy o szóstej kończyła się jej zmiana, zaczynała około dwugodzinną sesję ćwiczeń. Zamiast aplikatora hormonów i stymulacji neurobiologicznej (z której korzystała większość astronautów i pracowników orbitalnych, zainteresowanych jedynie oszukaniem mózgu, że jego właściciel odbywa trening) preferowała klasyczne rozwiązania. Gimnastyka na rozgrzewkę, pół godziny na rowerze stacjonarnym, trening siłowy ze sztangami. Na zakończenie wykonywała trzy lub cztery pojedynki z przeciwnikiem emulowanym przez AR – lubiła sztuki walki i dbała o ich różnorodność w harmonogramie treningów. Wszystko przy sztucznej grawitacji ustawionej na jeden koma dwa _g_. Następnie brała prysznic, wykonywała telefon do Dana – jeśli znalazła w sobie chęć na rozmowę – sprawdzała stan zautomatyzowanych prac na szczycie windy i już przed dziewiątą mogła oddać się lenistwu. Zawisała wtedy w pozycji leżącej w swojej kajucie i uruchamiała moduł rozrywkowy VR. Zwykle oddawała się oglądaniu starych, klasycznych filmów 3D lub – jeszcze bardziej anachronicznym – audiobookom i muzyce. Czemukolwiek, by tylko skutecznie zabić czas. Rzadko szukała jakichś bardziej współczesnych utworów, dokumentów lub zwyczajnych wieści z różnych stron Układu Słonecznego.
Ten wieczór nie różnił się od innych. SI przeszła w tryb nocny, przywracając naturalny na tej wysokości stan nieważkości. Lou już przełączała program soczewek na wspomaganie snu, gdy usłyszała otwierającą się śluzę kajuty. Teoretycznie Saga nie powinien mieć dostępu do jej prywatnego pomieszczenia, jednak w praktyce istniały protokoły pozwalające na wyjątki. Rob doskonale wiedział, jak oszukać system i użyć go do swoich celów. Nawet gdy nie był do końca przytomny.
Ceną za piękny, rozszerzony umysł była podwójna osobowość. Uśpiona w trakcie dnia druga połówka Sagi użyczała głównemu „ja” swojej wiedzy, zdolności i odmiennej perspektywy. Mężczyzna nie pozwalał na jej jawną ekspozycję i z własnej woli nigdy nie oddawał dowodzenia. Miał ku temu kilka dobrych powodów. Po pierwsze jego druga, sztuczna połówka była kobietą. A to, mimo oczywistych korzyści – jak odmienna percepcja, intuicja i wyobraźnia – miało również swoją cenę. Teoretycznie nie powinna ona stwarzać problemów dla XXIV-wiecznych ludzi, ale wciąż – ryzyko należało minimalizować. Zwłaszcza biorąc pod uwagę charakter nowej psyche. Jane – bo tak kazała się nazywać – prócz niezwykłej pracowitości cechowała się również dość chwiejnym, emocjonalnym stylem bycia. Zaraz po zabiegu, w którym została powołana do życia, zdiagnozowano u niej zaburzenia pograniczne. Neurochirurdzy nie uważali tego za błąd w sztuce i nie mieli najmniejszego zamiaru wykonywać poprawek; ani moralnie dyskusyjnego nadpisania. Obecna inżynieria psychologiczna utrzymywała, że każda operacja tego typu jest obarczona ryzykiem powstania uszkodzeń lub chorób psychicznych, a „drobne” zaburzenia addytywnej osobowości są stosunkowo niskim kosztem procesu. Rob nie był za to pewien, co powiedzieliby o ostatnim powodzie, dla którego wolał trzymać Jane na smyczy. Kobieta była seksoholiczką. To samo w sobie mogło narobić Sadze sporych problemów, ale w połączeniu z preferencjami jego właściwego, rozszerzonego „ja” kreowało iście groteskowe sytuacje.
– Robert? – odezwała się Lou, gdy tylko zobaczyła podwładnego w wejściu. – Coś się stało?
– Ależ wszystko w porządeczku, szefowo. – Fizys mężczyzny wykrzywiła się w karykaturalnym uśmiechu.
Jane zdradziła się natychmiast. Co prawda używała strun głosowych Sagi, ale ton głosu i dykcja były dopasowane do jej wzorca. Nawet nie starała się maskować.
– Jane. Co ty tu robisz? – zapytała ostrożnie Soleco.
