- W empik go
Imigrant na Wyspach – jak odnalazłem się w UK - ebook
Imigrant na Wyspach – jak odnalazłem się w UK - ebook
Osobista książka o życiu w Wielkiej Brytanii. Opowieść o tym, jak wygląda każdy kolejny dzień polskiego emigranta ekonomicznego. Jak my – Polacy – odnajdujemy się w kulturze brytyjskiej, a jak kultura brytyjska odnajduje się z nami.
Relacja reporterska, żywcem wycięta z osobistych doświadczeń autora i osób, które spotkał na miejscu. Autor spędził już prawie pięć lat na Wyspach. Początkowo mieszkał w Anglii. Kiedy pierwsze starcie z kulturą brytyjską miał już za sobą, postanowił przenieść się do Irlandii Północnej. Tam odkrył, że ta specyficzna część Zjednoczonego Królestwa rządzi się swoimi własnymi prawami. Dowiedział się, że IRA, terroryści i konflikt etniczno-religijny pomiędzy sąsiadami nie jest jedynie wzmianką w podręczniku historii, a problemem dnia codziennego. I wszystko musiał zacząć od początku.
Książka jest opisem relacji polsko – brytyjsko – irlandzkich. Można ją również traktować jako swoistego rodzaju poradnik, jak odnaleźć się na Wyspach. Zawiera solidną porcję wskazówek i opis wszystkich najważniejszych aspektów życia w angielskim świecie:
- od pracy począwszy – dlaczego magistrom opłaca się wyjeżdżać na zmywak;
- przez język angielski – jak radzą sobie na Wyspach osoby bez jakiejkolwiek jego znajomości;
- mieszkanie – od ciasnego pokoju po mały domek pośród północnoirlandzkich szeregowców;
- pogodę – stabilnie deszczową;
- krajobrazy – niezmiennie piękne;
- po historię – burzliwą i kłopotliwą.
Książka odpowiada również na podstawowe pytanie ostatnich czasów: Jak to wszystko łączy się z osławionym BREXITEM? Słowem, każdy znajdzie tutaj coś dla siebie: od siarczystego humoru po całą serię ciekawych osobowości wpasowanych w wiecznie zaskakujący brytyjski świat.
Kategoria: | Opowiadania |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-8127-142-4 |
Rozmiar pliku: | 52 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To będzie opowieść. O tym, jak to wszystko się zaczęło. O czasach, które wydają się odległe, a tak naprawdę sięgają kilku lat wstecz. O przeszłości, w której myśl o brexicie dopiero kiełkowała i nikt nie brał jej na poważnie. Cztery lata temu. Wtedy zapadła decyzja, żeby opuścić ojczysty kraj i wyruszyć na Wyspy. Nie była to pierwsza wizyta w Wielkiej Brytanii, a trzecia. Tym jednak różniła się od dwóch poprzednich, że zaplanowano ją na stałe.
W tamtych czasach Wyspy kusiły. Oferowały pracę (prostą i dobrze płatną), życie (przyjemne, z wygodami), rozwój (dla tych, którzy chcieli się rozwijać) i szereg udogodnień, jakimi nasz kraj nie mógł się poszczycić. A w zasadzie to był od nich tak daleko, jak daleko było z Warszawy do Londynu. Auta, wypchane rodzinami, z zapakowanym na dachu dobytkiem, wyjeżdżały i próbowały odnaleźć się na angielskich drogach. Tak, kiedyś opłacało się rzucić wszystko w cholerę i wyjechać na zmywak! Kiedyś miało to sens.
***
Historie zawarte w tekście wydarzyły się na przestrzeni wielu lat. Ich korzenie sięgają 2008 roku, a ostatnia wyprawa miała swój początek w 2013 i trwa do dzisiaj. Od tamtej chwili Wyspy stały się naszym domem. Naszym i całej armii rodaków, którzy próbują odnaleźć się na miejscu. Zjednoczone Królestwo wciąż oferuje pakiet atrakcji, z których my – Polacy – tak chętnie korzystamy. Tutaj, pomimo kryzysu ekonomicznego, ciągle można całkiem nieźle zarobić, przeżyć swoje i przełknąć solidną porcję szoku kulturowego. Przez te wszystkie lata, wbrew pozorom i temu, w co sami Brytyjczycy tak bardzo chcieliby wierzyć, Wielka Brytania wiele się nie zmieniła. Po prostu, odrobinę uchyliła maskę, którą do tej pory tak silnie przyciskał jej do twarzy ten element kultury, który nazwać możemy… tradycją. Czy warto jednak przyjeżdżać tutaj na stałe? W erze zawirowań politycznych i ekonomicznych?
