- W empik go
Iluzjonista. Historia Harry'ego Houdiniego - ebook
Iluzjonista. Historia Harry'ego Houdiniego - ebook
Książka Paula Shermana przybliża sylwetkę Harry'ego Houdiniego (1874-1926), najsłynniejszego magika i iluzjonisty świata, specjalisty od ucieczek i uwalniania się z kajdan, łańcuchów i więzów. Haudini potrafił wydostać się z zamkniętego sejfu, którego szyfr znał tylko właściciel. Znikał z zamkniętej celi więziennej. Zakładano mu kaftan bezpieczeństwa i zamykano w trumnie. Uwalniał się. Jego wyczyny były tym bardziej tajemnicze, że nigdy nie uszkadzał przedmiotów, z których się wyzwalał, i nie pokazywał, jak je otwiera. Odsłaniano kurtynę i oto stał triumfalnie uśmiechnięty, obok nietkniętego pojemnika, w którym przed chwilą był więziony, pozdrawiając widzów. Iluzjonista to pierwsza książka o Harrym Haudinim wydana w Polsce. Poznajemy w niej nie tylko najsłynniejsze triki mistrza, ale także jego barwne życie prywatne
Kategoria: | Literatura faktu |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7835-079-8 |
Rozmiar pliku: | 838 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Profesja iluzjonisty, podobnie jak prostytucja, należy do najstarszych zawodów świata. Już od najdawniejszych wieków przeróżni magicy wykorzystywali swoje kuglarskie talenty, jedni ku uciesze gawiedzi, inni dla osiągnięcia często zakamuflowanych celów. Przepowiadali przyszłość, wyciągali króliki z kapelusza, zamieniali ziemniaki w złote klejnoty.
Gwałtowny rozwój „sztuki tworzenia złudzeń” nastąpił na przełomie XIX i XX wieku. Ludzie pragnęli coś podziwiać, a duch czasu zabraniał im tego. Gotowi byli płacić, byle dać im naprawdę dobre i zadziwiające widowisko. Wielcy artyści zaczęli więc zadziwiać umiejętnościami żądnych wrażeń widzów, zaskakując efektami będącymi świadectwem zarówno ich pomysłowości, wyobraźni, jak i intelektu. Olbrzymim powodzeniem cieszyły się w tym czasie wielkie magiczne rewie, a w nich szczególnie „lewitacja”, czyli unoszenie asystentki w przestrzeni. Tego rodzaju „cuda” wydawały się być zwiastunem nieograniczonych możliwości człowieka. Niecierpliwie oczekiwano na kolejne widowisko, a potem pamiętano je przez długie miesiące i lata.
Ale to, co wyczyniał Harry Houdini, nie mieściło się po prostu w głowie. Przerażało do szpiku kości i zapierało dech w piersiach. Oglądając jego występy, nawet anemicy dostawali wypieków. Takich numerów nie potrafił wcześniej wykonać żaden iluzjonista. (Później zresztą też nie). Houdini był po prostu jedyny w swoim rodzaju, wspaniały i niepowtarzalny w całych dziejach sztuki magicznej.
Znany jest powszechnie dzięki numerom polegającym na przedziwnych sposobach uwalniania się z różnego rodzaju więzów i zamknięć. Kazał się krępować i pętać na wszelkie możliwe sposoby – i zawsze się uwalniał. Zakuwano go w kajdanki, nogi brano mu w dyby. Uwalniał się. „Równie dobrze kajdanki mogłyby być zrobione z galarety, z taką łatwością jego ręce się z nich wyślizgiwały” – odnotował Sir Arthur Conan Doyle, „ojciec” Sherlocka Holmesa.
Zakładano mu kaftan bezpieczeństwa i zamykano w trumnie. Uwalniał się. Uwalniał się ze skarbców bankowych, z zabitych gwoździami beczek, z zaszytych worków pocztowych. Uwolnił się też z obitej cynkową blachą skrzyni fortepianu marki Knabe, z żeliwnego kotła, z wypełnionej wodą bańki na mleko. Jego wyczyny były tym bardziej tajemnicze, że nigdy nie uszkadzał przedmiotów, z których się wyzwalał, i nie pokazywał, jak je otwiera. Odsłaniano kurtynę i oto stał rozchełstany, ale triumfalnie uśmiechnięty, obok nie tkniętego pojemnika, w którym przed chwilą był więziony. Pozdrawiał widzów, machając rękami.
Uciekł z kibitki, jaką wożono więźniów na Sybir. Uwolnił się z chińskiej celi tortur, z więzienia w Bostonie i w Hamburgu. Przykuwano go łańcuchami do opon samochodowych, do kół wodnych, do armat, a on się wyzwalał. W grudniu 1907 roku skrępowany kajdankami zeskoczył do lodowatej wody z mostu Old Belle w Bostonie i z łatwością zdołał się uwolnić. 26 sierpnia następnego roku wrzucono go do zatoki San Francisco, z rękami związanymi z tyłu i trzydziestoma kilogramami łańcuchów umocowanych do jego ciała. Bezpiecznie wypłynął na powierzchnię. Związany sznurami skakał z mostów do Tamizy, Sekwany i Missisipi.
Ubrano go w odpowiednio obciążony strój nurka, odcięto dopływ powietrza i spuszczono na dno oceanu. Wypłynął. Wieszano go owiniętego kaftanem bezpieczeństwa głową w dół, na dźwigach, dwupłatowcach i dachach budynków. Wszystko na nic. Zawsze zdołał się uwolnić. Pokazy te budziły zarówno podziw, jak i strach, a oglądały je, przecierając ze zdumienia oczy, tysiące osób. Jego wyczyny były tak niezwykłe, wywierały tak dziwny i niepokojący wpływ na widownię, że często wyprowadzano z sali dzieci przed zakończeniem spektaklu. Swoje umiejętności prezentował również w wielu filmach, kręconych w latach 1916-1923. Nieprawdopodobne sztuczki Houdiniego polegały po części na jego wielkiej sile fizycznej i ogromnej sprawności, po części zaś na czymś, czego do dzisiaj najwybitniejsi specjaliści nie zdołali rozgryźć. Sam magik opowiadał o „wewnętrznym głosie”, który doradzał mu, czego może się podjąć, a czego powinien zaniechać. „Dopóki będę mu posłuszny, nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo” – twierdził. W Ameryce do dzisiaj używa się w potocznej mowie określenia to houdinize, co znaczy uwolnić się, znaleźć wyjście z trudnej sytuacji.