– Hmm… przecież wiesz, moja droga. – Kobieca mimika twarzy zupełnie obojętnego dla Lou mężczyzny wyglądała co najmniej niepokojąco. – Powinnyśmy spędzać razem więcej czasu.
– Nie sądzę.
– Ależ tak! Zdecydowanie! – Oczy „kobiety” zapłonęły z podniecenia.
– Tak, Jane, to prawda. – Lou ostrożnie zmieniła strategię. – To parszywa praca. Dobra dla odludków. Ale musimy jakoś sobie z tym radzić.
– Przecież właśnie o tym mówię! I nawet wiem, jak to zrobić.
Kobieta odepchnęła się lekko, płynąc w stronę Soleco. Kulturalna dyskusja dobiegła końca.
– Jane! Przekraczasz granice protokołu. Natychmiast oddaj dowodzenie Robertowi. To rozkaz!
– Lou, słoneczko – odparła tamta, śmiejąc się szyderczo. Stanowczo zbyt niskim głosem. – Rozkazy to możesz mi wydawać dopiero, jak ściągniesz tę przydługą bluzkę.
Chwyciła Lou, próbując objąć ją w biodrach. Szamocząc się, wpadły na ścianę kajuty. Soleco poczuła lekki ból w plecach, ale zdała sobie sprawę, że to jej szansa. Lewą ręką chwyciła wystającą półkę.
– Może masz rację – szepnęła, zbliżając usta do twarzy Sagi. – Rob jest takim cholernym nudziarzem. Czasem przydałaby się odrobina rozrywki.
Jane uspokoiła się odrobinę. Wciąż jednak nie przestawała pożerać przełożonej wzrokiem. Zbliżyła usta do jej ust. Przymknęła oczy i na moment oderwała od niej ręce, tylko po to, by objąć jej twarz. To był moment, na który czekała Lou. Odepchnęła ją wolną dłonią. A gdy jej – jego korpus odpłynął na odległość metra, poprawiła silnym kopniakiem. Rozwścieczona Jane uderzyła o wejściową śluzę, złorzecząc. Lou była już przy szafce z paralizatorem. Kątem oka spojrzała w stronę współpracownika. I zamarła. Jane znów uśmiechała się najbardziej cynicznym z uśmiechów Sagi. Znalazła się koło manualnego interfejsu SI.
– Włącz grawitację. Standardowe ciążenie – powiedziała, zbliżając dłoń do czytnika.
– Autoryzacja. Ciążenie jeden _g_ uruchomione. Trzymajcie się mocno! – Dobiegło ich z głośników.
Soleco postanowiła, że kwestia, jak podwładny obszedł zabezpieczenia SI, nie będzie teraz zaprzątać jej myśli. Chwyciła paralizator i w ostatniej chwili zdążyła ustawić się prostopadle do umownej podłogi.
Toroidalna bryła stacji zaczęła kręcić się po obwodzie windy. Jedno okrążenie na około sześć sekund odpowiadało ziemskiemu ciążeniu. Jane już była na nogach. Zaczęła biec w jej stronę. Lou zdążyła wystrzelić tylko raz. Niestety dopiero w momencie, gdy ręka adwersarza mocno podbiła jej dłoń, wytrącając broń. W następnej chwili oboje leżeli na podłodze. Podwładny przygwoździł Lou, z całej siły ściskając jej nadgarstki.
– Och, szefowo… Nawet się nie spodziewałam, jaka z ciebie niegrzeczna dziewczynka.
Lou nie mogła się ruszyć. Próbowała wić się pod cielskiem Sagi, jednak nic to nie dawało. Jane nie zdołała zmusić jej do pocałunku, ale szybko zadowoliła się miejscami poniżej. Wgryzła się w kark. Sekundę później lizała jej szyję. Lou zbierało się na wymioty, ale dopiero, gdy poczuła dłoń podwładnego na swojej piersi, uderzyła ją fala zimnego olśnienia.
– Odwróć grawitację. Natychmiast! Maksymalne ciążenie – wychrypiała cicho.
– Przyjęłam. Ciążenie cztery _g_ plus odwrócenie orientacji.