No właśnie…
Wielka Brytania ma to do siebie, że chce się wyróżniać. Od zawsze chciała. Być inna. Swoja. Własna. Ten kraj zaskakuje. Głównie ilością paradoksów, które spotykamy każdego kolejnego dnia, przechadzając się angielskimi uliczkami. Zjednoczone Królestwo chce opuścić Europę. Wyjść z Unii. Koniec i kropka. Tylko nikt nie wie jeszcze – jak. I w sumie dlaczego. Bo Brytyjczycy tak naprawdę to nie chcieliby nigdzie wychodzić. Ale wychodzą. Tak, Wielka Brytania to kraj skrajności i nonszalanckiego chaosu, w którym każdy rodowity mieszkaniec Wysp widzi sposób na życie, a każdy przyjezdny z niepokojem próbuje się odnaleźć. Tutaj zwolnienie z pracy wręcza uśmiechnięty przełożony, którego na szkoleniu ktoś gorąco zapewniał, że uśmiech to najlepsza opcja w każdej sytuacji. Zresztą uśmiech jest elementem kultury brytyjskiej. Czyli tradycji. No właśnie… znowu tradycja. Tutaj nawet pogoda idealnie wpisuje się w tradycję. Tradycyjnie jest nieprzewidywalna, chociaż wszyscy spodziewają się, że będzie padało.
Ale o tym za chwilę. W następnych działach i rozdziałach, okraszonych zdjęciami i opowieściami żywcem wyciętymi z angielskiego świata.
***
Warto również wspomnieć, że poniższe zapiski są w głównej mierze wynikiem osobistych doświadczeń autora. Chociaż nie pisze on tylko o sobie. W tekście przewija się multum Brytyjczyków, Irlandczyków i Polaków, którzy mieszkali, mieszkają i mieszkać będą na Wyspach. Nic tutaj nie zostało zmyślone i nie powstało w wyobraźni twórcy. No, może poza prostymi wnioskami i uszczypliwymi uwagami (ale to taki typ – z natury prosty, bywa też uszczypliwy). A tekst, jak to przeważnie w takich kwestiach bywa, napisało samo życie. Autor zadrukował jedynie strony i opatrzył stosownym, siarczystym komentarzem.
Anglia – Dover – czerwone budki spotkamy nie tylko w Londynie. Są wszędzie. Pachną moczem, petami i grzybem, ale działają!
Irlandia Północna – typowe brytyjskie osiedle
Dla świętego spokoju autora i osób, które napotkał na swojej drodze, informuję, że niemal wszystkie występujące w tekście imiona zostały zmienione. I to tyle, jeżeli chodzi o zmiany. Cała reszta naturalnie jest prawdziwa i wydarzyła się w jedynym takim miejscu, w którym wydarzyć się mogła – na Wyspach Brytyjskich.
Cały akapit jest przypisem od redakcji.Nie ma to jak pogoda na Wyspach!
Pada. Leje, tak jakby nigdy miało się nie skończyć. Przestaje po piętnastu minutach. Wychodzi słońce i promienieje, tak jakby już nigdy miało nie padać… Pół godziny później ponownie nadciągają chmury.
Deszcz. To nie jest tak, że na Wyspach ciągle pada. Owszem, deszczu i wilgoci jest tu całkiem sporo. Wilgoć ma to do siebie, że uwielbia pielęgnować swoje własne grzyby i wykwity. Głównie na ścianach budynków. A jeżeli ktoś zostawi warzywa, gdzieś na stole, bez opieki lodówki, to może być niemal pewny, że następnego ranka zobaczy je pokryte pięknym, białym kożuszkiem.
Tak, jest wilgotno i dużo pada. Taki wyspiarski urok, który kształtuje obraz świata. Wystarczy trochę chmur, odrobina chłodnego deszczu i zaczyna nam się wydawać, iż w pewne miejsca docieramy po raz pierwszy. Chociaż bywaliśmy tam już wielokrotnie. Tylko poprzednim razem słońca było odrobinę więcej.
Pewnego razu odwiedziła nas znajoma z Polski. Przyleciała w lutym. Sezon nie sprzyjał (no chyba że ktoś uwielbia ciągnące się za oknem szare chmury), ale co mieliśmy zrobić? Bez zbędnych rozważań wskoczyliśmy w samochód i pojechaliśmy w świat z nadzieją, że uda się coś zobaczyć. I coś tam zobaczyła. Nawet jej się podobało. Zjechaliśmy spory kawałek północnego wybrzeża. W szybę uderzały kolejne fale deszczu, popychane wiatrem. Od czasu do czasu zza chmur wyłaniał się ocean… Tylko coś nie pasowało. Widok za oknem nie przypominał żadnego ze zdjęć, które zazwyczaj serwują czasopisma podróżnicze. W tamtym akurat momencie Atlantyk przywoływał na myśl inne skojarzenia.
Z oceanem jest tak… Jego wygląd zależy od zachmurzenia, słońca, fal i aktualnego nastroju osoby obserwującej. Zmienia się: od delikatnego błękitu, przez czerwień i żółć zachodzącego słońca, po bagniste wody gęstych liściastych terenów. A nawet gorzej…
– Więc tak wygląda ocean z bliska? – zapytała, kiedy udało nam się trafić na przerwę w opadach, zaparkować auto i wysiąść.
– No nie – odpowiedziałem. – Nie do końca.
– Tak wygląda teraz – dodała moja żona.
– Jak kupa błota – uśmiechnęła się znajoma.
– Ale jak wielka kupa! – dodałem.
Staliśmy na klifie. Nikt nie podchodził do krawędzi, bo wiało niemiłosiernie, a zabezpieczenia nie mieliśmy żadnego. Upadek z takiej wysokości, balansowanie ciałem na wietrze i ostateczny kontakt z przybrzeżnymi skałami szybko zakończyłby nasze podróże. Przy tej pogodzie, zanim ktokolwiek wyruszyłby na poszukiwania ciał, wiele by już pewnie z nas nie zostało. Późnopopołudniowy posiłek dla lokalnych mew.