Słynny dramatopisarz George Bernard Shaw uznał Houdiniego – nie bez przesady, która jednak ma swoją wymowę – za jedną z trzech najbardziej znanych postaci w całej historii ludzkości. W 1968 roku w mieście Niagara Falls, w stanie Nowy Jork, otwarte zostało sławiące go muzeum pod nazwą „Houdini – Magical Hall of Fame”. Obok rozlicznych i ciągle nowych przejawów pamięci o wielkim iluzjoniście obiekt ten wydaje się być najlepszym gwarantem jego nieśmiertelności.
*
Wszyscy dzisiaj doskonale wiedzą, że iluzjonista nie jest czarodziejem wyposażonym w nadprzyrodzone moce, ale nie wszyscy zdają sobie sprawę z tego, jak wiele ciężkiej pracy wymaga ten rodzaj sztuki. Ile długich i starannych ćwiczeń potrzeba dla osiągnięcia odpowiedniej zręczności i ruchliwości rąk, dla wypracowania koordynacji wszystkich ruchów, dla opanowania umiejętności odwracania uwagi. W zawodzie magika konieczny jest błyskawiczny refleks, inteligencja i talent aktorski godny największych mistrzów sceny. Iluzjonista musi mieć pewien zapas wiedzy z dziedziny chemii i fizyki, a także znajomość ślusarki i stolarki, by konstruować i reperować swoje rekwizyty. Prócz tego często musi być zarówno butaforem, jak i elektrykiem. Tylko w tych warunkach może liczyć na sukces. Ludzie patrzą na iluzjonistów podejrzliwie, ciągle doszukując się w każdym ich geście, w każdym ruchu zaczątku nowego triku. I nierzadko mają rację. Iluzja to nie tylko zawód, to również sposób na życie.Prolog
Rozglądając się niepewnie na boki, dwunastoletni chłopiec stał na pustym peronie kolejowego dworca. Przeraźliwą ciszę rozbijało tylko ciężkie sapanie lokomotywy poruszającej się dostojnie i leniwie gdzieś po bocznym torze. Główny tor był wolny i lśnił szynami w zachodzącym słońcu. W dali majaczyły potężne góry, w przeciwnym kierunku żelazny trakt ginął na zakręcie wśród pól i lasów. Stamtąd właśnie dobiegł w pewnej chwili gwizd pociągu. Ktoś powiedział kiedyś chłopcu, że taki sygnał dają pociągi, które zabłądziły, ale w tym wypadku to nie pociąg zabłądził, lecz on sam.
Po ciepłym dniu nadchodził chłodny wieczór. Dalekie szczyty stały jeszcze w blasku zachodzącego słońca, jak odlane z gorącej miedzi, lecz bliższe wzgórza zagarniał już ametystowy cień. Nad dachami jaskółki z radosnym świergotem cięły stygnący błękit. Było martwo i sennie. Cały dworzec wyglądał na wymarły. Odkąd wysiadł z pociągu, chłopiec nie zauważył ani jednej żywej duszy, co zresztą było stanem zupełnie normalnym w tej okolicy. Gwar na stacji i w pobliskim miasteczku wybuchał tylko późną wiosną i jesienią, w porze przegonu bydła. Wtedy szynki się zapełniały, wódka i karty święciły tryumfy. Poza tym do rzadkości należało, żeby ktoś się tu nawet głośniej odezwał.
Chłopiec ubrany był w czerwoną bawełnianą koszulę i wystrzępione drelichowe spodnie koloru khaki, na nogach miał rozłażące się brązowe półbuty, o jakich często mówi się: „pamiętające lepsze czasy”. Te były jednak tak stare, że z powodu zaawansowanej sklerozy zapewne w ogóle nic już nie pamiętały. W prawej ręce ściskał mocno podróżny węzełek. Był jak na swój wiek niewysoki, za to muskularny, sprawiający wrażenie zwinnego jak wiewiórka. Szaroniebieskie oczy bystro spoglądały spod szopy ciemnych włosów.
Świat objęła właśnie w posiadanie cudowna wiosna 1886 roku. Płaskowyż stał w kępach traw i kwitnących krzewów. Kwiaty tryskały z ziemi jak czerwone, żółte, fioletowe i niebieskie płomienie. Zieleń łąk była szmaragdowym przestworzem, w którym pływały konstelacje polnych kwiatów. I wszystko byłoby pięknie, gdyby nie przytwierdzona do jednego ze słupów tablica z nazwą miejscowości: Kansas City, Missouri.
W latach trzydziestych XIX wieku Kansas City było bardzo popularnym miejscem postoju wozów ciągnących na Zachód. Rozkwit miasta i legenda siedliska grzechu zostały zahamowane przez wybuch wojny secesyjnej. Los zaczął się znowu odmieniać w końcu lat siedemdziesiątych, gdy powstanie kolei umożliwiło rozwój przemysłu mięsnego. W sumie więc miasto jak miasto, z pozoru najmniejszych powodów do zdenerwowania, ale chłopiec był innego zdania. Zanim kilka dni temu wyruszył w świat, wysłał do domu kartkę pocztową zaadresowaną do pani Cecilii Weiss, w Milwaukee w stanie Wisconsin, 517 Sixth Street: „Kochana mamo – napisał. – Jadę do Galveston w Teksasie, wrócę gdzieś za rok, kiedy uda mi się zarobić trochę pieniędzy. Pozdrowienia dla wszystkich. Twój syn Ehrich”.