Jane przerwała nieodwzajemnione pieszczoty i wielkimi oczami spojrzała w twarz przełożonej. Kajuta z cichym świstem podwoiła swoją prędkość i w niecałą sekundę obróciła się wokół własnej osi. Przyspieszenie, niewiele mniejsze niż przy starcie wojskowego myśliwca, rzuciło ich w stronę sufitu. Ciało Sagi gruchnęło o powierzchnię z głośnym, urwanym jękiem. Jane odpłynęła w niebyt.
***
Saga: 2340
Gdy skończył, poczuł się naprawdę dobrze. Żadna euforia, nic z tych rzeczy. Po prostu stare dobre otępienie zmysłów. I spokój, zupełny spokój. Oddałby swoje tygodniowe kieszonkowe, by rozciągnąć te kilkanaście sekund w choćby kilka minut.
Otworzył oczy, gdy po orgazmie nie zostało nawet wspomnienie. Od razu pojawiła się Sieć i jego partnerka. Nie miał pojęcia, jak naprawdę ma na imię ani skąd pochodzi. Po filigranowej budowie ciała, niewielkich piersiach o sterczących, niemal brunatnych sutkach, nieco zbyt ostrych rysach twarzy i oczach o kolorze wzburzonego morza – tak bardzo kontrastujących z jej płomiennymi, nieokiełznanymi włosami – obstawiał Europę Zachodnią. Pewności jednak nie miał. Mimo że tak dokładnie zdołał poznać każdy zakątek jej ciała, nie był też pewien, czy naprawdę aż tak mu się podoba. Spotykali się regularnie. Co prawda jedynie w Sieci, ale czy to jakaś różnica? Dla Roba już od jakiegoś czasu ich relacja zaczęła niebezpiecznie przypominać klasyczny związek nastolatków. Nie podobało mu się to, ale nie mógł zaprzeczyć, że nie znalazł jeszcze nikogo bardziej dopasowanego do niego. Ognistowłosa, podobnie jak on, uwielbiała długi, ostry seks. Używali podobnych zabawek i akcesoriów – nierzadko pozostawiających głębokie skaleczenia na ich awatarach. Najważniejsza była jednak gra na granicy orgazmu. Doprowadzali się do niej, po czym nawzajem pilnowali, by drugie nie przekroczyło tej eterycznej, lecz istotnej linii. Mogli tak trwać całymi minutami.
Oprócz tych momentów, chwil fizjologicznej jedności i pierwotnej nirwany, Saga cenił Ognistowłosą za brak całej zbędnej reszty. Nie tylko akceptowała jego oschłość, małomówność i zrywanie kontaktu, gdy tylko dostali to, czego chcieli, lecz także – podobnie jak on – unikała zbędnych słów i gestów. Zero rozmów, zero jakichkolwiek prób konwersacji, werbalnej czy niewerbalnej, jeśli tylko nie była im potrzebna do realizacji sceny lub emocji, którą chcieli zbadać. Pełen konkret. Czy przychodziła po to samo? Czy mogła być aż tak podobna?
Nawet nie spostrzegł momentu, w którym się rozłączyła. Tym razem ona. Uśmiechnął się lekko do siebie – kolejny dowód na potwierdzenie jego tezy.
I wtedy wróciły. Wszystkie myśli i teorie, od których tak bardzo chciał się oderwać. A było tak dobrze. Tak normalnie.
_O czym myśla_ł_em? Analiza j_ę_zyk_ó_w? Zale_ż_ności semantyczne w rodzinie eurazjatyckiej w n-wymiarowej przestrzeni euklidesowej. Iteracja szesnasta. Wszystko pi_ę_knie, tylko ten cholerny szczeg_ół_. Pieprzone znaki diaktryczne. Polski, czeski, francuski, hiszpa_ń_ski… Dlaczego? Po co mi to? Jak to uściśli_ć_? Mo_ż_e modelowanie stochastyczne? Mechanika cz_ą_stek zadzia_ł_a_ł_a tam, gdzie klasyczny determinizm poleg_ł_. Mo_ż_e to przywr_ó_ci mojej teorii unifikacji znamiona ścis_ł_ości? Inaczej to wszystko jest nic niewarte…_
– A może rzeczywiście jest nic niewarte? Niby lingwistyka matematyczna sięga początków XXI wieku i do tej pory sprawdzała się dobrze na gruncie badań pojedynczych języków, ale z drugiej strony na co komu moja teoria? A jeśli to w ogóle nie jest ścisłe? Nie może być ścisłe?! Przecież te wszystkie litery, słowa, znaki tworzyły masy tak bardzo upośledzone intelektualnie… To jakiś chory absurd. Może tylko gwałcę matematykę? – wyrzucał sobie półgłosem.