– Idziemy do samochodu? – zapytałem tylko.
– Tak – odpowiedziały razem – zimno.
No właśnie, wydawałoby się, że przy braku temperatur ujemnych na Wyspach nie powinno być tak zimno. Owszem, wieje. Ale bez przesady. Jeżeli w lutym porównalibyśmy termometry z Polski i Irlandii Północnej, to zdecydowanie cieplej powinno być w tej drugiej części świata. W Irlandii. Problemem jest tutaj wilgotność. To ona sprawia, że jest nam zimno… bardzo zimno. Zdarza się, że szczękamy zębami nawet wtedy, kiedy termometr sugeruje założenie na siebie czegoś odrobinę cieplejszego niż podkoszulek. Nie wierzcie termometrom. Kłamią. W zimie jest zimno.
Rope Bridge w Irlandii Północnej – jedyny taki most na północy dla żądnych wrażeń turystów
Północnoirlandzkie wybrzeże. W takich okolicznościach natury po prostu nie da się NIE zrobić dobrego zdjęcia
Przynajmniej w Irlandii Północnej. W Anglii jest trochę lepiej. Znaczy się, trochę cieplej. Dalej jednak sugeruję przygotowanie się na każdą ewentualność. Może nie gruba, futrzana czapa, ale coś, co zasłoni nam głowę i uszy.
Słońce na Wyspach? Zdarzają się dni tak wypełnione ciepłem i słońcem, że aż nie chce się pamiętać wczorajszego deszczu. Gęba sama się wtedy uśmiecha. Drzwi ściśniętych w kupie domków szeregowych otwierają się i Brytyjczycy wynurzają się na zewnątrz. Obsadzają co bardziej nasłonecznione tereny i gawędzą o wszystkim ze wszystkimi. W takie dni Polacy na Wyspach uświadamiają sobie, jak bardzo brakuje im polskiego lata. I jak ważne dla ich samopoczucia jest słońce. Docenia się każdy promień. My, Polacy, robimy coś, co nie przychodziło nam do głowy, kiedy siedzieliśmy jeszcze w ojczystym kraju. Cieszymy się dniem tylko dlatego, że jest słoneczny. Słońce wystarczy, żeby „dzisiaj” było udane.
Mgła w Wielkiej Brytanii występuje dość często. Jest jednym ze standardów, jakie serwuje nam pogoda. Skoro jest deszcz, to musi być i mgła. Na Wyspach z pewnością zetkniemy się z tym zjawiskiem kilka razy. Za każdym razem będzie to niezwykłe przeżycie. Zanurzyć się w takiej mgle to jakby znaleźć się w innym świecie. W krainie o zerowej widoczności. Taka mgła pobudza wyobraźnię, a ta pracuje jak szalona. Nietrudno zobaczyć coś, czego obok nas nie ma (a może jest!). Tak, kiedy na miasto opadnie mgła, a dzieje się to z reguły baaaardzo wcześnie, z samego rana, warto obudzić się wcześniej i wyjść na zewnątrz. Kto wie, co zgotuje nam wyobraźnia?
Irlandia Północna – Derry skąpane we mgle
To tylko namiastka mgły, jaka czasami nawiedza miasto. Taki wstęp dla wyobraźniMroźna nocna zawierucha
Zdarza się, że nawet tak niecodzienny gość jak śnieżyca zawita do Wielkiej Brytanii. Najwięcej tej mroźnej bieli znajdziemy na północ od Londynu. Z reguły ośnieża szkockie wzgórza i północnoirlandzkie wzniesienia. Zdarza się, że zapuszcza się i na południe. Zakrada do brytyjskich wiosek i przekracza miejskie mury. I wtedy dopiero się zaczyna!
My – Polacy – do śniegu jesteśmy przyzwyczajeni. Wychowaliśmy się w kraju, w którym przez kilka dobrych miesięcy białego puchu jest mnóstwo. Biel z czasem zmienia się w szarość. Szarość rozpuszcza się w dzień i zamarza w nocy, tworząc nad ranem ślizgawkę na chodniku i na ulicy. Wiemy, czym to grozi i jak się tym bawić. Brytyjczycy nie wiedzą. Irlandczycy też nie. Śnieg w Zjednoczonym Królestwie oznacza katastrofę naturalną. Już nawet niewielkie opady (jakich Polska czasami doświadcza pod koniec listopada) są w stanie wywołać strach w społeczeństwie. A wyglądają tak niewinnie…
Zaczęło się w nocy. Wieczór stał się nad wyraz chłodny. Nieprzyjemny wręcz. Kto mógł, ten szczelniej okrył się czymś ciepłym. Kto nie mógł, ten uciekł do domu. Z kominków żwawo popłynął w mroczne, nocne niebo szary dym. Połączył się tam z gęstą, białą chmurą. Na pięknie oświetlone w nocy miasto nagle spadł miękki i puszysty śnieg. Efekt pokochaliby wszyscy humaniści. Ponad godzinę siedziałem na piętrze w sypialni, z nosem wlepionym w okno, za którym rozciągał się widok na całe miasto. Przynajmniej na tę część, której nie zasłaniały domy sąsiadów. Uliczne latarnie, trąbiące w oddali samochody, pozapalane światła w domach i stopniowo pokrywająca to wszystko biel przywoływały radosne obrazy z dzieciństwa. Miasto żyło, a śnieg padał i padał. Gęstniał, topił się i znowu padał. Było to dokładnie rok temu, tuż przed świętami. Podczas tej pamiętnej zimy pracowałem w domu opieki społecznej. Jako asystent-opiekun.