Jakkolwiek by patrzeć, Kansas City znajduje się w odległości dobrych kilkuset mil od Galveston. Mały Ehrich pomylił po prostu pociągi. Wam to się nigdy nie zdarzyło? Więc nie dziwcie się dwunastoletniemu zaledwie dzieciakowi. Sytuacja była o tyle niedobra, że cały jego majątek wynosił pięć centów, suma niewystarczająca nawet na bilet do St Louis, a co dopiero do Galveston. Można było jeszcze spróbować jazdy na gapę, lecz zajęcie to mogło być wielce ryzykowne. Miał już okazję przekonać się o tym na własnej skórze.
Wsiadając do pociągu w Milwaukee, położył się na brzuchu pod ławką w jednym z wagonów i tak przeleżał kilka godzin. Wagon, w którym się znalazł, był rodzajem długiego wozu spoczywającego na dwóch podwoziach zaopatrzonych w cztery ruchome koła, co pozwalało mu brać bezpiecznie ostre skręty. Wewnątrz nie było przedziałów; prostopadle do osi zainstalowano dwa rzędy ławek, zostawiając w środku wolne przejście do innych pomieszczeń. Wszystkie wagony połączone były platformami w ten sposób, że pasażerowie mogli przechodzić z jednego końca pociągu na drugi i w każdej chwili skorzystać z wozów-salonów, wozów-tarasów i wozów-restauracji. Brakowało tylko wozów-teatrów, ale któregoś dnia i te się znajdą – pomyślał chłopiec.
W pewnym momencie jednak, kiedy zbyt mocno przypiekły go rury centralnego ogrzewania, nie wytrzymał. Wyczekał, aż ktoś wstał do ubikacji, i wyskoczył z ukrycia jak mały diabełek. Był brudny, zakurzony, na ubraniu widać było wypalone ślady rur. W pomieszczeniu zrobił się popłoch. Pech chciał, że akurat w tym momencie napatoczył się konduktor.
Towarzystwa kolejowe chronicznie nie znosiły złodziei, za jakich uważały pasażerów na gapę, niezależnie od tego, czy podróżowali oni pociągami osobowymi czy towarowymi. Nie znosiły złodziei być może dlatego, że same zajmowały się kradzieżą, i to na ogromną skalę. „Większe jest wrogiem mniejszego” – mówi popularny w Stanach bon-mot. To w Ameryce również zrodziło się słynne powiedzenie, że „drugi milion dolarów można zarobić uczciwie”. Problem polegał na tym, że najpierw trzeba było zarobić ten pierwszy milion. I Amerykanie zarabiali, wykazując przy tym ogromną pomysłowość na długo przedtem, zanim odkryto teksańską ropę i zbudowano Hollywood. Właściciele towarzystw kolejowych należeli do najbardziej pomysłowych.
Rozwój kolejnictwa rozpoczął się w Stanach w roku 1829, kiedy towarzystwo budowy kolei Delavare-Hudson sprowadziło z Anglii lokomotywę, która okazała się jednak zbyt duża i ciężka dla ułożonego toru. Rok później w Nowym Jorku skonstruowano pierwszy amerykański parowóz „Tom Thumb” (Tomcio Paluch). Ten dla odmiany okazał się zbyt lekki. Dopiero niejaki Robert Stevenson przywiózł z Anglii pierwszą lokomotywę, której jazda zakończyła się sukcesem. Był to parowóz „John Bull”, który w 1839 roku rozpoczął służbę na linii w stanie New Jersey, zbudowanej przez jego ojca, pułkownika Johna Stevensona. Lokomotywa spisywała się na ogół nieźle, chociaż lubiła się czasami wykoleić na zakręcie. Niemniej używano jej aż przez 30 lat.
Amerykanie szybko stworzyli własny przemysł parowozowy. Typową cechą budowanych wówczas w Stanach lokomotyw był ukośny zderzak przeznaczony do spychania przeszkód z toru. Przed tym rozległym, w znacznej części prawie nie zamieszkanym krajem kolej otworzyła ogromne możliwości. Budowa linii kolejowych, łączących odległe miejscowości i ułatwiających wymianę towarową oraz zasiedlanie nowych terenów, stała się tam sprawą niezwykłej wagi. Amerykanie nie zaprzepaścili takiej szansy. W roku 1840, kiedy ogólna długość sieci kolejowej na świecie zaledwie przekroczyła 9000 kilometrów, jej połowa znajdowała się w Stanach Zjednoczonych. W połowie stulecia amerykańska sieć kolejowa liczyła już 15 400 kilometrów. Osiągnięcia te stały się możliwe dzięki zastosowaniu taniego toru. Po raz pierwszy użyto tam masowo drewnianych podkładów – drewna bowiem było pod dostatkiem – układanych na żwirowej podsypce. Ten typ toru szybko zresztą rozpowszechnił się na całym świecie.
1 lipca 1862 roku Kongres uchwalił tak zwany Pacific Railway Act, pierwszą ustawę o kolei transkontynentalnej, podpisaną przez Abrahama Lincolna. Na jej podstawie utworzono spółkę Union Pacific Railroad, mającą budować tory na zachód od Omaha w stanie Nebraska, oraz zlecono innemu towarzystwu, Central Pacific Railroad of California, kładzenie torów na wschód od Sacramento w Kalifornii. Oba towarzystwa otrzymały olbrzymie przydziały ziemi publicznej – pas wzdłuż torów szerokości 400 stóp (132 metry) i dziesięć działek za każdy ukończony odcinek torów o długości jednej mili (1,6 kilometra) – w sumie 13 milionów ha. Otrzymały też ogromne kredyty rządowe, a kiedy dwa lata później prace stanęły z powodu braku kapitału, Kongres podwoił przydziały ziemi oraz zredukował raty spłacanej pożyczki.
W myśl starego przysłowia, apetyt rośnie jednak w miarę jedzenia. Nieuczciwym udziałowcom obu towarzystw nie dość było krociowych zysków. Szybko wynaleźli nowy sposób na dodatkowe wzbogacenie się. Manewrując sprytnie przepisami, omijali obowiązujące prawo organizowania przetargów na wykonanie robót i tworzyli fikcyjne spółki budowlane, co umożliwiło im dyktowanie wyśrubowanych cen. Union Pacific powołało Credit Mobilier, inkasując 73 miliony dolarów za prace o wartości 50 milionów. Utworzona przez Central Pacific spółka Contract and Finance Company okazała się jeszcze lepsza. Za prace, które kosztowały ją tylko 58 milionów dolarów, wyłudziła ich aż 120.