_Mógłbym się przerzucić na socjologię. Mam bazę, model, narzędzia. Jak znalazł pod konflikty społeczne w… średniowiecznej Europie. Jest to jakiś temat. Tylko po co to? Zaraz, jak było z husytami? Herezja, kacerzy (skąd się wzięło to słowo?), Jan Hus. Coś mi świta. Brud, krew, stosy. Ciekawe. Ale te źródła… Cholera, ile tego jest! Które mam czytać, co ekstrahować? Które jest ścisłe, gdzie jest prawda?! Czy jest w ogóle? Jakbym chciał pierdół, albo innych mitów, to zająłbym się dziennikarstwem. Gdzie tu nauka?!_
_Pieprzyć to. I tak nic nie zrobię. Poza tymi chorymi analizami. Który gen sprawił, że jestem przeklęty? Zazdroszczę tym naćpanym hedonistom, od których roi się w Aaru. Dbają o to, by w ich głowach nie zagościła ani jedna myśl niezwiązana z fizyczną ekstazą. Ach, jakie to by było piękne – nie myśleć. Wyłączyć ten syf na zawołanie!_
Nic nie robię. Tracę czas, podczas gdy powinienem zmierzać na szczyt. Podczas gdy moi rówieśnicy bawią się do utraty tchu. Wszystko jest lepsze niż to. Zabierzcie ode mnie mój mózg, kretyni.
_A gdyby tak… skończyć to raz na zawsze? Po co się męczyć? Świat od tego nie zbiednieje, a ja będę mieć spokój. Najwyżej starzy przez chwilę popłaczą. Jak już wyjdą z Sieci i zauważą, że… mnie nie ma. Ale czy rzeczywiście? Jeśli to nie załatwi sprawy? Zasrana SI drugiej generacji wie, co stanie się z moją świadomością. A jak ten muł przetrwa w oscylacjach cząstek wirtualnych? Drganiach strun? Czymkolwiek innym, czego nigdy nie pojmą nasze kulawe zmysły? I dalej, wiecznie, będę musiał walczyć – tylko sam. Bez szans na wysłuchanie. Tym bardziej zrozumienie… Chociaż tego i tak tu nie znajdę._
_A jeśli rzeczywiście spełni się moje marzenie? Czy to nie będzie jeszcze gorsze? Odejść na zawsze. Na tarczy. Bez walki. Poddać się i zniknąć, gdy te pierdolone miliardy – upośledzone, proste i puste jak skorupy – nadal będą się gzić i bawić. Tworzyć te swoje brednie, teorie i rekwizyty, po koniec wieczności udając wielkich i cenionych artystów, naukowców i wynalazców. NIE! Nie ustąpię im miejsca! Będę walczyć, nawet jeśli przyjdzie mi zginąć bez żadnej satysfakcji. Odcisnę swoje piętno, zmierzając na szczyt tej góry gówna – nawet jeśli wszystkie moje neurony zatoną w pocie i krwi._
Może taki jest los samobójców pragnących nieśmiertelności?
***
Lou weszła do pomieszczenia medycznego. Za przeszkloną ścianą siedział zgarbiony Saga. Na wysokości jego głowy wisiał mikrodron, przeprowadzający zwiad i diagnostykę. Mężczyzna cierpliwie odpowiadał na kolejne pytania. Po dłuższej chwili podniósł wzrok i w końcu zobaczył wpatrującą się w niego kobietę. Minę miał nietęgą.
– Zaprezentuję ci teraz serię obrazów, Rob. – Z głośnika dobiegł głos SI. – Weź odbiornik i umieść go na skroni.
– Znam procedurę, Ava. – Saga wyciągnął niewielki, okrągły plaster z oparcia fotela i przykleił go zaraz pod linią krótko ostrzyżonych włosów.
– Dziękuję. Teraz powtarzaj za mną, proszę.
Klasyczny test neurologiczny. Lou doskonale wiedziała, jaki będzie jego wynik, ale i tak postanowiła popatrzeć. Koniec końców należało to do jej obowiązków.
Dron rozpoczął procedurę. Obrazy były rzutowane bezpośrednio na siatkówkę pacjenta, jego przełożona dostała podgląd na biokompozytowe szkło przed sobą.