Rankiem, po nocnych opadach, temperatura wciąż utrzymywała się poniżej zera. Tego dnia postanowiłem zostawić samochód na parkingu i przejść się do pracy na piechotę. Spacer okazał się całkiem trafnym wyborem. To, co widziałem w nocy, co mnie tak zachwycało, nie było niestety miastem tętniącym życiem, ale miejscem wyjącym z rozpaczy. A wyło poprzez dźwięki klaksonów. Chodniki pozastawiane były uszkodzonymi autami. Policja, służby miejskie i prywatne holowniki nie wyrabiały się z pracą. Nikt nie zajmował się rozbitymi pojazdami. Spychano je na pobocze, żeby nie tamowały ruchu. Stały tak zapewne już od długich godzin. Co ciekawe, stłuczki wcale nie były wielkie. Rozbite reflektory, urwane lusterka, seria wgnieceń i zadrapań. Maksymalna prędkość na drogach nie przekraczała dwudziestu kilometrów na godzinę. Nie uchroniło to kierowców od całej masy kolizji. Mało tego. Wstrzymano komunikację miejską. Nie kursowały taksówki. Szkoły zamknięto, a uczniowie dostali wolne do odwołania. Słowem, nie było osoby, która przygotowana byłaby fizycznie czy chociażby psychicznie do tak ciężkiej sytuacji, jak te kilka centymetrów śniegu.
– Marcin! – usłyszałem, kiedy dotarłem do pracy. – Dobrze, że jesteś!
To była dyrektorka domu opieki.
– Nikogo nie ma – powiedziała. A pustka w pokoju potwierdziła jej słowa milczeniem. Kiwnąłem głową. – Musimy pracować. Od rana odbieram telefony. Cztery osoby się spóźnią.
– Cztery? – zapytałem niepewnie.
– Tak, cztery. Reszta w ogóle nie przyjdzie.
Przełknąłem ślinę. Standardowo na zmianie pracuje dwanaście osób. Poza wspomnianą czwórką, reszta pewnie wyjrzała z rana przez okno, stwierdziła, że nie opłaci się ruszać z domu, i wróciła do łóżka.
To był jeden z bardziej wyczerpujących dni w pracy. Temperatura za oknem niespodziewanie rosła, tylko po to, żeby za chwilę opaść poniżej jakichkolwiek norm. Śnieg padał, a chwilę później spływał pomiędzy porzuconymi samochodami. Po południu wyszło słońce, a w nocy powróciła zima. I została z mieszkańcami Wysp przez… dwa dni. Czterdzieści osiem godzin później nagle i niespodziewanie mroźna zawierucha zaprzestała podboju Wielkiej Brytanii. Temperatura podskoczyła powyżej zera. Następnego dnia każdy dotarł do pracy. Cały i zdrowy.
Tak wygląda śnieg na Wyspach. Wyspiarze przytakują jedynie głowami, kiedy Polacy informują ich, że w Polsce to czy zima w pełni, czy nic się nie dzieje, kierowcy stadnie i gromadnie zmieniają opony.
– No tak – powiedział mi raz sąsiad – a jaki jest sens robić to na Wyspach? To tylko kilka dni. Lepiej zamknąć wszystko i przeczekać!
– A pamiętasz, żeby była kiedyś taka prawdziwa zima na Wyspach? – zapytałem go wtedy. Był Irlandczykiem z Irlandii Północnej.
– O tak! No jasne, że tak! Każdego roku taką zapowiadają. I każdego roku jest tak samo. Wielki zimowy początek – prószy śnieg. A później jest już tylko chlapa i deszcz.
– No ale zdarzyła się taka solidna zima?
– Była. W dwa tysiące piątym… chyba. Padało dłuuugo. Miesiąc z kawałkiem. Chyba. Wszystko wtedy zamknięto. Szkoły. Zakłady pracy. Nawet hotele. Nikt przez miesiąc nie wychodził i tylko prądu od czasu do czasu brakowało.
– I daliście radę, tak przez miesiąc nic nie robić?
– No pewnie, że daliśmy. Jakby było potrzeba, to i dłużej moglibyśmy nic nie robić. Tylko że się już nie dało. Śnieg przestał padać. Pojawił się deszcz. A do deszczu to jesteśmy przyzwyczajeni.