Geniusz i spekulant, filantrop i złodziej, przemysłowiec i gangster towarzyszyli sobie od początku narodzin kapitalizmu w Stanach Zjednoczonych. Towarzyszą sobie zresztą w każdej epoce i pod każdą szerokością geograficzną. Tak się bowiem składa, że drapieżność, bezwzględność i pragnienie posiadania wyzwalają mechanizm pierwotnej akumulacji kapitału – proces uniwersalny, mający postać ekonomicznej konieczności, wręcz warunku rozwoju cywilizowanych państw.
Przytoczone wyżej fakty zupełnie jednak nie interesowały ani konduktorów, ani kolejowych strażników. Trafiali się wśród nich prawdziwi sadyści, którzy wiedząc, że prawo stoi po ich stronie, potrafili gapowicza skopać do nieprzytomności i wyrzucić go z pociągu w jakimś miejscu, zwanym po prostu nowhere, czyli „nigdzie”.
Biorąc pod uwagę kilka kuksańców w żebra i parę „kokosów” w głowę, które otrzymał Ehrich, ten konduktor nie zaliczał się na szczęście do nazbyt ostrych. Poczęstowany na koniec solidnym kopniakiem w okolicę krzyżowo-lędźwiową, chłopiec został wysadzony z pociągu na najbliższej stacji. Miejscowość nazywała się Delevan i wrócimy do niej jeszcze w dalszej części opowieści. Ale teraz jesteśmy wraz z dwunastoletnim Ehrichem w Kansas City.
– Cóż – powiedział sam do siebie niefortunny pasażer po chwili namysłu – w Missouri ludzie też chyba potrzebują kogoś, kto wyczyści im buty, naprawi płot czy umyje okna.
Zarzucił na plecy węzełek i udał się w kierunku pobliskiego miasta na poszukiwanie jakiegoś miejsca do spania.
Wprawdzie nie miał dostatecznej ilości pieniędzy, ale miał za to wiarę w przyszłość. Nazywał się Ehrich Weiss, i to właśnie owa wiara sprawiła, że w przyszłości mógł podróżować dużo dalej niż do Kansas City, dalej nawet niż do Galveston, a planowane miedziaki, które zamierzał zarobić dla rodziny, czyszcząc buty, zamieniły się w dziesiątki i setki tysięcy dolarów.
„Nikt nie może obiecywać sobie czegoś na przyszłość” – stwierdził przed wiekami Lucius Annaeus Seneca. Toteż mały Ehrih niewiele sobie zapewne obiecywał, kiedy w ów kwietniowy ciepły wieczór zagłębiał się w senne uliczki Kansas City. A z pewnością już nie wyobrażał sobie, że za kilka lat będzie znanym i podziwianym na całym świecie iluzjonistą, występującym pod pseudonimem Harry Houdini. Na razie chciał tylko gdzieś się przespać i zarobić na jutrzejsze śniadanie.ROZDZIAŁ II Smutek
Dosyć ma smutku każda godzina.
Berachot 9
Nie zachowały się żadne informacje dotyczące nazwy portu, z którego rodzina Weiszów wypłynęła z czteroletnim Ehrichem do Ameryki. Z pewnością nie było to żadne z miast węgierskich, ani nawet austriackich, gdyż – jak powszechnie wiadomo – kraje te nie mają dostępu do morza. W każdym razie, po długiej podróży pociągiem i wszystkich kontrolach mogli wreszcie wejść na statek, do pomieszczeń dla pasażerów z najtańszymi biletami.
Do amerykańskiego raju trzeba było przedostać się przez istny czyściec. Każdy statek miał dwa pokłady – wyższy i niższy. I tak, jak złocona skorupka orzecha kryje czasem czarne, robaczywe wnętrze, tak górny pokład osłaniał swą wspaniałością dolny, na którym wśród narzędzi, skrzyń, beczek, worków, kojców z ptactwem i wszelakich rupieci podróżowali nędzarze z całym bagażem swojej rozpaczy, kłopotów, zmartwień i trosk. Wspomnianym czyśćcem było właśnie owo pomieszczenie dla biedoty, zwane steerage, usytuowane pomiędzy pokładami, w rufie statku tuż nad sterem. Pomiędzy Murzynami, których importowano dawniej do Ameryki, a najbiedniejszymi imigrantami istniała ta różnica, że tym ostatnim nie nakładano łańcuchów. W steerage panował wielki ścisk i przykry zaduch. Przez otwarte luki buchała z brzucha statku gorąca fala powietrza przesyconego drażniącą wonią smarów. Ta fala niosła ze sobą węglowy pył, który osiadał na twarzach i odzieniu, mieszał się z ludzkim potem i pokrywał wszystko lepką, wilgotną mazią.
Płacz kobiet i dzieci, przekleństwa mężczyzn oraz morska choroba dopełniały obrazu nędzy. Aby popatrzeć w niebo i odetchnąć czystym powietrzem, trzeba było udać się na górny pokład. Tych podróżnych nieczęsto jednak i niechętnie tam wpuszczano. Obawiano się, że swym wyglądem zepsują apetyt pasażerom pierwszej klasy. W dwóch łazienkach dla podróżnych najniższej klasy, z których każda wyposażona była w dziesięć umywalek, sześć ubikacji i kurki z zimną, słoną wodą, dosłownie się przelewało. Po kilku dniach fetor stał się nie do zniesienia.
Posiłki spożywano w dużej, obskurnej jadalni przy długich stołach. Podawano ciepłą zupę, ziemniaki, ryby, gotowaną wołowinę i kapustę oraz razowy ciemny chleb, wszystko jednak w ilościach takich, że Cellia błogosławiła w duchu pomysł wzięcia ze sobą na drogę pewnej ilości prowiantu.