– Kontinuum czasoprzestrzenne – zaskrzeczał dron. Na ekranie pojawił się człowiek witruwiański.
– Kontinuum czasoprzestrzenne – rzucił automatycznie Rob.
– Kreacjonizm wygrywa z ewolucją. – Wyświetliło się zdjęcie ponętnej, roznegliżowanej kobiety.
– Kreacjonizm wygrywa z ewolucją.
– Einstein się myli. Bóg gra w kości. Bóg nie istnieje. – Kilka rzutów wielowymiarowych hipersześcianów zatańczyło na powierzchni szyby i zaczęło się rozpadać; w dość psychodeliczny sposób.
– Einstein się myli. Bóg gra w kości. Bóg nie istnieje. – Padła kolejna odpowiedź. Zero zastanowienia, zero ekspresji, zero emocji. Przynajmniej na zewnątrz.
– Dwadzieścia pięć. Minus dwa i. Dwa koma siedem dwa. Pi. Dwieście trzydzieści jeden razy osiemset czternaście. – Pojawił się obraz Lou.
– Dwadzieścia pięć. Minus dwa i. Dwa koma siedem dwa. Trzy czternaście piętnaście dziewięć trzy. Sto osiemdziesiąt osiem tysięcy trzydzieści cztery – westchnął znużony Rob.
– Okej. Na tym skończymy. Dzięki za współpracę – odparła Ava.
Lou poczekała, aż powierzchnia przed nią zapełni się wynikami. Czas i ocena odpowiedzi zostały przedstawione w szczegółowej tabeli, podzielonej na kilka kolumn: ruchy sakkadowe, ton głosu, ekspresja, emocje, procesy analityczne. Celem testu był pomiar reakcji na proste, dobrze zdefiniowane czynniki zewnętrzne. Ava celowo zestawiała niepowiązane ze sobą stwierdzenia i obrazy. Gdyby Saga nie był do końca sobą, nie zdołałby odpowiedzieć zgodnie ze swoim wzorcem; SI zanotowałaby inny czas reakcji, podwyższone tętno, zmiany w mimice lub podobne odchylenia od normy.
Tak się jednak nie stało: większość komórek podświetliła się na zielono, dwa wyniki były neutralne, jeden palił się na czerwono. Przełożona przebiegła wzrokiem do skróconego podsumowania:
_Stan emocjonalno-intelektualny podmiotu zgodny z oczekiwaniami. Wynik testu: POZYTYWNY._
Skinęła głową – po Jane nie został nawet ślad, znów była uśpiona. Rob odzyskał pełną kontrolę nad swym ciałem i umysłem. Lou przesunęła gestem szklaną taflę i podeszła do niego.
– Jak mi poszło? – zapytał, nie podnosząc głowy.
– Jak zwykle. Bezbłędnie i adekwatnie do twojego intelektu. – Lou skrzyżowała ręce na piersiach. – I oczywiście straciłeś cierpliwość dopiero przy ostatnim pytaniu.
– Starałem się. – Saga podniósł wzrok, pozwalając sobie na lekki uśmiech. Szybko jednak spochmurniał.
– Słuchaj, Lou… nawet nie wiem, od czego zacząć… – wybąkał z niepodobną do niego niepewnością.
– Odpuśćmy to sobie. Akceptuję wynik badania.
– Badanie to jedno… Wiem, że ze mną wszystko jest w porządku…
– Ale z Jane już nie – przerwała, może zbyt ostro.
– Otóż to. Ale za to, że ją dopuściłem, odpowiedzialność ponoszę wyłącznie ja – westchnął ciężko Rob. – Ta sytuacja nie powinna mieć miejsca. Przepraszam cię, Lou.
Soleco rozluźniła się.
_Dalsza część dostępna w wersji pełnej_
Earth Space Center – nadrzędna jednostka dowodząca XXIV-wiecznymi agencjami kosmicznymi, m.in.: ESA, NASA, CNSA oraz RFSA. Prócz prowadzenia programów kosmicznych zajmuje się administracją infrastruktury orbitalnej i międzyplanetarnej w Układzie Słonecznym.
Xg – xegravi: hipotetyczny, radioaktywny pierwiastek o liczbach A = 300 oraz Z = 119.
Patrz: proces R (ang. _r–process_, _rapid neutron captures process_).
AR (ang.) – _Augmented Reality_; rzeczywistość rozszerzona.