Trochę inaczej sprawa wygląda na południu Wielkiej Brytanii – w Anglii. Południe należy do tych cieplejszych regionów. Przez cały rok mieszkaliśmy w (ponoć) najbardziej nasłonecznionym angielskim mieście – Bognor Regis. Spędziliśmy tam tylko jedną zimę. I to wystarczyło. Nie uświadczyliśmy śniegu. Słońca również nie. Towarzyszyły nam zaś gęste, szare chmury. Zima w Anglii należała do tych ponurych. Padał deszcz. Przez trzy, cztery miesiące było ciemno, szaro i wiało. Potwornie wiało. Kamieniste plaże (bo takie najczęściej tam spotykamy) miały w zwyczaju wędrować po mieście. Fale i wiatr przenosiły zawartość głębin morskich na ulice. Wszystko latało. A co nie latało, to pływało. Wody na ulicach spotkaliśmy więcej niż asfaltu.
Rzadko kto błąkał się wtedy w okolicach plaży. Bo taka wizyta wiązała się z ryzykiem. Morze pochłaniało w końcu wszystko dookoła. Pośrodku tego całego szaleństwa znaleźliśmy się oczywiście my. Kilka razy wybraliśmy się na zewnątrz, w okolice wielkiej wody. Dlaczego? Dla tego widoku! Morza targanego żywiołami.
Uznaliśmy, że raz można zaryzykować i pojawić się w nadbrzeżnej okolicy. Tylko na chwilę. Żeby spojrzeć na morze. Zachwycić się potęgą natury. Pogratulować sobie odwagi. Zganić się za głupotę i czmychnąć do domu. Takie chłodne dni najlepiej jednak spędza się z książką i herbatą, pod kocem.
Jak ją znam, to pewnie przyleciała na miotle. O tak, nie przepadaliśmy za sobą. Ja za nią, a ona za mną. Jakoś tak się złożyło. Niby zawsze się do mnie uśmiechała, ale uśmiech ten był jakiś taki sztuczny. Naturalny i szeroki robił się tylko wtedy, kiedy stała obok, a mnie akurat coś nie wychodziło. No, ale wróćmy do tematu. Dyrektorka jeszcze się w książce pojawi.Zanim spakujemy plecak… na każdą pogodę
Kiedyś było inaczej. Kiedyś to znaczy, gdy pierwsza fala naszej współczesnej emigracji poleciała na Wyspy. Jeszcze w 2004 roku. Wtedy do torby pakowało się całe swoje życie.
A zaczynało się od jedzenia. Polski chleb. W Wielkiej Brytanii takiego nie było. Najbliższy mu odpowiednik pełnił funkcję tostów. Chleb tostowy. Coś, co w Polsce wydawało się jedynie dodatkiem do śniadania, niepotrzebnym luksusem, tutaj stanowiło podstawę. Gumiasto-ciastowa forma, której, z polskiego punktu widzenia, daleko było do „prawdziwego” chleba. Nasi rodacy zwijali kromki w kulkę, bawiąc się przy tym wyśmienicie. Głośno i każdemu, kto tylko chciał słuchać, opowiadali przy tym, że te tosty podobne są zupełnie do niczego. A już na pewno nie do chleba. Próba zrozumienia Polaków przez Brytyjczyków kończyła się wzruszeniem ramion. Anglicy nie przykładali do pieczywa wielkiej wagi. Za to naród polski, który wychował się na kanapkach, ziemniakach, mielonym i surówce z kapusty kiszonej, do życia przede wszystkim potrzebował chleba. Stąd pierwsze bagaże wypchane bochenkami. Zabierano go ze sobą jako rarytas. W walizce zawsze musiało się znaleźć miejsce na kilka bułek i trzy, cztery bochenki chleba. A jak już ktoś jechał swoim własnym autem, to przynajmniej jedną wielką walizkę przeznaczał na produkty spożywcze. Z czasem Polacy przyzwyczaili się do brytyjskiego jedzenia. Na tyle oczywiście, na ile mogli. Poza tym do Wielkiej Brytanii zaczęto sprowadzać ojczyźniane produkty. Również na tyle, na ile było to możliwe. Aż wreszcie pojawiły się polskie piekarnie, masarnie i całe zaplecza z tym, co dobre. To wciąż jednak nie to samo. Ciągle więc (rzadziej, bo rzadziej) zdarza się, że w ramach dodatkowego bagażu podróżuje bochenek.
Poranna przejażdżka po nietypowym gruncie w ramach... odprężenia. Każdy ma swój sposób na odrobinę relaksu
Kamieniste plaże południowej Anglii, bardzo brytyjski klimat
Co z pewnością znajdziemy na miejscu, czyli na Wyspach? Będą tam polskie sklepy. W każdym większym (w mniejszym również) brytyjskim i irlandzkim mieście znajdziemy przynajmniej jedną półkę z polską żywnością. Przynajmniej jeden sklep oferujący gołąbki w słoiku, mielonkę w puszce i paczkowane parówki. Prawda jest po prostu taka – na Wyspach jest nas mnóstwo i polskie sklepy stanowią dobre źródło dochodu dla właścicieli. Ba! Nawet bliskowschodnie narodowości inwestują w polskie markety. Najwidoczniej bardziej im się to opłaca niż działalność powiązana z ich rodzimą kulturą. Polacy poszli dalej i otwierają swoje własne, małe restauracje z polskim schabowym, surówką i ziemniaczkami. Zatem… NIE MA SENSU ZABIERAĆ ZE SOBĄ CAŁEJ ŚWINI. Na miejscu znajdziemy taką samą. A przynajmniej podobną.