Po kilku dniach wpadli w sztorm i w ogóle nie można było wychodzić na pokład. Fetor, spotęgowany parowym systemem ogrzewania, zdawał się przenikać do szpiku kości. Niewiele z tej podróży zostało w pamięci czteroletniego dziecka, ale prawdą jest, że jako dorosły już człowiek, Harry Houdini nader niechętnie podróżował statkami. Zdecydowanie bardziej wolał kolej, no i jeszcze samoloty, o czym będzie mowa w dalszej części tej opowieści.
Kiedy sztorm minął, prawie wszyscy pasażerowie wylegli na zewnątrz. Przeciskali się zatłoczonymi przejściami i rozkoszowali się świeżym powietrzem. Trzy tygodnie później Ehricha obudził wczesnym rankiem zgiełk podekscytowanych głosów pasażerów cieszących się, że oto nastał ostatni dzień podróży. Ubrał się pośpiesznie i wraz z matką i rodzeństwem udał się na górę. Cała szóstka wlepiła wzrok w unoszącą się nad wodą mgłę, czekając w milczeniu na widok pierwszego skrawka amerykańskiej ziemi.
– Jest, jest! – rozległ się okrzyk na pokładzie powyżej, czemu zawtórowały natychmiast radosne śmiechy i piski. W świetle jesiennego poranka wyłoniło się z mlecznej zasłony szare pasmo Long Island.
– Widzicie? Tam, po drugiej stronie? To Governors Island – objaśniał ktoś ze znawstwem. – …Tam, gdzie drzewa… A spójrzcie tam… most Brooklyński… Jaki piękny widok! I te maszty, i okręty… A tam spiczasta wieża kościoła Świętej Trójcy i gmach Pulitzera…
Woń stęchlizny biła od pokładów wypełnionych zadartymi twarzami niczym ładunkiem melonów. Krawędź słońca podniosła się nad śliwkowej barwy łańcuchem chmur poza wschodnią częścią miasta. Milion okien błyszczało złotym światłem. Żałośnie krzycząc, nad statkiem kołowało stado mew. Jedna z nich wzbiła się spiralnie, zalśniła w słońcu białymi skrzydłami i zawisła bez ruchu w białozłotym blasku. Woda pod łukiem dziobu pieniła się zielono, kiedy pruli rozedrgane fale, na których unosiły się zepsute główki kapusty, kawałki drewna, skórki pomarańcz i cała masa innych, niemożliwych z tej odległości do zidentyfikowania śmieci.
Wolno podpłynęły zwinne, małe łodzie holownicze i pomiędzy Brooklynem a Staten Island powiodły statek do nowojorskiego portu. Pasażerowie, którzy mieli osobne kajuty, wyszli na nabrzeże pierwsi. Po wysadzeniu na ląd grupki uprzywilejowanych, kapitan obwieścił przez głośnik, że reszta podróżnych zostanie na statku jeszcze przez kilka godzin. Rozległ się szmer protestów i rozczarowania. Wreszcie zaczęto roznosić wśród pasażerów kawę oraz numerowane wywieszki, które zakładano im na szyję. Na wywieszce Ehricha widniał symbol C-144. Wieczorem, bez jedzenia, bez podania jakichkolwiek informacji, przewieziono ich barkami do obskurnych baraków na nabrzeżu, gdzie wszyscy przybyli poddani zostali badaniom lekarskim i upokarzającym przesłuchaniom.
Dopiero kilka lat później, w roku 1886, u wejścia do portu, na małej wysepce Bedloe stanął słynny posąg Wolności Oświetlającej Świat (Statue of Liberty Enlightening the World). Może to i dobrze, ponieważ wyryte na cokole słowa żydowskiej poetki, Emmy Lazarus, wybrane z jej poematu The New Colossus (Nowy Kolos), mogłyby się wydać Cellii kpiną z nieszczęsnego losu imigrantów:
Niechaj przyjdą tu do mnie znużone, ubogie,
Cierpiące rzesze ludzkie, spragnione radości,
Niech opuszczą swe kraje przeludnione, wrogie
I niech bezdomne, nędzne przyjdą w moje włości…
Pochodnią im oświetlę tę wyśnioną drogę
Przez wrota pozłociste do kraju wolności.
(przekład Alfred Liebfeld)
Niestety, tuż po wylądowaniu imigranci napotykali taką samą albo nawet jeszcze gorszą biurokrację niż w krajach, z których przybyli. Nikt nie patyczkował się z biedakami, nikt ich chlebem i solą nie witał. Głównym zadaniem administracji było wyłowić i odesłać z powrotem wszystkie osoby uznane za niepożądane, do których zaliczano między innymi: skazanych wyrokiem sądu, nędzarzy, lunatyków, Chińczyków (od 1882 roku), cierpiących na choroby zakaźne, praktykujących poligamię, prostytutki i anarchistów.
Od chwili powstania państwa amerykańskiego w roku 1776 uważano powszechnie, że w kraju tym powinni znaleźć schronienie wszyscy, którzy z jakichś powodów potrzebują azylu. Wierzono także w równość szans dla pragnących osiągnąć sukces życiowy, przynajmniej ten mierzony kategoriami materialnymi. Jednak w miarę upływu lat tendencja do utrzymywania „otwartych drzwi” dla przybyszów z zewnątrz wypierana była stopniowo przez pogląd, według którego imigranci stanowili potencjalne zagrożenie dla trwałości instytucji politycznych kraju oraz nieśli ze sobą niebezpieczeństwo zmiany stosunków społecznych i ekonomicznych.
Amerykanie coraz bardziej niespokojnie przyglądali się rosnącym wciąż szeregom nowej emigracji. Masowy napływ cudzoziemców, mówiących w niezrozumiałych dla nich językach i hołdujących nieznanym zwyczajom, rodził u tych, którzy przebywali w Ameryce już od lat przekonanie, że ich społeczeństwo radykalnie zmienia się na gorsze. Negatywne oceny wystawiane przybyszom miały jednak swoje główne źródło w sferze ekonomicznej. Niejednokrotnie bowiem imigrantów zatrudniano na zasadzie tak zwanych „żółtych kontraktów”, to znaczy umów zbiorowych, zawieranych jeszcze przed przybyciem do Stanów Zjednoczonych, na warunkach znacznie gorszych od tych oferowanych Amerykanom. „Rdzenni” mieszkańcy mieli więc prawo przypuszczać, że nowi przybysze przyjeżdżający z przysłowiowym kontraktem w kieszeni zabierają im miejsca pracy.
Obok problemów ekonomicznych, pojawiły się oczywiście kłopoty natury religijnej i rasowej. Uzewnętrzniały się czasami w formach dość drastycznych, w skrajnych przypadkach dochodziło nawet do organizowania pogromów. Ich ofiarami padali – zwłaszcza na Zachodnim Wybrzeżu – Chińczycy i Japończycy, ale rosła też wrogość do Żydów. W popularnej prasie pojawiały się złośliwe dowcipy i komiksy antyżydowskie, „starozakonnym” utrudniano bądź uniemożliwiano wstęp do klubów, hoteli i prywatnych szkół.
Zdenerwowanie i analfabetyzm przybyszów były przyczyną częstych pomyłek urzędniczych. Wielu ludzi opuściło obóz przejściowy ze zmienionymi danymi. Pewien Niemiec, na przykład, był tak przestraszony, że gdy zapytano go o imię, wyjąkał: Ich vergesse (zapomniałem). Zapisano mu w papierach: Fergusson. Rodzinie rabbiego Samuela również przekręcono nazwisko. Odtąd w oficjalnych dokumentach pojawiła się pisownia: Weiss. Trudno się zresztą temu dziwić, gdyż czytane na sposób amerykański słowo Weisz brzmiało dla miejscowych jak bulgot wody w rurze kanalizacyjnej. Zapewne z tego właśnie powodu w wielu amerykańskich biografiach Harry’ego Houdiniego jego oryginalne nazwisko podawane jest błędnie.
Przeszedłszy szczęśliwie przez to całe imigracyjne piekło, usłyszawszy rzucone na koniec przez jakiegoś urzędnika nieznane im słowo: Good luck⁹, Cellia i dzieci wpadli w ramiona oczekującego na nich za bramą Samuela.
*
Stan Wisconsin znany jest głównie z krwawej rozprawy z Indianami z plemienia Sauk w 1832 roku (Black Hawk War – Wojna Czarnego Jastrzębia), tragicznego pożaru lasów z 1871 roku, w którym zginęło ponad 1200 osób, oraz z ukształtowania się tam na przełomie XIX i XX wieku ruchu na rzecz reform społecznych, zwanego progresywizmem. No i jeszcze z tego, że przez pewien czas mieszkał tam i dorastał słynny sztukmistrz, Harry Houdini.
Po odebraniu rodziny z portu, Samuel Weisz (a właściwie to już Weiss), wsadził ją do pociągu i zawiózł do małego, sennego miasteczka Appleton na północnym wschodzie stanu, położonego nad rzeką Fox. Chociaż… Użycie sformułowania: „położonego nad rzeką” może zostać uznane za pewnego rodzaju nadużycie. W swym najszerszym miejscu Fox River nie miała więcej niż 10 stóp, co wśród niektórych (szczególnie przyjezdnych) powodowało komentarze w rodzaju:
– To ma być rzeka? Taka szeroka, że na drugi brzeg można bez trudu naszczać.
W każdym razie woda była w niej czysta jak łza, w odróżnieniu od większości innych rzek, w których płynie zwykle jakaś dziwna, cuchnąca ciecz, składająca się głównie z odchodów, mydlin, oleju i zdechłych szczurów. Według zamieszczonej w internecie przez miejscowe władze strony reklamującej dzisiejsze Appleton, w Fox River ciągle jeszcze żyją jesiotry, szczupaki, pstrągi, okonie i podobno karpie, co zakrawa na bzdurę, jako że po pierwsze – karpi w ogóle nie ma w Stanach (o czym boleśnie przekonują się podczas każdej wigilii zamieszkali tam rodacy), a po drugie – jeśli nawet już, to mieszkają one w stawach, a nie rzekach.
Pierwszy budynek na terenie należącym dziś do Appleton postawiono zaledwie czterdzieści trzy lata wcześniej, kiedy niejaki Hippolyte Grignon postanowił otworzyć w szczerym polu urząd pocztowy. Stopniowo napłynęli dalsi osadnicy, głównie Niemcy, Holendrzy i Polacy. W roku 1853 osada Grand Chute (bo tak się wówczas nazywała) uzyskała oficjalnie status wsi, na czele której stanął wybrany przez mieszkańców przewodniczący, John. F. Johnston. Cztery lata później wieś przeobraziła się w miasto, przyjmując nazwę Appleton na cześć pana Samuela Appletona, który kosztem 10 tysięcy dolarów wybudował tam pierwszą szkołę i bibliotekę. Niektóre źródła podają, że Appleton zostało tak nazwane wcale nie na cześć pana Samuela, lecz dla uhonorowania małżonki pana Lawrence’a (tego od Lawrence University), Sary Elizabeth Appleton, córki Williama Appletona, bogatego kupca z Bostonu i członka Kongresu, kuzyna Samuela. Jak było naprawdę, niech martwią się Amerykanie. Z pewnością czytelnicy niniejszej opowieści mają dużo innych, poważniejszych zmartwień. Dzisiaj 80-tysięczne miasto szczyci się posiadaniem 24 szkół publicznych, 13 prywatnych oraz 1 szkoły wyższej (Lawrence University), gdzie rokrocznie uczęszcza na wykłady ponad 1200 studentów.
Najważniejszym wydarzeniem w dziejach miasta było chyba założenie lamp elektrycznych na College Avenue, które zastąpiły używane dotychczas oświetlenie gazowe już w roku 1912. Wcześniej, w roku 1877, miejscowy bogacz Alfred Galpin połączył swój bank z prywatną rezydencją za pomocą pierwszej w stanie Wisconsin linii telefonicznej.