Niestety, część z nas ciągle nie ufa miejscowym świniom. I zwyczajnie stara się przemycić w plecaku jak najwięcej polskiego dobra. Wspomniana świnia nie pojawiła się w tekście przez przypadek…
Pewnego popołudnia jeden taki ziomek podróżował z ojczyzny do Irlandii Północnej. I nie był to jego pierwszy raz. Trasę pomiędzy tymi krajami pokonywał regularnie. Do tej pory korzystał z lotniska w Dublinie. Tym razem wyjątkowo wybrał port lotniczy w Belfaście. Dlaczego? Otwarte zostały nowe podniebne połączenia i bliżej mu było do Polski z Belfastu aniżeli z irlandzkiej stolicy. Dużo bliżej. Nie wziął jednak pod uwagę pewnej kwestii. Dublin należy do Irlandii – tej południowej. Belfast natomiast to już Wielka Brytania. Niby regulacje w Unii Europejskiej w każdym kraju były takie same, ale mogło się zdarzyć, że konkretne państwa tudzież miasta wprowadzą dodatkowe kontrole na lotniskach. Tak też zdarzyło się w Belfaście…
Maniek (bo taki pseudonim mu nadałem) należy do tego typu osób, które nigdy nie uwierzą, że z brytyjskiej wieprzowiny da się zrobić polskiego mielonego. Dla nich polskość wiąże się przede wszystkim z jedzeniem. Bogate w kubki smakowe podniebienia zawsze wyczują dyskretną różnicę, a ich właściciele bez oporów skomentują: dobre, ale i tak ma się nijak do naszego – polskiego. Mowa oczywiście o schabowym, bigosie, ziemniakach i pierogach. Można by dyskutować, skąd to wyrafinowane poczucie smaku. Można by zastanowić się również, czy jest to dar, czy raczej przekleństwo. Ale jedno w tej sprawie zakrawa na pewniaka. Tacy patrioci staną na głowie, żeby wypełnić plecak polskim jedzeniem. I tak też zrobił Maniek.
Na co dzień mieszkał w Irlandii Północnej. Poleciał na dwutygodniowy urlop z rodziną do ojczyzny. Niemal każdy dłuższy urlop spędzał właśnie w ten sposób. Przed powrotem do Irlandii odwiedził lokalnego rzeźnika w wiosce. Ten, specjalnie dla dawno niewidzianego sąsiada, ubił świnię. Następnie rozczłonkował ją w starym stylu – częściowo na pieńku przed domem, częściowo na drzwiach obory. Na koniec zapakował wszystko w reklamówki.
Pomińmy na chwilę humanitarną stronę tej sytuacji i skupmy się na czysto ekonomicznym wątku. Taka świnia nigdy nie jest tania. A więc Maniek sporo wydał już na samo mięso. Poszedł dalej. Zamówił kuriera i jeszcze przed wylotem z Polski wysłał do Irlandii Północnej trzydziestokilogramową paczkę. Za granicę poleciały ubrania, buty, zabawki dla dziecka, przybory toaletowe – wszystko, co wypełniałoby cenną przestrzeń w bagażach. Zaoszczędzone miejsce po brzegi wypełnił wątróbką, nerkami, sadłem, szynką i mózgiem(!). Czyli mięso, mięso, mięso i podroby.
No i co się wydarzyło? Bagaż został odprawiony, zapakowany do luku i poleciał do Belfastu. Niestety, podroby, kiedy się nimi rzuca, obija o ścianę (a tak dzieje się z bagażami), prędzej czy później puszczają soki. Takie krwiste. I nie ma znaczenia, jak szczelnie zawiązana jest reklamówka. Sok zawsze znajdzie drogę na zewnątrz. Wycieknie i zrobi plamę. A czerwona, krwista, nieprzyjemnie pachnąca plama zwraca uwagę celników na lotnisku. Nie tylko zresztą celników. Maniek, po przylocie i częściowej odprawie, został poproszony o przejście na bok. Tam jego bagaż bardzo ochoczo obwąchał tresowany pies. Torbę otworzono i na metalowy stół wypłynęła zawartość.
Następne pół godziny właściciel bagażu spędził na tłumaczeniu się. Nie znał angielskiego na tyle dobrze, żeby wdawać się w szczegóły, więc gestykulował. Wymachiwał rękami na prawo i lewo. Z pasją godną doświadczonego rzeźnika opisywał zawartość każdej torby. Gdyby celnicy znali język polski, pewnie by to docenili. Nie znali jednak. Siłą rzeczy dyskusja sprowadzona została do podstaw. Pig… świnia… pork… wieprzowina.Znowu świnia i znowu wieprzowina.
– A to? – celnik podniósł jedną z reklamówek.
– To? To jest mózg… Brain. – Maniek wskazał swoją głowę.
– ???
– Pig. Very good… Świnia. Bardzo dobry.
– !!!
– Nie jedliście?
– Musimy to zabrać – poinformował brytyjski celnik całą rodzinę Mańka.
– Ale jak to?! Dlaczego?!
– Obowiązuje zakaz. Afrykańska świńska grypa…
– Ale to z polskiej świni!
– Jakieś potwierdzenie zakupu?
– Co?
– Paragon? Faktura?
Maniek pokręcił jedynie głową.