Podobno najpiękniejszą rzeczą w Appleton są… zachody słońca. Nie wiadomo bliżej, dlaczego tak się dzieje, być może z powodu szczególnego rodzaju interakcji pobliskich wód olbrzymiego jeziora Michigan z północnymi wiatrami, w każdym razie okolice te regularnie nawiedzane są przez zadziwiających kształtów formacje chmur, które rozsypują na wieczornym niebie niesamowitą wręcz feerię barw.
Być może istniały w Stanach Zjednoczonych miasta bardziej odpowiednie do życia niż Appleton w stanie Wisconsin, ale to właśnie tutaj Samuel Weiss znalazł zatrudnienie w miejscowej synagodze. Niestety, tak się znowu złożyło, że w biednej.
W warunkach amerykańskich istnieje pewna różnica między przynależnością do synagogi a modleniem się w niej. Należący do danej synagogi (w europejskich warunkach – gminy) może nigdy nie chodzić tam się modlić. Nierzadko zdarza się też sytuacja odwrotna, kiedy ktoś przychodzi regularnie do jakiejś synagogi, jednocześnie do niej nie należąc. Członkostwo w amerykańskich synagogach postrzega się raczej w kategoriach przynależności, a nie uczestnictwa w modlitwach. Wiąże się je między innymi z dorocznymi składkami. Dla wielu synagog opłaty te są głównym źródłem utrzymania i pozwalają im funkcjonować przez cały rok. Przynależność wynika z chęci utrzymywania i wspierania finansowo religijnej instytucji (można to traktować jak dobrowolny podatek) oraz bycia członkiem społeczności o charakterze religijnym. Gdy pojawia się problem składek, zawsze znajdują się tacy, których albo na ich płacenie nie stać, albo nie chcą tego robić. W USA szacuje się dzisiaj, że połowa rodzin żydowskich nie przynależy do żadnej synagogi, chociaż składki różnią się wysokością – od bardzo symbolicznych po całkiem pokaźne.
Państwo Weiss zamieszkali w starym domu z poobtłukiwanymi schodkami, połamanymi poręczami i odchodzącym od ściany całymi płatami tynkiem, odsłaniającym wyszczerbione, czerwone cegły. W najbliższym sąsiedztwie znajdowało się kilka innych, równie obskurnych budynków. Niektóre okna zabito w nich płytami wypaczonej i pokrytej zaciekami pilśni. Nie tak Cellia wyobrażała sobie nowe życie w kraju – jak mówiono – pełnym możliwości. Najbardziej kłopotliwą sprawą była toaleta. Mieściła się w pozbawionym trawy ogródku i dzielili ją z mieszkającą nad nimi drugą rodziną Żydów. Ehrich miał wrażenie, że sąsiedzi nie zajmują się właściwie niczym innym, jak tylko przesiadywaniem w niej na okrągło przez cały boży dzień.
*
Każdy z nas ma w życiu taką chwilę, która przesądza o tym, kim będziemy. Czasami jest to wiosenny poranek, kiedy w zderzeniu z brutalnością świata pryskają złudzenia i naiwne ideały, czasem długa mroczna noc cierpień i przewartościowań, a czasem… wizyta cyrku, który właśnie zawitał do naszego miasta.
Cyrk Jacka Hoefflera przyjechał do Appleton wczesnym latem 1883 roku. Prawie cały dzień poświęcony był na montaż przeraźliwych ilości różnorodnego sprzętu: gigantycznego namiotu, areny, całego zaplecza i towarzyszącego cyrkowi lunaparku. Postronnym obserwatorom wydawało się, że jest to zadanie przekraczające ludzkie siły, jednak cyrkowcy, bogaci w doświadczenia kilku pokoleń, radzili sobie z dziecinną wręcz łatwością. Dzięki ich wprawie i znakomitej organizacji pracy, zamiast w beznadziejnym chaosie, wszystko odbywało się w idealnym porządku. Akcję śmiało można by porównać do wojskowej operacji, z tym, że bezapelacyjnie należałoby uznać przewagę cyrku, jeśli chodzi o sprawność. Zanim dzień dobiegł końca, ostatnia śrubka została dokręcona, ostatni gwóźdź przybity. Ogromny zespół cyrkowo-lunaparkowy gotów był na przyjęcie gości.
Nazajutrz po południu wokół wielkiej, brezentowej konstrukcji i ustawionych w czworobok kolorowych wozów, zgromadził się pokaźny tłumek. To były jeszcze czasy, kiedy sztuka cyrkowa cieszyła się ogromnym wzięciem nie zblazowanej oglądaniem telewizji publiczności. Ehrich Weiss też tam był, wraz z kilkoma kolegami. Obok zafascynowania oglądanymi widokami, dzieciaków łączyło jeszcze jedno – żaden z nich nie miał pieniędzy na bilet. Rozgrywające się wewnątrz namiotu cuda nie były przeznaczone dla nich.
– A mnie rodzice obiecali zabrać jutro na przedstawienie – pochwalił się mały Jacob Grunberg, syn sąsiadów z góry.
– Mnie też – odpowiedział Ehrich, chociaż wiedział, że nie ma na to najmniejszych szans.
– Kłamiesz – skrzywił się Jacob. – Skąd twoi starzy wzięliby na to szmal?
– A skąd twoi by wzięli? – odciął się Ehrich. – Patrzcie go, znalazł się milioner.
– Gówno zobaczysz – nie dawał za wygraną sąsiad.
– Gówno to ty sam zobaczysz – rzucił przez zaciśnięte zęby mały Weiss. – Zaraz ci wetrę twoją parszywą gębę w kupę tego wielkiego słonia – dodał, ruszając w stronę oponenta z groźnym błyskiem w oku.
Nie czekając, aż Ehrich zrealizuje swoją groźbę, Jacob odwrócił się na pięcie i po prostu uciekł. Syn rabina był niższy od większości rówieśników, ale muskularny, piekielnie silny i niezwykle zręczny. Kilku urwisów z żydowskiej dzielnicy zdążyło się już przekonać, że lepiej nie wchodzić mu w drogę. W późniejszym czasie, mieszkając już w Nowym Jorku, z powodzeniem uprawiał pływanie w Pastime Athletic Club przy 76 Ulicy i zdaniem trenera, gdyby tylko zdecydował się postawić na tę dyscyplinę sportu, z pewnością osiągnąłby wielkie sukcesy. Przez pewien okres życia ćwiczył boks i zapasy. Był także świetnym lekkoatletą, przede wszystkim biegaczem. W wieku 16 lat wygrał zorganizowany przez Amerykański Amatorski Związek Lekkoatletyczny (AAAU – American Amateur Athletic Union) bieg na jedną milę. Po kilku dniach został jednak zdyskwalifikowany za „uprawianie w przeszłości nie aprobowanych rodzajów sportu”. Co to były owe „nie aprobowane sporty” – bliżej nie wiadomo.
– Zobaczę występ, i to jeszcze dzisiaj – zapewnił Ehrich pozostałych kolegów.
– Ciekawe jak? – zapytał jeden z nich.
– Jeszcze nie wiem, ale jakoś dostanę się do środka.
– Eee, lepiej nawet nie próbuj – dodał drugi. – Widziałeś faceta, który pilnuje wejścia? Wygląda na takiego, co jednym uderzeniem mógłby zabić konia.
– Nie zamierzam się z nim bić – powiedział Ehrich, wypinając dumnie swą dziewięcioletnią pierś. – Są inne sposoby.
Odłączywszy się od grupy, pospieszył na poszukiwanie tych innych sposobów, ale po kwadransie rura mu zmiękła. Jedyna droga do wewnątrz prowadziła przez frontowy otwór, który prawie całkowicie zasłaniał swym potężnym cielskiem łysy facet o gabarytach nosorożca. Przedstawienie miało się rozpocząć już za chwilę.
Zniechęcony Weiss jeszcze raz obszedł namiot dookoła. Wyglądało na to, że kolega Jacob miał rację i że rzeczywiście gówno zobaczy. W tym momencie zauważył pod konstrukcją drobną nierówność gruntu, coś w rodzaju małego dołka, przez który mógłby przecisnąć się do środka. Po dokładniejszym obejrzeniu okazało się, że wejść tamtędy dałby radę jedynie słabo odżywiony szczur. W desperacji zaczął kopać nogami twardą ziemię. Przedstawienie już się rozpoczęło, o czym świadczyły dobiegające go gromkie brawa, śmiechy i piski dzieciaków. Po dziesięciu minutach intensywnej pracy otwór powiększył się na tyle, że od biedy przedostałby się przez niego zagłodzony kot, ale w żadnym wypadku człowiek, nawet człowiek dziewięcioletni. Ehrich postanowił jednak spróbować.
Położył się na plecach i wsadził w otwór głowę – udało się! Potem spróbował przecisnąć ramiona, co okazało się dużo trudniejsze. Popchnął mocniej, ale nie posunął się nawet o milimetr. Spróbował więc jeszcze silniej. Po chwili tkwił uwięziony w pułapce, nie mogąc wykonać najmniejszego ruchu ani do przodu, ani do tyłu. Miał wrażenie, że na piersiach opiera mu się cała ogromna konstrukcja namiotu. Jakaś metalowa belka wyciskała z płuc powietrze. W desperacji zaczął szarpać się na boki, lecz pomogło tyle, co choremu na raka papieros. Poczuł, że się dusi.
– Ratunku! – krzyknął ostatkiem sił, ale jego głos utonął w ogólnej wrzawie. „Już po mnie” – pomyślał.
Opanowując z najwyższym trudem ogarniającą go panikę, wypuścił z siebie resztkę życiodajnego powietrza, zaparł się obcasami w ziemię i z całej mocy szarpnął do przodu. Wiedział, że drugi raz już tego ruchu nie powtórzy, więc włożył w niego całą swoją siłę, całą wagę, całą rozpacz i strach przed zbliżającym się nieuchronnie końcem. Pół minuty później siedział na widowni.
Ogromny namiot wypełniony był po brzegi. Czuło się napięcie i podniecenie. Kilka setek dzieci, niemal tak przejętych, jak towarzyszący im dorośli, patrzyło wytrzeszczonymi oczami na bajkowe królestwo, w którym się nagle znalazły. Wszystko wokół lśniło i migotało, lecz nie tandetnym połyskiem jarmarcznych świecidełek, ale prawdziwym cyrkowym blaskiem. Arena wysypana była brudnożółtym piaskiem, wszystko inne jednak mieniło się, wręcz kłuło w oczy całą feerią najwspanialszych barw. Trzej klowni walczyli akurat ze sobą, usiłując przelicytować się rozmaitymi fikołkami i sztuczkami. Zaraz po nich pojawiła się piękna dziewczyna w nie mniej pięknym kostiumie, jadąca na słoniu przystrojonym ze wschodnim przepychem, iskrzącym się od złota i kamieni we wszystkich kolorach tęczy. Potężne zwierzę tańczyło w takt muzyki, spacerowało pomiędzy rozstawionymi gęsto na arenie szklanymi naczyniami, nie trącając nawet jednego talerza, stawało na dwóch nogach i za pomocą wielkiej trąby zsadzało treserkę na ziemię, po czym znowu wsadzało ją sobie na grzbiet.
Kiedy słoń znikł za kurtyną, na arenę wpadły w pełnym galopie dwa strojne w pióra kare rumaki. Dosiadający ich jeźdźcy fruwali nad końmi, wykonując zapierające dech w piersiach, wręcz samobójcze akrobacje. Tłum krzyczał, wył i gwizdał, co w Stanach Zjednoczonych uważane jest za najwyższy wyraz aprobaty.
Ubrany w czarny, mieniący się srebrem kostium treser potrafił przemienić kilka groźnych lwów w stado pokornych baranków. Inny facet, w ogromnym meksykańskim sombrero, wyczyniał z lassem cuda, o jakich kowboje występujący zawodowo na rodeo nie śmieliby nawet marzyć. Jego kolega, z zawiązanymi oczami obrysował dokładnie nożami sylwetkę dziewczyny kręcącej się na kolorowym, drewnianym kole.