– Zapytałem ich jeszcze – opowiadał mi, kiedy było już po wszystkim i spotkaliśmy się w Irlandii Północnej – czy wiedzą, gdzie jest Polska, a gdzie Afryka? – Uśmiechnął się.
– I?
– Powiedzieli, że to ich nie obchodzi i muszą zobaczyć potwierdzenie. A ja miałem tylko zdjęcia od sąsiada.
– Zdjęcia świni???
– Tak. Przed rozbiórką i po.
– Pokazałeś im?
– Taaa. Nic to nie dało. Zabrali wszystko. Wiesz, ile kasy straciłem?!
Nie wiedziałem. Ale domyślałem się, że dużo. Konkluzja jest prosta. Jeżeli decydujecie się na zabranie ze sobą tak ekstremalnie ryzykownego asortymentu, to poproście chociaż o zapakowanie go w szczelną, odpowietrzaną torbę. I zabierzcie ze sobą dowód zakupu. Wciąż istnieje ryzyko, że produkt nie dotrze z wami na miejsce, ale przynajmniej będziecie uzbrojeni w konkretne argumenty na obronę świni. Warto też sprawdzić wcześniej, czy na konkretnym lotnisku nie ma jakichś dodatkowych ograniczeń względem asortymentu, który zamierzacie zabrać. I czy są jakieś rady odnośnie do konkretnego produktu… Na przykład świni.
Bistro 14 w Bognor Regis – polskie restauracje coraz częściej trafiają się w Wielkiej Brytanii
Maniek jeszcze nieraz pojawi się w tekście. Głównie w komentarzach. Jego rady są, jakie są i czasami nawet się sprawdzają. Komentarze zaś dają jasno do zrozumienia, że Maniek jest osobnikiem, który wie wszystko o wszystkich (tak przynajmniej uważa) i nigdy nie ma problemu z wyrażeniem swojej opinii na każdy temat (co poniekąd jest plusem). Podejrzewam, że czytelnik słyszał, a może nawet i spotkał osobistości pokroju Mańka. Takie osoby uwielbiają spędzać czas poza domem, w okolicach klatek schodowych i rozwiązywać cudze problemy. Większość konwersacji z nieznajomymi zaczynają właśnie od pytania: Hej, koleś! Jakiś problem?!
Pomijając już całą ideę, wypadałoby stwierdzić, że Maniek po prostu miał pecha. A ten pech chciał, że w 2014 roku w kilku polskich gospodarstwach z niewyjaśnionych przyczyn padły świnie. Przyczyny zostały oczywiście szybko wyjaśnione, a za zgony winą obarczono chorobę zwaną afrykańskim pomorem świń. Jak nietrudno się domyślić, wirus ten występuje nie tylko w Afryce… Tak się złożyło, że zarówno Maniek, jego świnia, jak i zabójczy wirus przebywali na terenie Polski w tym samym czasie. Oto i dopełnienie historii „afrykańskiej świńskiej grypy”.Ubrania w plecaku… kwestią gustu
Życie w Wielkiej Brytanii nie jest tanie. Nikt nie chciałby od razu wydać całych funduszy na nowe adidasy, dżinsy, bluzkę i kurtkę. Z drugiej jednak strony, nie będziemy w stanie zapakować do plecaka ubrań na każdą możliwą okazję. Prędzej czy później każdy odwiedzający Wielką Brytanię zmuszony będzie odwiedzić również i sklep odzieżowy. Strój na Wyspach to dłuuuugi, zakrawający o kontrowersję temat do dyskusji. Chociaż współcześnie sytuacja odrobinę się zmienia, ubiór w Wielkiej Brytanii nie odgrywa tak istotnej roli jak, na przykład, w Polsce. Brytyjczycy podchodzą dość luźno do tego, co akurat mają na sobie. Dosłownie i w przenośni.
Wyobrażacie sobie rozmowę kwalifikacyjną z kandydatem na księgowego, który ubrany jest w poplamioną keczupem koszulę, wciśniętą w stare, znoszone spodnie dżinsowe? Rozmowę wyobrazić sobie można. Gorzej z jej pozytywnym zakończeniem. W Polsce ktoś taki zostałby skreślony z listy przyszłych pracowników, zanim zadano by mu pierwsze pytanie. W Wielkiej Brytanii jest szansa, że zostanie zatrudniony. Stąd też moje zdziwienie, kiedy na rozmowach kwalifikacyjnych jako jedyny pojawiałem się w marynarce. Nie startowałem na księgowego, tylko, przykładowo, na… pracownika działu produkcji. Zależało mi na pracy. Jakiejkolwiek pracy. Myślałem sobie: Najpierw zacznij zarabiać cokolwiek, a kiedy to cokolwiek trafi już na konto, wtedy pomyślisz o czymś bardziej zbliżonym do twoich kręgów zainteresowań. Czy takie podejście jest dobre? To kwestia dyskusji. Wyniesione z kraju zasady jasno przemawiały do mojej wyobraźni. Nieważne, co się robi, ale ważne, jak się to robi i ile za to płacą. Dlatego też ubiór miał dla mnie znaczenie. Dla Brytyjczyków najwidoczniej nie. Nie otrzymałem swojego wymarzonego stanowiska pracownika produkcji. Przynajmniej nie od razu. Nie przy pierwszej rozmowie. Tylko kilka tygodni później. A na miejscu, w fabryce, spotkałem kolegę z rozmowy rekrutacyjnej, który na wspomniane spotkanie przyszedł w luźnych, odrobinę wyciągniętych dresach. Ja dopiero zaczynałem, a on miał już kilka tygodni doświadczenia za sobą. I strasznie się nudził. Zresztą, jak każdy na linii produkcyjnej.
Sprawa ubioru w Wielkiej Brytanii utkwiła mi w głowie z jeszcze jednego powodu. Chodzi o żyrafę… Moja szczęka gruchnęła o podłogę, kiedy zobaczyłem ją po raz pierwszy. Robiła zakupy w supermarkecie. Chodziła między półkami, pchając przed sobą wózek. W międzyczasie drapała się za ogonem, a wianuszek ludzkich dzieci podążał za nią. Za żyrafą. Czyli kobietą, ubraną w strój żyrafy. A dokładniej, w piżamę.
Moda na jednoczęściową wersję piżamy pojawiała się i znikała na Wyspach od dłuższego czasu. Wydaje się jednak, że dopiero ostatnio zakorzeniła się na dobre w angielskiej kulturze. W poprzedniej epoce takie twory miały bardziej praktyczne zastosowanie. Chodziło o utrzymanie ciepła. Współcześnie o temperaturę ciała łatwiej jest zadbać. Pojawił się więc przymus stworzenia czegoś innego. Niby tego samego, a jednak… nowego. Wykształciły się prążki i plamki, a użyty do szycia materiał z prostego, zwykłego przekształcił się w bardziej pluszowy. Dodanie kaptura z uszami i ogonka z tyłu było jedynie kwestią czasu. Narodziło się zwierzę, które Brytyjczycy pokochali. Szczerze mówiąc, pomysł nie wygląda na zły. Jest nawet całkiem fajny. Z pewnością zabawny. Tylko, wbrew pozorom, odrobinę niepraktyczny…
Z takiej piżamy NIE wyskoczymy w mig, kiedy pojawi się nagła potrzeba. Ubranie się i rozebranie zajmuje czas. Może być odrobinę uciążliwe. Dlatego część mieszkańców Wysp uznała, że tego typu strój idealnie sprawdzi się nie tylko w sypialni, ale i podczas porannych spacerów czy zakupów. Zabieg ten pozwalał im uniknąć długotrwałego procesu zmiany ubrania. Stąd też nie tak trudno było spotkać w sklepie właśnie taką żyrafę… tygrysa… kangura… owcę… świnkę czy chociażby krowę. I to bynajmniej nie na półkach ze świeżą żywnością. Wyspiarze zapuszczali się w swoich zwierzęcych formach coraz dalej, o coraz późniejszych porach. Aż w końcu społeczeństwo, jako takie, zwróciło uwagę na fakt, że piżamy w miejscach publicznych nie są tak fajne, jak wydaje się ich właścicielom. Dyrektorka jednej ze szkół podstawowych w Darlington (północno-wschodnia Anglia) napisała list do rodziców, w którym starała się wytłumaczyć, iż ubrany w piżamę i śpiochy rodzic, zawożąc dzieci do szkoły, a po południu odbierając je w tym samym stroju, negatywnie wpływa na wychowanie swoich podopiecznych. Ostatecznie zakazała rodzicom pojawiać się w okolicach szkoły w takich strojach.
Od tamtego czasu publiczna nagonka na podobne zachowania zaowocowała zmniejszoną ilością żyraf w supermarketach. Co nie oznacza, że nie pojawiają się tam wcale… Ciągle mamy szansę spotkać przedstawicieli tego gatunku, czających się gdzieś w sklepowym zaciszu. Najczęściej w okolicach półek ze słodyczami.
Zmierzam do jasnej i prostej informacji. Ubiór na Wyspach ma znaczenie, ale drugorzędne. Stąd też, pakując plecak przed wyjazdem, można zamiast dodatkowego pożywienia i nadmiaru ubrań zabrać coś, co pozwoli nam zaaklimatyzować się na miejscu i przetrwać pierwszy szok kulturowy. Jakaś taka mała motywacja, która działa tylko i wyłącznie na nas. Pamiątka po miejscu, z którego wyjechaliśmy i do którego kiedyś może jeszcze wrócimy.
Ja, na przykład, zabrałem ze sobą książki… Wiem – ktoś szybko puknie się w czoło. I pewnie będzie miał rację. Ale wyjeżdżałem z kraju w czasach, w których dostęp do dobrej, polskiej książki za granicą był poważnie ograniczony. Elektroniczne czytniki wciąż nie były jeszcze tak popularne. A ja bez solidnej porcji lektury nie mogłem zasnąć. Tak to już jest. Jedni ciągną za sobą pół świni, inni pięćdziesiąt podkoszulków, a ja walizkę wypchaną papierowymi książkami. Jedna skrajność goni drugą.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
A dyskutuje się przyjemniej, kiedy rachunki za mieszkanie są opłacone i w ogóle jest gdzie i za co mieszkać. W ten oto sposób ja i tysiące innych Polaków przekonywaliśmy siebie do podjęcia pracy na stanowiskach niższych, aniżeli obligowało nas wykształcenie.